Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marcela ma sporo kłopotów, jednak niespodziewane zdarzenie sprawia, że wszystkie jej problemy w jednej chwili znikają, a młoda kobieta zaczyna uczestniczyć w śledztwie dotyczącym… jej własnej śmierci.
Ta książka to nie tylko kryminał, to także „opowieści niesamowite”. Prawie wszystkie składające się na powieść historie wydarzyły się naprawdę, autor zbierał je przez wiele lat, słuchając zwierzeń osób, które w tych wydarzeniach uczestniczyły.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Andrzej Marek Grabowski
Dlaczego mnie zabiłaś?
Imiona i nazwiska bohaterów, wykonywane zawody oraz stopnie służbowe zostały zmienione, lecz poza tym, choć może trudno w to uwierzyć, wszystko, co napisałem, jest absolutną literacką prawdą.
Nawet w upalne popołudnie aleja starych kasztanowców tonęła w głębokim cieniu. Tylko w kilku miejscach promieniom udawało się przedrzeć przez ciemnozieloną markizę liści. Marcela usiadła na swojej ulubionej ławce, którą na pół przecinało słoneczne ostrze. Wyjęła z torebki pojemnik na lancz i wygodnie się oparła. Nie lubiła rozkrzyczanych, tętniących muzyką lokali, w których stołowali się jej znajomi z pracy. Wolała zjeść w parku przyniesioną z domu sałatkę lub tartę ze szpinakiem. Tutaj, słuchając śpiewu ptaków, mogła zanurzyć się we własnych myślach, nikt jej nie przeszkadzał, nie męczył dyskusjami na temat ubrań lub kosmetyków, opowieściami o spóźniającym się okresie, albo o tym, jak „zajebiście było na sobotniej domówce”. Zwłaszcza w ostatnich dniach nie chciała uczestniczyć w tego typu rozmowach. Miała swoje problemy i bezsensowna gadanina okropnie ją irytowała.
Jedną z sąsiednich ławek zajęła dziewczyna z dzieckiem w wózku. Bawiła się smartfonem, jednocześnie kołysząc nogą różowy pojazd, który łagodnie pobrzękiwał grzechotkami. Wydawały miły melodyjny dźwięk. Co jakiś czas ktoś powoli przechodził alejką, po trawniku skakały szpaki. Absolutny spokój.
Marcela ponownie się zamyśliła.
Chyba nikt by się nie domyślił, w jak odległych galaktykach podróżował statek jej wyobraźni! Nie snuła wakacyjnych planów, nie wspominała wieczoru w teatrze, wizyty u znajomych, nie analizowała sensu czytanej od paru dni książki ani wartości serialu z Netflixa. Myśli Marceli skierowane były w zupełnie inną stronę – dla kogoś, kto jakimś cudem mógłby wniknąć w jej umysł, zapewne dość zaskakującą. Otóż były to spekulacje dotyczące tego, co się dzieje z człowiekiem po śmierci. Oczywiście nie chodziło o skórzane opakowanie wypełnione mięsem, podrobami, kośćmi i koktajlem różnobarwnych płynów. Zdaniem Marceli tak zwane ciało było tylko tymczasowym przytułkiem dla duszy. A ona zastanawiała się właśnie nad ową iskrą bożą, światełkiem świadomości, nitką snującą się po wszechczasie jak smuga babiego lata, ziarnem nieśmiertelności, które, jak sądziła Marcela, każda ludzka istota ukrywa w sobie jak małż perłę, choć owa duchowa pestka znajdująca się w człowieku, w przeciwieństwie do „łzy anioła” zrodzonej w sercu perłopławu, jest nieuchwytna dla zmysłów. Nie można jej dotknąć, chwycić, usłyszeć dźwięku, jaki wydaje, gdy się porusza. Na pewno nie ma także zapachu. A może jednak ma? Tego Marcela nie była pewna.
Wyjęła z torebki pomarańczowy bidon. Rano nie zdążyła zmiksować owoców, po prostu wcisnęła do wody pół cytryny i dodała odrobinę cukru. Tak przyrządzona lemoniada przypominała jej słoneczne dzieciństwo. Wypiła kilka łyków, gdy leżący na ławce srebrzysty smartfon zatrzepotał jak wyrzucona na brzeg ryba. Rozległa się melodia „Jolka, Jolka, pamiętasz”. Za każdym razem przejmujący głos Felicjana Andrzejczaka wzbudzał w Marceli dreszcz emocji, tęsknotę za czymś, co bezpowrotnie minęło. Na wyświetlaczu pojawiło się imię „Joasia”.
– No cześć, kochana – powiedziała podnosząc telefon do ucha. – Już jestem.
– Ja też, ale nie widzę twojej słynnej ławki.
Marcela wstała, by się rozejrzeć. Jasna marynarka Joanny błysnęła za krzewami bzu kipiącymi późnowiosenną zielenią.
– Idź przed siebie, zaraz mnie zobaczysz.
Joasia była jedyną osobą, z którą Marcela miała ochotę w tamtej chwili się spotkać.
Znowu się zamyśliła. Nie zauważyła, że dziewczyna w jasnej marynarce zatrzymała się i przez parę sekund patrzyła na nią z ukrycia, jednak zaraz wyszła zza zakrętu i już po chwili młode kobiety obejmowały się i cmokały w policzki. Może przez przypadek ich usta na chwilę się zetknęły. Marcela swoje natychmiast otarła, a Joanna powoli oblizała, jakby starała się poczuć smak przyjaciółki. Ten niedyskretny ruch języka mógł równie dobrze zostać uznany za zaproszenie do namiętnego pocałunku.
Usiadły. Joasia poprawiła nerwowym ruchem włosy, rozejrzała się i z uznaniem pokiwała głową.
– Niezła miejscówka.
– Chcesz kawałek tarty? – zapytała Marcela.
– Nie, nie, przed chwilą jadłam, a poza tym idę na spotkanie z attaché, nie chcę mieć ciasta między zębami.
– Z attaché?
– Bardzo kulturalnym – zaśmiała się Joasia. – Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, pocałował mnie w rękę. Facet z ambasady węgierskiej, mówiłam ci, że sprowadzamy zespół ludowy z Egeru. Czardasz, gulasz, czerwone wino, te klimaty, szykuje się f a n t a s t y c z n y – mocno zaakcentowała to słowo – wieczór. Mam nadzieję, że wpadniesz.
– Aha, aha, może przyjdę. – Marcela potwierdziła kiwnięciem głowy i umilkła. Spojrzała na wierzchołki jodeł rosnących za pobliskim placem zabaw. Na jednej z nich usiadł duży czarny ptak. Zapewne gawron.
Jak zwiastun nieszczęścia, pomyślała i zacisnęła usta.
– Jesteś smutna? – zapytała Joanna i od razu sobie odpowiedziała. – No, tak, głupio pytam, martwisz się Maćkiem.
– Nie, nawet nie to. Już mam go gdzieś.
– Tak się tylko mówi.
– Niech go diabli wezmą – westchnęła Marcela. – Swoje już wypłakałam, rozwód na pewno nie będzie przyjemny, ale postanowiłam nie tracić na debila więcej nerwów. Widziałam na fejsie tę jego pannę. Karolina, studentka, „zawód – szlachta nie pracuje”. Zdziwi się, jeśli liczy, że Maciek będzie finansował jej zachcianki. Przecież on nigdy nie ma pieniędzy.
– Teraz to się nazywa sponsoring. A co z mieszkaniem?
– Powiedziałam mu, żeby się wynosił. Nie masz pojęcia, jaki był wściekły. Krzyczał, że z przyjemnością się wyprowadzi, bo od dawna o tym marzył. Taka świnia! Ale przecież jest zameldowany, jak będzie chciał zostać, to nie wiem, co zrobię. Jest wiele małżeństw, które po rozwodzie razem mieszkają.
– Horror – westchnęła Joasia.
– Właśnie. „To je horor!”, jak mawiał kaowiec Bradáček w „Homolkach”. Nigdy nie sądziłam, że coś takiego może mnie spotkać.
– W „Homolkach”? Jaki Bradaczek? O czym ty mówisz?
– To taki czeski film. „Homolkowie na wakacjach”, trzecia część sagi o koszmarnej rodzince z Pragi. Ciągle się kłócą, ale nadal mieszkają razem: babcia, dziadek, młodzi i dzieci, para bliźniaków. Zresztą synowie Miloša Formana, tego reżysera…
Marcela na chwilę umilkła.
– Po co o tym gadam?! Chyba się denerwuję, bo nie wiem, co zrobię, jeśli nie będzie się chciał wynieść.
– Poprosisz brata, to z nim porozmawia.
Marcela wypiła kilka łyków lemoniady, a potem podała bidon przyjaciółce. Joasia chwyciła plastikową butelkę i powoli oblizała służący do picia dzióbek, jakby chciała zebrać z niego cały smak pozostawiony przez usta Marceli, po czym się łobuzersko uśmiechnęła.
Jednak Marcela na jej perwersyjną zabawę nie zwróciła uwagi.
– Nie żartuj – powiedziała. – Nie chcę zamieniać swojego życia w polsatowski serial o społecznych patologiach. Już widzę tytuł w gazecie: „Karateka zatłukł szwagra”. Zbyszek nigdy za nim nie przepadał i na pewno chętnie by mu parę spraw wytłumaczył, że tak powiem – manualnie.
– Na niektórych to najlepszy sposób – kiwnęła głową Joasia i napiła się lemoniady. – Smaczna! – stwierdziła.
– Ale Maciuś i jego panna to jeszcze głupstwo. – Marcela się zawahała. – Pytałaś, o czym myślę. Spotkałam rano w przychodni koleżankę. Była na studiach dwa lata wyżej od nas. Ewka, może pamiętasz, taka ruda, nawet tak ją nazywaliśmy.
– Jak?
– No „Ruda”. Razem chodziłyśmy po Bieszczadach, pamiętasz?
– Aha, wiem, czasami ją widuję. – Joasia kiwnęła głową. – Też pracuje w domu kultury, na Saskiej Kępie, robi doktorat z muzykoterapii. A po co byłaś w przychodni, źle się czujesz? – W oczach przyjaciółki błysnęła iskra niepokoju.
– Zwyczajne badania, robię raz w roku – odparła Marcela. – Ewki prawie nie poznałam. Chuda, twarz żółta jak… – zawahała się – … jak stary papier. Nie szła nam rozmowa, ona patrzyła w bok, w oczach miała łzy.
– O rany, co jej jest?
– Zaczęło się od babskich spraw. Za późno ją zdiagnozowali. Pocieszałam ją, opowiedziałam o siostrze mojego taty, która wyszła z raka z przerzutami, ale Ewka westchnęła tylko: „Bóg jeden wie, co ze mną będzie”.
– „Bóg jeden wie”? – zdziwiła się Joanna. – Przecież ona była niewierząca.
– No właśnie. I to jak niewierząca! Pamiętam, że na wyjeździe, chyba w Ustrzykach, na widok księdza trzy razy splunęła przez lewe ramię i zawołała „A kysz!”. A dziś powiedziała, że spieszy się, bo idzie do kościoła, a potem łamiącym się głosem zaśpiewała „Goodbye my life, goodbye” i po prostu uciekła.
– Straszne! – Joasia oparła głowę na dłoniach. – Przecież ona dopiero skończyła trzydziestkę. Ma małe dziecko, fajnego męża.
– To cholernie niesprawiedliwe! Umierać się powinno nie wcześniej niż po osiemdziesiątce.
Marcela znowu się zamyśliła.
– A swoją drogą, ciekawe, co nas czeka po śmierci? – powiedziała cicho.
– Nic. Pustka. Byłaś, nie ma cię. Koniec – odrzekła z niecierpliwością jej przyjaciółka. – Ciach – nożyce i do piachu!
– A może każdy dostaje to, w co wierzył? – Marcela znowu wypiła łyk z pomarańczowego bidonu. – Chrześcijanie mają łatwo, wiedzą, na co mogą liczyć. Za uczciwe życie bez grzechu, wypełnianie sakramentalnych obowiązków, przestrzeganie boskich przykazań, otrzymają niebiańskie szczęście.
Joasia patrzyła na przyjaciółkę coraz większymi oczami.
– Nie poznaję cię! – powiedziała.
– Nigdy nie zastanawiałaś się nad sprawami życia i śmierci?
– Życia tak, jasne. Ciągle się zastanawiam. A na myślenie o śmierci zostawiam sobie czas, kiedy zacznę chodzić z laską.
– A mnie spotkanie z Ewką zupełnie rozstroiło. Co prawda nigdy nie byłyśmy przyjaciółkami, ale nie mogę pozbyć się z pamięci widoku jej twarzy. Znasz takie powiedzenie „mieć śmierć w oczach”?
Joasia kiwnęła głową.
– Właśnie coś takiego u niej zobaczyłam. Błysk przerażenia. Pewnie dlatego tak nagle się nawróciła.
– Wiadomo: „Jak trwoga to do Boga”! Ciekawe, czy kiedy człowiek już wie, że umrze, to zaczyna automatycznie wierzyć w raj i piekło.
Marcela przymknęła oczy.
– Może.
– Wiesz co, powinnaś trochę odpuścić, rozwód, choroba „Rudej”, wrzuć na luz. – Joanna dotknęła jej dłoni.
– Dobrze, ale dopiero za chwilę. – Marcela spróbowała się uśmiechnąć. – Wyobraź sobie „Pola Elizejskie”
– Starogrecki raj?
– Właśnie. Wypasiony ośrodek wypoczynkowy nad ciepłym morzem. Knajpki, kluby, koncerty, teatr, najlepsze kabarety, boiska, imprezy, na które można chodzić z dawno zmarłymi członkami rodziny i przyjaciółmi. Pomyśl, jak fajnie byłoby pogadać z żyjącą pięćset lat temu praprapra… do którejś potęgi… babcią! Czytanie książek w hamaku i popijanie drinków. Aha, i dobre jedzenie! Wszystko za darmo. Oczywiście w niebie tort truskawkowy z bitą śmietaną albo tiramisu nie idzie ci w biodra. Najwyżej w biust, a i to tylko do pewnego stopnia.
Joanna skrzywiła się.
– Jak chcesz, możemy ten temat ciągnąć. Ostatnio widziałam w naszym dekaefie stary polski film „Piekło i niebo”. Niebo to jedna niekończąca się msza, w dodatku celebrowana po łacinie! Z buczącymi organami i mdlącymi zapachem kadzideł. Ludzie w białych szatach do ziemi od rana śpiewają psalmy, a między nimi latają aniołki. Tylko im śmigiełek w tyłkach brakuje. Można umrzeć z nudów.
– Muzułmański raj jest lepszy – westchnęła Marcela. – Dżanna.
– Oczywiście dla facetów – pokiwała głową Joasia. – Hurysy zawsze dziewice. Chyba nie chciałabyś być jedną z siedemdziesięciu dwóch panienek zabawiających Maciusia… – urwała. – Przepraszam.
Marcela machnęła dłonią.
– Nie chcę o nim myśleć. Wolę o czymś innym – skoro jesteśmy tak blisko nieba, powiedz, co się stało z ludźmi, którzy żyli tysiące lat temu i nie mieli dostępu do błogosławionych idei wywodzących się z judaizmu? Czy wszyscy Indianie, Eskimosi, Słowianie, Wikingowie, Czukcze i miliardy innych „pogan”, którzy istnieli na Ziemi, zostali przez Stwórcę już z założenia skazani na piekło i rozpacz wiecznego cierpienia? Czyżby ich nie lubił? A jeśli tak, to czym się narazili?
– O, rany, ale cię dziś wzięło! Daj spokój!
– Sorki, ciągle myślę o Ewie. Podejrzewam się nawet o coś brzydkiego.
Przyjaciółka spojrzała na nią pytająco.
– Że znalazłam temat zastępczy. Myślę o niej, żeby się nie zastanawiać nad pieprzonym Maciusiem i innymi kłopotami.
Joasia spojrzała na zegarek i złapała Marcelę za rękę.
– Kochana, musimy dłużej o tym pogadać. Ale teraz będę już biegła. Nie mogę się spóźnić. Wpadnij do mnie po pracy, wtedy spokojnie porozmawiamy, dobrze?
– Po pracy idę do adwokata.
– To po adwokacie.
– Zobaczę.
– Zamówię sushi, napijemy się winka. Możesz u mnie zostać na noc…
– Leć już, bo się spóźnisz! – niecierpliwie syknęła Marcela. – Kiedyś ci powiedziałam, że bardzo się cieszę z naszej przyjaźni. Nie psuj tego.
– Dobrze już, dobrze. – Joasia wstała. – Ale przecież nie musisz być taka dzika!
– No, fruwaj! Może jutro się spotkamy, dziś nie przyjdę.
– Szkoda…
Joasia pochyliła się i objęła Marcelę, przytrzymała ją w ramionach, a potem pocałowała w policzek. Energicznym krokiem ruszyła w stronę najbliższej bramy. Po chwili obejrzała się i pomachała.
Marcela nie odmachnęła. Bardzo lubiła Joasię, wiedziała, że zawsze może na nią liczyć, jednak świadomość, że jest obiektem westchnień i erotycznych marzeń przyjaciółki, budziła w niej złość. Nie chciała tej przyjaźni zniszczyć, więc pozostawała z Joanną w dziwnym układzie, który czasami przypominał karkołomny slalom. Nie pomagały żadne wyjaśnienia, Joasia wciąż wierzyła, że kiedyś będą parą.
– Jak Tove Jansson i Tuulikki Pietilӓ – mieszkałybyśmy na malutkiej wyspie, ty byś pisała książki, a ja bym grała na fortepianie i komponowała – marzyła. – Idealny związek dwóch kobiet, bez żadnych beznadziejnych facetów!
– To musiałaby być jednak dość spora wyspa – droczyła się z nią Marcela. – Mogę pisać tylko, kiedy panuje zupełna cisza. Jedynie śpiew ptaków mnie nie rozprasza. Może pamiętasz, że Too-Tiki była graficzką, chyba nie grała na trąbie jak jakiś Paszczak.
Marcela przełknęła ostatni kęs tarty, oblizała usta, zamknęła plastikowy pojemnik, po czym przesunęła się na drugi koniec ławki, rozświetlony słonecznymi promieniami. Oparła się wygodnie o nagrzane deski i wystawiła twarz ku płynącym z nieba ciepłym porcjom witaminy D. Postanowiła jeszcze chwilę posiedzieć w parku. Najwyżej parę minut się spóźni do pracy.
„AgrotechAdamski” – też coś! Że też „qlturalna.pl” musiała upaść! Ale kto w dzisiejszych czasach chce płacić za wiadomości i artykuły ze świata kultury i sztuki, kiedy do większości z nich jest bezpłatny dostęp w sieci? Jak długo wytrzyma w firmie handlującej maszynami rolniczymi i paszami?! Zresztą i tak może mówić o szczęściu. Wiele dziewczyn po studiach, nawet znających dwa obce języki, nie może znaleźć pracy, albo haruje na śmieciowych umowach, myślała. Ona ma etat i za tę zazwyczaj nudną robotę dostaje niezłe pieniądze. Zazwyczaj, bo co jakiś czas zdarzały się bezpośrednie rozmowy z czeskimi kontrahentami, a raz nawet trafił się jej wyjazd do Pragi, którą kocha jak żadne inne miasto. Casting wygrała dzięki dobrej znajomości czeskiego.
Firma handlowała przede wszystkim z Czechami. Ojciec Marceli, inżynier, przez kilka lat pracował za południową granicą i całą rodziną mieszkali w Libercu, gdzie Marcela skończyła podstawówkę. W związku z tym nauczyła się mówić po czesku równie dobrze jak po polsku.
Jednak najgorsze było nie to, że praca jej nie interesowała, lecz to, że Adamski okazał się kombinatorem, łapówkarzem i podatkowym oszustem. Nie chciała zostać uznana za współwinną jego machlojek i wylądować w więzieniu. Wystarczyło parę miesięcy, by z urywków usłyszanych zdań, niedomówień, znalezionych notatek i zauważonych w niszczarce dokumentów wywnioskowała, że właściciel firmy robi szwindle. Daje łapówki, żeby dostać zamówienia, natomiast sam bierze lewą kasę za pomoc w wejściu na czeski rynek, poza tym wystawia lipne faktury i oszukuje na podatku VAT. Ona bezpośrednio w jego brudnych interesach nie uczestniczyła, Adamski umiał dogadać się z Czechami w sprawie „úplatków” bez jej pomocy. Jak mu się to udawało? W zupełności wystarczał międzynarodowy język pieniędzy i alkoholu, który zbliża rozmaitych aferzystów. Złodzieje wszystkich krajów, łączcie się pod papierowym sztandarem szeleszczących banknotów! Marcelę zdumiewało, jak Adamski, znając zaledwie kilka słów po czesku i niewiele więcej po angielsku, wspaniale sobie radzi w czasie tak zwanych biznesowych kolacji, które po godzinie zamieniały się w zwykłe pijackie nasiadówki, pełne zapewnień o wieczystej przyjaźni oraz wizji przyszłości wypełnionej po brzegi złotymi rolexami.
Kiedy Marcela spłaci kredyt na mieszkanie, natychmiast rzuci tę robotę i szybko o niej zapomni. Na szczęście kredyt wzięła w złotówkach, nieduży, bo miała trochę swoich pieniędzy, zarobionych, gdy pracowała w czasie studenckich wakacji jako pokojówka w hotelu w Oslo. Resztę dołożyli rodzice. Musi przemęczyć się jeszcze mniej więcej trzy lata, a potem… a potem jakoś to będzie.
No i na deser, jak wisienka na torcie zmartwień i problemów – rozwód.
– Pieprzony Maciuś – powtórzyła na głos imię męża – niedługo już byłego, i dalej zmagała się z lawiną natrętnych myśli.
Oczywiście, w sytuacji „ tej zdradzonej” trudno zdobyć się na obiektywną ocenę sytuacji, ale jednak nie mogła zrozumieć, dlaczego mężczyzna, który tyle razy mówił, że ją kocha, że Marcela jest miłością jego życia, który przyrzekał jej wierność do śmierci, woli tę lekko otłuszczoną pannę od niej. Bo młodsza? Bo ma większy biust? Żeby ją uwieść, musiał nieźle namącić dziewczynie w głowie, coś obiecać, dać słowo, którego na pewno nie dotrzyma, bo nigdy nie był w stanie zmobilizować się do jakiegokolwiek działania. Chyba, że chodziło o bzykanie albo grę na komputerze. W tych sprawach przejawiał niesłychaną inicjatywę. Może Marcela nie należała do demonów pracowitości, ale takich typów jak słodki Maciuś, jej świętej pamięci dziadek nazywał „śmierdzącymi leniami”. Do tego dochodzi kompletny brak ambicji. Skończył „Stosunki międzynarodowe” na jakiejś prywatnej uczelni, ale nawet po takich studiach da się znaleźć przyzwoite zajęcie. Tymczasem on od dwóch lat pracuje jako kurier! Mało płacą, ale za to zero odpowiedzialności. Czasami tylko narzekał, kiedy trafiły się ciężkie paczki. No i raz zginęła mu przesyłka. Zresztą nie odczuł chyba za bardzo tej straty, bo zaraz potem kupił sobie nowy sprzęt grający. Zgoda, ona też nie po to kończyła studia humanistyczne, żeby handlować glebogryzarkami, ale obecna sytuacja jej nie odpowiada i niedługo ją zmieni.
Maciek ostatnio przytył, lecz trzeba przyznać, że nadal roztacza swoisty urok. Błękitne, naiwne oczy i delikatny uśmiech łatwo mogą zmylić. Mówi się, że to dziewczyny starają się ładnie wyglądać tylko do ślubu, a kiedy znajdą faceta, rodzą dziecko, tyją i przestają o siebie dbać. Pewnie zdarzają się i takie, ale nie dotyczy to Marceli, ona nadal jest zgrabna i szczupła. Inna sprawa, że jeszcze nie ma dziecka. Zaszła w ciążę, ale w czwartym miesiącu poroniła. To było jeszcze gorsze przeżycie niż zdrada, jakiej teraz dopuścił się jej mąż. Zdjęcie z USG malutkiej istoty, która nie zdecydowała się dłużej zamieszkać w jej ciele, zawsze nosiła przy sobie. Była pewna, że to dziewczynka. Milenka – tak o niej z czułością myślała.
W oczach Marceli, jak zwykle, gdy myślała o córeczce, pojawiły się łzy.
Z kim jest coś nie tak, z nią, czy z ciągle żłopiącym piwka Maciusiem? Będzie musiała się zbadać także pod kątem możliwości urodzenia dziecka. Maciuś nie musi. On już jej nie obchodzi. A Marcela na pewno spotka jeszcze mężczyznę, którego pokocha – z wzajemnością.
A może ta cała Karolina po prostu niczego od Maciusia nie oczekuje i właśnie w tym jest lepsza od niej? Czy Marcela za dużo od męża wymagała? Nie, zdecydowanie nie! Małżeństwo zawiera się między innymi po to, by sobie nawzajem pomagać, wspierać się w codziennych sprawach. A Maciek nigdy nic z siebie nie dawał.
Co ja w nim kiedyś widziałam?, pomyślała Marcela. Zmylił mnie jego uśmiech, dowcipne komentarze i te gołubyje głaza.
Przecież ludzie powinni do czegoś dążyć, robić coś twórczego, żyć ciekawie, a nie tylko biegać w bezmyślnym kołowrotku „dnia świstaka”. Na przykład Marcela chce zostać pisarką. Tak, pisanie od dawna jest jej wymarzonym zajęciem. Przyjemnie wyobrazić sobie, że w swoim pięknym mieszkaniu, od czasu do czasu patrząc na rosnące za oknami drzewa, mogłaby wymyślać jedną historię za drugą, powoływać do życia niezwykłych bohaterów, wplątywać ich w pajęczynę dramatycznych zdarzeń, niektórym pomagać, innym rzucać pod nogi kłody, przez które w zależności od jej nastroju oraz pomysłu przeskakiwaliby jak czempioni Wielkiej Pardubickiej lub potykali się i z połamanymi nogami lądowali w rowie. Nagradzałaby uczciwych i dobrych, a karała złych i wrednych. Rola demiurga rządzącego wirtualnym światem literatury bardzo się Marceli podobała. Myśląc o kreacyjnych możliwościach, jakie daje pisanie książek, czuła miłe podniecenie, które czasami kończyło się gęsią skórką na rękach. Mogłaby także opisywać prawdziwe zdarzenia. Ma szczęście do ludzi wyczuwających w niej osobę o wysokim poziomie empatii i chętnie opowiadających o swoich przeżyciach, rozterkach, smutkach i radościach. Zebrała w pamięci materiał na pół biblioteczki. Oczywiście tworzyłaby wyłącznie literaturę ambitną, erudycyjną, nasączoną strumieniami świadomości, w której wyrobiony czytelnik znalazłby nie tylko piękną narrację, zgrabne metafory, emocje i psychologiczną analizę zachowań bohaterów, ale także cenne myśli.
Obok niej przeszła grupa przedszkolaków trzymających za nogi długą wielobarwną gąsienicę. Zabawny pomysł, sprawiający, że dzieci idą grzecznie i się nie gubią, wywołał na twarzy Marceli uśmiech. Kierowana impulsem zrobiła zdjęcie. Chuda nauczycielka natychmiast spojrzała na nią złym wzrokiem.
– Nie wolno fotografować dzieci! – zapiszczała.
Oho, kolejna nieszczęśliwa, przyszło do głowy Marceli. Może też ma problemy z mężem? Albo ze zdrowiem. Szybko odwróciła wzrok od szczebioczącej gromadki.
Dobrze jeszcze, że mieszkanie jest moje, pomyślała. Na szczęście posłuchała rady ojca i przed ślubem ustanowiła z Maćkiem rozdzielność majątkową.
Uwielbiała swoje dwa pokoje z kuchnią i łazienką. Mieszkanko miało, co prawda, niewiele ponad pięćdziesiąt metrów, ale zostało idealnie zaprojektowane. I urządzone w taki sposób, że nie chciało się z niego wychodzić. Marcela wszystko robiła sama, bo Maciuś nie znalazł w sobie siły, żeby wbić w ścianę choć jeden haczyk. Najpierw prosiła go o pomoc, ale zawsze słyszała „oj, nie dzisiaj, zmęczony jestem”, albo „ to może zacznę w poniedziałek”. Zupełnie jak w powiedzeniu, że mężczyzna jak obieca, że coś zrobi, to zrobi, i nie trzeba mu co pół roku przypominać.
Najwięcej radości sprawiał jej widok za oknem! W Warszawie jest niewiele budynków, których okna wychodzą na park, i to prawie tak piękny jak ten, w którym teraz odpoczywała. Oczywiście park przy jej domu jest mniejszy, ale także rosną w nim lipy, kasztanowce, klony, po gałęziach skaczą wiewiórki, a ptaki o świcie urządzają takie koncerty, że niech się schowają Mozart, Vivaldi i reszta muzycznych geniuszy. Kiedy opadną liście, w dali za drzewami widać romantyczny, kojarzący się krajobrazem Paryża budynek teatru Komedia. Zdarza się, że mosiężna czapa jego dachu wynurza się z porannej mgły jak Wenus z kąpieli i wtedy widok z okna jest najpiękniejszy.
Jakby tego szczęścia było za dużo, wczoraj za ścianę sprowadzili się nowi lokatorzy. Z dziewczyną przez chwilę rozmawiała i nawet się ucieszyła, że będzie miała taką sympatyczną sąsiadkę. Już sobie wyobrażała, że będą do siebie wpadały na poranną kawkę. Spotkały się w sklepie z artykułami gospodarstwa domowego „Domuś”, gdzie można znaleźć wszystko, od gwoździków i śrubek po czajnik i taboret. Marcela chciała kupić ramkę do fotografii. Siostra ma niedługo urodziny, a ona parę dni temu zrobiła jej zdjęcie z małym Stasiem na rękach. Udało jej się uchwycić w jednej chwili radosny błysk w oku dzieciaka i uśmiech szczęścia na twarzy Danki. Będą mieli piękną pamiątkę.
Była już prawie dziewiętnasta, tuż przed zamknięciem sklepu. Przy ladzie stał właściciel, gruby pan Józef, którego dobrze znała, przecież kupiła w „Domusiu” już dziesiątki rzeczy. Poprosiła o ramkę. Widziała ją na wystawie, kiedy rano szła do pracy, ale sklep był jeszcze zamknięty. Pan Józio przejechał czytnikiem po kodzie kreskowym i wtedy Marcela zauważyła czapkę wiszącą na wieszaku w prowadzącym na zaplecze korytarzyku.
– Ma pan taką samą czapkę jak mój mąż – stwierdziła.
Józef odwrócił się, zerknął na nakrycie głowy i już miał odpowiedzieć, gdy do sklepu weszła nowa klientka – dziewczyna w wieku Marceli. Dość ładna, szczupła, ubrana w zieloną kurtkę. Nie można było nie zwrócić na nią uwagi. Miała wyjątkowo piękne włosy, jasne, obcięte równo, tuż nad ramionami.
W chwilę później okazało się, że do domu wracają razem, bo to nowa sąsiadka z mieszkania obok! Marcela od razu poczuła do niej sympatię, dziewczyna sprawiała wrażenie osoby delikatnej, wręcz kruchej, i choć mówiła wesołym głosem, z jej całej postaci emanowała nieokreślona słabość, łagodny smutek.
Faceta Marcela też widziała, pojawił się przez chwilę w drzwiach, również wyglądał sympatycznie. Oboje wydawali się ludźmi na poziomie.
Maciuś wrócił do domu pół godziny po Marceli, zwalił się na kanapę w salonie i od razu zasnął. Być może spotkał się z tą gówniarą i to ona go tak wykończyła.
Natomiast sąsiedzi – niby tacy mili – w nocy zaczęli się kłócić, a poza tym strasznie czymś szurali, chyba przestawiali meble, co w dniu przeprowadzki nie jest niczym dziwnym, jednak chyba nie trzeba tego robić o trzeciej nad ranem! Gdyby pod nimi ktoś mieszkał, na pewno przyszedłby z awanturą. Ale na parterze jest sklep, więc nowi sąsiedzi zafundowali hardcorowe powitalne przedstawienie tylko Maćkowi i Marceli.
– Cholera, jeśli codziennie będą się kłócić to chyba zwariuję! – westchnęła rano Marcela, która przez te hałasy długie nocne godziny spędziła na przewracaniu się z boku na bok i wreszcie, żeby choć na chwilę zmrużyć oczy, musiała wziąć dwie tabletki nasenne.
No dobrze, dość wspomnień i rozmyślań! Trzeba wracać do pracy! Nagle serce młodej kobiety przeszyła zimna igła niepokoju. Czy powodem dziwnego dyskomfortu była myśl o firmie? A może niespodziewane uderzenie lęku miało inną przyczynę? Marcela nie wiedziała, co ją przestraszyło, ale postanowiła nie poddawać się głupim fobiom. Przez chwilę, przez pół minuty, chciała się czuć jak w dzieciństwie, kiedy mama budziła ją do szkoły. „Mamusiu, jeszcze minutkę” – błagała wtedy, byle dłużej poleżeć w cieple, otulona kołdrą, ze szczelnie zaciśniętymi powiekami.
Niespodziewanie czyjaś sylwetka przesłoniła słońce. Marcela nie zdążyła otworzyć oczu, gdy usłyszała ciche syknięcie. I tyle. Jej mózg, rozerwany pociskiem wystrzelonym z pistoletu z tłumikiem, bólu już nie zarejestrował..
*
Minęła trzynasta trzydzieści, gdy komisarz Leszek Lipski otrzymał od Krzyśka Pytka, oficera dyżurnego, wiadomość o tym, że w mokotowskim parku Wańkowicza znaleziono martwą kobietę.
– Samobójstwo? – zapytał.
– Nic nie wiem. Dzwoniła jakaś staruszka. Ledwo mogłem ją zrozumieć. Podobno na ławce leży dziewczyna z dziurą w czole.
– Gdzie Grzesiek?
– Zaraz u ciebie będzie – odpowiedział dyżurny.
– A Młodszy?
– Już wychodzi.
– Niech weźmie ze sobą Izę! – polecił Lipski.
– Poczekaj. – Usłyszał, że Pytek jednocześnie odbiera drugie połączenie.
Po chwili w telefonie ponownie rozległ się głos dyżurnego:
– Na miejscu jest wezwany przez przechodniów mundurowy. Potwierdził, że kobieta nie żyje, została zastrzelona.
Lipski nagle poczuł niepokój, który wykluł się w okolicy serca i powoli, jak lepkie macki zaczął obejmować całe jego ciało. Obudziła się intuicja, wyjątkowo czuły instrument, nastawiony na odbiór najdelikatniejszych bodźców.
Ta sprawa będzie bardziej niebezpieczna niż inne, pomyślał. Rzucił do słuchawki „jadę” i ruszył po schodach do wyjścia.
Jako zodiakalny Rak znakomicie wyczuwał emocje i nastroje innych ludzi. Jego podświadomość zawsze rozświetlał srebrzysty reflektor księżyca, rzucający światło na to, co było niewidoczne dla innych. Ufał swoim przeczuciom jak każdemu innemu zmysłowi. Zdarzało mu się nie posłuchać intuicji i zawsze źle na tym wychodził.
To będzie też sprawa bardzo nietypowa – stwierdził, nie mając pojęcia, skąd wzięło się to przeświadczenie.
Czasami – a najczęściej działo się to po wypiciu większej ilości alkoholu, gdy zapadał się w lepkie bagno wspomnień – mówił sobie, że kiedy intuicja zacznie go zawodzić, rzuci pracę w policji i zostanie nauczycielem muzyki albo instruktorem szachowym.
*
Co się stało? Gdzie jestem? Dlaczego nic nie widzę? Przecież jest środek dnia, o tej porze nie może być ciemno. Jak to było w „Seksmisji”? „Ciemność, widzę ciemność”.
Czy jestem w tunelu? W jaki sposób się w nim znalazłam? Na końcu tunelu pojawił się jaśniejszy punkt. Idę czy płynę w jego kierunku? A może frunę? Nie wiem. Przemieszczam się w stronę światła, które staje się coraz jaśniejsze, coraz bardziej oślepiające. Przez ułamek sekundy wszystkie komórki mojego ciała przenika błogość, to uczucie przyjemniejsze od orgazmu. Tunel się kończy. Blask razi, jakbym patrzyła prosto w słońce. Muszę przymknąć oczy. Moje ciało nic nie waży, unosi się w powietrzu. Dookoła mnie płyną chmury, może ja też jestem chmurą? Teraz znajduję się na otwartej, rozświetlonej przestrzeni. O, matko! Gdzie moje ręce, gdzie nogi? Nie mam ciała! Jestem samą świadomością. Pochylam głowę… nie, chyba nie głowę. Czy mam głowę, skoro nie mam ciała? Czy mam oczy? Też raczej nie. Ale widzę, mogę się rozglądać. Dookoła mnie poruszają się cienie. Jasne cienie. Czy cienie mogą być jasne? Najwidoczniej mogą, skoro je dostrzegam. Odczuwam obecność kogoś życzliwego. Chociaż nie mam ciała, głaszcze mnie ciepła dłoń, jakby po głowie. Jak to możliwe? Nie wiem, nic nie wiem! Cienie powoli się materializują. Przez jasną powierzchnię ich powłok mogę zauważyć twarze. Jedną z nich rozpoznaję! To prababcia Wiktoria! Uśmiecha się. Obok niej dziadek! Niby poważny, ale także odświętnie radosny. Jest i nieco zwariowany wujek Michał, którego prawie nie znałam, ale bardzo lubiłam, bo zawsze przynosił mi cukierki albo czekoladki, a potem, żeby mnie rozśmieszyć, chodził na rękach. Marek! Kolega z klasy, który pod koniec podstawówki umarł na zapalenie wyrostka. Ciocia Hala! Za życia tak skąpa, że kiedy kupiła mi malutką porcję lodów, później i tak połowę sama zjadła. Pojawiają się inni krewni, dalsi i bliżsi, koleżanki, koledzy, wiem, że dawno temu ich znałam, ale nie rozpoznaję twarzy. Niektórzy coś do mnie mówią. Jedna z młodych kobiet zdziwiona pyta: „ O, i ty już tu jesteś?!”. Niedawno ją spotkałam, ale nie mam pojęcia gdzie. Widzę Marysię, moją najbliższą przyjaciółkę z podstawówki, a potem z liceum! Kiedy miała szesnaście lat, zaginęła i nigdy się nie odnalazła. Tak się cieszę, że jest obok mnie! Długie włosy Marysi falują na wietrze. Ale czy to na pewno włosy? Raczej fale światła przypominające aureolę. Postać mojej przyjaciółki otacza mnie i kołysze. Ona także się cieszy, że jesteśmy razem. Kim są sylwetki obok niej? Kim jest malutka istota wysyłająca wyjątkowo ciepłe promienie. Nagle wyrzuca mnie w górę fala radości. Nie mam pojęcia, skąd to wiem, ale jestem pewna, że się nie mylę – to Milenka! Moja córka! Chcę ją przytulić, ona jednak odpływa gdzieś dalej. Słyszę jej cichy głos: „ Jeszcze się zobaczymy, będziemy miały dla siebie całą wieczność, nie musisz za mną tęsknić”. Pojawiają się inne postacie. Nie rozpoznaję ich, wiem tylko, że są do mnie bardzo życzliwie nastawione.
Nagle czuję nieprzyjemnie ukłucie. Jak to możliwe, skoro nie mam ciała? Dyskomfort umiejscowił się mniej więcej w okolicy, gdzie kiedyś miałam serce. Przykry, ostry ucisk. Jakby tkwił we mnie kolec, który drażni i kłuje. Chciałabym go wyrwać, niestety nie mam pojęcia, jak to zrobić. Wiem, że dopóki mnie rani, nie zaznam spokoju. A przecież tutaj jest tak przyjemnie. Chciałbym cieszyć się tym miejscem i obecnością bliskich osób. Chcę odnaleźć Milenkę! Silny powiew powietrza unosi mnie wyżej, a potem gwałtownie ściąga w dół. Opadam na coś miękkiego. Czuję się tak, jakbym siedziała na obłoku. Bliskie mi postacie zostają w górze. Jestem sama. Widzę czubki drzew. To las albo park. Park! Ścieżki, trawniki, klomby, ławki. Na jednej z nich leży kobieta. Kremowa sukienka, jasne pantofle. Ma głowę odrzuconą do tyłu. Obok niej torebka. To moja torebka i mój plastikowy pojemnik na lancz! Na ziemi leży pomarańczowy bidon. Mój bidon! Długo nie chcę dopuścić do siebie tej myśli. Ale wreszcie się zdobywam się na odwagę. To ja! To ja leżę na ławce. Z mojej odchylonej do tyłu głowy kapie krew.
*
W powszednie dni o tej porze park Wańkowicza jest zwykle prawie pusty, więc w bezpiecznej odległości od ławki stała niewielka grupka ludzi. Przyciszonymi głosami komentowali zdarzenie, spoglądając w kierunku ławki otoczonej policyjnym parawanem.
Ludzie ci i tak nie mieli chwilowo co ze sobą zrobić, ponieważ park zamknięto, aby nikt nie mógł go opuścić.
W najbliższej okolicy samego miejsca zbrodni, ogrodzonego także taśmą zabezpieczającą, kręciło się paru policjantów. Leszek Lipski przybył tam po kwadransie od chwili, gdy odebrał informację od dyżurnego. W tym czasie zdążył już wezwać doktora Maczka, którego zadaniem będzie sporządzenie protokołu, wypisanie aktu zgonu, a później przeprowadzenie sekcji.
Policję zawiadomiła starsza pani z laską. Spacerowała.
– Sama? – zapytał komisarz, patrząc na jej czerwone od płaczu oczy i trzęsące się ręce.
– A z kim? Męża pochowałam pięć lat temu – odpowiedziała drżącym głosem. – Ale miał już prawie dziewięćdziesiąt lat, ciężko chorował, śmierć była dla niego wybawieniem, a ta dziewczyna taka młoda, taka ładna, Boże…
Leszek Lipski chciał ponownie zerknąć na ofiarę, lecz aktualnie zasłaniał ją niebieski brezent. Coś jednak zapamiętał: rzeczywiście ładna, delikatne rysy twarzy, łagodna linia ust.
Staruszka mówiła dalej:
– Ja sobie, proszę pana, tędy szłam, jak co dzień, bo często jestem w tym parku i spojrzałam w stronę tej pani na ławce, bo bidon leżał na ziemi i nawet chciałam podejść i podnieść. To nie jest tak, że starsze osoby nie mogą pomóc młodszym. Ale zauważyłam, że ona jest jakoś tak dziwnie odchylona do tyłu. Aż śmiesznie. Jakby, wie pan, chciała zobaczyć coś daleko za nią. Nie ruszała się. Podeszłam do niej, powiedziałam: „Proszę pani, bidon pani upadł!” Ale ona nie odpowiedziała i wtedy zobaczyłam na trawie krew, dużo krwi, Boże…
Kobieta znowu zaczęła płakać.
– A na ławkach w pobliżu ktoś siedział?
– Nikogo nie było. Dopiero tam dalej – starsza pani pokazała laską w kierunku bramy – siedział jakiś pan. W czapce z daszkiem.
Lipski rozejrzał się po ludziach stojących za policyjną taśmą .
– Jest tutaj?
Staruszka przetarła oczy.
– To chyba ten. – Czubek jej laski skierował się w stronę starszego pana, uważnie obserwującego jedno z drzew.
– Spisz panią – polecił Lipski jednemu z młodych, umundurowanych funkcjonariuszy, a sam podszedł do mężczyzny. Odprowadził go kilka kroków w bok, przedstawił się i zapytał:
– Pan siedział na tamtej ławce?
– Siedziałem, panie komisarzu.
– Nie widział pan, czy ktoś podchodził do tej kobiety? – Lipski wskazał na parawan.
– Do zabitej?
– Tak.
Mężczyzna przez chwilę się zastanawiał.
– Ja to tak bardziej na ptaki patrzę niż na ludzi. O, nawet sprzęt mam – dotknął palcem przewieszonej przez pierś lornetki. – Wrony tam mają gniazdo. Pan uwierzy, że małą kaczuszkę jedna przyniosła. Taką malutką, jeszcze pokrytą puchem. To krzyżówka pewnie, bo dużo ich teraz…
– Przepraszam, pytam, czy widział pan kogoś przy tamtej ławce.
– Tylko jak przechodziłem, widziałem tę młodą panią. Tę nieżywą, ale wtedy jeszcze żyła. Panie, takie nieszczęście… Rozmawiała przez telefon. A tam dalej, na tej ławce po prawej – wykonał zamaszysty gest – siedziała druga młoda z dzieckiem w wózku.
– A ta pani z dzieckiem jest tutaj?
Mężczyzna rozejrzał się.
– Nie, wózek był taki jasny, różowy. Nie widzę jej.
– I nikogo więcej tu nie było? Na pewno?
– Tego nie powiem – pokręcił głową starszy pan. – Mówiłem, że na ptaki patrzyłem. Wzrok jeszcze mam dobry, panie, ja na kolei pracowałem, maszynistą byłem, to musiałem zawsze mieć dobry wzrok, badali nas co roku. Tu wrony mają gniazdo, a tam dziupla dzięcioła, to na zmianę patrzyłem. Trochę tu, trochę tam. O, słyszy pan jak stuka? To ten dzięcioł.
Do uszu Lipskiego dobiegło szybkie klekotanie. Uświadomił sobie, że będąc w lesie, wielokrotnie słyszał podobny dźwięk, ale nie zdawał sobie sprawy, że to efekt energicznej pracy ptaka w czerwonym berecie.
Lipski skinął na młodego policjanta i jak poprzednio kazał mu spisać dane świadka. Kiwnięciem głowy wskazał całą grupkę stojących za taśmą ludzi:
– Wszystkich spisz.
Jeszcze raz podszedł do parawanu, uchylił go i spojrzał na martwą dziewczynę. Dawno nie widział dziwniejszej zbrodni. Prawie centrum miasta, park, środek dnia, pistolet! Kto zabił i dlaczego? Komu do tego stopnia zalazła za skórę, że postanowił ją zlikwidować w takim miejscu i w ten sposób? A może po mieście zaczął biegać psychopata z bronią, który za cel wybrał młode, piękne kobiety?
*
Jakbym siedziała na huśtawce zrobionej z chmury. Kołysze mnie wiatr, a ja patrzę w dół, jednak swoich nóg nie widzę. Zostały na ziemi razem z resztą mojego ciała, obok którego kręci się kilka postaci. To zapewne policjanci, niektórzy w mundurach, inni ubrani po cywilnemu. Jeden z mężczyzn otoczył okolicę kolorową taśmą, dwaj inni zasłonili ławkę parawanem. Kolejny zatrzymuje nadchodzących ludzi. Fotograf robi zdjęcia. Starszy mężczyzna usiadł obok mnie i dotknął mojej szyi. Teraz zapisuje coś w notesie. Odchodzi. Inny – młody, wysoki, ubrany w czarną kurtkę i bordową czapkę z daszkiem – bada ślady na ścieżce. Uświadamiam sobie, że kilka razy go widziałam, kiedy szłam z pracy albo gdy z niej wychodziłam, bo niedaleko mojej firmy znajduje się komenda. Policjant sprawia sympatyczne wrażenie, dość przystojny. O ile komuś podobają się szczupli mężczyźni, tacy z pociągłą twarzą i kasztanowymi włosami. Co chwila ktoś do niego podchodzi, coś mówi. Ach, gdybym mogła usłyszeć, o czym rozmawiają! Udało by mi się, gdybym się znalazła trochę niżej. Tylko jak zmusić to, czym w tej chwili jestem, żeby zmieniło położenie? No, dobrze, użyję tego słowa – to dusza. Jestem duszą. W moim ciele – przecież tak niedawno o nim myślałam, jako o skórzanym worku, pełnym mięsa, kości, żył i płynów – ustały wszelkie życiowe funkcje. Od pewnego czasu jestem tylko iskrą świadomości. Tylko czy aż?! Mam nową postać, utkaną z nieznanej materii, być może nie jest to nawet materia lecz plazma albo mieszanina gazów. Na pewno szlachetnych. Tak w każdym razie się pocieszam. Zawsze to lepsze niż bycie siarkowodorem. To coś, czym jestem, to nadal Marcela. To ja myślę, odczuwam, postrzegam, choć inaczej niż wcześniej. Jestem Marcelą i Marcelą pozostanę, niezależnie od tego, jaką przybrałam postać. Czy jednak warto przywiązywać się do imienia, skoro wszystko straciłam? Nie, nie wszystko! Nadal tkwi we mnie ciekawość i chcę się dowiedzieć, kto mnie zabił! I dlaczego?! Niestety nie wiem, jak mogłabym się dostać w pobliże mojego dawnego ciała? Jak się dowiedzieć, co się właściwie wydarzyło? Jaki – przepraszam za wyrażenie, ale tylko takie słowo przychodzi mi na myśl – skurwysyn strzelił mi prosto w głowę i odebrał życie. Znajdę go! Znajdę go i urządzę mu takie piekło, że pożałuje, że się urodził! To było moje życie, mimo ostatnich kłopotów całkiem miłe, natomiast życie tego bydlaka, który mnie zabił, miłe nie będzie. Nawet jeśli policji nie uda się go znaleźć, ja przeprowadzę własne śledztwo i dorwę go, obiecuję!