Bracia Karamazow - Fiodor Dostojewski - ebook

Bracia Karamazow ebook

Fiodor Dostojewski

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Bracia Karamazow” to ostatnie i najważniejsze powieściowe dzieło Dostojewskiego. Książka opowiada o burzliwych losach rosyjskiej rodziny Karamazowów i ich toczących się między nimi konfliktach, a także o problemach moralnych i duchowych, przed jakimi stają.

Głównymi bohaterami są trzej bracia, którzy znacznie różnią się od siebie charakterem i postawą. Powieść opowiada historię ojcobójstwa, w którą każdy z nich jest w jakiś sposób jest zamieszany. W „Braciach Karamazow” nie brakuje również wątków filozoficznych i religijnych. Książka porusza uniwersalne tematy takie jak dobro, zło, prawo moralne, wiara i zwątpienie, boskość i człowieczeństwo.

Powieść uważana jest za jedno z największych dzieł w historii literatury, które wciąż zachwyca i inspiruje czytelników na całym świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1459

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Zaprawdę, zaprawdę mówię wam: Jeśli ziarno pszeniczne wpadłszy w ziemię nie obumrze, samo zostawa; lecz jeśli obumrze, wielki owoc przynosi.

Ewang. św. Jana, XII, 24

OD AUTORA

Przystępując do życiorysu mojego bohatera, Aleksego Fiodorowicza Karamazowa, odczuwam niejakie zakłopotanie. Bo i w rzeczy samej: chociaż Aleksego Fiodorowicza nazywam moim bohaterem, wiem przecież sam, że Aleksy Fiodorowicz nie jest wcale człowiekiem wybitnym, toteż przewiduję nieuniknione pytania w rodzaju: czymże wyróżnia się ów Aleksy Fiodorowicz, żeś go pan sobie pasował na bohatera? Co właściwie zdziałał? Kto o nim wie i co? Czemuż to ja, czytelnik, mam tracić czas na poznawanie faktów z jego życia?

Ostatnie pytanie jest najfatalniejsze, ponieważ mam na nie tylko jedną odpowiedź: „Może sami dowiecie się z powieści.” No, a jeśli ludzie przeczytają powieść i nie zobaczą tego, nie zgodzą się z tym, że mój Aleksy Fiodorowicz jest godny uwagi? Mówię o tym, ponieważ z żalem przewiduję ten wypadek. Według mnie Aleksy Fiodorowicz zasługuje na uwagę, ale bardzo wątpię, czy potrafię tego dowieść czytelnikowi. Chodzi o to, że Aleksy Fiodorowicz jest co prawda działaczem, ale nieokreślonym i niewyklarowanym. Zresztą trudno w takich czasach jak nasze wymagać od ludzi jasności. Jedno chyba jest niewątpliwe: mój bohater jest człowiekiem dziwnym, a nawet dziwacznym. Dziwność zaś czyjaś i dziwaczność raczej przeszkadzają, niż pomagają w skupieniu na tym kimś uwagi, zwłaszcza gdy wszyscy dążą do łączenia szczegółów i starają się znaleźć bodaj jakikolwiek wspólny sens w powszechnym bezsensie. A dziwak to w większości wypadków szczegół, i raczej odosobniony. Prawda?

Otóż jeśli nie zgadzacie się z tą ostatnią tezą i odpowiecie: „nieprawda” albo: „to nie zawsze prawda”, wówczas nabiorę może większego przekonania o doniosłości mojego bohatera Aleksego Fiodorowicza. Bo nie tylko dziwak „nie zawsze” jest odosobnionym szczegółem, ale przeciwnie, nieraz ma w sobie rdzeń jakiejś całości, pozostałych zaś ludzi jego epoki – wszystkich innych – jakiś przygodny wiatr nie wiadomo dlaczego oderwał od niego na krótką chwilę...

Zresztą nie wdawałbym się w te bardzo nieciekawe i mętne wyjaśnienia, zacząłbym zwyczajnie i po prostu bez wstępu: spodoba się, to i tak przeczytają, lecz w tym bieda, że mam jeden życiorys, a powieści dwie. Zasadnicza jest druga powieść – działalność mojego bohatera w naszych czasach, w obecnej, bieżącej chwili. Pierwsza zaś powieść dotyczy zdarzeń, które rozegrały się trzynaście lat temu, i właściwie nie jest nawet powieścią, lecz epizodem z wczesnej młodości mojego bohatera. Nie mogę jednak tej powieści pominąć, bez niej bowiem druga powieść byłaby w wielu miejscach niezrozumiała. Ale wskutek tego pierwotne moje kłopoty jeszcze się zwiększają: jeżeli nawet ja sam, autor życiorysu, uważam, że tak skromny i nieznaczny bohater może nie zasługuje nawet na jedną powieść, czemu więc przynoszę dwie powieści? I jak sobie wytłumaczyć takie zuchwalstwo z mojej strony?

Nie mogąc sobie poradzić z rozwiązaniem tych kwestii, zostawiam je bez odpowiedzi. Oczywiście wnikliwy czytelnik już dawno się domyślił, że do tego właśnie od samego początku zmierzałem, i tylko dąsał się na mnie, że marnotrawię słowa i drogi czas. Na ten zarzut odpowiem szczegółowo: marnotrawiłem słowa i drogi czas po pierwsze, przez grzeczność, a po drugie, z przebiegłości: „Bądź co bądź, jakoś tam z góry o czymś uprzedzałem.” Co więcej, po namyśle zaczynam się nawet cieszyć, że moja powieść rozpadła się sama przez się na dwie powieści, złączone „zasadą jedności”; poznawszy bowiem pierwszą, czytelnik sam będzie mógł ocenić, czy warto zasiadać do drugiej. Ma się rozumieć, czytelnik nie ma względem autora żadnych zobowiązań, może rzucić książkę nawet po dwóch stronicach i nigdy już jej nie otwierać. Ale istnieją przecież i tacy delikatni czytelnicy, którzy zechcą na pewno przeczytać ją do końca, aby ustrzec się omyłek przy wydawaniu bezstronnej oceny; do nich autor zalicza na przykład wszystkich rosyjskich krytyków. Względem tych właśnie czytelników uspokoiłem swoje sumienie: pozwalam im bez ujmy dla ich dokładności i lojalności odrzucić tę książkę po przeczytaniu pierwszego epizodu. Otóż i cała przedmowa. Chętnie przyznaję, że jest zbędna, ale skoro ją napisałem, to niech już sobie zostanie. A teraz do rzeczy.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Księga pierwszaDZIEJE PEWNEJ RODZINKI

I. FIODOR PAWŁOWICZ KARAMAZOW

Aleksy Fiodorowicz Karamazow był trzecim z kolei synem ziemianina z naszego powiatu, Fiodora Pawłowicza Karamazowa, którego tragiczny i niewyjaśniony zgon był w swoim czasie, czyli dokładnie trzynaście lat temu, szeroko omawiany (i dziś jeszcze wspomina się u nas o tym); do tej sprawy wrócę jeszcze w stosownym miejscu, a teraz powiem o tym „ziemianinie” (jak go u nas nazywano, mimo że większą część życia spędził poza swym majątkiem) tylko tyle, że był to dziwny typ, dosyć zresztą rozpowszechniony, typ człowieka nie tylko wyuzdanego i nikczemnego, ale w dodatku zbzikowanego. Należał jednak do tego rodzaju zbzikowanych półgłówków, którzy doskonale umieją obrabiać swoje interesiki majątkowe i nic ponadto ich nie zajmuje. Fiodor Pawłowicz zaczął na przykład od niczego, mająteczek miał maleńki, jadał po cudzych domach, kroił na rezydenta, a tymczasem zaraz po jego śmierci okazało się, że posiadał w gotówce około stu tysięcy rubli. Był przy tym w ciągu całego swego życia jednym z najbardziej postrzelonych wartogłowów w całym naszym powiecie. Powtarzam: to nie była bynajmniej głupota: większość tych półgłówków jest dość rozumna i chytra; to był brak rozsądku, i to jakiś osobliwy, narodowy.

Fiodor Pawłowicz był dwukrotnie żonaty i miał trzech synów – najstarszego, Dymitra Fiodorowicza, z pierwszej żony, i dwóch młodszych, Iwana i Aleksego, z drugiej. Pierwsza małżonka Fiodora Pawłowicza pochodziła z dość znanego i bogatego szlacheckiego rodu Miusowów, również obywateli naszego powiatu. Nie będę się zbytnio rozwodził, jak to się stało, że posażna panna, w dodatku rozumna i dzielna, jak to często się u nas trafia w obecnym pokoleniu, ale co pojawiło się już w pokoleniu poprzednim, mogła wyjść za takiego „hetkę-pętelkę”, jak wówczas powszechnie nazywano u nas Fiodora Pawłowicza. Znałem przecież taką pannę z wcześniejszego, „romantycznego” pokolenia, która przez kilka lat żywiła zagadkową miłość do pewnego pana i choć mogła go najspokojniej w świecie poślubić, ubrdała sobie przeróżne urojone przeszkody, aż wreszcie pewnej burzliwej nocy skoczyła do głębokiej i bystrej rzeki z wysokiego brzegu, przypominającego urwisko, i zginęła jedynie z własnego kaprysu, tylko po to, by stać się podobną do Szekspirowskiej Ofelii; można by nawet powiedzieć, że gdyby urwisko, które od dawna sobie upatrzyła i polubiła, nie było tak malownicze albo gdyby zamiast urwiska był na tym miejscu płaski i prozaiczny brzeg, nie byłoby zapewne doszło do samobójstwa. Jest to fakt autentyczny, co więcej, tego rodzaju fakty nie były odosobnione w życiu dwóch czy trzech ostatnich pokoleń rosyjskiego społeczeństwa. Podobnie zamążpójście Adelaidy Iwanowny Miusow było niewątpliwie echem obcych wpływów i wynikiem rozdrażnienia zmąconej myśli. Może Adelaida Iwanowna chciała okazać samodzielność kobiety, iść na przekór przesądom społecznym, stawić harde czoło tyranii bliskich i rodziny; i wówczas usłużna wyobraźnia podsunęła jej – na chwilę bodaj – przekonanie, że Fiodor Pawłowicz mimo swej rangi pieczeniarza jest może jednym z najśmielszych i najbardziej szyderczych duchów owej przejściowej, zmierzającej ku wszelkim doskonałościom epoki; w istocie był to przecież tylko kiepski błazen, i nic ponadto. Pikanteria tego małżeństwa polegała w dodatku na tym, że Fiodor Pawłowicz wykradł ją z domu. Był wówczas jak nikt inny do tego rodzaju wybryków najzupełniej gotów, chociażby ze względu na swoją pozycję społeczną; pragnął bowiem namiętnie za wszelką cenę zrobić karierę; przyczepić się do jakiejś dobrej rodziny i wziąć posag – to była wcale ponętna perspektywa. Co się zaś tyczy wzajemnej miłości, to, zdaje się, nie było jej wcale ani ze strony narzeczonej, ani z jego strony, mimo całą piękność Adelaidy Iwanowny. Kto wie, czy nie był to jedyny taki wypadek w życiu Fiodora Pawłowicza, człowieka przez całe swoje życie rozpustnego, gotowego na dany znak biec za każdą bez wyjątku spódnicą. I tylko ta jedna kobieta nie wywarła na jego zmysłach żadnego wrażenia.

Rychło po porwaniu Adelaida Iwanowna zmiarkowała, że ma dla męża jedynie uczucie pogardy, nic więcej. I oto skutki tego związku ujawniły się z niezwykłą szybkością. Chociaż rodzina dość prędko pogodziła się z faktem i wyposażyła należycie zbiegłą córkę, pożycie obojga małżonków stało się niezwykle burzliwe i wyładowywało się w nieustannych kłótniach domowych. Powiadano, że młoda małżonka wykazała bez porównania więcej szlachetności i wyższości od swego męża, który, jak to obecnie wiadomo, od razu wyłudził od niej całą gotowiznę – około dwudziestu pięciu tysięcy, które dostała w posagu; oczywiście wszystkie te tysiączki przepadły dla niej jak rzucone do wody. Wioskę zaś i wcale niezgorszy dom w mieście, również w posagu otrzymane, przez długi czas usiłował wszelkimi sposobami przepisać na swoje imię, skłaniając żonę do sporządzenia odpowiedniego aktu, i Adelaida Iwanowna byłaby w końcu na to przystała, choćby z pogardy i odrazy, jaką ją przejmowała ta bezwstydna żebranina i wymuszenia, choćby ze zmęczenia, byleby go się prędzej pozbyć. Lecz na szczęście wdała się w to rodzina i poskromiła wydrwigrosza. Wiadomo z całą pewnością, że nieraz dochodziło do bijatyk, przy czym, jak głosi wieść, bił nie Fiodor Pawłowicz, lecz Adelaida Iwanowna, kobieta gorącego temperamentu, śmiała, zręczna, niecierpliwa, obdarzona niezwykłą siłą fizyczną. Koniec końców rzuciła męża i uciekła z jakimś ginącym z nędzy nauczycielem seminarzystą, zostawiwszy Fiodorowi Pawłowiczowi trzyletniego Mitię. Fiodor Pawłowicz natychmiast założył w domu cały harem, urządzał desperackie pijatyki, w przerwach zaś rozjeżdżał po całej niemal guberni i płaczliwie skarżył się wszem wobec i każdemu z osobna na wiarołomną żonę, Adelaidę Iwanownę. Na dobitkę opowiadał takie szczegóły małżeńskiego pożycia, o jakich wstydliwość nie pozwala mówić. A co najciekawsze, z przyjemnością, a nawet z pewną dumą odgrywał śmieszną rolę skrzywdzonego męża i popisywał się nawet, opowiadając z przesadą o szczegółach swojej krzywdy. „Myślałby kto, żeś pan, Fiodorze Pawłowiczu, rangę otrzymał, takie z pana zadowolenie bije mimo całego frasunku” – powiadali szydercy. Inni dodawali nawet, że Fiodor Pawłowicz chętnie się ukazuje w odnowionej postaci błazna i że specjalnie, gwoli większego efektu, udaje, że nie dostrzega śmieszności swego położenia. Kto go tam zresztą wie, może naprawdę była to szczera naiwność. Wreszcie udało mu się wytropić zbiegłą. Nieboraczka mieszkała w Petersburgu, dokąd zawędrowała ze swoim seminarzystą. Tam też z zapałem oddała się najskrajniejszej emancypacji. Fiodor Pawłowicz natychmiast zakrzątnął się niespokojnie i zaczął wybierać się do Petersburga. W jakim celu – sam tego oczywiście nie wiedział. I może naprawdę byłby wtedy pojechał, lecz powziąwszy takie postanowienie, od razu uznał za stosowne dodać sobie animuszu huczną wypitką. W trakcie tego rodzina jego żony otrzymała z Petersburga wiadomość o jej śmierci. Adelaida Iwanowna umarła jakoś nagle, gdzieś na poddaszu: jedni twierdzili, że na tyfus, inni, że pono z głodu. Fiodor Pawłowicz miał mocno w czubie, gdy dowiedział się o śmierci żony. Powiadają, że wybiegł na ulicę i krzyczał podnosząc z radości ręce do góry: „Nareszcie wolny!”, ale według innej wersji, płakał jak małe dziecko, i to tak, aż litość brała mimo całej odrazy, jaką budził. Możliwe, że jedno i drugie jest prawdą, to znaczy: że cieszył się z wolności i że płakał po tej, która go uwolniła – wszystko naraz. Na ogół przecież ludzie, nawet najbardziej niegodziwi, są naiwniejsi i lepsi, niżbyśmy w ogóle mogli przypuszczać. Zresztą i my również.

II. POZBYCIE SIĘ PIERWSZEGO SYNA

Oczywiście nietrudno sobie wyobrazić, jakim wychowawcą i ojcem mógł być taki człowiek. Jako ojciec, postąpił tak, jak można było przewidzieć, a więc całkowicie zaniedbał dziecko, które miał z Adelaidą Iwanowną, bynajmniej nie ze złości do niego i nie dla pomsty znieważonych uczuć małżeńskich, lecz po prostu dlatego, że całkiem o nim zapomniał. Więc gdy Fiodor Pawłowicz zanudzał łzami i skargami wszystkich znajomych, a dom swój obrócił w jaskinię rozpusty, syna, trzyletniego Mitię, wziął w opiekę wierny sługa tego domu, Grzegorz. Gdyby nie on, nie byłoby komu dziecku koszuliny zmienić. Na domiar złego tak się jakoś złożyło, że krewni dziecka ze strony matki też o nim z początku jakby zapomnieli. Dziad jego, to znaczy sam pan Miusow, ojciec Adelaidy Iwanowny, nie żył już podówczas; wdowa po nim, a babka Mitii, przeniosła się do Moskwy i tam rozchorowała się; siostry jej były wszystkie zamężne, wskutek czego wypadło Mitii cały rok mieszkać u Grzegorza w czeladnej izbie. Zresztą gdyby nawet ojczulek przypomniał sobie o nim (nie mógł przecież, w rzeczy samej, nie wiedzieć o jego istnieniu), byłby go sam znowu odesłał do czeladnej, żeby dzieciak nie przeszkadzał mu w hulankach. Tymczasem wrócił właśnie z Paryża kuzyn nieboszczki Adelaidy Iwanowny, Piotr Aleksandrowicz Miusow, który przez wiele lat mieszkał za granicą, człowiek wówczas bardzo jeszcze młody, wyróżniający się spośród Miusowów, wykształcony, gładki, w całym tego słowa znaczeniu Europejczyk, który, zwiedziwszy kawał świata, u schyłku życia miał się stać liberałem w stylu lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Piotr Aleksandrowicz utrzymywał stosunki z wielu najbardziej liberalnymi ludźmi swojej epoki, w Rosji i za granicą, znał osobiście i Proudhona, i Bakunina, i ze szczególną przyjemnością w ostatnim okresie swoich podróży wspominał i opowiadał o trzech dniach paryskiej rewolucji lutowej 1848 roku, przy czym dawał do zrozumienia, że prawie brał sam w niej udział i walczył na barykadach. Było to jedno z najmilszych wspomnień jego młodości. Był niezależny, posiadał własny majątek ziemski, wedle dawnej rachuby coś około tysiąca dusz. Wspaniała jego posiadłość zaczynała się tuż prawie za rogatkami naszego miasta i przylegała do majątku naszego znakomitego monasteru, z którym Piotr Aleksandrowicz we wczesnej młodości procesował się o jakieś prawo do rybołówstwa czy do wyrębu lasu, nie wiem dokładnie. Natychmiast po objęciu ojcowizny wszczął nie kończący się proces, snadź poczytując walkę z „klerykałami” za święty obowiązek oświeconego obywatela. Dowiedziawszy się o całej historii Adelajdy Iwanowny, którą naturalnie pamiętał i na którą zwrócił swego czasu uwagę, i dowiedziawszy się o istnieniu Mitii, postanowił się nim zająć mimo całego młodzieńczego oburzenia i pogardy dla Fiodora Pawłowicza. Wówczas to zawarł po raz pierwszy znajomość z Fiodorem Pawłowiczem, któremu oświadczył wprost, że chciałby się zająć wychowaniem dziecka. Później rozpowiadał często, jako charakterystyczny szczegół, że gdy zaczął mówić z Fiodorem Pawłowiczem, ów w pierwszej chwili jak gdyby nie rozumiał, o jakim to dziecku mowa, i nawet jak gdyby ze zdziwieniem dowiadywał się, że ma tu gdzieś w swym domu małego synka. Jeśli nawet uznać opowiadanie Piotra Aleksandrowicza za przesadne, to jednak przyznać trzeba, że chyba nie całkiem mijało się z prawdą. Fiodor Pawłowicz przez całe życie lubił udawać, lubił nieraz, całkiem zresztą niepotrzebnie, zagrać znienacka jakąś niespodziewaną rolę, choćby z ujmą dla siebie, jak w danym wypadku. Cechę tę, mówiąc nawiasem, posiada bardzo wiele osób, nawet bardzo mądrych, nie tylko Fiodor Pawłowicz. Piotr Aleksandrowicz zabrał się zatem z zapałem do rzeczy i nawet mianowano go (pospołu z Fiodorem Pawłowiczem) opiekunem dziecka, po matce bowiem został mająteczek, dom i posesja w mieście. Mitia istotnie zamieszkał u tego swojego wujaszka. Nie trwało to długo, gdyż Piotr Aleksandrowicz, uporządkowawszy swoje sprawy majątkowe i zapewniwszy sobie regularne otrzymywanie dochodów, bezzwłocznie wyjechał znowu na dłuższy czas do Paryża, a że nie miał własnej rodziny, więc zlecił opiekę nad chłopcem jednej ze swych ciotek, mieszkającej w Moskwie. Zadomowiwszy się w Paryżu, z kolei i on zapomniał o dziecku, zwłaszcza że tymczasem wybuchła owa rewolucja lutowa, która wycisnęła tak trwałe piętno na jego wyobraźni i o której nie mógł zapomnieć do końca życia. A tymczasem ciotka w Moskwie umarła i Mitia przeprowadził się do jednej z jej zamężnych córek. Zdaje się, że i później, po raz czwarty, zmienił gniazdo rodzinne. Nie będę się teraz nad tym rozwodził, tym bardziej że nieraz jeszcze wypadnie mi powrócić do tego pierworodnego syna Fiodora Pawłowicza, ograniczę się teraz do najniezbędniejszych o nim wiadomości, bez których nie mógłbym zacząć powieści.

Po pierwsze, z trzech synów Fiodora Pawłowicza, Dymitr Fiodorowicz był jedynym, który wiedział, że posiada jakiś osobisty majątek i że z dojściem do pełnoletności stanie się niezależnym. Dzieciństwo jego i młodość były bezładne: nie wysiedział do końca w gimnazjum, wstąpił do jakiejś szkoły wojskowej, później znalazł się na Kaukazie, dosłużył się awansu, pojedynkował się, stracił swój stopień, znowu się dosłużył, hulał wiele i strwonił stosunkowo wiele pieniędzy. Od Fiodora Pawłowicza zaczął otrzymywać pewne kwoty dopiero po dojściu do pełnoletności, przedtem zaś zaciągał długi. Fiodora Pawłowicza, swego ojca, ujrzał i poznał po raz pierwszy już po dojściu do pełnoletności, kiedy przyjechał do naszego powiatu specjalnie w tym celu, aby się porozumieć z ojcem w sprawach majątkowych. Zdaje się, że rodzic nie bardzo mu i wówczas przypadł do gustu; bawił u niego krótko i od razu wyjechał, gdy tylko otrzymał jakąś kwotę gotówką i gdy ułożył się względem otrzymywania na przyszłość dochodów z majątku, co do którego (rzecz godna uwagi) dochodowości, ani też wartości, żadnych informacji tym razem od Fiodora Pawłowicza nie mógł uzyskać. Fiodor Pawłowicz zauważył wówczas od razu (i to należy zapamiętać), że Mitia ma o swojej schedzie wygórowane i fałszywe wyobrażenie. Fiodorowi Pawłowiczowi było to bardzo na rękę, gdyż miał na względzie swoje szczególne rachuby. Stwierdził poza tym, że młodzieniec jest lekkomyślny, gwałtowny, niecierpliwy, pełen namiętności, hulaszczy, że łatwo go można zaspokoić, co prawda nie na długo, doraźnymi małymi datkami. Wówczas zaczął to wykorzystywać, czyli zbywał syna, co pewien czas wysyłając mu drobne sumy, aż wreszcie, gdy po czterech latach Mitia, straciwszy cierpliwość, przyjechał do naszego miasteczka po raz drugi, żeby już ostatecznie rozliczyć się z ojcem, wówczas, ku jego najwyższemu zdumieniu, okazało się, że nie ma ani grosza, że nawet trudno się rozliczyć, że wybrał już gotówką całą wartość spuścizny po matce, że może nawet nieco przebrał; że wreszcie, skutkiem takich to a takich finansowych operacji, w których sam chciał w takim to a takim czasie uczestniczyć, nie ma żadnego prawa nic więcej żądać nad to, co był otrzymał, itd., itd. Dymitr był zaskoczony, posądzał ojca o kłamstwo i szacherkę i wpadł w stan ostatecznego rozdrażnienia, graniczącego z szałem. Te właśnie okoliczności doprowadziły do katastrofy, której przebieg stanowi właśnie treść mojej pierwszej, wstępnej powieści, a raczej jej stronę zewnętrzną. Lecz zanim przejdę do owej powieści, muszę zaprezentować dwóch młodszych synów Fiodora Pawłowicza, braci Mitii, oraz wyjaśnić, skąd się oni wzięli.

III. NASTĘPNE MAŁŻEŃSTWO I NASTĘPNE DZIECI

Fiodor Pawłowicz, pozbywszy się czteroletniego Mitii, niebawem ożenił się po raz drugi. Drugie małżeństwo trwało lat osiem. Tę drugą żonę, również bardzo młodziutką, Zofię Iwanownę, sprowadził sobie z innej guberni, do której pojechał w sprawie pewnej drobnej dostawy, podjętej do spółki z jakimś Żydkiem. Fiodor Pawłowicz, jakkolwiek hulał, pił i łajdaczył się, nigdy nie zapominał o lokacie swego kapitału i zawsze jakoś przysparzał sobie majątku, co prawda przeważnie za pomocą dosyć nikczemnych kombinacji. Zofia Iwanowna należała do typu tak zwanych „sierotek”, rodziców straciła w dzieciństwie; była córką ciemnego diakona, wychowywała się w bogatym domu swej opiekunki, wychowawczyni i dręczycielki zarazem, starej damy szlacheckiego rodu, wdowy po generale Worochowie. Nie znam bliższych szczegółów, słyszałem tylko, że pewnego razu odcięto tę cichą, łagodną i bezbronną istotę od stryczka, na którym chciała się powiesić w swej komórce; zapewne dobrze musiały dać się jej we znaki kaprysy, fanaberie i wieczne wymówki tej może i niezłej staruchy, którą jednak ustawiczna bezczynność czyniła nieznośną sekutnicą. Fiodor Pawłowicz oświadczył się o rękę Zofii, zasięgnięto o nim informacji, po czym przepędzono go z domu, a wówczas Fiodor Pawłowicz – jak przy pierwszym małżeństwie – znowu zaproponował sierocie porwanie. Bardzo możliwe, że Zofia Iwanowna nie zgodziłaby się za nic w świecie wyjść za niego, gdyby wiedziała dokładnie, z kim ma do czynienia. Mieszkała jednak w innej guberni; i cóż zresztą mogła rozumieć szesnastoletnia dziewczyna, która wiedziała tylko, że lepiej się utopić niż zostać nadal w domu swojej opiekunki. Zamieniła tedy, nieboraczka, opiekunkę na opiekuna. Fiodor Pawłowicz nie dostał tym razem złamanego szeląga, gdyż generałowa rozgniewała się srodze, wydziedziczyła wychowanicę i przeklęła oboje; tym razem jednak Fiodor Pawłowicz nie liczył na pieniądze; złakomił się na niezwykłą urodę niewinnej dziewczyny, a zwłaszcza na jej niewinny wygląd, który oczarował tego rozpustnika, dotychczas rozmiłowanego jedynie w wulgarnej urodzie kobiecej. „Te oczęta niewinne drasnęły mi duszę jak brzytwą” – mawiał później z plugawym chichotem. Zresztą i tego rodzaju uczucie w duszy rozpustnego człowieka może być uważane za rodzaj popędu zmysłowego. Nie otrzymawszy żadnego wiana, Fiodor Pawłowicz obchodził się z żoną bez żadnej ceremonii i korzystając z tego, że była względem niego jak gdyby „winna”, że ją jakoby „uratował od stryczka”, nadużywając poza tym jej nieprawdopodobnej pokory i powolności, podeptał najzwyklejsze zalecenia przyzwoitości małżeńskiej. Sprowadzał sobie do domu kobiety złego prowadzenia się i urządzał orgie. Podkreślam jako rzecz charakterystyczną, że służący Grzegorz, ponury, głupi i uparty rezoner, który nienawidził dawnej pani, Adelaidy Iwanowny, tym razem stanowczo stanął po stronie nowej pani, bronił jej i wymyślał Fiodorowi Pawłowiczowi w sposób jak na służącego co najmniej zuchwały, a nawet pewnego razu przerwał rozpasaną zabawę i przemocą wypędził z domu przybyłe bezwstydnice. Jednak nieszczęsna, od dzieciństwa zahukana kobieta wpadła w chorobę nerwową, przeważnie rozpowszechnioną wśród ludu, wśród bab wiejskich zwanych z tego powodu „opętanymi”. Z tej choroby, połączonej z okropnymi atakami histerii, chora okresami traciła nawet rozum. Urodziła jednak Fiodorowi Pawłowiczowi dwóch synów, Iwana i Aleksego, pierwszego w rok po ślubie, a drugiego w trzy lata potem. Kiedy umarła, Aleksy miał cztery lata, ale chociaż to wydaje się dziwne, wiem, że zapamiętał matkę na całe życie, oczywiście jakby przez sen. Po jej śmierci los obu chłopców był mniej więcej taki sam jak los pierwszego, Mitii: całkiem zaniedbani i zapomniani przez ojca, dostali się również pod opiekę Grzegorza i zamieszkali w jego izbie. Tam właśnie znalazła ich stara despotyczna generałowa, opiekunka i wychowawczyni ich nieboszczki matki. Żyła jeszcze i przez cały czas, przez te osiem lat, nie mogła zapomnieć zniewagi. Miała przez te osiem lat najdokładniejsze wiadomości o doli i niedoli swojej „Zofii”, a dowiedziawszy się o jej chorobie i otaczającej ją rozpuście, dwa albo trzy razy powiedziała do swych rezydentek: „Dobrze jej tak, Bóg ją skarał za niewdzięczność.”

Dokładnie w trzy miesiące po śmierci Zofii Iwanowny generałowa naraz zjawiła się osobiście w naszym mieście i zajechała wprost do Fiodora Pawłowicza; bawiła w miasteczku zaledwie pół godziny, ale zdążyła wiele zdziałać. Było to wieczorem. Fiodor Pawłowicz, którego od ośmiu lat ani razu nie widziała, przyjął ją pijaniuteńki. Powiadają, że generałowa w mgnieniu oka, bez żadnych wyjaśnień, jak tylko go zobaczyła, wycięła mu dwa głośne i siarczyste policzki, trzykrotnie szarpnęła go porządnie za czub, a następnie nie mówiąc ani słowa, ruszyła wprost do czeladnej, do obu chłopców. Stwierdziwszy od pierwszego wejrzenia, że są nie umyci i w brudnej bieliźnie, wycięła policzek Grzegorzowi, oznajmiła mu, że zabiera dzieci do siebie, po czym wyprowadziła obu chłopców, tak jak ich zastała, zawinęła w pled, posadziła do karety i zawiozła do siebie. Grzegorz zniósł ten policzek jak oddany niewolnik, nie odezwał się jednym grubiańskim słowem, a kiedy odprowadzał starą do karety, ukłonił się w pas i rzekł z przekonaniem, że jej „Bóg zapłaci za sierotki”. „A ty gapa jesteś!” – zawołała generałowa na pożegnanie. Fiodor Pawłowicz zrozumiawszy rzecz całą doszedł do wniosku, że dobrze się stało, i po pewnym czasie bez zastrzeżeń dał generałowej formalne upoważnienie na wychowanie jego dzieci. O otrzymanych zaś policzkach sam opowiadał po całym mieście.

Zdarzyło się, że i generałowa rychło potem umarła, zapisawszy jednak każdemu z malców po tysiąc rubli „na naukę i aby całe te pieniądze poszły koniecznie na malców, ale tak, aby starczyło aż do samej ich pełnoletności, bo to i tak za dużo dla takich dzieci, a jeżeli to się komuś nie podoba, niech sam da więcej” itd., itd. Nie czytałem testamentu, ale mówiono mi, że był spisany w takim właśnie dziwnym i oryginalnym stylu. Głównym spadkobiercą starej był jednak uczciwy człowiek, miejscowy marszałek szlachty, Jefim Pietrowicz Polenow. Z początku korespondował z Fiodorem Pawłowiczem, ale wnet zmiarkował, że na wychowanie dzieci nie wyciągnie od niego złamanego grosza (chociaż Karamazow właściwie nigdy wprost nie odmawiał, tylko zazwyczaj w takich wypadkach grał na zwłokę, czasem w dodatku rozpływając się w czułościach). Wobec czego sam zajął się dziećmi i szczególnie polubił młodsze z nich, Aleksego, który potem przez długi czas wychowywał się w jego rodzinie. Proszę czytelnika, aby od razu to sobie zapamiętał. I jeśli komu zawdzięczali obaj młodzieńcy swoją edukację i wykształcenie, to chyba tylko Jefimowi Pietrowiczowi, najzacniejszemu i najbardziej humanitarnemu człowiekowi, jakiego rzadko można spotkać. Nie tknął tysięcy wyznaczonych dzieciom przez generałową, toteż do czasu ich pełnoletności podwoiły się z procentów; z własnych funduszów łożył na ich wychowanie i oczywiście wydał na każdego z nich o wiele więcej niż tysiąc rubli. Nie będę się długo zatrzymywał nad ich dzieciństwem i młodością, wspomnę tylko najważniejsze okoliczności. O starszym, Iwanie, powiem tyle, że rósł na ponurego i milczącego chłopca. Nie był bynajmniej nieśmiały, ale chyba już od dziesiątego roku życia zrozumiał, że wraz z bratem wychowuje się w obcej bądź co bądź rodzinie, że obydwaj są na czyjejś łasce, że mają ojca, o którym nawet wstyd wspominać, itd., itd. Ten chłopak bardzo wcześnie, od niemowlęctwa niemal (tak przynajmniej utrzymywano), okazywał niezwykłe i zdumiewające zdolności do nauki. Nie znam dobrze tej sprawy, ale tak się jakoś złożyło, że Iwan rozstał się z rodziną Jefima Pietrowicza nieledwie w trzynastym roku życia, wstąpił do gimnazjum w Moskwie i zamieszkał u doświadczonego i podówczas bardzo słynnego pedagoga, przyjaciela Jefima Pietrowicza z lat dziecinnych. Sam Iwan opowiadał następnie, że wszystko to stało się na skutek „pochopności Jefima Pietrowicza do dobrych uczynków”; Jefim Pietrowicz uważał bowiem, że genialnie uzdolniony chłopiec powinien mieć genialnego wychowawcę. Zresztą ani Jefim Pietrowicz, ani genialny pedagog już nie żyli, kiedy młodzieniec po ukończeniu gimnazjum wstąpił na uniwersytet. Ponieważ Jefim Pietrowicz wydał nie takie, jak trzeba było, polecenia i podjęcie zapisanych dzieciom przez despotyczną jenerałową pieniędzy, które tymczasem podwoiły się, przeciągało się ze względu na różne nieuniknione u nas formalności i zwłoki, z młodzieńcem przez pierwsze dwa lata studiów uniwersyteckich było bardzo krucho, musiał bowiem zarabiać na utrzymanie i jednocześnie się uczyć. Trzeba stwierdzić, że nie próbował nawet napisać do ojca – może z dumy, z pogardy do niego, a może po prostu zdrowy rozsądek podszepnął mu, że od papy nie można się spodziewać choćby jako tako poważnego wsparcia. Jakkolwiek tam było, młodzieniec nie stracił bynajmniej głowy i wystarał się o zajęcie, zrazu udzielając lekcji po dwadzieścia kopiejek za godzinę, a potem biegając po redakcjach i umieszczając drobne dziesięciowierszowe notatki z kroniki ulicznej, które podpisywał „Naoczny Świadek”. Notatki owe, jak powiadają, były tak ciekawie i pikantnie redagowane, że rychło zyskały rozgłos i tym już choćby młodzieniec wykazał umysłową i praktyczną przewagę nad ową liczną, wiecznie biedującą i nieszczęsną częścią naszej uczącej się młodzieży obojga płci, która w obu stolicach od rana do nocy obija z przyzwyczajenia progi w redakcjach przeróżnych gazet i czasopism, nie mogąc nic lepszego wymyślić poza wiecznie powtarzającymi się prośbami o przekłady z francuskiego lub przepisywanie. Nawiązawszy kontakty z redakcjami, Iwan Fiodorowicz starał się je wciąż podtrzymywać i w ostatnich latach studiów zaczął drukować bardzo ciekawe recenzje książek z różnych dziedzin specjalnych, czym wyrobił sobie pozycję w kółkach literackich. Lecz właściwie dopiero w ostatnich czasach udało mu się przypadkowo zwrócić na siebie szczególną uwagę o wiele szerszego grona czytelników, którzy go wówczas dostrzegli i zapamiętali. Był to bardzo ciekawy wypadek. Przygotowując się po skończeniu uniwersytetu do wyjazdu za granicę za swoje dwa tysiące rubli, Iwan Fiodorowicz nagle wydrukował w jednej z większych gazet bardzo dziwny artykuł, który zwrócił uwagę nie tylko specjalistów, a którego temat w dodatku był mu na pozór obcy, Iwan Fiodorowicz bowiem ukończył wydział przyrodniczy, ów zaś artykuł dotyczył szeroko wówczas komentowanej kwestii sądów duchownych. Analizując niektóre ogłoszone już opinie, Iwan Fiodorowicz wypowiadał również i własny na tę sprawę pogląd. Najistotniejszy był ton artykułu i zupełnie niespodziewane wnioski. Tymczasem wielu spośród kół klerykalnych uznało stanowczo autora za swego poplecznika. I jednocześnie nie tylko postępowcy, ale nawet ateiści przywitali go oklaskami. Koniec końców niektórzy domyślni ludzie zdecydowali, że cały artykuł jest tylko zuchwałym pamfletem i szyderstwem. Napomykam o tym wypadku szczególnie dlatego, że omawiany artykuł dotarł w swoim czasie i do naszego słynnego podmiejskiego monasteru, którego mieszkańcy w ogóle interesowali się sprawą sądów cerkiewnych – dotarł i wywołał prawdziwe zdumienie. A gdy przeczytali nazwisko autora, zainteresowali się i tym, że pochodzi on z naszego miasta, i że jest synem „tego właśnie Fiodora Pawłowicza, co to...” Aż tu nagle w tym samym czasie zjawił się u nas i sam autor.

W jakim celu przyjechał wtedy do nas Iwan Fiodorowicz? – przypominam sobie, że już wówczas zadawałem sobie to pytanie z pewnym jak gdyby niepokojem. Ów tak fatalny przyjazd, który stał się zaczątkiem tylu wydarzeń, przez długi czas potem, a nawet do dziś dnia pozostał dla mnie niewyjaśnioną zagadką. Biorąc rzecz ogólnie, już to choćby było dziwne, że taki uczony, taki dumny i na pozór rozważny młodzieniec nagle przybył do takiego plugawego domu, do takiego ojca, który zaniedbywał go od wczesnego dzieciństwa, nie znał go i nie pamiętał, który ciągle żył w strachu, że i młodsi synowie, Iwan i Aleksy, zgłoszą się kiedyś po pieniądze, dodajmy, że w strachu bezprzedmiotowym, albowiem Fiodor Pawłowicz byłby i tak pozostał głuchy na wszelkie błagania. I oto młodzieniec ów zajeżdża do domu takiego ojca, mieszka z nim miesiąc i drugi, jakoś żyje z nim w najlepszej zgodzie. Harmonia ta dziwiła nie tylko mnie, ale i wiele innych ludzi. Piotr Aleksandrowicz Miusow, o którym wspomniałem powyżej, daleki powinowaty Fiodora Pawłowicza ze strony jego pierwszej żony, bawił wówczas w swoim podmiejskim majątku, przyjechawszy na krótko z Paryża, gdzie osiedlił się był na stałe. Pamiętam, że on właśnie był bodaj najbardziej zdziwiony, zawarłszy znajomość z Iwanem Fiodorowiczem, którym bardzo się zainteresował i z którym nie bez ukrytego bólu licytował się pod względem oczytania. „Dumny jest – mówił o nim w rozmowie z nami – zawsze sobie poradzi, zresztą ma już i teraz gotówkę na wyjazd za granicę, czegóż więc tutaj szuka? Nie ulega wątpliwości, że przyjechał do ojca nie po pieniądze, bo ojczulek w żadnym wypadku grosza mu nie da. Nie lubi ani pić, ani bawić się, a tymczasem stary nie może się już bez niego obejść, taka to gorąca przyjaźń!” Tak było istotnie, młodzieniec miał widoczny wpływ na starego, który chwilami jak gdyby zaczął go słuchać, chociaż był niesłychanie, po prostu złośliwie uparty; co więcej, Fiodor Pawłowicz zaczął zachowywać się przyzwoiciej...

Dopiero później wyjaśniło się, że Iwan Fiodorowicz przyjechał po części na prośbę i w sprawie swego starszego brata, Dymitra Fiodorowicza, którego właśnie wtedy poznał dopiero i po raz pierwszy zobaczył, ale z którym już przed przyjazdem do naszego miasta porozumiewał się listownie w pewnej bardzo ważnej sprawie, dotyczącej przede wszystkim Dymitra Fiodorowicza. Co to była za sprawa – o tym czytelnik dowie się szczegółowo w odpowiedniej chwili. Niemniej i wtedy, kiedy już wiedziałem o tej szczególnej okoliczności, Iwan Fiodorowicz nadal wydawał mi się zagadkowy, a jego przyjazd do naszego miasta wciąż był dla mnie niezrozumiały.

Dodam jeszcze, że Iwan Fiodorowicz sprawiał wówczas wrażenie pośrednika i rozjemcy między ojcem i starszym swoim bratem, Dymitrem Fiodorowiczem, który wtedy zaczął strasznie awanturować się o schedę po matce i nawet złożył przeciw ojcu formalną skargę do sądu.

I ta oto rodzinka, powtarzam, zebrała się wówczas w komplecie po raz pierwszy i po raz pierwszy ujrzeli się i poznali niektórzy jej członkowie. Jedynie najmłodszy syn, Aleksy Fiodorowicz, mieszkał już od roku w naszym mieście i w ten sposób był u nas wcześniej od swoich braci. O nim to właśnie, o Aleksym, najtrudniej mi mówić w niniejszym wstępnym opowiadaniu, zanim go nie ukażę we właściwej powieści. Ale trudna rada, i o nim wypadnie napisać przedmowę, żeby z góry przynajmniej wyjaśnić pewien nader dziwny szczegół, a mianowicie: mego przyszłego bohatera już od pierwszej sceny muszę przedstawić: w riasie nowicjusza. Tak, już od roku przebywał wtedy w naszym monasterze i jak gdyby zamierzał zamknąć się w nim na całe życie.

IV. TRZECI SYN, ALOSZA

Miał lat zaledwie dwadzieścia (brat jego Iwan miał dwadzieścia trzy, a starszy, Dymitr, dwadzieścia siedem). Przede wszystkim stwierdzam, że Alosza nie był żadnym fanatykiem ani, przynajmniej według mego zdania, nie był nawet mistykiem. Od razu wygłoszę swoje o nim mniemanie: był po prostu młodym altruistą, a wstąpił na drogę mniszą tylko dlatego, że w owym czasie ona jedna go olśniła, ona jedna objawiła mu się, rzec można, jako ideał wyzwolenia duszy, rwącej się z mroków doczesnego zła ku światłu miłości. Olśniła go zaś owa droga tylko dlatego, że spotkał na niej wówczas niezwykłą, jego zdaniem, istotę – naszego słynnego „starca” z monasteru, Zosimę, do którego przywiązał się i którego pokochał gorącą pierwszą miłością swego nieukojonego serca. Zresztą nie przeczę, że Alosza już wówczas, a nawet wcześniej, już w kołysce, był dosyć dziwny. Mówiłem, że choć stracił matkę, gdy miał cztery lata, zapamiętał ją na całe życie, zapamiętał jej twarz, jej pieszczoty – „jak gdyby stała przede mną żywa”. Wspomnienia tego rodzaju (jak powszechnie wiadomo) sięgają czasem wcześniejszego dzieciństwa, czasem nawet drugiego roku życia, ale występują potem tylko jak gdyby jaśniejsze punkty z mroku, niby skrawek wydarty z ogromnego obrazu, który zgasł już i znikł na zawsze. To samo było i z Aloszą; pamiętał pewien letni, cichy wieczór, otwarte okno, skośne promienie zachodzącego słońca (te właśnie skośne promienie najżywiej występowały w pamięci), w rogu ikona, przed nią paląca się lampka, a pod ikoną na klęczkach łkająca histerycznie, z jękiem i krzykiem, matka, która trzyma go na ręku, ściska mocno, boleśnie, modli się za niego do Matki Boskiej i odrywając go od siebie, podnosi ku obrazowi, powierza opiece Bogurodzicy... i naraz wpada niańka, z przerażeniem wyrywa go z rąk matki. Widok niezwykły! Alosza zapamiętał z owej chwili także i twarz matki: mówił, że, o ile mógł spamiętać, była nieprzytomna, lecz piękna. Ale mało komu zwierzał się z tego wspomnienia. W dzieciństwie i w młodości był nie bardzo wylewny, był nawet małomówny, ale nie skutkiem nieufności, nieśmiałości czy ponurej mizantropii, wprost przeciwnie, było w tym coś innego, jakiś szczególny rodzaj jak gdyby wewnętrznej zadumy, wyłącznie osobistej, nikogo innego nie dotyczącej, ale dla niego tak istotnej, że zapominał przez nią o otoczeniu. Kochał jednak ludzi: przez całe życie żył jak gdyby z bezgraniczną wiarą w ludzi, a jednak nikt nigdy nie uważał go za naiwnego czy prostaczka. Miał w sobie coś, co mówiło i przekonywało wówczas (zresztą i później, przez całe życie), że nie chce nikogo sądzić, że nie zechce brać na siebie oceny cudzych postępków i że za nic w świecie nie będzie nikogo potępiał. Zdawać by się nawet mogło, że godził się z istnieniem wszystkiego i niczego nie potępiał, choć często go nawiedzał gorzki smutek. Co więcej, osiągnął pod tym względem, i to już we wczesnej młodości, taką równowagę, że nikt nie mógłby go zdziwić czy przestraszyć. Kiedy w dwudziestym roku życia, czysty i niewinny, przybył do ojca, do istnej jaskini wyuzdanej rozpusty, odchodził tylko w milczeniu, gdy naprawdę niepodobna już było patrzeć, ale nie znać było po nim ani pogardy, ani potępienia. Ojciec zaś, który, jako dawny pieczeniarz, był nader wrażliwy i czuły na obrazę, zrazu przywitał go nieufnie i niechętnie („milczy, bo milczy, ale wszystko widzi”). W końcu jednak nie dalej niż po jakichś dwóch tygodniach począł go niezwykle często ściskać i obcałowywać. Co prawda były to łzy pijaka i wylewność człowieka podchmielonego, ale widać było, że pokochał syna szczerze i głęboko, jak jeszcze nigdy taki człowiek jak on nikogo nie kochał...

Zresztą kochał go każdy, kto się z nim zetknął, i to już kiedy był dzieckiem. Znalazłszy się w domu Jefima Pietrowicza Polenowa, swego opiekuna i wychowawcy, tak zjednał sobie względy całej rodziny, że uważano go tam za rodzone dziecko. A przecież wszedł do tego domu w takim wieku, że niepodobna go było posądzać o wyrachowaną przebiegłość, o intryganctwo, o sztukę pochlebiania, o umiejętność zaskarbiania sobie względów. Zatem ów dar zdobywania miłości ludzkiej Alosza miał jak gdyby w sobie, w swojej naturze. Podobnie rzecz miała się w szkole, chociaż na pozór należał do tej kategorii dzieci, które wzbudzają nieufność, czasem drwiny albo i nienawiść kolegów. Na przykład wpadał nieraz w zadumę i jak gdyby się odosabniał. Lubił od najwcześniejszego dzieciństwa zaszywać się w kąt i siedzieć nad książką, a jednak koledzy tak go lubili, że z całą stanowczością można go było nazwać ulubieńcem całej szkoły przez cały czas jego w niej przebywania. Rzadko bywał swawolny, rzadko nawet wesoły, ale wystarczało spojrzeć nań, aby stwierdzić, że to nie wynikało z posępności, lecz przeciwnie, z pogodnego i równego usposobienia.

Nigdy nie chciał się wyróżniać spomiędzy rówieśników. Może dlatego nigdy się nikogo nie bał, ale koledzy od razu zrozumieli, że nie pyszni się wcale swoją odwagą, że jak gdyby sobie nie uświadamiał, iż jest śmiały i odważny. Nie pamiętał nigdy urazy. Zdarzało się, że w godzinę po jakimś zatargu pierwszy odpowiadał lub sam zwracał się do swego krzywdziciela z tak ufną i pogodną twarzą, jak gdyby w ogóle nic między nimi nie zaszło. I nie było w tym żadnej afektacji, zapomnienia obrazy czy umyślnego przebaczenia, po prostu nie uważał tego, co się stało, za obrazę i to właśnie oczarowywało i zniewalało chłopców. Miał tylko jeden rys charakteru, który przez wszystkie klasy, poczynając od niższych, prowokował kolegów do kpin; ale kpili nie ze złośliwego szyderstwa, lecz dlatego tylko, że było to dla nich zabawne. Rysem owym była dzika, wprost nieprzytomna wstydliwość i cnotliwość. Nie mógł słuchać niektórych słów i niektórych pogawędek o kobietach. Owe „niektóre” słówka i rozmowy na nieszczęście nie dadzą się wytępić w szkołach. Chłopcy czystej duszy i niewinnego serca, dzieci prawie, bardzo często lubią w klasie mówić między sobą nawet na głos o takich rzeczach, scenach i obrazach, o jakich nie zawsze mówią nawet żołnierze; co więcej, żołnierze często nie rozumieją i nie znają wielu takich rzeczy, które już przestały być sekretem dla dzieci z naszej inteligencji i warstw wyższych. Nie można tego chyba nazwać rozwiązłością moralną i nie jest to również cynizm prawdziwy, rozpustny, wewnętrzny – w najgorszym wypadku może zewnętrzny, powierzchowny, uchodzący niestety w tym środowisku za cechę delikatną, subtelną, junacką, godną naśladowania. Ponieważ „Aloszka Karamazow”, gdy rozmawiano „o tym”, szybko zatykał sobie uszy palcami, więc czasem koledzy umyślnie otaczali go gromadką i przemocą odrywając mu ręce, krzyczeli mu do uszu bezeceństwa, a on wyrywał się, rzucał na podłogę, zasłaniał twarz i bez słowa gniewu milcząco znosił obrazę. W końcu dano mu spokój, przestano go przezywać „panienką'', a nawet spoglądano na niego z pewnym politowaniem. Nawiasem mówiąc, zaliczał się zawsze do lepszych uczniów, ale nigdy nie był prymusem.

Po śmierci Jefima Pietrowicza Alosza jeszcze dwa lata spędził w gimnazjum gubernialnym. Niepocieszona wdowa po Jefimie Pietrowiczu nieomal od razu po jego zgonie wyjechała na dłuższy pobyt do Włoch wraz z całą rodziną, składającą się wyłącznie z kobiet, Alosza zaś został u jakichś dwóch pań, których dotąd na oczy nie widział, dalekich krewnych Jefima Pietrowicza, ale sam nie wiedział, na jakich warunkach. Charakterystyczne zresztą, że nigdy nie interesował się, na czyj koszt żyje. Pod tym względem był absolutnym przeciwieństwem swego starszego brata, Iwana Fiodorowicza, który przez pierwsze dwa lata studiów znosił niedostatek, utrzymując się z własnej pracy i od wczesnego dzieciństwa mocno nad tym bolał, że jest na łasce opiekuna. Nie można było jednak zbyt surowo osądzać tej dziwnej cechy charakteru Aleksego, bo każdy, kto stykał się z nim choćby powierzchownie, dochodził do przekonania, że Aleksy jest na tym punkcie jakby upośledzony duchowo, że gdyby naraz otrzymał wielki majątek, nie wahałby się natychmiast rozdać go na pierwsze wezwanie, albo na dobre uczynki, albo może i zgoła pierwszemu lepszemu zręcznemu oszustowi, który by go o to poprosił. Zdawał się bowiem jak gdyby nie rozumieć wartości pieniędzy; oczywiście nie w znaczeniu dosłownym. Gdy mu dawano pieniądze na drobne wydatki, o które nigdy sam nie prosił – to albo przez długie tygodnie nie wiedział, co z nimi zrobić, albo pozbywał się ich od razu. Piotr Aleksandrowicz Miusow, bardzo drażliwy w kwestiach pieniężnych, przestrzegający ściśle zasad mieszczańskiej uczciwości, przypatrzywszy się uważnie Aleksemu, wypowiedział o nim następujący aforyzm: „Oto jedyny chyba na świecie człowiek, którego można by zostawić bez grosza przy duszy, samego, na placu w obcym milionowym mieście, a on nie zginąłby, nie umarł z głodu ani z chłodu, bo znaleźliby się dobrzy ludzie, którzy by się od razu nim zajęli, od razu nakarmiliby go i urządzili, a gdyby nawet nie urządzili, to on sam byłby się od razu urządził bez żadnych wysiłków i upokorzeń, nie sprawiając żadnej trudności przygodnemu opiekunowi, wręcz przeciwnie, robiąc mu nawet nie byle jaką przyjemność.”

Alosza nie skończył gimnazjum. Miał jeszcze rok do ukończenia, gdy naraz oświadczył swym opiekunom, że musi pojechać do ojca w pewnej sprawie; strzeliło mu to nagle do głowy. Obie panie bardzo się zmartwiły i nie chciały go puścić. Przejazd kosztował niewiele i Alosza zamierzał zastawić w lombardzie zegarek, który otrzymał był w podarunku od rodziny nieboszczyka opiekuna przed jej wyjazdem za granicę; obie panie jednak nie dopuściły do tego i zaopatrzyły go hojnie w pieniądze, a nawet w nowe ubranie i bieliznę. Lecz Aleksy zwrócił im połowę otrzymanej kwoty, bo, jak twierdził stanowczo, chciał jechać trzecią klasą. Przyjechawszy do naszej mieściny, na pierwsze badania ojcowskie, „po co właściwie przybył, nie skończywszy szkoły”, nic nie odpowiedział, a był, jak mówiono, pogrążony w zwykłej zadumie. Niebawem wyszło na jaw, że szuka grobu swej matki. Zresztą sam przyznał się wówczas, że tylko to było celem jego przybycia. Ale wątpić należy, czy ten nagły przyjazd nie miał innych przyczyn. Najprawdopodobniej sam Alosza nie wiedział wówczas i nie mógłby w żaden sposób wyjaśnić, co właściwie jakby powstało naraz w jego duszy i z nieprzepartą siłą pociągnęło na jakąś nową, nie znaną jeszcze drogę, z której już nie mógł zawrócić. Fiodor Pawłowicz nie potrafił mu wskazać grobu swej drugiej żony, ponieważ od czasu pogrzebu nie był ani razu na cmentarzu i zupełnie zapomniał, gdzie ją wówczas pochowano...

Korzystając ze sposobności, dodamy coś więcej na temat Fiodora Pawłowicza. Dłuższy czas nie mieszkał w naszym mieście. W trzy, cztery lata po śmierci drugiej żony wyjechał do południowej Rosji i w końcu trafił do Odessy, gdzie przebywał kilka lat z rzędu. Z początku zawarł tam ściślejszą znajomość, jak to sam mówił, „z wieloma Żydami, Żydkami, Żydłakami i Żydziętami”, a w końcu zaczęto go przyjmować nie tylko u Żydów, „lecz i u Izraelitów”. Przypuszczalnie w tym to okresie swego życia rozwinął w sobie ową szczególną umiejętność zbijania i ciułania grosza. Wrócił zaś ostatecznie do naszego miasteczka na jakie trzy lata przed przyjazdem Aloszy. Dawni jego znajomi utrzymywali, że strasznie się zestarzał, aczkolwiek nie był wcale taki stary. Jego sposób bycia, zamiast wyszlachetnieć, stał się jakiś nachalniejszy. W tym dawnym błaźnie zrodziła się na przykład zuchwała potrzeba wystrychania ludzi na błaznów. Lubił pławić się w rozpuście nie tylko nie mniej niż dawniej, lecz nawet jak gdyby szkaradniej. Niebawem założył w naszym powiecie mnóstwo nowych szynków. Twierdzono, że posiada w majątku może ze sto tysięcy lub niewiele mniej. Stał się od razu wierzycielem wielu miejskich i wiejskich obywateli, oczywiście udzielał lichwiarskich pożyczek pod najpewniejsze zastawy. Dopiero w ostatnich czasach opuścił się jakoś, roztył, począł tracić równowagę, kontrolę nad sobą, wpadł nawet w jakąś szczególnego rodzaju lekkomyślność, zaczynał jedno i kończył drugim, rzucał się jakoś niespokojnie, upijał się coraz częściej do nieprzytomności i byłby się naraził na wiele kłopotów, gdyby nie znany nam już sługa Grzegorz, który się również bardzo zestarzał i coraz częściej doglądał swego pana niczym guwerner. Przyjazd Aloszy wpłynął na ojca nawet, rzec można, od strony moralnej; można by pomyśleć, że w tym przedwczesnym starcu zaczęły się budzić jakieś dawno przygasłe uczucia. „Czy wiesz – mawiał często do Aloszy, przyglądając mu się uważnie – czy wiesz, że jesteś do niej podobny, do «opętanej»?” Tak bowiem nazywał nieboszczkę żonę, matkę Aloszy. Grób „opętanej” wskazał wreszcie Aloszy lokaj Grzegorz. Zaprowadził go na nasz cmentarz miejski i tam w odległym kącie wskazał mu żelazną, tanią, lecz schludnie utrzymaną płytę, na której znaczył się nawet napis – imię i nazwisko, data urodzenia i śmierci nieboszczki; na dole był nawet wyryty czterowiersz w stylu staromodnych, często spotykanych na grobach uboższego mieszczaństwa epitafiów. Okazało się, ku zdumieniu wszystkich, że Grzegorz był fundatorem tej płyty. Sam położył ją na grobie nieszczęsnej „opętanej”, z własnych funduszów, ponieważ Fiodor Pawłowicz był głuchy na wielokrotne nagabywania starego sługi i wreszcie wyjechał do Odessy, machnąwszy ręką nie tylko na groby, ale i na wszystkie swoje wspomnienia. Alosza nie okazał nad grobem matki żadnego szczególniejszego wzruszenia; wysłuchał tylko poważnej i rezolutnej relacji Grzegorza o postawieniu nagrobka, postał jakiś czas ze spuszczoną głową i odszedł nie przemówiwszy ani słowa. Od tej pory, a może nawet przez cały ten rok, ani razu nie zajrzał na cmentarz. Jednakże ten błahy epizod podziałał na Fiodora Pawłowicza, i to w sposób bardzo oryginalny. Wziął nagle tysiąc rubli i pojechał do naszego monasteru ofiarując je na nabożeństwo żałobne za duszę zmarłej żony, ale nie drugiej, nie „opętanej” – matki Aloszy, lecz pierwszej, Adelaidy Iwanowny, która go za życia tłukła. Tegoż wieczoru upił się jak bela i wobec Aloszy wymyślał na mnichów. Nie był wcale nabożny; nigdy może nawet świeczki za pięć kopiejek nie postawił przed obrazem. Dziwne uniesienia nagłych uczuć i nagłych myśli nawiedzają tego rodzaju osobników.

Wspomniałem już, że bardzo się roztył. Twarz jego w owym czasie poczęła niezwykle wyraźnie świadczyć o charakterze i istocie całego jego życia. Pod niezmiennie zuchwałymi, podejrzliwymi i szyderczymi oczkami zwisały mięsiste woreczki, sieć głębokich zmarszczek pokryła jego drobną, ale tłuściutką twarzyczkę, a pod spiczastą brodą utworzył się jeszcze obfity podbródek, mięsisty, podłużny jak trzos, co nadawało twarzy jakiś obrzydliwie lubieżny wyraz. Dodajcie do tego zmysłowe duże usta z obrzękłymi wargami, odsłaniającymi mizerne resztki czarnych, prawie już przegniłych zębów. Ilekroć zaczynał mówić, bryzgał śliną na wszystkie strony. Zresztą sam lubił kpić z własnej twarzy, chociaż na ogół zdawał się być z niej zadowolony. Pysznił się zwłaszcza swoim nosem, niezbyt dużym, ale bardzo cienkim, z wydatnym garbem: „Prawdziwie rzymski – powiadał – w połączeniu z podbródkiem istna fizys starożytnego rzymskiego patrycjusza czasu upadku.” Zdaje się, że był z tego dumny.

I oto niedługo po odnalezieniu grobu matki Alosza nagle oświadczył ojcu, że pragnie wstąpić do monasteru i że mnisi godzą się dopuścić go do nowicjatu. Wyjaśnił nadto, że jest to jego najgłębsze życzenie i że prosi Fiodora Pawłowicza, jako ojca, o solenne zezwolenie. Fiodor Pawłowicz wiedział już, że starzec Zosima, pokutujący w pustelni monasteru, wywarł na jego „miłym chłopcu” szczególnie głębokie wrażenie. Milcząco i w zamyśleniu wysłuchał jego prośby i nie okazał prawie żadnego zdziwienia.

– Starzec Zosima jest, ma się rozumieć, najrzetelniejszy z tych mnichów – rzekł. – Hm... więc tego ci się zachciewa, mój miły chłopcze! – Był półpijany i naraz uśmiechnął się swym przeciągłym półpijackim uśmiechem, nie pozbawionym przebiegłości i pijackiego sprytu. – Hm... jednak przeczuwałem, że tak skończysz, czy dasz wiarę? Kroiłeś mi zawsze na coś takiego. No cóż, masz przecie te swoje dwa tysiączki, to i wiano gotowe, a ja cię, mój aniele, nigdy nie opuszczę; zażądają, to dołożę, ile tam trzeba będzie, a jakże. A jeżeli nie zażądają, to po co się pchać? Wszak, synku drogi, z pieniążkami jak kanarek się obchodzisz, ociupinkę, po dwa ziarenka na tydzień... Hm... Wiesz, bracie, w jednym monasterze mnisi mają futor za miastem, wszyscy już wiedzą, że na tym futorze tylko „mnisze żonki”, jak je tam zowią, mieszkają, myślę, że ze trzydzieści sztuk ich będzie... Sam tam byłem i wiesz, kochasiu, ciekawe to w swoim rodzaju, naturalnie w sensie urozmaicenia. Szkoda tylko, że szowinizm narodowy okropny, Francuzek jeszcze całkiem nie ma, a mogłyby być, bo fundusze nie byle jakie. Jak zwąchają, to przyjadą. No, a tu co? Nie ma „mniszych żon”, a samych mnichów chyba ze dwustu będzie. Rzetelni. Postów przestrzegają. Przyznaję... Hm... Więc mnichem chcesz zostać? A wiesz, że mi szkoda ciebie, Alosza, naprawdę, czy dasz wiarę, polubiłem cię... Zresztą i sposobność niezgorsza: będzie komu pomodlić się za nas, grzeszników. Za wieleśmy, siedząc tutaj, grzeszków napłodzili. Wciąż myślałem o tym: czy znajdzie się kto, co się za mnie do Boga pomodli? Czy jest na świecie taki człowiek? Drogi chłopaku, pod tym względem jestem naprawdę ciemny jak tabaka w rogu. Może nie wierzysz? Aż strach, jaki ciemny. Ale widzisz, synku: jakkolwiek ciemny jestem, myślę sobie wciąż, wciąż myślę, pewnie że nie cięgiem, ale od czasu do czasu. „To chyba niemożliwe, myślę ja sobie, żeby diabli zapomnieli mnie na widły wsadzić, kiedy wyciągnę kopyta. Dobrze, myślę sobie, widły. A skądże te widły? A z czego te widły? Z żelaza może? A gdzież kują te widły? Fabrykę tam mają czy jak? Przecież tam w monasterze mnichy pewnikiem myślą, że w piekle jest na przykład sufit. A ja, kochasiu, gotów jestem w piekło uwierzyć, ale w każdym razie bez sufitu; wygląda to jakoś delikatniej, inteligentniej, po luterańsku mianowicie. A właściwie, między nami mówiąc, nie wszystko jedno, z sufitem czy bez sufitu? Masz tobie, diabelne zagadnienie! No, a jeśli nie ma sufitu, to znaczy nie ma też i wideł. A jeżeli nie ma wideł i innych rzeczy, w takim razie wszystko to duby smalone; kto mnie wówczas na widły chwyci, bo jak nie pochwyci, to i cóż wówczas będzie, gdzież prawda na świecie? Il faudrait les inventer,1 te widły, specjalnie dla mnie, dla mnie samego, bo gdybyś ty wiedział, Alosza, jaki ze mnie grzesznik bezecny!

– Ależ tam nie ma wideł – odrzekł Alosza cicho i poważnie, patrząc na ojca.

– Tak, tak jest, tam są tylko cienie wideł. Wiem, wiem. To pewien Francuz tak opisywał piekło: J'ai vu l'ombre d'une cocher, qui avec l'ombre d'une brosse frottait l'ombre d'une carrosse.2 Skąd wiesz, kochasiu, że nie ma wideł? Inaczej mi zaśpiewasz, gdy pobędziesz śród mnichów. A zresztą idź sobie, dobierz się tam do prawdy i przyjdź do mnie z relacją: zawsze to lżej będzie pójść na tamten świat, gdy człek na pewniaka wie, co go tam czeka. I czy nie przyzwoiciej będzie dla ciebie pomieszkać z mnichami niż ze mną, starym pijanicą, no i z dziewczynkami?... Chociaż, co prawda, do ciebie jak do anioła nic nie przylgnie. Ba, a nuż i tam nic do ciebie nie przylgnie, więc daję ci swoje przyzwolenie, gdyż się tego spodziewam. Głowę masz nie byle jaką. Popalisz się i zgaśniesz, wyleczysz się i wrócisz. A ja będę na ciebie czekać: czuję, żeś ty jedyny na świecie, jedyny, który mnie nie potępił, chłopcze mój drogi, czuję to, nie mogę tego nie czuć!...

I nawet zaszlochał. Był sentymentalny. Był zły i sentymentalny.

V. STARCY

Może któryś z czytelników pomyśli sobie, że bohater mój był chorobliwą; egzaltowaną, nierozgarniętą istotą, bladym marzycielem, wątłym, nerwowym człowieczkiem. Nic podobnego. Alosza w owym czasie był rosłym, rumianolicym, tchnącym zdrowiem i pogodą dziewiętnastoletnim wyrostkiem. Był nawet bardzo piękny i zgrabny, wzrostu nieco więcej niż średniego, miał ciemnoblond włosy, regularny, chociaż nieco wydłużony owal twarzy i błyszczące, ciemnoszare, szeroko rozstawione oczy, był przeważnie zamyślony, z wyglądu bardzo spokojny. Mogą mi czytelnicy powiedzieć, że rumiane policzki nie wyłączają bynajmniej fanatycznego usposobienia ani skłonności do mistycyzmu; lecz mnie się zdaje, że Alosza był nawet większym niż ktokolwiek realistą. O, rozumie się, przebywając w monasterze, wierzył święcie w cuda, ale, moim zdaniem, cuda nigdy nie wprawiają realisty w zakłopotanie. Nie cuda bowiem skłaniają realistę do wiary. Prawdziwy realista, który nie wierzy, zawsze znajdzie w sobie moc i zdolność przeczenia cudom i choćby nawet stanął przed niewątpliwym faktem, raczej nie dałby wiary własnym zmysłom, niżby miał uznać możliwość cudu. A gdyby nawet uznał, to jako fakt naturalny, który mu dotychczas był nie znany. W realiście wiara rodzi się nie od cudu, lecz cud od wiary. Jeżeli realista raz uwierzy, to właśnie ze względu na swój realizm powinien bezwarunkowo dopuścić istnienie cudu. Święty Tomasz apostoł mówił, że nie uwierzy, aż zobaczy, ujrzawszy zaś rzekł: „Pan mój i Bóg mój!” Czy to cud tchnął w niego wiarę? Chyba przeciwnie: uwierzył, ponieważ pragnął wierzyć, a może nawet wierzył już skrycie w głębi duszy, gdy mówił: „Nie uwierzę, aż zobaczę.”

Powiedzą mi może, że Alosza był tępy, nierozgarnięty, nie skończył szkoły i tak dalej. To prawda, nie skończył szkoły, ale byłoby wielką niesprawiedliwością nazwać go tępym albo głupim. Powtórzę, co już raz rzekłem, wkroczył na nową drogę tylko dlatego, gdyż w owym czasie tylko ona go olśniła; objawiła mu się jako ideał wyzwolenia duszy, wyrywającej się z mroku ku światłu. Dodajcie do tego, że należał do młodzieży ostatniego naszego pokolenia, która, uczciwa z natury, domaga się prawdy, poszukuje jej i wierzy w nią. Uwierzywszy zaś, domaga się z całej duszy natychmiastowego w niej udziału, domaga się natychmiastowego czynu, pragnie poświęcić dla niej wszystko, bodaj własne życie. Nie pojmują niestety ci młodzi, że ofiara z własnego życia jest, być może, w wielu wypadkach najłatwiejszym poświęceniem; że znacznie trudniej na przykład, a dla niektórych prawie zupełnie niemożliwe, poświęcić pięć czy sześć lat kipiącego młodością życia na ciężką, trudną naukę, na studia, chociażby tylko w tym celu, aby udziesięciokrotnić w sobie siły, potrzebne do służenia tejże prawdzie i dokonania umiłowanej i zamierzonej ofiary. Alosza obrał sobie tylko całkiem inną niż wszyscy drogę, ale wstąpił na nią z takim samym niecierpliwym pragnieniem natychmiastowego czynu. Skoro tylko po surowym namyśle doszedł do przekonania, że jest Bóg i nieśmiertelność duszy, natychmiast zupełnie naturalnie powiedział sobie: „Chcę żyć dla nieśmiertelności i nie przyjmuję połowicznego kompromisu.” Wiadomo również, że gdyby zdecydował, że nie ma Boga i nieśmiertelności, to niechybnie zostałby od razu ateistą i socjalistą (albowiem socjalizm jest nie tylko kwestią proletariatu, czyli tak zwanego czwartego stanu, lecz w najistotniejszej swej treści zagadnieniem ateizmu, zagadnieniem współczesnego ateizmu, zagadnieniem wieży Babel, wznoszonej właśnie bez Boga, nie gwoli osiągnięcia nieba na ziemi, lecz dla ściągnięcia nieba ku ziemi). Aloszy wydało się dziwne i niemożliwe, by żył dawnym życiem. Powiedziane jest: „Rozdaj wszystko, co masz, i pójdź za mną, jeśli chcesz być doskonałym.” Alosza więc powiedział sobie: „Nie mogę zamiast «wszystkiego» dać dwa ruble, a zamiast iść za Nim chodzić tylko na nabożeństwa.” Może z wczesnego dzieciństwa zachował wspomnienie naszego podmiejskiego monasteru, do którego mogła go przywozić matka na nabożeństwa. Może wpłynęły na to również skośne promienie zachodzącego słońca przed obrazem, pod którego opiekę oddała go „opętana” matka. Przyjechał do nas wówczas, zamyślony, po to tylko, aby się przekonać: czy tu jest „wszystko”, czy też tylko dwa ruble, i wówczas to w monasterze spotkał owego starca...

Wiadomo już czytelnikowi, że był to starzec Zosima; lecz w tym miejscu wypada powiedzieć kilka słów o „starcach” w ogóle, o ich stanowisku w naszych monasterach, i szkoda wielka, że w tej kwestii czuję się niezbyt kompetentnym i pewnym siebie. Spróbuję jednak poinformować czytelników w krótkich słowach i dosyć powierzchownie. Więc po pierwsze, znawcy twierdzą, że „starcy” pojawili się w rosyjskich monasterach stosunkowo niedawno, może nawet mniej niż sto lat temu, że natomiast na całym prawosławnym Wschodzie, zwłaszcza na Synaju i na górze Athos, są już od przeszło tysiąca lat. Utrzymują, że i na Rusi bywali niegdyś starcy, ale w zamierzchłych czasach, że to rzecz pewna, ale że w następstwie klęsk, najazdu Tatarów, zamętu, przerwania dawnych stosunków ze Wschodem po zdobyciu przez Turków Konstantynopola instytucja ta poszła u nas w zapomnienie i starcy zanikli. Powołał ją znowu do życia z końcem zeszłego stulecia pewien wielce świątobliwy mnich (jak go nazywano) Paisij Wieliczkowski i jego uczniowie. Mimo to dziś jeszcze, po upływie niespełna stu lat, instytucja ta przyjęła się bynajmniej nie we wszystkich naszych monasterach. Zwalczana namiętnie, jako nie znane u nas nowinkarstwo, jest wciąż przedmiotem ostrych ataków. Rozkwitła zaś szczególnie w słynnej Pustelni Kozielskiej. Kto i kiedy zaszczepił ją w naszym podmiejskim monasterze – nie wiem; wiem tylko, że ojciec Zosima był trzecim z rzędu starcem i że chociaż był wycieńczony słabością i chorobami i jedną nogą stał już w grobie, nie wiedziano, kto będzie jego następcą. Była to sprawa nader ważna dla naszego monasteru, który dotąd niczym się nie wyróżnił: nie miał bowiem ani relikwii świętych, ani cudownych obrazów, ani nawet legend, powiązanych z dziejami naszego kraju, i nie mógł się powołać na żadne zdarzenie historyczne, na żadne zasługi względem ojczyzny. Zasłynął zaś na całą Rosję i rozkwitł pysznie tylko dzięki obecności starców, do których ściągały pielgrzymki z całego kraju, z najdalszych jego rubieży. Ale czym jest właściwie taki „starzec”? „Starzec” to świątobliwy człowiek, który przejmuje waszą duszę i waszą wolę w swoją duszę i w swoją wolę. Obierając sobie starca, wyrzekacie się całkowicie własnej woli i zdajecie się raz na zawsze na wolę starca. Zaś poddajecie się tej próbie i skazujecie na tę straszliwą szkołę życia dobrowolnie, ufając, że po długim wysiłku przezwyciężycie siebie, zapanujecie nad sobą do takiego stopnia, iż w końcu po wieloletnim posłuszeństwie dostąpicie doskonałej wolności, to znaczy, wyzwolicie się od siebie i unikniecie losu ludzi, którzy przeżyli całe swe życie, a siebie nie znaleźli. Praktyki te na Wschodzie nie opierają się zresztą na przesłankach teoretycznych, mają bowiem za sobą tysiącletnie doświadczenie. Powinności względem starców nie ograniczają się do zwykłego posłuszeństwa, odwiecznie stosowanego i w naszych rosyjskich monasterach. Dochodzi tu nadto nieustanna spowiedź i nierozerwalny związek między związanym a tym, który wiąże. Opowiadają na przykład, że kiedyś w zaraniu chrześcijaństwa pewien nowicjusz, nie wykonawszy zlecenia swego starca, opuścił monaster i wywędrował do innego kraju, mianowicie z Syrii do Egiptu, i tam, po życiu pełnym wielkich i zbożnych trudów, poniósł śmierć męczeńską za wiarę. Ale gdy leżał w cerkwi, czczony jako święty, nagle po wezwaniu diakona: „Ustąpcie stąd, wyklęci!” – trumna z ciałem męczennika zerwała się z katafalku i została wyrzucona ze świątyni; powtórzyło się to trzykrotnie. I wówczas stało się wiadome, że świątobliwy męczennik naruszył był śluby posłuszeństwa i opuścił swego starca, a przeto mimo swe wielkie czyny nie dostanie rozgrzeszenia, dopóki mu starzec jego nie odpuści. I dopiero gdy zawezwany starzec uwolnił go od uczynionego ślubu, można było zwłoki męczennika pogrzebać. Oczywiście jest to zamierzchła legenda, ale są i niedawne. Oto jedna z nich: pewien współcześnie żyjący mnich szukał zbawienia na górze Athos. Umiłował tę pustelnię jako cichą przystań dla swej duszy, gdy nagle starzec tamtejszy kazał mu opuścić górę i iść z początku do Jerozolimy, do miejsc świętych, a potem wrócić do Rosji, na północ, na Syberię. „Tam twoje miejsce, a nie tutaj.” Osłupiały i do głębi strapiony mnich wyruszył do Konstantynopola, do patriarchy, i błagał go o zwolnienie od ślubu posłuszeństwa. Ale władyka odparł, że nie tylko sam nie może uwolnić go od posłuszeństwa, ale że nie ma i być nie może na ziemi takiej władzy, która by mogła go zwolnić od posłuszeństwa nałożonego nań przez starca, z wyjątkiem tego starca, który ją na niego nałożył.

Starcy zatem w pewnych wypadkach posiadają nieograniczoną i niepojętą władzę. Oto czemu w wielu monasterach zwalczano i niemal prześladowano tę instytucję. Lud natomiast garnął się od razu do starców i okazywał im najwyższą cześć. Do naszych zaś starców pielgrzymował na przykład nie tylko gmin, ale i najznamienitsi ludzie, by poddając się całkowicie ich władzy, spowiadać się ze swych wątpliwości, z grzechów, cierpień i zgryzot, i szukać rady oraz pociechy. Widząc to przeciwnicy starców podnieśli krzyk, zarzucając im między innymi, że samowolnie i lekkomyślnie bezczeszczą sakrament spowiedzi, choć nieustanne spowiadanie duszy przed starcem lub osobą świecką nie jest spowiedzią w znaczeniu sakramentu. Mimo wszystkie oskarżenia stanowisko starców w Rosji utrzymywało się, a nawet zaczynało się pomału wszędzie przyjmować. Trzeba jednak przyznać, że to od tysiąca lat wypróbowane narzędzie moralnego odradzania się człowieka, dążenia od niewoli ku wolności, może się stać bronią obosieczną i niejednego doprowadzić, zamiast do pokory i moralnej doskonałości, do najbardziej satanicznej pychy, zatem do łańcuchów, a nie do wolności.

Starzec Zosima miał sześćdziesiąt pięć lat, pochodził z ziemiańskiej rodziny, we wczesnej młodości służył w wojsku na Kaukazie jako oficer wyższej rangi. Niezawodnie ogromne wrażenie, jakie wywarł na Aloszy, było skutkiem jakiejś szczególnej zalety jego duszy. Alosza zamieszkał w celi starca, który go bardzo polubił i trzymał przy sobie. Zwracam uwagę czytelnika, że Alosza, chociaż mieszkał w monasterze, nie był niczym skrępowany, mógł wychodzić dokądkolwiek i na jak długo chciał, a jeżeli nosił riasę, to dobrowolnie, aby nie odróżniać się od mnichów. Zresztą odpowiadało to w zupełności jego życzeniom. Bardzo być może, iż na młodzieńczą wyobraźnię Aloszy żywo podziałała również popularność i rozgłos jego starca. Wielu opowiadało o ojcu Zosimie, że dopuszczając do siebie od tylu lat wszystkich pragnących ulżyć swemu sercu, wszystkich łaknących jego wskazówek i uzdrawiającego słowa, tyle przyjął do swej duszy wyznań, skruchy i zwierzeń, że wystarczyło mu raz rzucić okiem na pielgrzyma, aby domyślić się: z czym przyszedł, czego pragnie, a nawet co ma na sumieniu. Zdumiewał więc, niepokoił i przerażał, odgadując sekrety, o których nikt mu nic nie mówił. Alosza rychło przekonał się, że prawie wszyscy, którzy po raz pierwszy przybywali do starca na rozmowę w cztery oczy, wchodzili zakłopotani, niespokojni i strwożeni, wychodzili zaś pogodni i rozpromienieni, najbardziej zasępione oblicza tchnęły szczęściem. Alosza z niezwykłym zdumieniem spostrzegł od razu, że w tym potężnym starcu nie ma cienia surowości; wręcz przeciwnie, był zawsze pogodnego, prawie wesołego usposobienia. Mnisi opowiadali, że starzec do tych najbardziej się przywiązuje, którzy grzeszą najwięcej, i najsilniejszą miłością darzy najgorszego grzesznika. Było jednak w monasterze, nawet u schyłku życia starca, kilku mnichów, którzy go nienawidzili i zazdrościli mu, ale była ich coraz mniejsza garstka, a poza tym nie okazywali tych uczuć. Co prawda niektórzy z nich byli bardzo znani i odgrywali wybitną rolę w życiu naszego monasteru. Był wśród nich na przykład jeden z najstarszych mnichów, wielki asceta, przestrzegający najsurowszych postów i milczenia. Jednakże ogromna większość mnichów stała niewątpliwie po stronie Zosimy, wielu miłowało go całym sercem, szczerze i żarliwie, a niejeden darzył go fanatycznym przywiązaniem. Mówili wręcz, choć niezupełnie na głos, że starzec Zosima jest świętym, że jest to fakt niewątpliwy; przewidując zatem rychły jego zgon, spodziewali się nawet natychmiastowych cudów i co za tym idzie, wielkiego dla monasteru rozgłosu. Podobnie Alosza wierzył bez zastrzeżeń w cudowną moc starca, tak samo jak wierzył ślepo w historię o wyrzuconej ze świątyni trumnie. Widział zresztą na własne oczy sceny potwierdzające tę wiarę: pielgrzymi, co przyprowadzali do starca chore dzieci czy dorosłych krewnych, błagając go, by zechciał położyć rękę na zbolałych głowach i odczytać nad nimi modlitwę, przeważnie wracali potem, niektórzy nawet przybiegali nazajutrz, rzucali się starcowi do nóg i ze łzami dziękowali za uzdrowienie chorych. Czy naprawdę były to wypadki uzdrowienia, czy tylko naturalnego polepszenia? – Alosza nie zadawał sobie zgoła takich pytań, albowiem wierzył już najgłębiej w duchową moc swego mistrza, którego sławę utożsamiał niemal z własnym triumfem. Serce drżało mu z zachwytu, rozpromieniał się cały, gdy starzec wychodził do tłumu czekających u wrót pątników, którzy zbiegali się z najodleglejszych stron kraju po to tylko, aby ujrzeć świątobliwego starca i otrzymać jego błogosławieństwo. Padali przed nim na twarz, płakali, całowali ziemię, na której stał, szlochali, kobiety podnosiły ku niemu trzymane na rękach dzieci, przyprowadzały „opętane”. Starzec wdawał się z nimi w pogawędkę, odmawiał nad nimi krótką modlitwę i błogosławił. W ostatnich czasach coraz częstsze ataki choroby tak go osłabiły, że nie miał siły wyjść ze swej celi; toteż pielgrzymi nieraz po kilka dni czekali w monasterze na jego błogosławieństwo. Alosza doskonale sobie uświadamiał, dlaczego go kochają, dlaczego padają mu do nóg i dlaczego płaczą ze wzruszenia na widok jego twarzy. O tak, doskonale rozumiał, że dla pokornej duszy rosyjskiego chłopa, strudzonej ciężką pracą i niedolą, a nade wszystko steranej nieustanną niesprawiedliwością i nieustannym grzechem, własnym i powszechnym, nie masz silniejszej potrzeby i większej pociechy nad świętą lub świętego, przed którym można paść i pokłonić się: „Chociaż żyjemy w grzechu, kłamstwie i pokusie, przecież gdzieś na ziemi istnieje człek święty, najlepszy; ten za nas ma prawdę, ten zna za nas prawdę: więc nie umiera ona na ziemi, więc i nam kiedyś zaświta i zapanuje na całym świecie, jako nam przyrzeczono.” Alosza wiedział, że w ten właśnie sposób czuje i nawet myśli lud rosyjski, rozumiał to doskonale. Nie wątpił zarazem ani chwili, że nie kto inny, tylko starzec Zosima jest tym świętym, tym stróżem prawdy Bożej w oczach ludu. Podzielał uczucia i przekonania tych płaczących chłopów i chorych chłopek, podnoszących do starca swoje dzieci. I nikt chyba w całym monasterze nie wierzył równie głęboko jak Alosza, że po śmierci starca spłynie na monaster nadzwyczajna chwała. Szczęściem najwyższym przepełniało go to przeświadczenie. I nie tylko ono. Przez cały czas pobytu w monasterze jakiś głęboki, płomienny zachwyt wewnętrzny coraz silniej rozpalał się w sercu Aloszy. Nic go nie mogło zmieszać, nawet to, że święty starzec jest w swej doskonałości odosobniony i jedyny. „Cóż z tego? Starzec Zosima jest świętym, serce jego kryje tajemnicę powszechnego odrodzenia, ową moc, która nareszcie urzeczywistni prawdę na ziemi, i wówczas wszyscy będą święci i będą kochać się wzajem i nie będzie ani bogatych, ani biednych, ani pysznych, ani poniżonych, i będą wszyscy równi jako dzieci Boże i nastąpi prawdziwe królestwo Chrystusa na ziemi.” Takie oto było serdeczne marzenie Aloszy.

Zdaje się, że Alosza bardzo się przejął przyjazdem obu braci, których dotychczas wcale nie znał. A chociaż brat przyrodni, Dymitr Fiodorowicz, przyjechał później, Alosza rychlej i łatwiej zbliżył się z nim niż z drugim, rodzonym bratem, Iwanem Fiodorowiczem. Jednak Iwan interesował go ogromnie; niestety już dwa miesiące upłynęły, obaj bracia widywali się dosyć często, a przecież coś przeszkadzało im zbliżyć się do siebie. Alosza sam był milczący, wciąż jakby czekał na coś, jakby się czegoś wstydził: Iwan zaś rzucał nań wprawdzie z początku – jak to Alosza spostrzegł – przeciągłe i badawcze spojrzenia, ale wkrótce jak gdyby przestał o nim myśleć. Alosza zauważył to od razu z uczuciem niejakiego zakłopotania. Obojętność brata kładł na karb różnicy wieku, a zwłaszcza wykształcenia. Jednocześnie snuł inne domysły: brak zaciekawienia względem młodszego brata wypływał zapewne z innych, nieznanych przyczyn. Aloszy wciąż się zdawało nie wiadomo czemu, że Iwan jest stale czymś zajęty, jakąś istotną i wewnętrzną sprawą, że dąży do jakiegoś celu, być może bardzo trudnego, który całkowicie pochłania jego uwagę, i tym zapewne należy sobie wytłumaczyć roztargnione spojrzenie, jakim mierzy brata. Zastanawiał się Alosza czasem i nad tym: czy nie jest to aby pogarda, pogarda wykształconego ateisty względem młodego, głupiutkiego kleryka. Wiedział bowiem doskonale, że brat jego jest ateistą. Tego zaś rodzaju pogarda, gdyby nawet nie była urojona, nie mogła go obrazić. Bądź co bądź, sam tego nie rozumiejąc, oczekiwał z trwożnym zakłopotaniem chwili, kiedy brat zechce się do niego zbliżyć. Dymitr Fiodorowicz odzywał się o Iwanie z najwyższym szacunkiem i podziwem, mówił o nim nawet z jakimś szczególnym przejęciem. To Dymitr właśnie wtajemniczył Aloszę w szczegóły owej poważnej sprawy, która w ostatnich czasach złączyła obu starszych braci mocnym i ścisłym węzłem. Entuzjastyczne opinie Dymitra o Iwanie były w pojęciu Aloszy tym bardziej znamienne, że Dymitr był w zestawieniu z Iwanem kompletnym nieukiem i że obaj bracia, postawieni obok siebie, stanowili pod każdym względem jako jednostki i charaktery tak jaskrawe przeciwieństwo, że chyba trudno o jaskrawsze.