Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tata Janka pochodzi z Senegalu. To dlatego chłopca wciąż przezywają Małpą. Michał lubi zakładać spódniczki i śpiewać z koleżankami, czego nie akceptują jego rodzice. Ewa padła ofiarą przykrych żartów swojej koleżanki z klasy i teraz boi się wrócić do szkoły.
Te historie zdarzyły się naprawdę. Są smutne i radosne, takie, jakie jest życie.
Rozejrzyj się, może blisko ciebie jest ktoś, kto potrzebuje trochę ciepła? Podaj mu swoją dłoń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 106
Andrzej Marek Grabowski
Biuro dzieci znalezionych
© by Andrzej Marek Grabowski
© by Wydawnictwo Literatura
Okładka i ilustracje: Joanna Rusinek
Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
Wydanie I
pierwsze w Wydawnictwie Literatura
ISBN 978-83-8208-830-4
Wydawnictwo Literatura, Łódź 2022
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630-23-81
www.wydawnictwoliteratura.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Może Wam się to wydać niewiarygodne, ale historie opisane w tej książce wydarzyły się naprawdę! Choć zmieniłem imiona niektórych bohaterów, pewne fakty z ich życia schowałem do kąta, a inne oświetliłem reflektorem, opisałem prawdziwe postaci i prawdziwe zdarzenia.
Opowieści są bardzo różne – wesołe i trochę mniej zabawne, bo świat ma wiele kolorów i odcieni, a w życiu przytrafiają się nam zarówno rzeczy radosne, jak i smutne.
Rozejrzyjcie się uważnie: Janek, Ewa, Luiza, Ha-Lien, Tomek i wiele innych dzieci żyje obok Was. Czasami potrzebują pomocy. Nie kierujcie wtedy wzroku w inną stronę, lecz podajcie im dłoń.
Autor
T ata wyjechał za granicę.
Chciałem się z nim pożegnać, ale kiedy wróciłem ze szkoły, już go nie było.
– Kiedy tata wróci? – zapytałem.
– Nie wiem – westchnęła mama, a potem podeszła do okna i zaczęła płakać. – Nigdy.
Kocham mamę, ale tatę też. Tata gra w koszykówkę i jest weselszy od mamy, bo ona ciągle tylko się martwi.
– Jak się chłopaki dowiedzą, to już nigdy nie wyjdę na podwórko – powiedziałem i poszedłem do swojego pokoju.
Mama zaraz za mną przyszła.
– Wyjdziesz. Nic ci nie zrobią.
Łatwo jej mówić, ona nigdy nie dostała pięścią w twarz albo kopa w brzuch. Taty się bali i dlatego ostatnio miałem spokój.
Otworzyłem książkę, ale kiedy tylko mama zniknęła w kuchni, zacząłem ćwiczyć pompki. Potrafię zrobić już dwadzieścia bez przerwy. Potem brzuszki, hantle i sprężyny. Trochę się porozciągałem i wreszcie – ciosy i kopnięcia. Mae geri i mawashi geri. Muszę umieć się bronić.
– Ty, Małpa, podobno twój stary zniknął! – zaśmiał się Witek.
– Wróci – mruknąłem pod nosem.
Wrzuciłem piłkę do kosza. Potem on rzucił, ale nie trafił. Ja znowu trafiłem.
– Wkurzasz mnie! – krzyknął. – Jak to robisz, że zawsze ci się udaje?
– Nie wiem. Może to czary.
– Czary-srary.
– Może Pan Bóg mi pomaga.
– Tobie? Chyba cię pogięło! A w ogóle to nie wzywaj imienia Pana Boga nadaremno.
Odkąd pamiętam, ciągle się przeprowadzaliśmy. Tam, gdzie w klubie występował tata. Może dlatego nie mam przyjaciół ani kolegów. Z Witkiem po prostu czasami gram w takiej niby-klatce z małym boiskiem i dwoma koszami. Chcę być tak dobry jak tata, albo lepszy. Też chcę trenować w klubie, a może nawet występować w reprezentacji. Muszę codziennie grać w koszykówkę. To silniejsze od strachu.
Mam jedną koleżankę. Żartuję. To pani Jadwiga z parteru. Ma już dziewięćdziesiąt dwa lata i czasami jej pomagam. Robię zakupy, wychodzę z Chmurką, a nawet idę do bankomatu, żeby wypłacić dla niej pieniądze. Dla pani Jadwigi, nie dla Chmurki, oczywiście. Bo ona kuleje i czasami nie ma nawet siły przejść na drugą stronę ulicy. Pani Jadwiga, bo Chmurka, chociaż ma już dziesięć lat, co jest dla psa poważnym wiekiem, biega jak antylopa. Ale kupy robi jak słoń! I ja muszę je zbierać. Nie jest to przyjemne zajęcie, ale po psie zawsze trzeba posprzątać.
Często z panią Jadwigą rozmawiamy. Opowiada mi o wojnie i o powstaniu warszawskim. Dziadek mojej mamy, czyli mój pradziadek, też walczył w powstaniu, był porucznikiem. Jeszcze go trochę pamiętam. Brał mnie na kolana, czytał mi wierszyki Brzechwy i razem się z nich śmialiśmy.
Pani Jadwiga z koleżankami pomagała w polowym szpitalu i nosiła rannych, a Niemcy do nich strzelali. Raz nawet ją trafili, ale na szczęście tylko w nogę.
– Dlatego dziś kuleję, a nie fruwam z aniołkami – żartuje.
Piję sok, jem szarlotkę albo sernik i słucham. Znam te wszystkie historie na pamięć, ale nadal je lubię, a pani Jadzia lubi mi je opowiadać. Rzadko ktoś ją odwiedza, dlatego mówi, że czuje się jak samotne drzewo na pustyni. I dodaje:
– Już mi prawie wszystkie listki opadły, ale jeszcze kilka powiewa na wietrze!
A potem się uśmiecha.
– Tylko z Chmurką rozmawiam albo z tobą, Janku. Jesteś moim błogosławieństwem.
Nie bardzo rozumiem, co to znaczy, ale się domyślam, że to coś dobrego.
Kiedy wychodzę, patrzy mi prosto w oczy i pyta:
– Przyjdziesz jutro?
– Przyjdę – obiecuję.
Pani Jadwiga ma oczy jasne jak niebo. Ja mam czarne. Chyba jak piekło.
– Może kiedyś poznasz mojego wnuka – często powtarza moja „koleżanka”. – Pogracie sobie razem w koszykówkę, bo on też lubi grać.
– Ty, Małpa, podobno zapisałeś się na karate? – zapytał Witek.
– Tak.
Rzuciłem i znowu trafiłem do kosza.
– Za chudy jesteś. Do karate trzeba mieć mięśnie.
– Może mi urosną.
– O, chłopaki idą.
Jeszcze raz rzuciłem i ruszyłem do wyjścia. Ale nie zdążyłem. Krzysiek zatrzymał mnie przy furtce.
– Spieszysz się? – warknął.
– Tak.
– Nie zagrasz z nami?
– Muszę iść na trening.
– Na karate się zapisał! – zawołał spod kosza Witek.
Wszyscy się roześmieli.
– Do karate trzeba mieć refleks – powiedział Krzysiek. – Trzymajcie go!
Maciek „Cichy” i drugi, którego nie znałem, złapali mnie za ręce. Mocno.
– Masz dobry refleks? – zapytał Krzysiek.
– Tak.
Wziął piłkę i rzucił mi w twarz.
Nie zdążyłem się uchylić.
– Nie pójdę.
– To przyprowadzę policjanta tutaj – powiedziała mama.
– Nic nie powiem.
– Przecież nos ci złamali! Mam obdukcję ze szpitala.
– To niechcący, w zabawie, piłką.
Mama znowu zaczęła płakać.
– Nic mi nie będzie.
– Ja tego nie wytrzymam! Wyjedziemy stąd! – pokręciła głową.
– Dokąd?
Przez chwilę milczała.
– Nie wiem.
Zrobiłem zakupy dla pani Jadzi: bułki, dżem, mleko i twarożek. Jeszcze muszę wypłacić dla niej z bankomatu pieniądze. Dużo, pięćdziesiąt złotych.
– Po co ci tyle kasy? – usłyszałem głos tuż obok ucha i czyjaś dłoń wyrwała mi banknot.
Odwróciłem się. To Krzysiek. Obok niego stał Witek.
– Oddawaj! – powiedziałem.
– Odpowiedz na pytanie.
– To nie moje. Wypłacam dla jednej pani.
– Kto by ci dał kartę! Pokaż!
Szybko schowałem plastikowy prostokącik głęboko w kieszeni.
– Oszukuje! – zawołał Witek.
– Za kłamstwo musi być kara – wycedził Krzysiek.
Ruszyli w stronę sklepu.
– Oddajcie – poprosiłem. – To naprawdę nie moje.
– Kupić ci coś? – zaśmiał się Krzysiek. – Może banana?
– Dawaj te pieniądze! – szarpnąłem go za ramię.
Nawet nie zauważyłem, kiedy się zamachnął. Poczułem ból tuż nad żołądkiem. Zgiąłem się wpół i przez chwilę nie mogłem się wyprostować. Kajzerki rozsypały się po chodniku jak tenisowe piłeczki.
Siedziałem przy stole, piłem sok malinowy i jadłem sernik. Chmurka czuła, że jestem zdenerwowany, szczekała jak głupia.
– Mam trochę pieniędzy, wszystko pani oddam – powiedziałem cicho.
Pani Jadzia była smutna.
– Nie martw się, zawsze byli na świecie chuligani. A pieniędzy do końca miesiąca mi starczy. Pięćdziesiąt złotych to nie tak dużo. Sama później pójdę do bankomatu.
Rozległ się dzwonek. Zerwałem się, żeby otworzyć.
– Poczekaj, ja to zrobię – pani Jadzia pokuśtykała do drzwi.
– Kochany, a co ty tu robisz?! – ucieszyła się na widok niespodziewanego gościa. – Myślałam, że już zupełnie o mnie zapomniałeś. Wchodź dalej, mam gościa.
– Maść przyniosłem od mamy – usłyszałem.
Znałem ten głos, jednak nie miałem pojęcia skąd.
Ktoś wszedł do pokoju. Podniosłem wzrok znad stołu i kawałek ciasta stanął mi w gardle. To był Krzysiek! Gapił się na mnie oczami wielkimi jak talerzyki.
– A co ty tutaj… – nie dokończył.
– Poznajcie się – powiedziała pani Jadzia. – To mój wnuczek Krzyś, a to mój przyjaciel Janek. Może się zakolegujecie? Janek bardzo lubi grać w koszykówkę. No, śmiało.
Mruknęliśmy coś niewyraźnie i podaliśmy sobie ręce.
– Jest! – krzyknął Witek i złapał wypadającą z kosza piłkę.
Podał mi. Rzuciłem za trzy punkty.
– Chłopaki idą – ucieszył się.
Było ich pięciu czy sześciu. Szli szybko.
– Muszę już biec na trening – powiedziałem.
– Ty, poczekaj! – krzyknął Krzysiek.
Nie chciałem czekać, ale zatrzymał mnie przy furtce. Odskoczyłem do tyłu. Tym razem nie uda mu się tak łatwo mnie walnąć. Był silniejszy, ale ja wyższy i przecież już od kilku tygodni ćwiczyłem karate. Postanowiłem nie czekać na atak. Zamachnąłem się, lecz zrobił unik i chwycił moją rękę.
– Co ty, odbiło ci? – zapytał zdziwiony.
Puścił mnie i popatrzył na swoich kolegów. Mieli zadowolone miny, szykowała się kolejna „zabawa z Małpą”.
– Słuchajcie – powiedział Krzysiek i wszyscy umilkli. – Od dziś, jak ktoś go uderzy albo powie na niego Małpa, to dostanie ode mnie w ryj. I to z całej siły! Zapamiętajcie, że ma na imię Janek, zrozumiano? To mój kumpel.
Nie odezwałem się.
– Zagrasz z nami? – zapytał.
– Może jutro. Muszę iść na trening.
– No to pamiętaj – przyjdź na pewno.
Wieczorem, kiedy odrabiałem lekcje, ktoś zadzwonił do drzwi. Mama zawołała, że mam gościa i po chwili w progu mojego pokoju stanął Krzysiek. To był prawdziwy szok! Wszedł i wyciągnął do mnie dłoń, w której trzymał pięćdziesiąt złotych.
– Dzięki, że nie powiedziałeś babci, że to ja… Oddaj jej.
Nie odpowiedziałem. To chyba jasne, że oddam.
Krzysiek rozejrzał się po pokoju i zauważył plakaty, które wiszą nad moim łóżkiem. Podszedł bliżej.
– A co to za gość?
Plakaty są trzy. Michael Jordan w wyskoku wydaje się frunąć do kosza, uśmiechnięty Robert Lewandowski z orłem na koszulce, a pośrodku, jak złoty medalista na podium, ten trzeci, o którego pytał Krzysiek.
– Sadio Manè. Piłkarz Liverpoolu.
– Przecież chcesz być koszykarzem, a nie piłkarzem. Dlaczego powiesiłeś Lewandowskiego i tego Sadio?
Do pokoju wchodzi mama. Uśmiecha się. Niesie na tacy oszronioną butelkę coli, szklanki i maślane ciasteczka.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale na pewno chce wam się pić. Już wychodzę.
Stawia tacę na biurku i wraca do kuchni. Nalewam colę do szklanek. Wypijamy od razu wszystko. Ponownie patrzę na środkowy plakat.
– To świetni sportowcy, a Manè jest dla mnie najlepszy. Gra w reprezentacji, zarabia w Liverpoolu straszną kasę, ale nie wydaje pieniędzy tylko na siebie. Zbudował w swoim kraju szpital i szkołę, co miesiąc wysyła najbiedniejszym po kilkadziesiąt euro. Ostatnio nawet nie zmienił iPhone’a, chociaż w jego starym pękła szybka. Mówi, że nie trzeba kupować za dużo rzeczy.
– Może to niegłupie – zastanawia się Krzysiek. – Ale jakbym miał dużo kasy, tobym sobie kupił porszaka albo ferrari.
– Ja też, ale nie wydałbym wszystkiego na siebie, trzeba się dzielić z innymi. Manè tak mówi. W młodości cierpiał okropną biedę, często głodował, a w piłkę grał na bosaka, bo nie miał nawet butów. Zresztą prawie nikt tam nie miał butów i wszyscy chodzili w starych podartych ubraniach.
– Rany, to gdzie on się urodził?
– W Senegalu, tak jak mój tata.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej