49,99 zł
Nowy intrygujący thriller z serii o Alexandrze Blixie i Emmie Ramm autorstwa jednego z najlepszych norweskich duetów pisarskich.
Alexander Blix jest byłym szefem ekipy śledczej, który stracił wszystko: pracę i córkę. Dawni koledzy z policji trzymają go na dystans. Kiedy więc kontaktuje się z nim nieznajomy mężczyzna i ujawnia, że popełnił zbrodnię, która od dwóch lat nie daje Blixowi spokoju, były policjant zostaje z tym sam.
Jego dawna współpracowniczka i była dziennikarka Emma Ramm pracuje właśnie nad sprawą mężczyzny podejrzewanego o zabójstwo kobiety, który został aresztowany, mimo że ciała ofiary nie odnaleziono.
Byli partnerzy pomagają sobie nawzajem. Ale gdy na miejscu zbrodni zostają ujawnione odciski palców Blixa, Alexander boi się, że dopadły go demony przeszłości. Wiele wskazuje na to, że dawna ofiara przemocy podjęła specyficzną formę terapii…
Ofiary to powieść kryminalna mówiąca o ranach, jakie nosimy w sobie przez całe życie, i o tym, co z nimi robimy.
„Mocno napisana i trzymająca w napięciu. (…) Przede wszystkim jest w tej powieści żar i pasja, jakich nigdy wcześniej nie czułem.” - „Dagbladet”, Norwegia
„W przypadku Engera i Horsta suma jeden plus jeden jest większa niż dwa. (…) Jørn Lier Horst i Thomas Enger stworzyli zabawną i dobrze napisaną powieść trzymającą w napięciu.” - NRK, Norwegia
„Horst i Enger wiedzą, jak się buduje solidną, pełną napięcia narrację. To lektura, której nie można przerwać. Obiecująca jest chemia między Ramm i Blixem, a zwłaszcza pogłębiony portret Emmy.”- „Göteborgs-Posten”, Szwecja
W serii kryminalnej Blix i Ramm na tropie zbrodni ukazały się dotychczas następujące książki: Punkt zero, Zasłona dymna, Nieobliczalni i Blizny.
Jørn Lier Horst (ur. 1970) i Thomas Enger (ur. 1973) połączyli siły i stworzyli rewelacyjny thriller, który zdobył międzynarodowy rozgłos. Na co dzień każdy z nich kontynuuje własną popularną serię powieści kryminalnych, których głównymi bohaterami są: inspektor William Wisting (u Horsta) i dziennikarz Henning Juul (u Engera).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 435
Horst Jorn Lier Enger Thomas
Ofiary
Przełożyła:
Milena Skoczko-Nakielska
Sopot 2024
Tytuł oryginału:Offer
Copyright © 2023 byJørn Lier Horst & Thomas Enger
Published by agreement with Salomonsson Agency
All rights reserved
Copyright © 2024 for the Polish edition by Smak Słowa
Copyright © for the Polish translation by Milena Skoczko-Nakielska
This translation has been publishedwith the financial support ofNORLA,Norwegian Literature Abroad.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Edytor: Anna Świtajska
Redakcja i korekta: Anna Mackiewicz
Skład: Piotr Geisler
Projekt okładki: &Visual
Druk: Drukarnia Abedik
ISBN: 978-83-67709-16-3
Wydawnictwo Smak Słowa
ul. Bohaterów Monte Cassino 6A
81-805 Sopot
tel. 507-030-045
www.smakslowa.pl
Wszystko, czym jestem i czym mam nadzieję być, zawdzięczam mojej matce-aniołowi.
Księżyc rzucał matowe światło na parking. Mężczyzna spojrzał na deskę rozdzielczą. Były cztery minuty po wpół do drugiej.
Był tu wiele razy od czasu, kiedy ją pochował, ale nigdy nie podchodził tak blisko miejsca, gdzie leżała. Chociaż było ciemno, nie miał żadnych wątpliwości, że odnajdzie drogę. Znał ten las.
Poprzedniego wieczoru padał deszcz.
Wiedział, że podeszwy butów turystycznych zostawią głębokie, charakterystyczne ślady, i dlatego kupił taki model obuwia, jaki można było znaleźć w wielu norweskich domach. Miał na sobie zieloną kurtkę przeciwdeszczową, która zlewała się z otoczeniem.
Planowanie, pomyślał.
Alfa i omega.
Wyjął plecak z bagażnika. Zamknął samochód i wszedł na ścieżkę. Powietrze było zimne i surowe. Po niebie sunęły czarne chmury. Z ziemi unosił się zapach chłodnej zgnilizny. Jego kroki wystraszyły kilka ptaków, które natychmiast odleciały, machając energicznie skrzydłami. Po kilku minutach poczuł, że głowa pod czapką jest cała spocona. Okulary zaparowały.
Przeniesienie jej w głąb lasu wiązało się z dużym ryzykiem. W tamtym czasie szukała jej połowa Norwegii. Poza tym ważyła o wiele więcej, niż się spodziewał. Ale była noc, tak jak teraz. A co najważniejsze, wszystko dokładnie zaplanował.
Trzy noce wcześniej zabrał ze sobą składaną metalową łopatę, żeby ją wypróbować. W pierwszym wytypowanym miejscu było za dużo skał i kamieni. W drugim nie dało się zrobić wystarczająco głębokiego dołu, a nie chciał ryzykować, że dzikie zwierzęta poczują zapach i ją wykopią. Dopiero za trzecim razem udało mu się znaleźć odpowiednie miejsce – ukryte za drzewami, krzewami i paprociami. Zanim zawrócił, wyrył znak na najbliższym drzewie.
Świerk zdążył urosnąć.
Gałęzie były szersze i chyba trochę grubsze. Postawił plecak na ziemi i wyjął z niego łopatę, zadowolony, że zdążył przed jesiennymi przymrozkami.
Pierwsze ruchy łopatą były najtrudniejsze. Musiał przebić się przez grubą warstwę wrzosów, mchów i korzeni, splątanych pod powierzchnią gruntu niczym sieć. Chwilę trwało, zanim uznał, że wykop jest wystarczająco głęboki.
Odłożył łopatę i kopał dalej dłońmi, na które założył wcześniej rękawiczki, aby nie uszkodzić plastikowego worka, w który ją zapakował. Odgarniał wilgotną ziemię, odsłaniając coraz więcej folii.
Sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął z niej złożoną kartkę papieru, ostrożnie, by jej nie zniszczyć. Równie delikatnie otworzył plastikowy worek. Po chwili leżała tam, wolna i na widoku.
Na wszystko przychodzi czas, pomyślał.
A teraz przyszedł czas na to.
W ciągu dnia las był popularnym miejscem pieszych wycieczek. Ludzie wypuszczali tam swoje kundle, pozwalając, żeby biegały swobodnie między drzewami. Jeśli sprawa będzie się przeciągać, on sam da znać komu trzeba.
Ostatnia rzecz zajęła mu tylko minutę. Gdy skończył, wstał i rozejrzał się dookoła. Wiszące nad wierzchołkami drzew chmury rozpierzchły się i księżyc oświetlił grób.
Był wtorkowy ranek. Kwadrans po czwartej.
Uśmiechnął się.
Zapowiadał się piękny dzień.
Ziemia przed nim była szarobrązowa, tu i ówdzie upstrzona białymi plamami po rozdeptanej gumie do żucia. Alexander Blix spoglądał metr przed sobą, starając się jak najzręczniej lawirować między świeżymi śmieciami i starymi psimi kupami.
Nagły podmuch wiatru sprawił, że mężczyzna postawił kołnierz kurtki. Na niebie kłębiły się chmury. To była kwestia kilku minut, kiedy spadną pierwsze krople deszczu. Gdy Blix niedawno wychodził z domu, świeciło słońce.
Oslo, pomyślał.
W jednej chwili lato, a sekundę później jesień.
Dopiero gdy znalazł się na wysokości Grønlandsleiret 44, podniósł wzrok i zatrzymał się. Przed budynkiem z dużymi oknami stała kobieta i paliła papierosa. W pobliżu ktoś zawołał coś w obcym języku. Część trawnika w parku przed komendą pokrywały już czerwone i żółte liście. Pies o krótkich łapach, z patykiem między zębami, rzucił się pędem w kierunku swojego pana.
Na pewno było już po porannej odprawie, pomyślał Blix. Nicolai Wibe prawdopodobnie stał teraz przy automacie do kawy i chwalił się swoimi dzisiejszymi dokonaniami na siłowni. Tine Abelvik być może prychnęła lekceważąco, przewracając oczami, natomiast apodyktyczny, jak zawsze, Gard Fosse kazał im zabrać się do pracy.
Wzrok Alexandra powędrował za radiowozem, który wyjechał właśnie z podziemnego garażu w sąsiednim budynku. Gdy tylko samochód znalazł się na drodze, zawyły syreny. Niebieskie światła połyskiwały na ścianach domów.
Kierowcy innych pojazdów ustąpili mu miejsca. Kiedy auto przejeżdżało obok Blixa, siedząca na miejscu pasażera umundurowana policjantka posłała mu długie spojrzenie. Nie przypominał sobie, by widział ją kiedykolwiek wcześniej.
Zastanawiał się, do jakiego wezwania tak się spieszyli: czy chodziło o włamanie, wypadek, zabójstwo czy jeszcze coś innego. Wyjący radiowóz pomknął w stronę centrum – jeden z wielu instrumentów w grającej kakofonię orkiestrze miejskiej, który stopniowo tracił na sile.
Blix znowu spojrzał na budynek policji. Kropla deszczu spadła mu na policzek, a już po chwili dołączyły do niej kolejne. Podciągnął rękaw kurtki. Rzut oka na zegarek. Zrozumiał, że zjawił się za późno.
Zawrócił.
Zauważył mężczyznę, który zrobił to samo. Nieznajomy nagle wyraźnie przyspieszył. Przeszedł na ukos przez jezdnię, nie zwracając uwagi na nadjeżdżające pojazdy. Jeden z kierowców zatrąbił. Mężczyzna wmieszał się w tłum po drugiej stronie ulicy i oddalił szybkim krokiem.
To ten sam facet, pomyślał Blix.
Ta sama ciemnozielona kurtka przeciwdeszczowa, ten sam czarny plecak. Blix widywał go na ulicy przed swoim mieszkaniem, czasem późnym wieczorem, a czasem wcześnie rano. Mijał go również w sklepie i raz – chyba, bo nie miał stuprocentowej pewności – na podwórzu domu, w którym mieszkał.
Zaczął iść szybciej, ale prędko zrozumiał, że nie uda mu się dogonić nieznajomego. Po chwili mężczyzna zniknął w pobliżu stacji metra Grønland Torg.
Blix skierował się dalej w stronę centrum, lecz teraz już nie przejmował się tym, gdzie stawia kroki. Często się odwracał, za każdym razem z przeświadczeniem, że wszyscy ludzie mu się przyglądają. Ale mężczyzny w zielonej kurtce przeciwdeszczowej wśród nich nie było.
Jedenaście minut później Blix zatrzymał się przed wejściem do budynku przy Leirfallsgata 11. Zobaczył opartą o ścianę hulajnogę elektryczną.
Siąpił deszcz.
Blix z wahaniem uniósł palec wskazujący i zbliżył go do przycisku domofonu przy drzwiach wejściowych, ale w ostatniej chwili zatrzymał się i zrobił krok do tyłu.
Nie musisz tego robić, powiedział do siebie. Możesz odwrócić się i odejść. A jednak odszukał na panelu nazwisko „Krissander Dokken” i wcisnął jasnozielony przycisk dzwonka. Zaledwie sekundę później zabrzęczał mechanizm zamka.
Blix wszedł po schodach na drugie piętro i zbliżył się do uchylonych drzwi. Otworzył je ostrożnie. Krissander Dokken wyciągnął rękę na powitanie, siląc się na uśmiech. Drugą dłoń zaciskał na lasce, którą się podpierał.
– Zapraszam.
Blix zdjął buty i powiesił mokrą kurtkę. Nie mówiąc ani słowa, gospodarz wprowadził go do pokoju, w którym daleko od siebie stały dwa krzesła, oddzielone małym, okrągłym stolikiem. Na blacie, obok karafki wypełnionej po same brzegi wodą, Blix zobaczył dwie szklanki i niewielkie sześciokątne pudełko, z którego wystawała cienka chusteczka higieniczna.
Usiadł na krześle w głębi pokoju i założył nogę na nogę. Głęboki wdech wywołał ostry ból w klatce piersiowej. Usiłował wytłumaczyć sobie, że może powinien się odprężyć, ale bez rezultatu.
Dokken zajął swoje stałe miejsce, odstawił laskę i położył na kolanach notes. Za nim na ścianie wisiała znana reprodukcja obrazu Vincenta van Gogha. Na podłodze, obok pomalowanego na biało regału na książki, stała donica z terakoty z pachirą wodną w odcieniu świeżej zieleni.
– A więc – zaczął mężczyzna i poprawił okrągłe okulary, które ledwo zakrywały oczy. – Co słychać? Jak się pan miewał od naszego ostatniego spotkania?
Dokken mówił powoli, jasnym, suchym głosem. Blix nie wiedział, co powiedzieć. Mógł przyznać się do tego, że kiedy budzi się rano, wciąż ma wrażenie, że jakaś niewidzialna siła wciska go w prześcieradło. Że nie ma chwili w ciągu dnia, by nie myślał o Iselin i o mężczyźnie, który ją zamordował. O tym, co Blix później zrobił. O czasie spędzonym w zakładzie karnym. O tym, co działo się po wyjściu z więzienia.
Zamiast tego odpowiedział:
– Dobrze.
Przełknął ślinę.
– Czuję się… całkiem dobrze.
– A dokładniej?
Mężczyzna przyglądał mu się natarczywie.
– Cóż – Blix zawahał się. – Sam nie wiem.
– Co dla pana oznacza czuć się dobrze?
Minęła dłuższa chwila, zanim Blix odpowiedział:
– Dobre pytanie. Chyba nie bardzo wiem, co to dokładnie oznacza.
Dokken pokiwał powoli głową.
– Jak pan myśli, czego potrzeba, żeby poczuł się pan lepiej?
Blix namyślał się. Długo.
– Nie wiem. Nie mam pojęcia.
– Próbował pan medytować?
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Ja… jeszcze się do tego nie przekonałem.
Na chwilę zapadła cisza.
– Co pan robił w ciągu ostatnich kilku tygodni?
– Właściwie niewiele. Ja… sporo czytam. Gazety, książki. I wiążę… muchy.
– Ma pan na myśli… muchy do wędkowania?
– Tak, to moje dawne hobby, do którego właśnie wróciłem.
– Świetnie. Miło mi to słyszeć. Dużo pan wędkuje?
– Już nie wędkuję. Kiedyś to robiłem. Dawno temu.
– Może powinien pan przetestować swoje nowe muchy?
Blix wzruszył ramionami.
– Może.
Dokken czekał chwilę, a potem zadał kolejne pytanie:
– Jada pan regularnie?
– Tak, można tak powiedzieć.
– A jada pan zdrowo?
Blix zastanowił się.
– Na pewno nie tak często, jak powinienem.
– Wie pan, jesteśmy tym, co jemy – skwitował Dokken, siląc się na uśmiech.
Blix nie odpowiedział.
– A jak pan sypia?
– Raz lepiej, raz gorzej. Zresztą tak było zawsze, również wtedy, gdy pracowałem.
Dokken zwilżył wargi.
– Nadal chodzi pan rano na spacer?
– Zazwyczaj tak.
– Ta sama trasa?
– Tak, zmiany są raczej niewielkie. Cóż, jak wiele innych osób, ja również mam swoje przyzwyczajenia.
Mężczyzna złożył palce tak, że utworzyły trójkąt.
– Nadal czuje się pan obserwowany? Ma pan wrażenie, że ktoś pana śledzi?
Blix zapomniał, że poprzednim razem wspomniał o tym Dokkenowi.
– Nie – zaprzeczył, czując, jak oblewa się rumieńcem. – Wiele osób wie, kim jestem – dodał. – Po… tym wszystkim, co się wydarzyło. Zawsze znajdzie się ktoś, kto mnie rozpozna, na ulicy czy w sklepie.
– Cena sławy – odparł mężczyzna, uśmiechając się lekko. – Cieszę się, że nie jestem celebrytą.
Blix nie odpowiedział.
– Nadal dostaje pan dużo listów?
Zawahał się.
– Teraz przychodzi ich chyba trochę mniej.
– Co to są za listy?
– Nie wiem, nie przyglądam im się zbyt dokładnie.
– Dlaczego?
Blix zamyślił się. Właściwie nie miał dobrej odpowiedzi na to pytanie.
– Ma pan z kimś kontakt?
– Z Emmą. Emmą Ramm. Od czasu do czasu.
– Dawni koledzy nie przesyłają panu wiadomości? Nie umawiają się z panem w mieście na piwo?
Blix potrząsnął przecząco głową.
– Pan również nie wysyła nikomu wiadomości?
– Nie. Nie licząc Merete. Mojej byłej żony. Ale to też robię bardzo rzadko.
Przez dłuższą chwilę Dokken patrzył przed siebie w milczeniu, jakby pogrążony w myślach.
– A pańscy rodzice?
Blix spojrzał na niego z zaskoczeniem.
– Co z nimi?
– Nadal ich pan ma?
– Pyta pan, czy jeszcze żyją?
– Yhm?
– Mój ojciec… żyje – odparł, wzdychając ciężko. – Mama zmarła dawno temu.
– Ile miał pan wtedy lat?
Blix wyprostował się na krześle. Podrapał się szybko po policzku, jego paznokieć był nadspodziewanie ostry.
– Szesnaście.
– Utrzymuje pan kontakt ze swoim ojcem?
Były policjant położył dłoń na udzie i ścisnął je lekko przez materiał spodni.
– Nie bardzo.
– Dlaczego?
– On… przebywa w domu opieki.
– Czy to stanowi przeszkodę, by miał pan z nim kontakt?
Blix spuścił wzrok i splótł palce. Nie odpowiedział.
– Dlaczego jest w domu opieki? – kontynuował mężczyzna. – Jeśli wolno spytać?
– On… nie jest w stanie się sobą zająć.
Dokken skinął powoli głową.
– Gdzie znajduje się ten dom opieki?
– Niedaleko Gjøvik.
– Pan chyba stamtąd pochodzi?
– Prawie. Pochodzę ze Skreia.
– Skreia – powtórzył Dokken, jakby miejsce samo w sobie było ważne. – Kiedy odwiedził go pan ostatnio?
– Nie pamiętam…
– Czy to było przed pobytem w zakładzie karnym, czy później?
– Przed – odparł szybko.
– W takim razie kiedy ostatnio rozmawialiście ze sobą?
– Nie pamię…
Przerwał w pół słowa.
– To było jakiś czas temu.
Zauważył, że na czole psychoterapeuty pojawiły się głębokie zmarszczki.
– Może powinien się pan tam wybrać – powiedział. – Choćby po to, żeby…
– Nie.
Dokken przyglądał mu się przez chwilę.
– Dlaczego?
– Nie mam ochoty.
Przez kilkanaście sekund panowała cisza.
– Jak układały się pana relacje z matką?
Blix westchnął.
– Dobrze – odpowiedział. – Porozmawiajmy o czymś innym.
Mężczyzna wpatrywał się w niego w milczeniu. Odchylił się lekko do tyłu na krześle i założył nogę na nogę.
– Wróćmy do tego, od czego zaczęliśmy nasze dzisiejsze spotkanie. Czego potrzeba, żeby poczuł się pan lepiej? W gruncie rzeczy wszyscy o to zabiegamy. Każdego dnia, przez całe życie.
Zabębnił palcami w notes. Wyglądało na to, że waży kolejne słowa.
– Prawie osiem miesięcy spędził pan w zakładzie karnym. Ale sąd okręgowy pana uniewinnił. Od trochę ponad dwóch miesięcy jest pan wolnym człowiekiem.
– To zależy, co pan ma na myśli, mówiąc „wolny” – zauważył Blix. – Nigdy do końca nie uwolnię się od tego, co się stało, ani od tego, co zrobiłem. To nigdy nie zniknie.
– Nie, ale to dotyczy nas wszystkich. Wszyscy nosimy na swoich barkach bagaż naszych doświadczeń, wszystko to, co zrobiliśmy i przeżyliśmy w ciągu krótkiego lub długiego życia. To część nas samych. Nie możemy cofnąć czasu ani niczego zmienić. Jedyne, na co pan, ja – my – mamy wpływ, to nasza przyszłość.
– To znaczy, że muszę przejść nad tym do porządku dziennego? Czy właśnie to usiłuje mi pan powiedzieć? – zapytał.
– Absolutnie nie – odrzekł psychoterapeuta, niezrażony tym, że Blix podniósł głos. – Pańskie doświadczenia odcisnęły na panu piętno. To, co tutaj robimy, to nie jest próba nałożenia plastra na pańskie rany, żeby przestały krwawić. Wręcz przeciwnie: otwieramy je i pozwalamy krwi sączyć się tak długo, jak to konieczne. Chodzi o to, by z czasem nauczyć pańskie ciało i mózg, że może pan krwawić, nie myśląc o tym zbyt często i nie odczuwając zbyt dużego bólu.
– To rzeczywiście nie brzmi jak zupełna abstrakcja – skomentował ironicznie.
– Ale to nie jest abstrakcja. Istnieją konkretne techniki, które okazały się wyjątkowo skuteczne w przypadku osób zmagających się z bolesnymi traumami lub głębokim smutkiem.
Zaczekał, aż Blix spojrzy na niego, i wtedy powiedział:
– Słyszał pan o EMDR?
Blix potrząsnął głową.
– To skrót odEye Movement Desensitization and Reprocessing. Mózg jest stymulowany w taki sposób, by łatwiej mógł sobie poradzić z bolesnymi doświadczeniami.
Blix uniósł brew.
– Kiedy przeżywamy jakąś traumę – mówił dalej Dokken, wygładzając fałdę błękitnej koszuli – nasza zdolność do przetwarzania emocji i wspomnień zostaje całkowicie wyłączona. To się po prostu staje zbyt przytłaczające, sprawia ból. EMDR polega na przeprogramowaniu mózgu, tak aby przetwarzał stres i traumy, nie aktywizując silnych emocji.
Blix słyszał, że Dokken szczegółowo wyjaśnia, na czym polega ta metoda, ale jego myśli znów krążyły wokół mężczyzny w zielonej kurtce przeciwdeszczowej.
– Możemy również wypróbować coś, co się nazywa EFT – kontynuował psychoterapeuta po krótkiej chwili. – Albo tapping. To kolejna z technik. Mógłby pan stosować ją także w domu, samodzielnie.
Blix potarł się po brodzie, ale nic nie powiedział.
– Mówił pan wcześniej – odchrząknął Dokken – że fakt, iż nie siedzi pan dłużej w więzieniu, stoi w sprzeczności z pańskim poczuciem sprawiedliwości. Ponieważ zastrzelił pan człowieka.
– Zrobiłem to z zemsty – odrzekł cicho.
– Dzięki panu Emma Ramm nie została zabita ani ranna. To pan temu zapobiegł.
– Tak, ale przede wszystkim kierowała mną chęć ukarania go, a nie uratowania Emmy. To jest szczera odpowiedź.
Psychoterapeuta spojrzał na niego.
– Nie powinno mnie tu być – rzekł Blix. – Mówiąc „tutaj”, nie mam na myśli konkretnie tego miejsca. Chodzi mi o bycie na wolności. Powinienem wyznać to szczerze i otrzymać za to karę jak wszyscy inni przestępcy.
– I to wywołuje u pana wyrzuty sumienia.
Blix wbił w niego wzrok.
– Tak.
Dokken bębnił długopisem w notes.
– Jakie to ma znaczenie, czy był w tym element nienawiści, zemsty lub kary? Kto zareagowałby inaczej w stosunku do zabójcy, który pozbawił życia jego własne dziecko?
Blix spuścił wzrok. Milczał.
– Nie czyni to z pana złego człowieka.
– Może nie. Ale czyni to ze mnie złego policjanta.
– Czy właśnie to pana definiuje? To, jakim kiedyś pan był policjantem?
Na to pytanie Blix nie umiał odpowiedzieć.
– I jeszcze jedno: czy pańskie życie byłoby lepsze, gdyby puścił go pan wolno? Gdyby pozwolił mu zabić również Emmę Ramm?
Blix wpatrywał się w podłogę.
– W pewnym sensie dostał pan od życia nową szansę – skwitował psychoterapeuta.
– Nie sądzę. Już nigdy nie będę mógł pracować w policji.
– Nie, ale być może warto spojrzeć na to tak, że dostał pan w prezencie wolność. To już się wcześniej zdarzało w historii, i to o wiele gorszym ludziom od pana. Może pan zrobić cokolwiek z tą wolnością, z tym darem.
Blix spojrzał na niego.
– Na przykład co?
– Ja nie mogę udzielić panu odpowiedzi na to pytanie. Sam musi pan ją odnaleźć.
Znowu zapadła cisza.
– Mogę podzielić się z panem pewnym spostrzeżeniem? – spytał po chwili psychoterapeuta.
Były policjant wpatrywał się w niego w milczeniu. Czekał.
– Odnoszę wrażenie, że sam się pan biczuje. Przede wszystkim dlatego, że nie udało się panu uratować córki, ale również dlatego, że zabił pan człowieka, a mimo to jest pan wolny. Chodzi pan nawet na spacer i mija swoje dawne miejsce pracy. Niemal codziennie. W ten sposób stale przypomina pan samemu sobie o tym, co pan zrobił i kim pan już nie jest. Postępuje pan w stosunku do siebie wyjątkowo okrutnie.
Blix nie zareagował.
– W tej chwili – powiedział Dokken i odchrząknął – pana największym wrogiem jest pana głowa, ponieważ nie może się pan uwolnić od własnych myśli. Nie posuwa się pan do przodu. Jest pan jak pies, który próbuje dogonić własny ogon.
Blix słuchał, ale nie miał nic do powiedzenia.
– Nadal jednak pan tu przychodzi, pomimo wcześniejszych doświadczeń z ludźmi uprawiającymi mój zawód, i robi to pan z własnej, nieprzymuszonej woli. To dowodzi, że w głębi serca liczy pan na pomoc. Chce pan poczuć się lepiej. To świadczy o sile charakteru. A ja chętnie panu pomogę. Ale musi mi pan na to pozwolić.
Blix spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Psychoterapeuta powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem.
Znowu zapadła cisza.
– W psychologii istnieje pojęcie self compassion – odezwał się Dokken. – Po norwesku nie brzmi to najlepiej, wiem, ale chodzi o to, żeby być dobrym dla samego siebie. Umieć przyznać, że owszem, teraz jest mi źle, ale jednocześnie powiedzieć sobie, że w odczuwaniu bólu nie ma nic złego. Ważne, by umieć się sobą zaopiekować. I nie pogarszać sprawy. Nie dolewać oliwy do ognia.
– To znaczy, że powinienem chodzić na spacer w inne miejsce?
– W każdym razie od tego mógłby pan zacząć. I jak już wspominałem wcześniej: jeśli nie jest pan alergikiem, proszę sprawić sobie psa. Psy są fantastyczne.
Przez następne minuty psychoterapeuta dzielił się z Blixem anegdotami na temat swoich czworonogów, które towarzyszyły mu przez całe życie. Opowiadał o tym, jakim były dla niego wsparciem w trudnych chwilach. Gdy zbliżała się 11:45, dał znać, że sesja dobiegła końca.
Blix wstał. Czuł pot spływający mu między łopatkami. Cieszył się, że ma to już za sobą. Dokken odprowadził go na korytarz, a gdy Blix włożył kurtkę, która wciąż była mokra, powiedział:
– Niech pan odwiedzi swojego ojca. Chociaż nie ma pan na to ochoty. Może potrzebuje tych odwiedzin. Zresztą kto wie, może również pan potrzebuje tego spotkania.
Blix pochylił się, żeby poprawić sznurowadła, chociaż dopiero co je zawiązał. Po chwili wyprostował się, ale nic nie powiedział.
– Proszę to zrobić – nalegał psycholog. – Dopóki nie jest za późno.
Blix zapiął kurtkę i położył dłoń na klamce.
– Dziękuję za dzisiaj – odezwał się, nie patrząc na terapeutę. – Życzę miłego dnia.
Wystarczyło kilka minut, by Emma Ramm zorientowała się, jak wielki popełniła błąd. Udanie się do ogrodu botanicznego pomimo braku zainteresowania krzewami i kwiatami i bez jakiejkolwiek wiedzy na ten temat nie musiało wcale zakończyć się katastrofą. Emma zawsze wysoko ceniła doznania estetyczne. Ale kiedy towarzysz podróży ma cztery nogi i jest ponadprzeciętnie ciekawy wszystkiego, co dzieje się wokół niego, wówczas doświadczenie natychmiast zmienia swój charakter.
Terier tybetański Terry podobno miał być „spokojnym” psem, żywym i przyjaznym stworzeniem „o wielu uroczych cechach”. Miał być zarówno towarzyski, jak i inteligentny, niezbyt agresywny i niezbyt trudny w codziennym życiu. Ale – i to było poważne ale – mógł być również „mniej uległy wobec obcych”. A Emma wciąż była dla niego obca.
Bądź zdecydowana, powtarzała sobie jak mantrę. A jednak to Terry ciągnął ją to w prawo, to w lewo, wabiony ekscytującymi zapachami i śladami, których tutaj, w ogrodzie botanicznym, było mnóstwo, na pewno o wiele więcej niż w innych miejscach Oslo.
Kiedy w końcu udało jej się nakłonić Terryʼego do odsapnięcia chwilę na ziemi, a dokładniej na ławce, z której mogła podziwiać panoramę górnego Grønland, zaczęła zastanawiać się, co poprzedni właściciele robili ze swoim terierem. Jedyne, co o nim wiedziała, to że z jakichś powodów nie mogli dłużej się nim zajmować i musieli znaleźć mu nowy dom.
Emma spojrzała na zegarek.
Blix się spóźniał.
Dla zabicia czasu przeglądała wiadomości w telefonie komórkowym. To było cudowne uczucie – móc robić to bez lęku, że konkurencja sprzątnęła jej sprzed nosa ciekawy temat, i bez analizowania możliwych scenariuszy, kiedy tylko przeczytała o czymś, co miało zdominować serwisy informacyjne przez kilka kolejnych dni.
Sporo czasu zajęło jej odzwyczajenie się od starych nawyków i sposobów myślenia. A także od rutynowego planu dnia, na przykład od wstawania wczesnym rankiem, żeby zdążyć z treningiem przed rozpoczęciem pracy. Teraz mogła spać nawet do wpół do ósmej, a potem wsiąść na rower lub włożyć swoje aerodynamiczne buty do biegania i spróbować dotrzymać kroku jasnoniebieskim tramwajom.
Nagle telefon w jej dłoni zawibrował.
Numer nic jej nie mówił. Nieznane połączenia zwykle łączyły się z automatyczną sekretarką. Nie cierpiała rozmawiać z telemarketerami lub osobami, które chciały namówić ją do udziału w nieciekawych badaniach rynku. Mimo to odebrała telefon, tym bardziej że Blixa w dalszym ciągu nie było.
– Czy to… Emma Ramm?
Głos po drugiej stronie należał do młodej dziewczyny.
– Tak?
– Cześć. Ja…
Cisza.
– Ja… mam na imię Carmen – powiedziała dziewczyna. – Przepraszam, że…
Znowu urwała w pół zdania. Emma poprawiła się na ławce i postawiła obie stopy na ziemi.
– Czy mogłybyśmy chwilę porozmawiać?
Emma zmarszczyła czoło. Być może chodziło o zadanie domowe, pomyślała. To mogła być uczennica, która znalazła jej nazwisko w artykule pasującym do tematu pracy domowej. To już się wcześniej zdarzało.
– Tak… oczywiście – odrzekła. – O co chodzi?
– Wolałabym nie rozmawiać o tym przez telefon. Ja…
Znowu przerwała.
– Przepraszam – powiedziała. – Nie jestem zbyt dobra w rozmowach przez telefon.
Emma poczuła sympatię do młodej dziewczyny.
– To znaczy, że chciałabyś się ze mną spotkać?
– Tak. Właśnie. Ee, tak. Jeśli możesz. Jeśli masz czas.
Emma spojrzała na zegarek, choć wiedziała, że znalazłaby czas bez żadnego problemu.
– Czy mogę spytać, dlaczego chcesz rozmawiać właśnie ze mną?
– Bo…
Znowu zapadła cisza. Emma usłyszała, że Carmen pociągnęła nosem. I jeszcze raz.
– Zapomnij o tym, co mówiłam – odezwała się nagle. – Przepraszam, że zawracałam ci głowę.
Chwilę później połączenie zostało przerwane.
Emma spojrzała na telefon. Szybkie wyszukiwanie w Internecie pozwoliło ustalić, że numer, z którego dzwoniono, był zarejestrowany na Victorię Prytz.
– Oj! – powiedziała Emma na głos.
Nagle Terry ożył. Emma błyskawicznie zrozumiała dlaczego. Nadchodził Blix. Terier z impetem ruszył w jego stronę. Emma zerwała się z ławki i musiała mocno przytrzymać smycz, żeby pies nie zaczął jej ciągnąć za sobą po asfalcie.
Blix pochylił się, gdy Terry rzucił się na niego, machając ogonem w przód i w tył. Pies skoczył w górę do jego twarzy, potem na ziemię, wykonał jeden pełny obrót, a następnie znów znalazł się na wysokości twarzy Blixa, oblizując go energicznie mokrym, przypominającym trąbę językiem. Mężczyzna przyjął ten nagły wybuch tęsknoty, miłości i entuzjazmu z nieśmiałym uśmiechem.
– Cześć – powiedział, gdy pupil zakończył już rytuał powitania.
– Cześć.
Emma wypuściła gwałtownie powietrze przez otwarte usta. Blix miał jeszcze większe worki pod oczami niż wcześniej tego dnia. Skóra pod brodą zwisała smętnie.
– Jak poszło? – spytała.
Rozejrzał się szybko dookoła.
– Wiesz, że te sesje są poufne?
– Phi – prychnęła. – Tylko psychoterapeuci muszą trzymać język za zębami. Ty możesz się wygadać. Zwłaszcza osobie, która pilnuje twojego psa.
Mrugnęła, posyłając mu uśmiech. Blix przejął smycz. Terry trochę się uspokoił, zajęty śladem zapachowym, który wywęszył przy krawędzi asfaltu.
– Poradziłaś sobie? – Wskazał głową psa.
– Jasne – skłamała. – Świetnie się razem bawiliśmy.
Starała się nie przewracać oczami.
Ruszyli w dół w stronę Jens Bjelkes gate.
– Dokąd się teraz wybierasz? – spytała.
Rzucił okiem na chmury. Lada chwila mogło znowu zacząć padać.
– Ja… chyba wrócę do domu.
Znowu się rozejrzał. Powiódł wzrokiem za samochodem jadącym w stronę Sofienberg.
– Odprowadzę cię.
Udali się w kierunku Tøyengata.
Emma myślała o młodej dziewczynie, która przed chwilą do niej dzwoniła. Wszystko wskazywało na to, że Carmen była córką Victorii Prytz, a tym samym pasierbicą Olivera Krogha. Emma już miała opowiedzieć o rozmowie telefonicznej, ale zobaczyła, że Blix zatopiony jest we własnych myślach.
– A więc nie zamierzasz nic powiedzieć? – spytała.
– O czym?
– No, weź – odrzekła z rezygnacją w głosie. – Przecież siedziałeś tam trzy kwadranse.
– Tak, ale…
Odwrócił wzrok.
– Słyszałaś… o EMDR? – spytał w końcu.
– A co to? Nowe państwo w Europie Wschodniej?
Zauważyła, że kąciki jego ust drgnęły w delikatnym uśmiechu. Ledwie powstrzymała się przed pogratulowaniem samej sobie.
– Nie, nigdy o tym nie słyszałam. Co to takiego?
– Takie tam – skwitował, potrząsając głową.
– Takie tam?
– Taki psychologiczny bełkot, nie zamierzam tego próbować.
A jednak o tym wspomniałeś, pomyślała.
Doszli do Tøyengata. Czerwony autobus jechał w przeciwnym kierunku. Kilka minut później zatrzymali się przed kamienicą numer dziewiętnaście, w której mieszkał Blix.
– Dziękuję, że zajęłaś się Terrym – powiedział, wzdychając ciężko i spoglądając w dół ulicy. – On… nie lubi zostawać sam w domu.
– Nie ma sprawy.
Przyglądała mu się przez chwilę.
Nagle zaczęła się śmiać.
– O co chodzi?
– Nic takiego. Po prostu uważam, że to trochę zabawne. Jesteś chyba ostatnią osobą na świecie, po której spodziewałabym się, że załatwi sobie psa.
– Dlaczego tak uważasz?
Popatrzyła na teriera, który z wywieszonym językiem usiadł obok nóg swojego pana. Terry wyglądał tak, jakby tętno skoczyło mu do trzystu pięćdziesięciu.
– Myślałam, że nie lubisz psów.
Blix rzucił szybkie spojrzenie nad jej ramieniem, jakby kogoś wypatrywał. Emma odwróciła się i zerknęła w tym samym kierunku, ale nie zauważyła niczego szczególnego.
– A ty niespodziewanie przyjmujesz to stworzenie do swojego domu, który musisz z dnia na dzień zupełnie przeorganizować. Stworzenie, które jest od ciebie całkowicie zależne, bo bez ciebie nie przeżyje.
Nic nie powiedział.
W tej samej chwili przyszło jej do głowy, że być może jest dokładnie odwrotnie.
– Jesteś wyjątkowym partnerem do rozmowy, to trzeba ci przyznać. Stymulujesz, informujesz i integrujesz.
– Przepraszam – bąknął z niewyraźnym uśmiechem. – Jestem po prostu trochę zmęczony.
Znowu rzucił okiem na ulicę.
– Spodziewasz się kogoś?
– Nie, nie – zaprzeczył. – Ja tylko…
Spuścił wzrok. Emma przyjrzała mu się uważnie.
– Wiesz, że bardzo dobrze cię znam?
Westchnął, ale tego nie skomentował.
– Czy coś się stało? – spytała.
– Nie, nie. To nic takiego.
– Jesteś pewny?
– Tak.
Spojrzał na nią i jednocześnie pokręcił przecząco głową. Nie uwierzyła mu ani na jotę.
– Okej – powiedziała mimo to. – Dam ci spokój. Kiedyś mi o tym opowiesz.
Sprawiał wrażenie zawstydzonego, gdy pochyliła się nad psem.
– Dzięki za dzisiaj, Terry – powiedziała i pogłaskała teriera po głowie. – To była czysta przyjemność.
Terry w odpowiedzi zaszczekał.
Na klatce schodowej przy skrzynkach pocztowych stał Holger Evensen, młodszy od Blixa o kilka lat lokator, który wprowadził się do budynku wiosną. Chociaż było zimno, mężczyzna miał na sobie jedynie biały T-shirt i dziurawe spodnie od dresu. Posłał Blixowi pełne rezygnacji spojrzenie, gdy Terry chciał się z nim przywitać.
– Wie pan, że musi pan otrzymać zgodę wspólnoty mieszkaniowej na trzymanie psa?
W jego głosie słychać było rozdrażnienie. Nerwowym ruchem wyjął pocztę ze skrzynki.
– Ten pies jest tu tylko tymczasowo – usiłował załagodzić sytuację Blix.
Evensen prychnął pogardliwie i ruszył w kierunku schodów, przeglądając przesyłki. Jego kapcie szurały po brudnych stopniach.
Skrzynka Blixa była do połowy wypełniona rachunkami i reklamami, znalazło się tam również kilka przesyłek o bardziej prywatnym charakterze. Na dwóch kopertach była informacja o nadawcy: R. Nakstad z Honningsvåg i Alma Söderqvist z Uddevalla.
Nawet ze Szwecji, pomyślał Blix. Zawsze musiał być pierwszy raz.
Wyszedł na podwórze. Zatrzymał tylko dwa rachunki, a resztę korespondencji wrzucił do kontenera na papier.
Na jednym z wyższych pięter otworzyły się drzwi. Blix pospiesznie skierował się do swojego mieszkania. Najpierw wpuścił do środka psa. Ten zatrzymał się na chodniku, odchylił uszy do tyłu i poruszył pyskiem, jakby wywęszył obcy zapach. Blix musiał przesunąć psa nogą w głąb korytarza, by móc wejść i zamknąć za sobą drzwi.
– Co jest? – spytał i odpiął smycz.
Terry podreptał beztrosko dalej. Pazury stukały o drewnianą podłogę.
Blix powiesił kurtkę i poszedł za terierem do kuchni.
Położył rachunki na blacie i nalał psu wody do miski. Podgrzał resztki gulaszu z poprzedniego dnia i zjadł je razem z dwiema czerstwymi kromkami chleba. Zegar na ścianie tykał miarowo, przypominając mu nieustannie o tym, że życie toczy się dalej.
Terry ułożył się u jego stóp. Blix przez chwilę rozważał, czy nie uciąć sobie krótkiej drzemki, ale czuł, że i tak nie zaśnie. Zamiast tego poszedł więc do swojej małej pracowni i zajął się wiązaniem muchy. Przędza Antron Yarn, która miała imitować ogon muchy – co wcale nie było proste – owinęła się wokół trzonka haczyka.
Blix wziął głęboki oddech, rozwiązał przędzę i zaczął od nowa. Z zadowoleniem stwierdził, że tym razem wyszło lepiej.
Właśnie przywiązał dwa pawie pióra do punktu mocowania tuż nad zadziorem, gdy w kuchni zadzwonił telefon. Blix był skupiony na pracy i nie zareagował, ale z każdym sygnałem jego irytacja rosła. W końcu telefon ucichł.
Blix zdążył przymocować pióra do łopatki haczyka, gdy komórka znowu się odezwała.
– Cholera jasna! – wymamrotał i wstał.
Ruch był zbyt gwałtowny i Blix poczuł przenikliwy ból w odcinku lędźwiowym kręgosłupa. Utykając, powlókł się do kuchni. Na wyświetlaczu nie pojawił się ciąg cyfr, tylko informacja, że numer jest nieznany. Odebrał, rzucając mrukliwie „halo”.
– Długo każesz na siebie czekać – odezwał się chropowaty głos po drugiej stronie.
Dźwięk był przytłumiony, jakby ktoś zasłonił mikrofon materiałem.
– Kto mówi? – spytał Blix. – Z kim rozmawiam?
Nie otrzymał odpowiedzi. Zamiast tego usłyszał:
– Muszę się do czegoś przyznać.
Blix przełożył telefon do drugiego ucha. Odniósł wrażenie, że dzwoniący obniżył swój głos o kilka tonów.
– Co to znaczy?
– Muszę się do czegoś przyznać – powtórzył mężczyzna.
Terry obudził się. Opuścił swój dywanik i położył się pod stołem.
Blix nie był pewien, czy dzwoniący ma na myśli zwykłe przyznanie się do winy, czy chodzi mu o przyznanie się do popełnienia przestępstwa.
– Jeśli naprawdę chce pan to zrobić – powiedział i usiadł – jeśli chce pan przyznać się do złamania prawa, musi pan zadzwonić do kogoś innego. Ja już nie pracuję w policji.
– Włożyłem je do twojej skrzynki pocztowej.
– Hm?
– Przyznanie się do winy. Włożyłem je do twojej skrzynki pocztowej. Ale…
Zamilkł na chwilę.
– …już tam nie leży.
Blix spojrzał na rachunki, które zabrał ze sobą do mieszkania. Czuł, że serce mu przyspiesza.
– Nie powinieneś wyrzucać do kosza korespondencji od ludzi, Blix – mówił dalej mężczyzna. – To nieuprzejme.
Silnik lodówki włączył się i zaczął brzęczeć miarowo. Blix przełknął ślinę, niepewny, jak powinien poprowadzić dalej tę rozmowę. Chwilę później połączenie zostało przerwane.
Przez kilka sekund siedział z telefonem w dłoni. Potem wstał i podszedł do drzwi. Terry ruszył za nim, ale Blix posłał mu ostre spojrzenie i uniósł otwartą dłoń.
– Zostań!
Terier posłusznie położył się na podłodze, a Blix szybko zszedł po schodach. W pośpiechu zapomniał zabrać telefon komórkowy i klucze, ale na parterze leżał zawsze kawałek drewna, który służył mieszkańcom jako klin.
W wielu oknach paliło się światło. Za firankami na pierwszym piętrze coś się poruszyło, poza tym nikogo nie zobaczył.
Otworzył kontener na papier, ciesząc się, że tego dnia nie wywożono śmieci. Po krótkiej chwili odnalazł przesyłki, które niedawno wyrzucił. Usunął reklamy i zostawił koperty. Najpierw otworzył tę od R. Nakstad.
W środku znajdowało się zdjęcie i napisany ręcznie list. „R” okazało się pierwszą literą imienia Regine. Szybko zrozumiał, że była to samotna kobieta. Zmiął kartkę i rozejrzał się dookoła. Ulicą szło dwóch chłopców, każdy z nich niósł sportową torbę. Nie zwracali na Blixa uwagi.
Rozerwał drugą kopertę. Alma Söderqvist zapraszała go do Uddevalla. Również ten list natychmiast wylądował w śmieciach.
Na ostatniej kopercie nie było nazwiska odbiorcy ani nadawcy. Przesyłka wyglądała jak niespersonalizowana reklama. Ścisnął ją, żeby sprawdzić zawartość, i poczuł, że w środku znajduje się zdjęcie.
Ostrożnie odkleił kopertę i zajrzał do środka.
– O, kurwa – wymamrotał do siebie.
To było polaroidowe zdjęcie kobiety.
Elisabeth Eie.
Miała jedno dziecko. Zaginęła prawie dwa i pół roku temu i została uznana za martwą.
Emma siedziała na ławce, która w kilku miejscach była jeszcze mokra. Ze szczytu St. Hanshaugen, znajdującego się na wysokości 83 metrów nad poziomem morza, sięgała wzrokiem aż do Oslofjorden. Przez wąskie cieśniny przedzierał się właśnie statek wycieczkowy, płynący w kierunku bardziej otwartych wód Skagerraku. Niebo zasnuły gęste chmury. W powietrzu czuć było chłód.
Niedawno minęło wpół do szóstej.
Carmen Prytz nie nadchodziła. Emma otworzyła skrzynkę z wiadomościami w telefonie komórkowym i przeskrolowała krótką wymianę zdań z dziewczyną. Ciekawość skłoniła Emmę do skontaktowania się z Carmen jeszcze przed południem i poinformowania jej, że oczywiście mogą się spotkać. „Wybierz tylko czas i miejsce”. Nie liczyła na odpowiedź, a jednak jakieś sześćdziesiąt minut później otrzymała wiadomość, której treść ograniczała się do godziny – 17:30 – i miejsca spotkania. To wszystko. Teraz dochodziła 17:40, a Carmen wciąż nie dała znaku życia. Emma wysłała jej esemesa, że jest już na miejscu, i wstawiła uśmiechniętą buźkę, ale nie otrzymała odpowiedzi.
Minęło nieco ponad dwa miesiące, odkąd Emma przestała być dziennikarką. Była pewna, że mając tyle wolnego czasu, wymyśli nowy sposób na życie, ale nadal nie miała pojęcia, czym mogłaby się zająć. Na początku całkowity brak zobowiązań wydał jej się cudownym uczuciem. Świat stał przed nią otworem. Wszystko było możliwe. Rozważała nawet, czy nie usiąść znowu w szkolnej ławie. Tylko co miałaby studiować? Kim miałaby zostać?
Liczyła na to, że najodpowiedniejsza dla niej ścieżka kariery pewnego dnia sama się zmaterializuje, jakby istniało miejsce we wszechświecie przeznaczone właśnie dla niej. Zapewne to założenie było zbyt romantyczne lub wręcz dziecinne, ale w oczekiwaniu na olśnienie Emma postanowiła żyć z dnia na dzień, nie myśląc o tym, że być może powinna poświęcić swojej przyszłości trochę więcej uwagi. W pewnym sensie czyniło to jej codzienność łatwiejszą, choć z drugiej strony życie stało się jednak trudniejsze. Nudniejsze. Bardziej puste. Trenować, jeść, spać, trochę poczytać, naprawić to i owo w mieszkaniu, wybrać się do Ikei. Spędzić czas z siostrą Irene i siostrzenicą Martine, spotkać się z paroma kumplami. Iść do domu z nieznajomym, ale nigdy u niego nie nocować.
To nie było zbyt ekscytujące życie.
Poza tym musiała zacząć zarabiać. Książka, którą napisała, została wprawdzie dobrze przyjęta, ale nie stała się bestsellerem.
Minęła 17:45.
Carmen najprawdopodobniej stchórzyła.
Emma podniosła się z westchnieniem i poprawiła nogawki spodni. Już miała odejść, gdy nagle zauważyła dziewczynę zbliżającą się do niej z wyraźnym wahaniem. Miała na sobie czarną oversizową bluzę z kapturem i zerkała nerwowo w kierunku Emmy.
Rozpoznała Carmen z miniatury zdjęcia na Instagramie. Jej konto było prywatne i to zdjęcie było w zasadzie wszystkim, co Emmie udało się znaleźć na temat dziewczyny.
Pokiwała do niej.
Carmen podeszła wolnym krokiem. Emma uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń na powitanie. Dziewczyna uścisnęła ją ostrożnie. Jej chude palce były ciepłe.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała. – Mama… ona…
Urwała w pół zdania.
Miała jasne, długie włosy i okrągłą, pulchną twarz z bardzo rzucającym się w oczy trądzikiem. Wyglądało to tak, jakby dziewczyna miała wysypkę wokół ust. W innych miejscach na twarzy trochę większe wypryski wyschły, zostawiając po sobie płomienne, ciemnoczerwone strupy. Okres dojrzewania, pomyślała Emma. Okropny, bezlitosny czas. Pod wieloma względami.
– W porządku – powiedziała łagodnie. – Usiądziemy?
Wskazała ławkę, z której przed chwilą się podniosła. Carmen usiadła i położyła dłonie na kolanach. Przez chwilę zaciskała palce, a potem jeden z nich wsunęła do ust i zaczęła obgryzać paznokieć. Wyjęła palec i przyjrzała mu się uważnie.
– Dziękuję, że chciałaś się ze mną spotkać – powiedziała, nie patrząc na Emmę. – Ja… nie byłam pewna, czy przyjdę.
Sprawiała wrażenie nieśmiałej i niepewnej siebie. W okresie dojrzewania Emma widziała wiele takich nastolatek, także wtedy, gdy sama spoglądała w lustro.
– Jak mogę ci pomóc? – spytała.
Przez kilka chwil dziewczyna milczała.
– Wiesz, kim jestem? – odrzekła, chowając dłonie głęboko w kieszeniach bluzy.
Emma przytaknęła.
– Mniej więcej.
– W takim razie wiesz również, co stało się z moim ojczymem? Z Oliverem Kroghiem?
– Chyba wszyscy o tym słyszeli – odparła Emma.
Oliver Krogh siedział w areszcie, podejrzewany o zabójstwo przyjaciółki z dzieciństwa. Pod koniec lipca doszczętnie spłonął należący do niego sklep dla myśliwych i wędkarzy, „Bullʼs Eye”. Na początku założono, że ekspedientka Maria Normann, która dla niego pracowała, znajdowała się w środku i że Krogh podpalił swój własny sklep. Kobiety do tej pory nie odnaleziono, lecz mimo to kilka dni po pożarze mężczyzna został zatrzymany.
Mediom nie udało się ustalić, jaki mógł być motyw zabójstwa. Prokuratura wciąż nie wystąpiła z aktem oskarżenia, ale wszystko wskazywało na to, że może to nastąpić lada dzień.
– On jest niewinny.
Carmen wyjęła z kieszeni bluzy owalny, ciemnoniebieski sztyft. Odkręciła nasadkę i posmarowała pomadką spierzchnięte wargi.
– Mój ojczym nie mógłby nikogo zabić – dodała i schowała sztyft do kieszeni.
– Dlaczego tak uważasz?
– Po prostu, on taki nie jest.
Potrząsnęła głową. Emma zauważyła, że nastolatka jest bliska płaczu.
– Co on sam mówi na temat tego, co się wydarzyło?
– Oczywiście wszystkiemu zaprzecza.
– A domyśla się, kto mógł to zrobić?
Carmen przez chwilę milczała, a potem potrząsnęła głową.
– My… rozmawialiśmy z adwokatem o wynajęciu prywatnego detektywa, ale mama… nie chce się na to zgodzić.
– Dlaczego?
– Ona… powiedziała, że to za drogo. Ale najważniejszy powód był chyba taki, że…
Nastolatka spuściła głowę i zaczęła pochlipywać. Potem pociągnęła nosem i przeprosiła za swoje zachowanie.
– Ależ, moja droga – powiedziała Emma i położyła dłoń na jej ramieniu. – Nie masz mnie za co przepraszać.
Carmen wytarła policzki.
– Wydaje mi się, że oni się od siebie oddalili, jeszcze zanim to wszystko się wydarzyło, a później, gdy ojczym został aresztowany…
Znowu potrząsnęła głową.
– Niedługo potem mama zażądała rozwodu. Wydaje mi się, że cieszyła się, bo zyskała pretekst. Mogła zrzucić na niego winę. Tak chyba było jej łatwiej.
– Było jej łatwiej od niego odejść, to masz na myśli?
– Tak.
– To znaczy, że ona też mu nie wierzy?
Nastolatka westchnęła.
– W każdym razie nic nie wskazuje na to, żeby było inaczej.
Zapadła krótka cisza.
– Czyli… twoja matka nie wie, że tu jesteś? – spytała Emma. – Nie wie, że się ze mną skontaktowałaś?
Carmen spojrzała na nią i zaprzeczyła ruchem głowy. Po chwili zaś rzekła:
– A czy twoi rodzice są razem?
Emma zastanawiała się, co odpowiedzieć. Zwykle nie trąbiła na prawo i lewo, że jej matka została zastrzelona przez ojca. Dlatego w odpowiedzi tylko potrząsnęła głową.
– Słuchaj, Carmen, zanim przejdziemy dalej: wiesz, że nie jestem już dziennikarką?
– Tak, ja… domyśliłam się.
– A mimo to chcesz ze mną o tym porozmawiać?
Nieco dalej na skrawku trawy mewy kłóciły się o posiłek. Trudno było stwierdzić, która wygrała.
– Nikt nie chce mu pomóc – odrzekła dziewczyna. – Policja nie ma żadnych wątpliwości, że on jest sprawcą. Został zupełnie sam.
Emma domyśliła się, że wcześniej nastolatka skontaktowała się z innymi dziennikarzami śledczymi.
– Czytałam o tobie w Internecie – kontynuowała Carmen. – Było tam napisane, że dostałaś jakąś nagrodę za dociekliwość i wytrwałość w dochodzeniu do prawdy. Że nie boisz się pracować nad trudnymi, niepopularnymi sprawami.
Emma poczuła się lekko zawstydzona, ale musiała przyznać sama przed sobą, że telefon od Carmen i sprawa Olivera Krogha wzbudziły jej ciekawość. Jako dziennikarka była zawsze sceptycznie nastawiona do jednostronnego przekazu medialnego. Ale to nie oznaczało, że media były w błędzie lub że Emma mogła zrobić cokolwiek, by zmniejszyć te dysproporcje.
– Wiem, że proszę o bardzo dużo – rzekła nastolatka. – Tym bardziej, że nie mam czym ci zapłacić. Po prostu nie znam innej osoby, do której mogłabym się zwrócić o pomoc.
Emma nie wiedziała, co odpowiedzieć. Skoro już zgodziła się z nią spotkać, trudno jej było teraz odmówić.
– Policja wciąż szuka Marii Normann i chociaż jej nie znalazła, aresztowała twojego ojczyma. To oznacza, że muszą mieć dowody lub poszlaki wskazujące na jego winę.
Nie znalazła w mediach żadnych informacji na ten temat.
Carmen patrzyła prosto przed siebie.
– Czegoś się dowiedzieliśmy – odparła.
Emma czekała na ciąg dalszy.
– Oni… znaleźli ślady krwi – powiedziała dziewczyna.
– Krwi? – powtórzyła Emma.
– Należała do Marii – wyjaśniła. – A tę krew znaleźli na pogorzelisku, tam gdzie był sklep Olivera.
W drzwiach do budynku natknął się na jedną z sąsiadek. Kobieta chciała go pozdrowić, ale Blix minął ją bez słowa i wszedł na drugie piętro. W mieszkaniu Terry wybiegł mu na spotkanie, lecz Blix także na niego nie zwrócił uwagi. Skierował się prosto do kuchni i wziął do ręki telefon komórkowy.
Kolejne nieodebrane połączenie z nieznanego numeru, pod który nie można było oddzwonić. Blix zaklął, opadł na kuchenne krzesło i położył zdjęcie wraz z kopertą na stole. Na środku fotografii była mała dziurka sugerująca, że zdjęcie było przyczepione do tablicy szpilką lub pinezką, która biegła przez sam środek głowy Elisabeth Eie.
Wstał, podszedł do szafki pod zlewem i zaczął szukać gumowych rękawiczek, a ponieważ żadnych nie znalazł, wyjął dwie torebki na chleb. Do jednej wsunął kopertę, a do drugiej zdjęcie polaroidowe, nie nanosząc na nie własnych odcisków palców.
To on prowadził sprawę Eie.
Od samego początku wydawała mu się wyjątkowa. Któregoś dnia dwaj policjanci znaleźli dużą kopertę zaadresowaną do Blixa. Tego dnia wyszli z budynku sądu rejonowego i skierowali się do swojego radiowozu, gdzie zobaczyli ją włożoną za wycieraczki. Oprócz nazwiska i stanowiska służbowego na kopercie znajdowały się także dopiski „do rąk własnych” i „pilne”.
Blix otrzymał kopertę godzinę później. Na dużej białej kartce znajdowała się krótka informacja: „Coś się stało Elisabeth Eie”. Podane były jej adres i data urodzenia, żeby nie było wątpliwości, o kogo chodzi.
Blix wysłał patrol do mieszkania kobiety, które jednak okazało się puste. Siedem godzin wcześniej Elisabeth Eie odprowadziła córkę do przedszkola, a następnie udała się na spotkanie z pracownikiem biura ochrony praw dziecka. Wtedy po raz ostatni była widziana żywa.
Stał przechylony do przodu, z dłońmi opartymi o blat stołu i przyglądał się fotografii. Włosy kobiety były rozrzucone, oczy szeroko otwarte. Skóra twarzy miała niebieskawy odcień. Wszystko wskazywało na to, że kobieta nie żyła, ale nie można było stwierdzić, w jaki sposób zginęła.
Leżała na czymś ciemnym. Być może brązowym. To mogła być podłoga w piwnicy, pomyślał, albo dywan. Na zdjęciu nie było żadnych innych szczegółów, które mogłyby pomóc ustalić, gdzie zostało zrobione.
Blix wyprostował się, odwrócił fotografię i przyjrzał się rewersowi. Na samym środku gładkiej powierzchni ktoś czarnym flamastrem narysował krzyżyk w miejscu, w którym szpilka lub pinezka przebiła zdjęcie. Wokół niego były trzy mniejsze krzyżyki. Nic mu to nie mówiło.
Elisabeth Eie pochodziła z Lillestrøm, ale mieszkała w wielu różnych miejscach. Pracowała w szkole na zastępstwie jako nauczycielka nauczania początkowego. Jej córka miała na imię Julie i była pod opieką biura ochrony praw dziecka. Ojciec dziewczynki był niewydolnym wychowawczo, niepełnosprawnym mężczyzną po czterdziestce. Miał dziwne imię: Skage. Skage Kleiven.
W początkowej fazie śledztwa wynik rutynowych działań wskazywał na jego sprawstwo, ale dwa dni przed zaginięciem Elisabeth zmarł schorowany ojciec Kleivena i przez kilka następnych dni Skage był zajęty organizacją pogrzebu. Z tego powodu wiele razy spotykał się między innymi z pracownikami zakładu pogrzebowego.
Blix przesunął zdjęcie tak, aby padało na nie światło z okna, i ponownie przyjrzał mu się z uwagą. Kobieta miała jasnoniebieskie oczy i długie, kręcone rzęsy. Wąskie, bardzo wąskie brwi i wyraźny, duży nos. Jej usta były lekko rozchylone. Wyglądała tak, jakby ziewała.
Wzdrygnął się, gdy zadzwonił telefon.
Znowu nieznany numer.
Szybko odebrał, tym razem przedstawiając się imieniem i nazwiskiem.
– Znalazłeś je – skomentował chropowaty głos.
Blix podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
– Kim jesteś? – spytał.
– Naprawdę myślisz, że ci powiem?
– Powiedziałeś, że chcesz przyznać się do winy.
– To prawda – przyznał nieznajomy ze zdziwieniem w głosie. – Tak powiedziałem.
– Nie pracuję już w policji.
– Wiem o tym.
– Musisz załatwić to z nimi.
Mężczyzna zaprotestował.
– To sprawa między nami – skwitował.
Blix myślał intensywnie.
– Czy to ty napisałeś tamten list? – spytał. – Koperta z moim nazwiskiem?
Nie doczekał się odpowiedzi.
– Czy zdjęcie jest prawdziwe? – pytał dalej.
Nieznajomy wydawał się zaskoczony pytaniem.
– A nie wygląda na takie?
Tym razem to on nie odpowiedział.
– Zrobiłem je tego ranka, gdy ją zabiłem – odrzekł mężczyzna.
Blix nabrał powietrza.
– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał. – Dlaczego ją zamordowałeś?
Odpowiedź przyszła natychmiast:
– Bo na to zasługiwała.
– Dlaczego to zrobiłeś? – powtórzył Blix. – Co takiego zrobiła?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Kim jesteś? – naciskał. – Jak się nazywasz?
Usłyszał jakiś dźwięk w tle, ale nie był w stanie go zidentyfikować.
– Co cię łączyło z Elisabeth Eie?
Mężczyzna nie odpowiedział.
– Jak ją uprowadziłeś?
Żadnej odpowiedzi.
– Gdzie…
Blix odchrząknął.
– Powiedziałeś, że chcesz złożyć zeznanie, a tymczasem nic nie mówisz.
– O, wydaje mi się, że powiedziałem i pokazałem ci całkiem sporo – odezwał się w końcu mężczyzna.
Blix odwrócił zdjęcie.
– Co znaczą te krzyżyki? – spytał.
– O tym opowiem ci później. Jeśli to będzie konieczne.
– Co masz na myśli?
Brak odpowiedzi.
– Dlaczego teraz przyznajesz się do zabójstwa? – kontynuował Blix. – I dlaczego to takie ważne, żeby przyznać się właśnie przede mną?
Nieznajomy uparcie milczał.
– Czy to ty mnie śledzisz?
Cisza. Długa.
Myśl o mężczyźnie w zielonej kurtce przeciwdeszczowej sprawiła, że Blixowi zrobiło się gorąco.
– Widziałem cię dzisiaj – powiedział. – Ty też mnie zobaczyłeś i dlatego uciekłeś. Na stacji metra.
Nieznajomy nie zaprzeczył.
– Okej – rzekł Blix, podchodząc do okna. Zrozumiał, że ta rozmowa nic nie da. – Co chcesz, żebym zrobił z informacją, którą mi przekazałeś?
– Sam musisz odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Blix wciągnął głęboko powietrze. Zupełnie jakby słyszał Krissandera Dokkena.
– Samo zdjęcie nie wystarczy – skomentował. – Muszę wiedzieć, gdzie jest ciało.
– Nie powinieneś wyrzucać korespondencji, Alexandrze.
– Już to mówiłeś.
– Gdybyś nie wyrzucał korespondencji, zobaczyłbyś również inne zdjęcia, które ci wysłałem.
Po plecach Blixa przeszedł zimny dreszcz.
– Co to znaczy… inne zdjęcia? Masz na myśli inne zdjęcia Elisabeth czy…?
Przełknął ślinę.
– Czy przesłałeś mi zdjęcia innych… które…?
Nie otrzymał odpowiedzi.
Połączenie zostało przerwane.
Potrzebował kilku sekund, żeby pozbierać myśli, przetrawić to, czego się właśnie dowiedział. Tętno miał wciąż wysokie, gdy wybierał numer Nicolaia Wibego. Ale śledczy nie odebrał telefonu. Tak samo Tine Abelvik.
– Och, dajcie spokój – powiedział zirytowany i wysłał im obojgu wiadomość z prośbą, żeby do niego oddzwonili. „Chodzi o Elisabeth Eie”, dodał. „Mam nowe informacje”.
Zrobił również zdjęcia fotografii, z przodu i z tyłu, i wysłał je śledczym. Tym razem Tine oddzwoniła już po kilku sekundach.
– Blix – powiedziała. – Cześć.
Sądząc po głosie, była zmęczona. Wręcz wyczerpana.
– Cześć – odpowiedział.
– Jak… się masz?
– Dostałaś zdjęcia?
– Ee… tak.
Przez kolejne pół minuty opowiadał jej o tym, co się właśnie wydarzyło. Mówił szybko, rzadko biorąc oddech.
– Pamiętasz tę sprawę? – spytał. – Przez pewien czas wszyscy nad nią pracowaliśmy.
– Tak – odrzekła. – Oczywiście, że pamiętam.
Odpowiedziała z pewną rezerwą, jakby nie była do końca świadoma powagi sytuacji.
– Myślę, że to ten sam mężczyzna – stwierdził. – Ten sam, który napisał list, na podstawie którego wszczęliśmy śledztwo w sprawie zaginięcia Elisabeth.
– Nie rozpoznałeś go? – spytała. – Chodzi mi o to, czy już wcześniej słyszałeś jego głos?
Pokręcił przecząco głową. Próbował, ale nie był w stanie go zidentyfikować.
– Modulował głos – wyjaśnił.
Abelvik zawahała się.
– Okej – powiedziała w końcu. – Ocenimy zdjęcie i zobaczymy, czy da się je zweryfikować.
– Moim zdaniem wygląda na autentyczne – skomentował. – Dlaczego ktoś miałby fabrykować takie zdjęcie?
– Sprawa anonimowego listu była szeroko komentowana w mediach – zauważyła. – Ty byłeś twarzą tamtej sprawy, zanim wydarzyły się inne rzeczy… Teraz jesteś jeszcze bardziej znany. Celebryci często stają się obiektem niezdrowego zainteresowania, zwłaszcza osób z zaburzonym postrzeganiem rzeczywistości.
Blix nie był pewien, czy się nie przesłyszał.
– Musicie podejść do tego poważnie – zaprotestował.
– I tak zrobimy – zapewniła. – Ale co wydaje ci się bardziej prawdopodobne: to, że zabójca nagle postanawia przyznać się do winy, czy też że chodzi o osobę z zaburzeniami?
Jedno nie wyklucza drugiego, pomyślał.
– To co mamy robić? – spytał. – Nic? Siedzieć i czekać?
– Wyślę do ciebie patrol – odrzekła. – Odbierzemy zdjęcie.
Patrol, pomyślał. To znaczy, że nie zamierzała zająć się tym osobiście.
– Mogę wam je podrzucić – zaproponował. – Tak będzie prościej. I szybciej.
– Nie musisz tego robić. Na razie zostań w domu.
Blix spojrzał na teriera, który łypnął na niego okiem bez najmniejszego zainteresowania.
– Okej – westchnął. – A co u…
Urwał w pół zdania. Nie chciał wiedzieć, co u niej słychać. Nie chciał wiedzieć, co słychać u nikogo z nich.
– Zdzwonimy się – powiedział zamiast tego i się rozłączył.
Gniewnym ruchem rzucił smartfon na kuchenny stół. Terry wstał, jakby chciał okazać swoje niezadowolenie z powodu gwałtownego dźwięku.
Blix wyjrzał przez okno. Ulicą przejeżdżała taksówka. Po drugiej stronie jezdni szedł jakiś mężczyzna ze wzrokiem utkwionym w telefonie komórkowym.
W mieszkaniu tykał miarowo zegar ścienny. Tik-tak, tik-tak. Blix poczuł rozdrażnienie. Otworzył szklaną obudowę osłaniającą wskazówki i tarczę i usunął baterię. Cisza, która nastała, aż kłuła w uszy.
– Ale… jak to możliwe? – spytała Emma. – Krew? Przecież cały sklep doszczętnie spłonął?
– Nie cały – odrzekła Carmen, przestawiając but tak, że jego podeszwa leżała równolegle do złącza płyt chodnikowych. – Szafki z bronią się nie palą. Znaleźli ślady krwi w szparze drzwiowej jednej z takich szafek.
Emma zamyśliła się. To znacznie wzmacniało podejrzenia wobec Olivera Krogha.
– I nie ma żadnej szansy, by ta krew znalazła się tam wcześniej?
– Tego… nie wiem. Adwokat w ogóle o tym nie wspomniał.
– Adwokat? – podchwyciła. – Masz na myśli Leo van Eijka?
Jakiś mężczyzna w trykotach i dresowej kurtce pchał dziecięcy wózek, depcząc między kałużami. W oddali słychać było dźwięk dmuchawy do liści.
– Chciałabym się trochę przejść – powiedziała Carmen po chwili milczenia. – Możemy?
Emma ucieszyła się, bo zaczęło się robić chłodno.
Wstały jednocześnie. Z obszernej kieszeni bluzy Carmen wysunął się telefon komórkowy. Upadł wyświetlaczem na płyty chodnikowe. Nastolatka zaklęła i pochyliła się, żeby go podnieść.
Oceniła szkody. Wyświetlacz był cały porysowany. Dziewczyna westchnęła i schowała smartfon z powrotem do kieszeni.
Emma dała się jej poprowadzić.
Wyglądało na to, że Carmen dobrze znała okolicę. W jej ruchach nie było żadnego wahania. Zdecydowanym krokiem weszła na ścieżkę prowadzącą w dół w stronę Geitmyrsveien.
– Dobrze ją znałaś? – spytała Emma. – Mam na myśli Marię.
– Raczej nie – odrzekła. – Ale od czasu do czasu wpadałam na nią, kiedy zaglądałam do sklepu.
– Od czasu do czasu to znaczy?
– Sama tam czasem dorabiałam. Kiedy ojczym potrzebował pomocy.
– Jakie zrobiła na tobie wrażenie?
Nastolatka zamyśliła się.
– Maria była fajna i miła, chociaż nie miała wcześniej łatwego życia.
Emma zrozumiała, co nastolatka chciała przez to powiedzieć. Przez wiele dni i tygodni po pożarze gazety rozpisywały się na temat życia Marii. Nie starano się ukryć tego, że miała za sobą okres, kiedy nadużywała narkotyków i żyła na ulicy.
– Dlaczego twój ojczym zatrudnił właśnie ją? Przecież nie miała zbyt dużego doświadczenia? Jeśli dobrze pamiętam, nie znała się ani na łowiectwie, ani na wędkowaniu.
– Znali się z dzieciństwa – odparła Carmen. – Wydaje mi się, że chciał jej pomóc. Sprawić, żeby jej życie weszło na właściwy tor. I to mu się udało. Maria wyszła na prostą. Z czasem coraz lepiej radziła sobie z klientami. W każdym razie Oliver bardzo ją chwalił.
– Zdaje się, że było tam również jakieś dziecko, zgadza się?
– Tak – potwierdziła. – Jonas. Prawdziwy słodziak.
Posmutniała.
– Czterolatek – dodała.
Znów wyjęła pomadkę ochronną, żeby posmarować wargi.
W ciągu tego krótkiego czasu, który razem spędziły, Emma zmieniła zdanie na temat młodej dziewczyny. To już nie było nieśmiałe dziecko, tylko o wiele bardziej dojrzała nastolatka. Jakby Carmen potrzebowała czasu, żeby wyjść ze swojej dziecięcej skorupy.
Szły dalej. Minęły brzozę, której żółte liście opadły już na ziemię. Dziewczyna wyjęła telefon komórkowy, szybko sprawdziła pocztę i schowała urządzenie do kieszeni.
– Opowiedz mi o swoim ojczymie – poprosiła Emma. – Od jak dawna jest częścią twojego życia?
– Odkąd skończyłam siedem lat – odrzekła. – Mój prawdziwy ojciec mieszka w Abu Zabi. Wyjechał tam, kiedy miałam dwa lata.
Przewróciła oczami.
– To… Oliver jest moim prawdziwym ojcem. W każdym razie to on nauczył mnie… różnych rzeczy – mówiła dalej. – Jazdy na nartach, na łyżwach i takie tam. Wszystkich tych rzeczy, których zwykle uczą nas rodzice. Dla mamy to zawsze było ciężkie i trudne.
Powoli nadjechał samochód. Kiedy je mijał, Carmen odwróciła wzrok.
– Co wiesz o dniu, w którym wybuchł pożar? – spytała Emma.
– Właściwie niewiele. To była normalna niedziela, taka jak inne. Oliver wyszedł z domu, nie pamiętam o której. Wybierał się do pracy.
– Do pracy? W niedzielę?
– Tak, nie było w tym nic niezwykłego. Przygotowywał się do kolejnego tygodnia. Zawsze miał setki spraw do załatwienia.
– Miał się spotkać z Marią?
Nastolatka zawahała się, zanim odpowiedziała.
– Tego nie wiem.
– Ale chyba musiała tam być, skoro policja podejrzewa go o jej zabójstwo? Muszą mieć coś, co na to wskazuje?
Carmen wzruszyła ramionami.
Emma miała więcej pytań. Jedno nie dawało jej spokoju, ale bała się je zadać. Mimo to postanowiła spróbować:
– Co twoja mama sądziła o Marii?
Dziewczyna wybuchła śmiechem.
– Nie była zadowolona z tego, że Maria wkroczyła w nasze życie, co do tego nie ma wątpliwości. Miała swoje podejrzenia.
– I mówiąc to, masz na myśli…?
Nastolatka nie przestała się śmiać.
– To samo co wszyscy. Małżeństwo wisi na włosku, w życiu faceta pojawia się nowa kobieta, on przeżywa drugą młodość, chociaż sklep trafia szlag… Równanie jest proste: dwa plus dwa równa się seks.
– Ale tego nie wiesz? To są tylko twoje podejrzenia?
Carmen zamknęła oczy na kilka sekund.
– Nie wiem, ale nie jestem głupia.
– Rozmawiałaś z matką o… Marii?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Mama, ona… Niełatwo z nią rozmawiać o czymkolwiek. Ona… ma naturę histeryczki.
Nastolatka poprowadziła je dalej Bjerregaards gate. Przy krawężniku stał zaparkowany samochód dostawczy. Boczne drzwi były otwarte i jakiś mężczyzna wyciągał pudło z napisem „Przybory kuchenne”.
– Pewnie musisz wracać do domu – powiedziała Carmen.
Były prawie na końcu ulicy. Dochodziły do skrzyżowania z Uelands gate. Ruch w obu kierunkach był wzmożony.
– Tak – odrzekła Emma z ociąganiem.
Wiele wątków nie dawało jej spokoju. Wielu rzeczy była ciekawa.
– Zróbmy tak – zaproponowała. – Sprawdzę, czy uda mi się ustalić jakieś inne szczegóły dotyczące tego, co się stało. A więc… bądźmy w kontakcie, okej?
Nastolatka spojrzała na nią z wdzięcznością.
– Niczego ci nie obiecuję – powiedziała Emma. – I nie wiem, ile czasu będę mogła na to poświęcić.
– Rozumiem. Po prostu cieszę się, że…
– I nie mam pojęcia, na jaki opór natrafię w tej sprawie – kontynuowała Emma. – Jeśli masz rację i faktycznie to ktoś inny zamordował Marię Normann i podpalił sklep twojego ojczyma, odszukanie sprawcy i udowodnienie mu winy może okazać się bardzo trudne.
– I tak ci dziękuję – odrzekła nastolatka. – Za to, że chciałaś się ze mną spotkać.
Objęła Emmę ramionami, a Emma odwzajemniła uścisk.
– Bądź silna – powiedziała. – Głowa do góry. Nie bój się patrzeć ludziom prosto w oczy.
Carmen uśmiechnęła się nieśmiało.
– Nie zrobiłaś nic złego – dodała Emma.
Dziewczyna nie odpowiedziała.
Ale kiedy się żegnały, Emma zobaczyła w jej oczach łzy.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej