Brzydki hrabia - Ewelina C. Lisowska - ebook

Brzydki hrabia ebook

Ewelina C. Lisowska

3,0

Opis

 

Ewelina C. Lisowska

BRZYDKI HRABIA

Romans historyczny, wiek XIX

"Niech dla Ciebie na zawsze pozostanę tylko człowiekiem darzącym Cię z daleka uczuciem, mężczyzną bez żadnego imienia."

 

 

 

Panienka z dworku, Telimena, pewnego dnia bawiąc u cioci w mieście, otrzymuje wiadomość od matki, że ktoś do niej napisał. Dziewczyna rzuca wszystkim i rusza do dworku, abym czym prędzej dowiedzieć się, kto wysłał do niej list. Okazuje się, że jest to list miłosny, z tym że nadawca nie podpisał się. Dziewczyna przez dłuższy czas nie może dowiedzieć się, kim jest jej cichy wielbiciel, który przedstawił się jej jako Bezimienny. Wkrótce i ona może do niego napisać za pośrednictwem dyskretnego doręczyciela. Korespondencja daje początek wzajemnej miłości platonicznej, która zostaje wystawiona na próbę, gdy dziewczyna pewnego dnia staje na progu domu Bezimiennego. Rozmowa odbywa się jednak przez parawan, a Telimena musi poznać ukochanego na nowo, takim, jakim jest naprawdę…

BRZYDKI HRABIA to lekka powieść pełna burzliwych emocji. Została zainspirowana XVIII-wieczną baśnią pt. PIĘKNA I BESTIA autorstwa Gabrielle-Suzanne Barbot de Villeneuve. Jest to pierwszy tom z serii BRZYDKA MIŁOŚĆ.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 564

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Całkiem niezła

Faktycznie "Piękna i bestia" w polskich realiach XIX wieku. Nawet zazdrosny adorator jest. Ale całość za bardzo wyidealizowana, a słodko-gorzkie zakończenie mi zazgrzytało.
00



Ewelina C. Lisowska

Brzydki hrabia

Seria Brzydka Miłość

Ewelina C. Lisowska

Brzydki hrabia

Seria Brzydka Miłość

Wydanie 1.

Rajcza 2025

ISBN

Wszelkie prawa zastrzeżone – Ewelina C. Lisowska 2025

Wydawnictwo Romanse

www.ecl-pisarka.pl

[email protected]

Przedmowa od autorki

Do stworzenia romansu historycznego „Brzydki Hrabia” zainspirowała mnie adaptacja bajkowa literackiej baśni „Piękna i bestia” autorstwa francuskiej pisarki Gabrielle-Suzanne Barbot de Villeneuve, napisana w 1740 roku (rokoko). Jeanne-Marie Leprince de Beaumont (1756 r.) napisała skróconą wersję tej bański, która przetrwała do dziś. Ja wybrałam sobie za główny wątek motyw przewodni, czyli: piękna dziewczyna oraz brzydki mężczyzna, który się w niej zakochuje. Jako że za czas akcji wybrałam sobie wiek XIX, musiałam dopasować ten wątek do panujących tam obyczajów i realiów życia. Powstała powieść pisana częściowo w listach – początek romansu daje właśnie korespondencja listowna.

„Piękna i Bestia” to motyw, który pociągał mnie od zawsze w filmach i w tej jednej bajce. Nie przeczytałam jak dotąd żadnego romansu historycznego osadzonego w XIX wieku, który wykorzystywałby ten motyw.

Motywem przewodnim w książce jest miłość oparta na kontrastach; przyciąganie ciemności, w której on tkwi, oraz światła, którym ona jest. Piękno i brzydota, ukryta miłość, która nie może ujrzeć światła dziennego. Bohaterowie błądzą, odpychają się i przyciągają, ale akcja toczy się dalej, aż do pierwszego spotkania zakochanych, gdy ich miłość z platonicznej i romantycznej, nagle staje się nierealną i jakby urojoną. Oboje zadają sobie pytanie, czy ta korespondencja nie była jedynie marzeniem, które rozbiło się o skały prawdziwego życia. I tym sposobem muszą zacząć swoją podróż od nowa, ku prawdzie i autentycznej miłości, która nieraz zostanie wystawiona na próbę przez jej przeciwników oraz realia świata, w którym żyją Telimena oraz Rudolf.

Życzę przyjemnego czytania

Ewelina C. Lisowska :)

1. Wyczekiwanie na miłość

„Och, kiedyż w końcu ktoś mnie pokocha?”

Na cichej, sielskiej wsi, pod opiekuńczymi skrzydłami swoich rodziców, żyła sobie panienka dwudziestodwuletnia, całkiem ładnej urody. Jako najstarsze z pięciorga dzieci państwa Rojków troszczyła się o swoje młodsze rodzeństwo na równi z matką i ojcem. Właściciele dworku, posiadacze ziem i dużych sadów owocowych, wiedli życie układne i spokojne, w szczęściu licząc każdy kolejny dzień, zdolni każdy problem rozwiązać z optymizmem na ramieniu. Rodzina Rojków cieszyła się sympatią sąsiadów z różnych warstw społecznych. Nigdy nie było z nimi problemów, a i sami często swoją hojnością ratowali ubogich czy chorych. Nic zatem dziwnego, że najstarszej z córek, Telimenie, zwanej zdrobniale Leną, wróżono doskonałą partię w małżeństwie i cudowną przyszłość. Ale czas mijał, a dziewczyna nadal nie miała żadnego poważnego adoratora. Nic nie dały wyjazdy do miasta na spotkania towarzyskie. Lenka nie miała innych sposobności, aby poznać kogoś odpowiedniego. Zwłaszcza, że to niebieskookie stworzenie z burzą czarnych loków na głowie, stroniło od balów. A jak już Lena dała się namówić na wyjazd do miasta, do swojej ciotki, przeważnie siadywała przed kominkiem i czytała książki. Jakoś niespieszno było jej gnać na ulicę, do sklepów, parków i skwerów, czy nawet domów mody. Nazbyt kochała ciszę, spokój i bliskość natury. Taka to właśnie była panienka Telimena Rojek – trochę płocha, ładna i opiekuńcza, zaś największą jej zaletą była pogoda ducha i pozytywne nastawienie… z tym, że do świata przyrody, bo od obcych przeważnie stroniła.

Pewnego letniego popołudnia, tuż po obiedzie, wybrała się panienka sama na spacer do lasu. Ubrana w jasną sukienkę i wygodne buty, założyła na głowę kapelusik słomkowy i z koszyczkiem w ręku poszła zbierać jagody. A że do lasku miała nie dalej jak pięć minut, pozwalali jej rodzice chodzić tam samej – przecież po swoim chodziła. Las bukowy był bowiem własnością Rojków i często korzystali oni z jego naturalnych zasobów. Panienka znała się na ziołach, często zbierała je, suszyła i samodzielnie robiła mieszanki lecznicze. Zdarzyło się jej już nieraz pomóc swoim bliskim w zimie, a czasem służącym i gosposi, w chorobie. Nawet raz chłopce pomogła, która jajka im przyniosła, bo im lis w kurniku wszystkie kury zadusił i długo mieli problem z brakiem jajek. Bolał ją brzuch, więc dała jej ziół, po których kobieta poczuła się dużo lepiej.

Tego popołudnia Lena także zbierała zioła, na zmianę z czarnymi jagodami, których pełno było o tej porze lata. Spacer okazał się na tyle przyjemny, że zaszła znacznie dalej niż powinna. Stanąwszy na dużej łące pokrytej przekwitającymi kłosami traw, zachwyciła się zapachem nieznanego kwiecia. Całkiem sama, sam na sam z naturą, westchnęła tęsknie do rąk mężczyzny, którego jeszcze nie znała. Tęsknota wyrwała się jej z serca jak spłoszony ptak, który przyćmił na moment zachwyt nad naturą. „Och, kiedyż w końcu ktoś mnie pokocha?” Westchnęła smętnie. Była pełna nadziei, że to w końcu się stanie. Może jakiś młodzieniec z miasta przybędzie i na dłużej zabawi w ich dworku? Może spotka kiedyś jakiegoś nieznajomego, dalekiego krewnego sąsiadów, albo w mieście na spacerze ktoś podniesie jej chusteczkę? Lada dzień miała znów jechać do cioci Pelagii na dwa tygodnie. „Może tym razem?” Wciąż jeszcze łudziła się, że wyjdzie za mąż z miłości. Od siedemnastego roku życia błagała mamę i tatę, żeby nie wydawali jej za kogoś, kto by jej do gustu nie przypadł. A że rodzice mieli słabość do swojej najstarszej pociechy, zwlekali z ofertami, licząc na łut szczęścia. Wiedziała jednak, że pewnego dnia będzie musiała poddać się ich woli i wyjść za kogoś, kogo jej wybiorą. Póki co, nadal w sercu jej mieszkała wielka miłość, którą chciałaby komuś podarować.

Zawróciła w stronę domu, żeby nie martwić rodziców zniknięciem. Obiecała pouczyć dziesięcioletniego Ignasia i siedmioletnią Marysię czytania. Starszym, dwunastoletniemu Michasiowi i szesnastoletniej Lucynie obiecała pomóc zrobić latawiec. Jako lepiej wykształcona, nauczana niegdyś przez guwernantkę, była odpowiedzialna za młodsze dzieci. Ale nie było jej z tym źle. Sama marzyła o tym, aby móc czegoś uczyć dzieci, tylko że z tą czwórką miała i tak wystarczająco dużo pracy. Ale tego popołudnia miała zamiar świetnie się bawić. Latawiec był już prawie gotowy, trzeba mu było tylko doczepić ogon i sznurek, aby mógł wzbić się w niebo. Po powrocie oddała jagody i zioła w ręce gosposi, która miała się zająć ich przetworzeniem i poszła zaraz do saloniku, gdzie cała czwórka rodzeństwa już na nią czekała. Mama leniwie robiła na drutach oczka szalika na zimę, tato czytał gazetę i popalał fajkę na werandce.

– Lena, Lena! – krzyknęła na jej widok najmłodsza, Marysia. Podbiegła ku niej i pokazała jej kolorowy ogon, który miała przyczepić. – Zawiąż ogon!

Wzięła do rąk ten element zabawki i przykucnęła przy stoliczku, na którym leżał kolorowy latawiec. Zręcznie wsunęła sznurek pod listeweczkę z lekkiego, jasnego drewna i zawiązała supełek. Sznurki do puszczania latawca ktoś już ładnie przymocował. – Czyje to dzieło? Kogo mam pochwalić?

– Każde z nas przywiązało jeden koniec – wyjaśniła szesnastoletnia Lucyna. – To był mój pomysł, mam nadzieję, że się nie gniewasz?

– Lusiu, ależ oczywiście, że nie! – posłała siostrze uśmiech. – Teraz przynajmniej od razu możemy iść na łąkę i puścić latawiec!

Młodsze dzieci ucieszyły się, dając popis klaszcząc i krzycząc.

– Tylko ostrożnie – upomniała je mama, Alina. Tato tylko zerknął przez ramię nadąsany i powrócił do czytania gazety. Nie lubił hałasu i niekontrolowanych wybuchów entuzjazmu. Lena przyłożyła palec do ust, aby dzieci zachowały spokój.

– Dobrze, mamo – rzekła i sięgnęła po latawiec. Wszyscy razem wyszli na podwórko, a potem prosto na łąkę za domem.

Łąka rosła wzdłuż polnej drogi, którą często jeździły różne powozy. Droga ta łączyła z sobą sąsiednie miejscowości, więc była dosyć ruchliwa, nawet jak na wieś. Lena wybrała za miejsce skoszoną niedawno łąkę, kilka metrów od traktu. Ułożyła latawiec w swoich dłoniach, odpowiednio do kierunku wiatru, a dwunastoletni Michał chwycił za sznurek, żeby rozpędzić latawiec w powietrzu. Na znak siostry, pobiegli kawałek razem, a potem już tylko Michaś. Chłopiec był dobry w bieganiu, puszczał latawiec nieraz, dlatego i tym razem świetnie sobie poradził. Już po chwili całe rodzeństwo mogło oglądać z dołu szybujący w powietrzu, kolorowy latawiec. Mieli przy tym tyle radości… I to właśnie podczas tej sielanki po drodze zaczął przemieszczać się czarny powóz, zaprzęgnięty w sześć karych koni. Na jego widok Lena przystanęła i zachowała powagę. Rzadko widywano w tej okolicy takie wystawne powozy. Nie znała powożącego i jego towarzyszy – nie znała tych służących. Powóz na ich widok zwolnił, jakby ktoś dał im znak, żeby tak zrobili. Z ciemnego, przysłoniętego czarnymi kotarami wnętrza, wyjrzała jaśniejsza połówka czyjejś twarzy. Postać utkwiła w niej swój wzrok i jeszcze długo, zanim powóz zjechał w dół po polnej ścieżce, wyglądała na nią i jej rodzeństwo. Czarna czterokołówka potoczyła się dalej, w dolinkę i zniknęła w bukowym lesie.

– Lena, kto to był? – zapytała Lucyna. Ona i dzieci wyglądali na zatrwożonych. Jakby jakiś intruz pojawił się w okolicy, ktoś, kto może im zrobić krzywdę.

– Nie wiem, może ktoś po prostu przejechał sobie przez nasz pagórek, żeby dotrzeć do drugiej wsi, albo jechał skrótem do miasta.

– Lenko – zwrócił się do niej Michaś, który latawiec chwilę wcześniej sprowadził na ziemię. – Ten ktoś miał straszną twarz, taką wykrzywioną – pokazał jej na przykładzie swojej mimiki, szkaradzieństwo tamtego ktosia. Wszyscy zaśmiali się zgodnie, prócz Telimeny.

– Nie wolno śmiać się z cudzej brzydoty. Przecież nikt nie wybrał sobie takiej twarzy jaką ma. A takiej osobie musi być ciężko tak wyglądać – wyjaśniła, jak umiała. Śmiechy ucichły.

– Jeszcze raz? – zapytała Marysia, która chciała po raz kolejny zobaczyć, jak latawiec wzbija się w niebo i krąży na tle chmur niczym ptak uwiązany na sznurku.

– Jeszcze raz! – potwierdził dziesięcioletni Ignacy. Złapał za latawiec, który brat trzymał w dłoniach i dawaj ciągnąć za niego. Michaś nie myślał jednak puścić.

– Ej! Bo go zniszczycie! – zaprotestowała Lusia. Chłopcy przestali się szarpać, za to ona wzięła latawiec do rąk. – Teraz my z Ignacym puszczamy latawiec!

– A ja też będę mogła? – pytała błagalnie najmłodsza.

– Jesteś na to za mała – zrugał ją Ignaś i pokazał jej język.

– Oj, ale z ciebie zbój, Ignacy! – Lena pogroziła mu palcem. Marysi zebrało się na płacz. Lena wzięła ją za rączkę i poszła pokazać jej kwiatuszki, które lubiła oglądać. Dziewczynka była niezwykle wrażliwa, łatwo było ją doprowadzić do płaczu. Ale Telimena wiedziała, jak zająć ją czymś ciekawym i odciągnąć na bok smutki. Przykucnęły razem kilka metrów od swojego rodzeństwa i zaczęły oglądać błękitny chaber, który pachniał słodko, aż mdło. Wtedy dwudziestodwuletniej panience przypomniała się zagadkowa postać. Czarny powóz, czarne konie i czarne kotary. Może ktoś w żałobie? Nie wiedziała, ale wytłumaczyła sobie, że mógł to być każdy, niekoniecznie ktoś, kto miał zamiar zamieszkać w okolicy. Porzuciła za sobą ten cudzy dramat i skupiła się na radosnym podziwianiu klejnocików natury.

2. Uwięziony w samotności

A gdyby tak móc ją ujrzeć raz jeszcze?

Rudolf Michałowski, spadkobierca swojego ojca, świętej pamięci Fryderyka. Lat czterdzieści, nieżonaty. Zdawałoby się, że dziedzic fortuny będzie mógł przebierać w pannach, cieszyć się powodzeniem w towarzystwie, spędzać czas na polowaniach i hucznych balach… Ale on był inny, i to inny w każdym tego słowa znaczeniu. Jako starszy z dwóch braci, był owocem aranżowanego w rodzinie małżeństwa między kuzynostwem. Nieszczęśliwe małżeństwo jego rodziców stało się tłem jego życia, pełnym rodzinnych dramatów. Zdawać by się mogło, że pieniądze czynią każdego człowieka szczęśliwym, lecz nie w tym przypadku.

Spędził większość swojego życia w mieście, w swojej samotniczej willi, otoczony książkami, muzyką i malarstwem. Stronił od bali, od wystawnych przyjęć i w ogóle od wszelkiego towarzystwa. Nie żeby był niespełna rozumu, ale wolał towarzystwo siebie samego od pełnych krytyki spojrzeń obcych osób, nieraz i członków swojego rodu. Ponieważ Rudolf był inny, od dziecka był wytykany palcami. Mimo swojej pozycji, nie miał przyjaciół, nie cieszył się żadnym powodzeniem, nie szczycił żadnym doniosłym wyczynem. Zamknięty w czterech ścianach biblioteki, marzył tylko o jednym dniu: kiedy umrze i jego nieszczęśliwy żywot na zawsze zostanie zapomniany.

Zgorzkniały kawaler marzył też potajemnie o miłości, którą traktował jako zjawisko ulotne, niepochodzące ze świata materii. Miłość była dla niego Bogiem, Bóg był dla niego miłością. I choć wyznawał szlachetne wartości i pilnował czystości sumienia, nie potrafił okiełznać swojej dzikiej natury. Czy jednak na pewno był samotnikiem, czy tylko wyrzuconym na margines elit odmieńcem? Tego nikt nie wiedział, jedynie on sam.

Po śmierci ojca długo nie potrafił się pozbierać. Ojciec był jedyną osobą, która okazywała mu jako taką miłość – choć głodna to była miłość, bo okazywał mu ją góra raz na miesiąc, odwiedzając go w jego zamkniętym świecie. Nikt inny go nie odwiedzał, nawet służby do siebie nie dopuszczał, wiecznie musiał żyć w ukryciu, marzyć w cichości o tym, czego nigdy nie doświadczy. I zdawało się, że nic już Rudolfa nie wyrwie z murów jego willi, gdy nagle okazało się, że jest spadkobiercą fortuny i przysługuje mu pałac na wsi Skolimowo i wszelkie ziemie i inwentarz. Odziedziczył zatem nie tylko tytuł, ale i bogactwa.

Przez dłuższy czas borykał się utratą bliskiej osoby, ojca, tak jak kilka lat wcześniej – matki. Dopiero latem, pół roku później zdecydował, że czas zmienić otoczenie. Od dawna ciążyła mu ta przestrzeń, tak dobrze mu znana, wypełniona po same brzegi bólem i tęsknotą. Zapragnął uciec z miasta na wieś, choćby nawet tylko móc popatrzeć na inne ściany, zobaczyć jakie książki ojciec trzymał w pałacu i czy może by nie mógł przywieźć stamtąd jakiego nowszego fortepianu. Rudolf bowiem nie lubił wydawać pieniędzy na zbytki. Jeśli zaś chodziło o książki, nigdy nie żałował na nie środków. Marzył, aby móc stworzyć w mieście takie miejsce, gdzie każdy, niezależnie od stanu społecznego, będzie mógł przyjść i poczytać. Zaś na wsi postanowił wybudować szkołę i rozpowszechnić gazetę dla ludu1, która informowałaby biednych ludzi o tym, co na świecie się dzieje. Hrabia Michałowski w stosunku do ludzi biednych zawsze miał więcej serca i otwartości. Służbę swoją postrzegał jako miłosierną i oddaną, w odróżnieniu od ludzi wysoko urodzonych, których unikał.

Jadąc więc w lecie do pałacu, jakieś piętnaście lat po ostatnich swoich tam odwiedzinach, nie spodziewał się niczego dobrego. Kiedy jednak przywitała go jedynie służba, lokaj i stajenni, odetchnął z ulgą. Wujostwo najwidoczniej nie zostało poinformowane o jego przyjeździe. Brat zaś jego, trzydziestopięcioletni Dominik, nie wyraził chęci przyjazdu i posłał nieporadnego brata samego w świat. Nie dbając o jego kiepską kondycję, strach przed ludźmi i wychodzeniem na zewnątrz.

Wszedłszy do biblioteki ojca, poczuł znajomy zapach książek, który na moment rozjaśnił jego ponure myśli. Podszedł do półek, aby przeczytać tytuły widniejące na grzbietach opasłych tomów. Było tego sporo, a Rudolf miał sporo czasu, więc ucieszył się, że będzie mógł odciąć się od życia i zagłębić w tych powieściach. Zmęczony wchodzeniem po schodach na pierwsze piętro, przysiadł na fotelu i rozparł się wygodnie. Odetchnął. Był dosyć wysokim mężczyzną o jasnych włosach, naznaczonych już siwizną i zakolami. Miał trzydzieści kilo nadwagi, ale dzielnie walczył z nią, głodząc się od czasu do czasu, żeby schudnąć. Nie zażywał ruchu, stąd brało się jego słabe zdrowie. Wrażliwy na swoim punkcie, od dziecka zmagał się z jednym zasadniczym problemem, jaką była obrzydliwa brzydota jego twarzy. Wynikała ona z braku symetrii między ułożeniem jego zielonych oczu, jedno miał wyżej od drugiego. Duży, zadarty nos czynił jego pulchną twarz podobną do świńskiego ryjka. Niewielka w stosunku do reszty ciała głowa posiadała odstające, duże uszy, które Rudolf starał się zatuszować przydługimi, rudymi włosami sięgającymi mu do ramion. Do tego miał piegi, podgardle i garb, który wykształcił, siedząc całe dnie nad pulpitem przy pisaniu lub czytaniu książek. Choć garb można by też uznać za efekt chęci zmniejszenia jego wysokiego wzrostu…

Nieszczęśliwy biedak, hrabia mający fortunę, człowiek cichego czynu, miał jednak jedno wielkie marzenie, którego nie mógł już na tym świecie spełnić: kochać i być kochanym. Był święcie przekonany, że nigdy nie doświadczy grama prawdziwej, kobiecej miłości, gdyż było to niemożliwe ze względu na jego wygląd. Kogo obchodziło, co miał w sercu? A jeśli o jego serce chodzi, stało się ono ostatnimi czasy nazbyt gorzkie, aby okazywać sympatię komukolwiek. Zachował swoją duszę miłosierną i uczynną, ale w stosunku do ludzi był nieraz bardzo nieprzyjemny, jakby chciał odstraszyć wszystkich nie tylko swoim wyglądem, ale i czynem. Uważał siebie za straconego… i tylko ten wyjazd z miasta jakoś tak rozbudził w nim nadzieję.

Po drodze do pałacu widział bawiące się na łące, radosne dzieci. Kazał zwolnić powożącemu, aby mógł się im przyjrzeć. Dzieci na widok dużej, czarnej karety zapatrzyły się i oderwały od puszczania latawca. Zabawka opadła w dół. Rudolf, schowany za kotarą, przyglądał się im jeszcze przez chwilę. Wtedy jego oczy padły na smukłe, słodkie dziewczę z rozpuszczonymi, długimi, czarnymi lokami na głowie. Postać ta wydała się mu w powiewach wiatru tak romantyczna i anielska, że postanowił o niej tego wieczora napisać.

„Piękne, słodkie dziewczę, którego imienia nie znam. Anioł w powiewającej na wietrze, białej sukience. Jedno tylko jej spojrzenie napełniło moje samotne serce radością. Kimże jest ona?” – odłożył piórko na pulpit. Kurant zegara w jego nowym pokoju wybił dwunastą w nocy.

– A gdyby tak móc ją ujrzeć raz jeszcze? Gdyby tak móc… choćby i korespondencję nawiązać. – Wyobraził sobie, jak wysyła do niej listy jako cichy wielbiciel i zdobywa jej serce… Sekundę później, wzbudzoną w sercu nadzieję potraktował okrutnie. Uderzył pięścią w stół i krzyknął: – Nie, poczwaro! Nie! Nigdy tego nie dostaniesz! Nigdy! – Uderzył jeszcze raz i rozlał atrament, który wylał się na dopiero co skreślone słowa. Rudolf poderwał się z krzesła i podszedł do okna. Otworzył je na oścież i zaczął łapać łapczywie świeże, letnie powietrze. Była noc, na granatowym nieboskłonie zawisł księżyc. Rudolfa opanowało straszne pragnienie, którego nie potrafił nazwać. Żeby zagłuszyć tęsknoty serca, podszedł do stolika z alkoholami i zaczął siłować się z otworzeniem butelki pełnej czerwonego wina. Zrobił to zręcznie, zawsze otwierał sobie butelkę sam, aby nie musieć znosić krzywych spojrzeń służących. Podniósł butelkę i zacząć pić prosto z gwintu. Pił i pił, póki nie poczuł, że jego żołądek jest pełny. Wypił prawie do końca całą butelkę. Po chwili poczuł, jak oblewa go fala gorąca. Jego ciało zaczęło wiotczeć. Podszedł do sofy i tam padł jak długi, twarzą w dół, na swój pełny brzuch. O mało co nie zwrócił trunku.

– Przeklęty Rudolf Michałowski, poczwara jakich mało – jęczał zrozpaczony. Na wspomnienie piękna dziewczyny, która stała na łące, targnął nim płacz. – Nigdy, nigdy, nigdy! – zakończył głośnym krzykiem. Potem uspokoił się. Nie miał więcej siły na walkę z wiatrakami i użalaniem się nad sobą. Przymknął oczy i zasnął.

3. Cichy wielbiciel

Ledwie moje oczy ujrzały twoje piękno, Aniele, a serce zabiło tak, jakby chciało żyć na nowo.

Wizyta Telimeny u cioci tym razem niesłychanie się jej dłużyła. Początek jesieni w mieście nie przypadł jej do gustu. Panienka, prócz dwóch sukienek więcej oraz nowego kapelusza, nie znalazła tam niczego nadzwyczajnego. Nudziła się Lenka na spacerach po parku, reagowała nieśmiało na mijanych kawalerów. Dobre rady cioci, aby się uśmiechała do mężczyzn, spowodowały tylko dwa nieprzyjemne incydenty. Raz chłopcy wyśmiali ją za jej plecami, zupełnie nie wiedziała, dlaczego. Drugim razem uśmiechała się do żonatego mężczyzny, którego małżonka rozmawiała nieopodal ze swoimi przyjaciółkami. Owszem, jej umizgi2 nie były mu niemiłe, jednak żona dostrzegła, co się święci i podeszła do męża, żeby dać mu w twarz. Biedak, poleciał za nią, żeby ją przepraszać! A musiał wkładać wiele starań w to, aby ją dogonić, bo była od niego wyższa i szybko wsiadła do powozu, nie pozwoliwszy i jemu zająć swojego prawowitego miejsca. Po tych scenach nie miała już dziewczyna tyle śmiałości. Odmówiła pójścia na jedyny w tym miesiącu, ostatni bal sezonu letniego.

Co ostatecznie skłoniło pannę Rojek do powrotu do domu? Dziwna wiadomość przesłana jej dwa tygodnie po przyjeździe. Ciocia nalegała, aby została i dotrzymała jej towarzystwa – kobieta nie miała dzieci, więc Telimena była dla niej jak córka – ale wiadomość tak ujęła za serce młodą dziewczynę, że nie wytrzymała. Musiała natychmiast wrócić do dworku!

– Wybacz ciociu, ale to niezwykle ważne! – mówiła, telepiąc się cała nie tylko od środka, ale i na zewnątrz. Trzymany w dłoni, rozpieczętowany list, drżał razem z nią. Co zawierała owa wiadomość?

„Telimenko

Informuję Cię, Kochanie, że ktoś przysłał do Ciebie list gońcem, bez podpisu na to wygląda. Nie sprawdzałam w środku. Czy poznałaś jakiegoś młodzieńca?

Twoja mama

Alina Rojek”

Nie posiadała żadnych przyjaciółek, które mogłyby do niej słać takie anonimowe listy. Nie posiadała także daru przemieszczania się w mig z miejsca na miejsce. Ale tego jeszcze wieczora postanowiła spakować się i z samego rana wrócić do domu.

– Zastanów się jeszcze, dziecko! – nalegała ciocia, z którą właśnie piła herbatkę z białych, porcelanowych filiżanek, siedząc przed kominkiem. – Zostań, a niech rodzice nadeślą list z kolejną korespondencją.

– Ciociu, ja koniecznie muszę się dowiedzieć, kto to! Jak się dowiem, to wrócę do cioci! – obiecywała na chybił trafił, byle tylko ciotka ją wypuściła do domu.

Niezwykle podobna do swojej młodszej siostry, pięćdziesięciotrzyletnią Leokadia, westchnęła smętnie. Znów miała pozbyć się tej słodkiej ozdoby ze swojej szarej codzienności. Może panienka była dzika i nie umiała się w towarzystwie odnaleźć, ale jej naturalny wdzięk i dziewczęca świeżość czyniły jej życie bardziej znośnym. Męża Leokadii często nie było, a na co dzień tylko z gosposią mogła sobie porozmawiać. Starała się nie nadwyrężać dobroci przyjaciół i sąsiadów, i nie napraszać się zbyt często ze swoją osobą. Uwielbiała, kiedy siostra przysyłała jej swoje dzieci.

– Dobrze, Tosiu – bo tak mawiała do niej ciotka – niech będzie. Ale w grudniu masz przyjechać do mnie i zostać do samego Nowego Roku! – zaszantażowała ją.

Póki co panienka jeszcze nie wiedziała, co jej grudzień przyniesie, złożyła więc nieświadomie obietnicę bez pokrycia.

– Och, będę na pewno! – westchnęła i po raz kolejny przeczytała list, jakby mogła znaleźć w nim odpowiedź na zasadnicze, najważniejsze dla niej pytanie: kto do niej napisał?

Podróż powozem dłużyła jej się niemiłosiernie. Czekały ją dwie godziny drogi, nic ponad to. Ale jej zdawało się, że jedzie całe wieki! Tak bardzo chciała być już na miejscu, że z niecierpliwości bolał ją brzuch i czuła mdłości. Potem rozbolała ją głowa, więc musiała poprosić wysłaną z nią przyzwoitkę, aby powachlowała ją wachlarzykiem i podała coś do picia. Telimena Rojek dojechała do domu cała blada i chora z przejęcia. Była niemal na sto procent pewna, że list ten zawierał coś niezwykłego, coś, co mogło zmienić jej życie o sto osiemdziesiąt stopni i nadać mu nieznany, tajemniczy sens.

Weszła do domu pod rękę z przyzwoitką, która dała sobie chwilę na odpoczynek, aby niezwłocznie wracać do miasta, do swojej pani. Lena nie chciała jeść i pić, chciała tylko przeczytać list.

– Dziecko, spokojnie – prosiła przejęta mama. Właśnie była pora drugiego śniadania, cała rodzina zebrała się w jadalni. Wszyscy na nią patrzyli ze współczuciem. – Zjedz, napij się… przecież dziś w ustach nic jeszcze nie miałaś.

Dla świętego spokoju ugryzła dwa razy chleb z masłem i miodem, i wypiła napar z liści malin na przeziębienie, które wywróżyła jej matka.

– Proszę, daj mi ten list – rzekła pięć minut po śniadaniu, z którego zapamiętała tylko tyle, że wciąż czuła mdłości i drżały jej ręce. Rodzina rozeszła się do swoich zajęć, przyzwoitka pojechała, a mama pozostała razem z nią. Z kieszeni sukienki pani Rojek wyciągnęła tajemniczy, zalakowany list, który jej podała. W jej oczach córka widziała tę samą nadzieję, która stawała się jej udręką w oczekiwaniu na cud. Drżącymi z przejęcia dłońmi przełamała czerwoną pieczęć oznaczoną dużym „R” i rozłożyła kartkę.

25 IX 18… r.

„Ledwie moje oczy ujrzały twoje piękno, Aniele, a serce zabiło tak, jakby chciało żyć na nowo. Pozwól mi raczyć Cię pięknym słowem, Miła, w zamian nic nie będę chciał, tylko przyjęcia tego, co tak niewinne i skryte. Krzywdy Ci niejakiej nigdy nie uczynię, jeśli słać Ci będę te słowa uwielbienia.”

Lena zamarła. Właśnie jej marzenie spełniło się. Ktoś wysłał jej wyznanie miłości. Tylko był jeden szkopuł.

– Kto to? – zapytała pani Rojek.

– Nie wiem – odparła zdumiona i podała list mamie. Na twarzy rodzicielki pojawiły się rumieńce i uśmiech pełen podziwu. Ktoś w końcu pokochał jej wyjątkową córkę. Mama zerknęła na pieczęć i odpowiedziała:

– To jakiś pan „R”.

– Mamo… dlaczego nie podpisał się?! – zapytała rozczarowana.

– Bo to widać cichy wielbiciel, Lenko.

– O nie! To jak ja mu teraz odpiszę? – przestraszyła się.

– Ten młodzieniec chce tylko, abyś przyjmowała jego słowa uwielbienia. Myślę jednak, że z czasem wyzna, kim jest. Nikt nie wysyła takich listów bez zamiaru ostatecznego przedstawienia się. Musisz być jedynie cierpliwa i czekać. – Zakończyła ciepłym uśmiechem.

– Jak długo można słać takie listy? – zapytała nieświadoma panienka.

– Tyle ile nadawca zechce – rozłożyła ramiona i westchnęła ze współczucia dla młodego serca, które pragnęło kochać i być kochanym. Oddała jej list, a ona jeszcze raz go przeczytała:

– …słowa uwielbienia – powtórzyła za nadawcą, którego pismo odznaczało się szczególną kaligraficzną finezją. Jej zasmucona twarz rozpogodziła się. Nagle zaczęła bardzo cieszyć się z tego listu i że otrzyma tych listów być może jeszcze o wiele więcej. – Zatem poczekam, aż się ujawni – rzekła na głos i westchnęła rozmarzona. Nawet przez chwilę nie spodziewała się tego, kto do niej pisał i jak potoczą się dalej jej losy.

4. Wodzony na pokuszenie

Jakże mi cudownie słać do Ciebie te słowa, kiedy wiem, że Cię one ucieszą.

Trzy tygodnie walczył ze sobą, aby nie wysłać listu do panienki z łąki. Co pewien czas dowiadywał się tylko jakichś szczątkowych informacji na jej temat, targany nieznośną ciekawością i tęsknotą, jakiej jeszcze nie znał. Ta tęsknota była jakaś inna niż zwykle. Jakby bardziej widoczna – przybrała kształtów nieznajomej. Tęsknił teraz za żywą istotą, nie za czymś ulotnym, czego nie dało się dotknąć czy spróbować. Drżał na myśl, że mógłby pocałować jej usta, lub choćby dotknąć jej policzka czy włosów.

Przy pomocy służącej, która nosiła mu pod drzwi posiłki i zaraz potem uciekała, dowiedział się, kim jest dziewczyna. A była to dwudziestodwuletnia córka właściciela dworku, wywodząca się z ziemiaństwa szlachcianeczka o słodkim imieniu Telimena. Nie była nikomu zaręczona. Co pewien czas walczył ze sobą, aby nie pisać o niej poemacików, które już śniły się mu po nocach. Te słowa żądały zapisania. Dlatego pewnej nocy Rudolf musiał wstać z łóżka i przysiąść do pulpitu. A pisał hrabia przy świecy, do samego rana, póki go słońce poranne nie oślepiło do tego stopnia, że musiał odłożyć piórko na bok. Miał przed sobą pięć spisanych arkuszy papieru.

„Tylko jak ja jej to teraz dostarczę?”

Tu kwestia się komplikowała. Musiał znaleźć na tyle dyskretną osobę, żeby nie rozniosła plotek, że hrabia Michałowski pisze do panienki z dworku. Znał potęgę ludzkiego języka, dlatego najpierw dowiedział się, kto mógłby być dobrym i dyskretnym gońcem. Okazało się, że jest w pałacu jedna taka posługaczka, która nie umiała mówić i czytać. Jej praca, którą było sprzątanie, nie zmuszała jej do nauki pisania czy czytania. Miała ona małego synka, który wychowywał się w stajni razem z końmi hrabiego. Rudolf miał zamiar użyć do dostarczenia listu tych dwóch osób. Wezwał służącą do siebie wieczorem, żeby nie widziała jego twarzy. Usiadł w ciemnym kącie, w pomieszczeniu oświetlonym jedynie blaskiem dobywającym się z kominka. Służąca miała stanąć z daleka od niego, przy drzwiach.

– Stój tam, gdzie stoisz – rozkazał donośnie, kiedy chciała zbliżyć się do swojego pana, aby oddać mu cześć.

Kobieta zadrżała, przestraszona jego nieprzystępnym tonem. To był jej pierwszy bezpośredni kontakt w hrabią. Nigdy wcześniej nie było jej dane rozmawiać z wielkim panem, nawet z świętej pamięci ojcem obecnego pana.

– Mam dla ciebie kobieto zadanie, które wymagać będzie niezwykłej dyskretności. Chodzi o dostarczenie listu pewnej osobie. Nie wolno ci w żaden sposób przekazywać dalej tego, co tutaj usłyszysz. A żeby twoją dyskrecję zachować, otrzymasz sowitą zapłatę. Na komódce obok drzwi znajduje się list i stosowna moim zdaniem kwota.

Hrabia zaczekał, aż kobieta weźmie do rąk monetę i list. Widział z ciemności, jakie wrażenie zrobiła na niej podarowana kwota.

– List dostarczysz nie osobiście, ale przy pomocy twojego dziecka. Alej najpierw przysięgnij dyskrecję, za siebie o twojego syna.

Służąca skinęła głową, choć nie miała pewności, czy pan to zobaczy.

– Chodzi o pannę z dworu Rojków, niejaką panienkę Telimenę… Jeśli się spiszecie, ty i twój syn, otrzymacie kolejne takie zadanie. I najważniejsze: pod żadnym pozorem nie wolno wam mówić, kim jestem. Jasne?

Znów pokiwała głową.

– Możesz odejść – odparł łaskawie.

Skromna kobiecina miała ochotę ucałować pana po rękach, ale ten nie pozwolił jej zbliżyć się do siebie nawet na krok. Poszła więc, szczęśliwa ze swojego bogactwa. Teraz mogła kupić nowej tkaniny na suknię, mogła coś ładnego dziecku kupić, jak będzie posłana do miasta ze sprawunkami. Musi tylko dobrze objaśnić dziecku, co ma zrobić i jak. Jednak to nie było takie proste. Nie mogła mówić. Pozbawiona od dziecka daru mowy, teraz musiała zdać się jedynie na siłę werbalnego przekazu. Postanowiła zaprowadzić dziecko pod sam dwór, aby zaniosło list. Wiadomość była podpisana, więc nie było to nic trudnego. A następnym razem już Krzyś będzie wiedział, co ma zrobić i gdzie zanieść list.

Zatem Rudolf posłał swój pierwszy list miłosny. Utrudzony trzema tygodniami walki z samym sobą, odetchnął teraz. Spełnił jedną ze swoich maleńkich tęsknot. Wyobraził sobie, jak zachwycona będzie panienka, kiedy przeczyta ten piękny poemacik. Tak bardzo się mu spodobała ta idea, że zapragnął wysłać na drugi dzień kolejny i słać po jednym każdego dnia. Zakochany w swoim pomyśle i w wyimaginowanym zachwycie Telimeny, przysiadł znów do pisania. Miał zamiar pisać do rana…

Jednak zanim zaczął słać listy, nie zadał sobie jednego, bardzo ważnego pytania: co zrobi, kiedy panienka zechce jego ujawnienia się lub podania adresu, aby i ona mogła coś do niego napisać. Na razie nie żywił jednak takich obaw, nie żył takimi pytaniami, skłonny jedynie wierzyć temu, że miłość będzie platoniczna, że będzie otaczał się jej złudzeniem i żył marzeniami. Nigdy nie sądził, że kiedyś będzie musiał stanąć oko w oko z tą anielską panną i odpowiedzieć na jej spojrzenie i słowa skierowane ku niemu.

I tym sposobem Rudolf wysłał kolejne dwa listy, dzień po dniu. To dawało już trzy.

26 IX 18… r.

„Tyleż radości daje mi to pisanie do Ciebie, Aniele zesłany z Nieba. Jakże mi cudownie słać do Ciebie te słowa, kiedy wiem, że Cię one ucieszą. Powiem Ci skrycie, że tak mi się serce rwie na pół z tęsknoty, że pisać przestać nie umiem.”

27 IX 18… r.

„Nadal pamiętam Twoje spojrzenie, kiedy widziałem Cię, Miła, po raz pierwszy. Jakże ono mnie prześladuje po nocach, jakże spać nie mogę przez nie. Jedno Twoje spojrzenie dałoby mi teraz tyle radości, co słodki smak nektaru, upajałbym się nim.”

Ale czwartego listu postanowił hrabia już tak prędko nie wysyłać. Kobieta, która brała listy, miała mu bowiem do przekazania wiadomość przy pomocy swojego mówiącego synka. Chłopczyk miał siedem lat i był małym mądralą. Umiał także trzymać język za zębami, wszak niewiele mówił, mając za towarzystwo konie i niemówiącą matkę. Stronił od ludzi. Co zatem powiedziało to trochę dzikie stworzonko:

– Pani chce znać adres pana, bo chce napisać.

– Nie! – warknął swoim grubym głosem Rudolf. Dziecko i kobieta wyszli z pokoju hrabiego, aby nie rozsierdzać bardziej swojego pana. Pan bowiem uderzył przy tym słowie pięścią w stolik, który miał pod ręką. Potem zadrżał ze strachu, bo poczuł nóż na gardle. „Nie, nigdy!”

Dał sobie jednak ostatecznie czas do namysłu. Cóż mogłyby ostatecznie zrobić mu jej słowa? A jeśli ona chciała napisać mu, że jest zbyt nachalny i żądać, aby się od niego odczepiła? Tego biedak nie przemyślał. Nie był w stanie przewidzieć, co ona napisze i jakie będą jej prawdziwe, osobiste wrażenia czy przemyślenia. Musiał przemyśleć sprawę, zanim podejmie kolejny ruch. Bał się, że ściągnie na siebie kłopoty, kiedy sprawa wyjdzie na jaw. Musiał więc zmienić posłańca, aby panienka nie wyciągnęła prawdy z chłopca albo nie śledziła go aż do pałacu. Musiał też pozbyć się służącej i jej syna – wysłać ich do miasta na służbę do kogoś innego. Postanowił wezwać swojego wiernego służącego, Teofila, osobę którą darzył całkowitym zaufaniem.

5. W objęciach romantyzmu

…tak mi się serce rwie na pół z tęsknoty, że pisać przestać nie umiem.

Lena dokładnie rozpytała służące o posłańca, który dostarczył list. Mówiły, że to był siedmioletni chłopczyk, którego nigdy nie widziały w okolicy. Nie znały jego pochodzenia, a dziecko nie umiało się nawet przedstawić. Tylko drżącą rączką podało im list i uciekło. Nie poczuwały się w obowiązku biegania za nim i śledzenia. Musiała więc Telimena po pierwszym liście zadowolić się jedynie jego cudownym, słodkim wybrzmieniem.

Czytała go kilkanaście razy, raz po raz dostrzegając w nim inne emocje. A to zachwyt, a to tęsknotę, a to znów obudzoną na nowo nadzieję. Rozbudziła w kimś na nowo chęć do życia! To musiał być początek wielkiej miłości. Zamyślona panienka stała się bardziej roztargniona i zamknęła się w swoim pokoiczku. Nie chciała nawet słyszeć tego wieczora o nauczaniu dzieci.

– Jutro, proszę – mówiła utrudzona rozwiązywaniem zagadki listu. Może ten ktoś zawarł tam swoją tożsamość? Może wystarczyło tylko przypomnieć sobie kogoś, kogo widziała niedawno temu? Jedno było pewne: adorator chciał być anonimowy i „skrycie” ją wielbić. Uważał, że nie robi niczego złego, posyłając jej te słowa. A ona była innego zdania.

– Jak mógł skazać mnie na takie męki niepewności?! – buntowała się jeszcze w łóżku, kiedy już miała zasypiać.

Rankiem następnego dnia, tuż po śniadaniu otrzymała następny list. Od razu rozpoznała pieczęć nadawcy naznaczoną dużą literą „R”. Wszystkie oczy domowników spoczęły na niej. Rodzice popatrzyli na nią z dumą, rodzeństwo z zaciekawieniem. Ledwie jednak dziewczyna dostała list, zapytała prędko doręczycielkę:

– A posłaniec? Czy jest jeszcze?!

– Nie. Dziecko poszło dawno temu.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś?! – zdenerwowała się panienka.

– W trakcie posiłku nie wypada przeszkadzać państwu – wyjaśniła prędko swoje postępowanie.

– Och! – westchnęła Lena rozczarowana i ukryła twarz w dłoniach.

– Czy mam następny razem powiadomić panienkę o przybyciu posłańca?

– Tak! – odparła trochę poirytowana, ledwie zapanowała nad tonem swojego głosu.

Trzydziestoletnia kobieta z czepkiem na głowie, dygnęła i odeszła.

– Córciu, nie denerwuj się tak – prosiła ją mama, kiedy zostały same. Dzieci poszły do swoich spraw, a tato, jakby nigdy nic, zasiadł na fotelu z gazetą. Sprawiał wrażenie najmniej zainteresowanego jej sprawą. W gruncie rzeczy jednak zaczynał się niepokoić stanem nerwowym córki. Obiecał sobie, że jeśli będzie coraz gorsza, znajdzie delikwenta i przyprowadzi jej go osobiście. Ale najpierw zapyta, jakie intencje ma ów mężczyzna. Jeśli byłby to tylko nieszkodliwy flirt, przymknąłby oko. Ale serce dziewczyny ogarnął romantyczny amok, zwłaszcza po tym, co przeczytała w kolejnym liście od tajemniczego wielbiciela.

– …tak mi się serce rwie na pół z tęsknoty, że pisać przestać nie umiem.” – przeczytała na głos ostatni ustęp tego poemaciku. – Och, mamo! Jakże ja mogę nie wiedzieć, kto to jest?! Przecież powinnam zapamiętać twarz, jakieś spojrzenie, słowo… – łamała sobie głowę panienka, a na jej bladych licach pojawił się ciemnoróżowy rumieniec.

– Wszystko w swoim czasie wyjaśni się – powiedziała mama tak, jak wczoraj. Dzień wcześniej cieszyła się z tego, że córka ma adoratora. Teraz i ona zaczynała widzieć w zachowaniu Leny szkodliwe efekty uboczne tej jednostronnej korespondencji.

Trzeciego dnia panna Telimena Rojek wstała skoro świt i zamiast na śniadanie, poszła prosto na podwórko, aby czekać na chłopca z listem. Chodziła w tę i drugą stronę, zdecydowana wyczekiwać do samego wieczora, aby tylko móc poznać imię nadawcy. Nie pomogło proszenie rodziców, aby córka zjadła z nimi posiłek. Nie pomogły też i nalegania dzieci, które niepokoiło zachowanie zwykle rozsądnej i opiekuńczej siostry. Tylko szesnastoletnia Lucyna domyślała się, co przeżywa Lena. Wszak i ona była zakochana i wyczekiwała nieustannie listu z miasta. Poznała tam pewnego młodzieńca na balu w lecie, kiedy była u ciotki.

Tymczasem Telimena przemierzała podwórko z upartością barana, który jak się zaprze, to już nie odpuści. I doczekała się! Zza płotu wyszedł siedmioletni, rudy chłopaczek, który niósł w ręce list. Na jego widok zamarła, podobnie jak on na jej widok. Odwróciła się ku niemu i zaczekała z drżeniem serca, aż podejdzie. Mały owszem podszedł ku niej i podał jej list, ale kiedy zapytała o nadawcę, nie był w stanie rzec ni słowa:

– To twój pan kazał ci ten list przynieść? Skąd jesteś? Powiedz? – obrzuciła go pytaniami.

Dziecko milczało uparcie. Pomyślała sobie, że może jest głodne, więc zabrała je najpierw do pomieszczeń gospodarczych, gdzie gosposia robiła zaprawy. Tam to kazała podać dziecku coś do jedzenia. Ale mały nie był głodny.

– Skąd jesteś? – zapytała znów cierpliwie.

Krzysiu był onieśmielony. Piękna panienka mówiła do niego ładnie, ale pytała o coś, o czym nie wolno mu było mówić. Trzymał więc Krzysiu język za zębami i modlił się, żeby mu panienka pozwoliła odejść.

– Niechże go panienka puści – odezwała się w końcu gospodyni.

– Nie! Ja muszę wiedzieć! – upierała się.

– Nic nie powie. Pewnie zobowiązany do milczenia – ona jedna to rozumiała, że jak tajemnica, to trzeba dochować choćby i do grobowej deski.

Telimena westchnęła. Nie wiedziała, co robić. Mogła tylko przekazać nadawcy listów, aby pozwolił jej napisać.

– Powiesz swojemu panu, aby pozwolił mi do niego napisać?

Chłopiec kiwnął głową. Ale wtedy dziewczyna postanowiła kuć żelazo, póki gorące.

– Zaczekaj tutaj! Podam ci list dla twojego pana! – Poderwała się i pobiegła do swojego pokoiczku, aby napisać prędko kilka zdań.

„Szanowny Panie, miłe mi są Pańskie słowa. Proszę w zamian podać mi Pana imię. Pragnę podziękować z serca i osobiście…”

– Nie, to głupie! – potargała list. Wzięła następny pergamin i zaczęła innymi słowy:

„Pięknie dziękuję za trzy cudowne listy. Czy w zamian poznać mogę imię Pana?”

Postawiła duży pytajnik na końcu zdania i zalakowała3 papier. Potem pozostało już tylko podać list posłańcowi. Ale kiedy Lena przestąpiła próg pomieszczenia, w którym pozostawiła tego małego doręczyciela, okazało się, że już go tam nie ma. Co miała do powiedzenia gosposia?

– Tylko na chwilę wyszłam, żeby mu jabłko dać na drogę, a on… uciekł! – mówiła zakłopotana. Panienka usiadła utrudzona na krześle przy stole i wsparła swoją śliczną główkę na dłoni. Potem wyciągnęła list od tajemniczego wielbiciela i przełamała pieczęć. List do niego miała zamiar dać chłopcu jutro. Tymczasem przeczytała w myślach słowa: „Nadal pamiętam Twoje spojrzenie, kiedy widziałem Cię, Miła, po raz pierwszy. Jakże ono mnie prześladuje po nocach, jakże spać nie mogę przez nie. Jedno Twoje spojrzenie dałoby mi teraz tyle radości, co słodki smak nektaru, upajałbym się nim.”

Telimena zakochała się po same uszy w tych słowach. Ileż było w nich nietajonej tęsknoty, ileż desperacji! Była dla niego kimś bardzo niezwykłym. I co najważniejsze, teraz była pewna, że musieli się kiedyś widzieć. Pisał o spojrzeniu, którego już kiedyś doświadczył.

– Och, Natalio, kto to jest? – zapytała gosposię. Potem podniosła się i wyszła.

Czterdziestoletnia służąca wzruszyła tylko ramionami i powiedziała pod nosem:

– No to się panienka zakochała na zabój.

Wstała następnego dnia z wielką determinacją, aby jeszcze dziś poznać imię i nazwisko tego mężczyzny, który umierał po nocach z tęsknoty za jej spojrzeniem. Ale jej oczekiwania były dziś daremne. Nie doczekała się listu w godzinach śniadania. Przykazała służącym, że jak tylko chłopiec się zjawi, mają go zamknąć w kuchni4 i przypilnować. Minęła jednak pora obiadu, podwieczorka i kolacji… Dziś posłaniec nie dotarł. Była Lena niezwykle zawiedziona. Przez cały dzień snuła się jak zjawia po dworku lub po sadzie, oczekując na coś, co w ostateczności nie nadeszło. Tym razem to ona nie mogła spać, stęskniona kolejnych słów uwielbienia dla niej.

Podobnie też i było następnego dnia. Była niedziela, a Telimena nawet nie miała ochoty jechać na Mszę Świętą. Zmuszona jednak została przez ojca, który martwił się stanem córki. Zawsze pogodna i ochocza do pomocy, stroniła teraz od swojego rodzeństwa, tylko smuciła się i rozmyślała. Nie służyła jej ta znajomość, jeśli można ją tak było nazwać. Tylko nalegania żony, aby dał temu czas, zachowały jego nerwy na wodzy. Ostatecznie młoda dama nie umrze z tęsknoty za listami od kogoś, kogo przecież jeszcze nie poznała.

Ale poniedziałek przyniósł Lenie odmianę losu. Tym razem nie musiała wyczekiwać na posłańca. Bowiem do jadalni, jeszcze podczas śniadania, został wprowadzony dostojny, wciąż jeszcze młody człowiek, który miał dla niej wiadomość. Wszyscy zapatrzyli się na tego wyjątkowego służącego. Widać przybył od wielkiego pana.

– List dla panienki Telimeny Rojek – oznajmił.

Dziewczyna powstała i podeszła do niego. Przyjrzała się twarzy poważnego, czterdziestoletniego mężczyzny. Przez moment pomyślała, że to może on był jej wielbicielem. Nie znała go jednak, więc porzuciła prędko tę niedorzeczność.

– Kto jest nadawcą listu? – zapytał tym razem pan Rojek, a nie jego córka. Wstał i zbliżył się do służącego. – Mam prawo wiedzieć, kto zakłóca spokój mojej córki!

– Tato, uspokój się! – prosiła Lena. Nie chciała, aby jej ojciec był tak niemiły dla tego wytwornego doręczyciela.

Po chwili dołączyła także do nich mama, która odciągnęła na bok swojego męża.

– Pan nie pozwolił mi ujawniać swojej tożsamości – wyjaśnił zgrabnie.

– Czy mogłabym jednak nadesłać i ja dla niego jakąś wiadomość?

– To nie było zabronione – odparł Teofil zastanowiwszy się krótko.

– Będzie pan tak uprzejmy zaczekać na mnie – poprosiła.

– Tak.

– Mamo, dajcie co do picia – rzuciła prędko, nie wiedząc, jak wysławiać się o tym wytwornym gościu. Swoją drogą, jeśli posłaniec wyglądał tak dystyngowanie, kimże był jego pan?! Poszła do swojego pokoju.

Usiadła do pulpitu i drżącymi dłońmi, przejęta tym nowym odkryciem, otworzyła czwarty list i przeczytała jego zwartość.

30 IX

„Wierność w moim sercu wyryta, skłania mnie po raz kolejny do napisania do Ciebie, Miła. Z lubością posyłam Ci słowa pełne uczuć słodkich, które co rusz wzrastają we mnie, kiedy o Tobie myślę.”

Wyobraziwszy sobie romantycznego kochanka jako mężczyznę młodego, majętnego i niepozbawionego uroku osobistego, przypomniawszy sobie o poprzednim liście, napisała:

30 IX

„Jestem niezmiernie wdzięczna za wszystkie cudowne słowa skierowane ku mnie. Jakże chciałabym zapamiętać to spojrzenie, za którym Pan tak tęskni. Nie pamiętam jednak nikogo, kto darzył by mnie niezwykłym spojrzeniem ostatnimi czasy. Czy będzie Pan tak uprzejmy przypomnieć mi swoje imię?

Telimena Rojek”

Napisała ten list, zdając sobie sprawę, że może jednak tak szybko nie poznać imienia swojego wielbiciela. W jej sercu jednak zaświtała nadzieja:

– Któregoś dnia je poznam i przypomnę sobie tego mężczyznę.

6. Bezimienny

Niech dla Ciebie na zawsze pozostanę tylko człowiekiem darzącym Cię z daleka uczuciem, mężczyzną bez żadnego imienia.

Posłał do miasta niemą służącą oraz jej synka, aby nie doszło do wyjawienia tajemnicy. Kobieta miała pracować w jego willi, miała też dostarczyć list do jego wiernego służącego. Miał zamiar niezwłocznie sprowadzić Teofila do siebie. Tylko na nim mógł polegać w tak dyskretnych sprawach.

Tym razem uznał, że musi być bardziej ostrożny. Wysłał posłańca konno i kazał mu nadjechać nie od strony drogi do pałacu, ale z bocznej drogi, do której posłaniec miał dotrzeć poprzez lasek brzozowy. Chciał, aby za każdym razem Teofil nadjeżdżał z innej strony, tak aby panienka nie mogła się domyślić, od kogo dochodzą te wieści.

Ale tego jesiennego przedpołudnia służący nie tylko zawiózł jego romantyczne wyznania do jego wyśnionej damy. Przybył do niego z innym listem, który podał mu do rąk własnych.

– Co to, Teofilu? – zdumiał się. – Czyż nie dostarczyłeś listu?

– Panie, to list od… – nie wymienił jej imienia. Nie wiedział, czy może je wypowiedzieć na głos – do tego stopnia był dyskretny. Bał się, że nawet i głuche ściany mogłyby zdradzić ten sekret, który przysiągł strzec aż do śmierci.

Rudolf wziął list i przypatrzył się pieczęci odbitej na lace. Widniała na niej duża litera „T”.

– Jak to wytłumaczysz? – odezwał się gniewnie.

– Wszak pan nie zakazał odpisać – odparł przestraszony warczącego tonu hrabiego.

– Tak, masz rację – rzekł i zapatrzył się na list. Siedząc wygodnie na swoim fotelu, wygrzewał się przed kominkiem, na którym wesoło tańczyły płomyczki ognia. W pałacu było zimno, a on nigdy nie korzystał z pięknej pogody. Zresztą w ogóle nie wychodził na spacery, nawet nocą. – Możesz odejść – skinął na niego ręką.

Służący ukłonił się i odszedł, pozostawiwszy swojego pana w dziwnym nastroju. Mężczyzna już nie wyglądał mu na zdenerwowanego, ale na przejętego. Trzymał w dłoni list i nie wiedział, co ma z nim zrobić. Ostatecznie uznał, że pan otworzy wiadomość, kiedy zostanie sam.

Rudolf przełamał w końcu pieczęć i drżącymi z przejęcia dłońmi rozłożył kartkę. Jego zielone oczy zaczęły przebiegać po zapisanych tam elegancką literą słowach.

– Czy będzie Pan tak uprzejmy przypomnieć mi swoje imię? – przeczytał szeptem kilka razy.

Była mu wdzięczna, chciała go poznać albo sobie przypomnieć, kim był. Ale przecież nigdy go nie widziała, nie mogła. A imię? Wiedział, że jeśli poda jej swoje imię i nazwisko, będzie wiedziała, skąd pochodzą listy. Zawsze mógł się jeszcze wycofać, zerwać tę pisaninę. Ale jego serce w tej chwili ujrzało efekty swoich poczynań. Panna była zainteresowana, chciała podtrzymać korespondencję, sama słała do niego wiadomości.

– Tylko to imię… – szepnął w swoje palce. Dotykał swoich spierzchniętych warg. Z wrażenia zaschło mu w gardle. – Skoro chcesz, Telimeno, poznać moje imię… dobrze. – Wpadł w tej chwili na świetny pomysł.

Niezwłocznie przysiadł do pulpitu, korzystając z południowego słońca, i zaczął kreślić coś więcej niż tylko sam poemat pochwalny na cześć pięknej damy. To miał być początek ich poważnej korespondencji. Dama chciała go poznać? Proszę bardzo! Ale tylko na jego zasadach. Naturalnie nie myślał o tym, aby kiedykolwiek spotkać się z nią oko w oko. Wolałby umrzeć niż dać się jej zobaczyć i przeżyć koszmarny wstyd, który i tak by go zabił. Wolał konać z tęsknoty za nią niż przed odejściem zapamiętać choćby jedno jej spojrzenie pełne obrzydzenia i pogardy dla niego.

„Zaskoczyłaś mnie Pani tym listem. Nigdy nie spodziewałem się, że zechcesz mi odpisać. Miałem wielbić Cię skrycie, jedynie słać Ci wyrazy szacunku i czułości. Ale sama wyciągasz ku mnie swoją dłoń, śląc mi na piśmie swoją prośbę. Chcesz pani wiedzieć, czyśmy się widzieli, kiedy? Nie. Ty z pewnością nigdy mnie nie widziałaś, ja widziałem Ciebie raz zaledwie. Pewnie wyda Ci się to pisaniną szaleńca, ale ten jeden raz sprawił, że zapadłaś mi głęboko w sercu… – pisał i pisał, a ręce drżały mu coraz bardziej. Był coraz bardziej przejęty. Znów odsłaniał przed nią swoje serce, wiedząc, że nigdy nie będzie mu dane dotknąć jej dłoni. Platoniczna ta miłość miała swój koniec tam, gdzie miała i początek: w wieczności. Nic, co poza duchową wiecznością, nie miało prawa zaistnieć: ani dotyk, ani zapach, ani słyszenie czy mowa osobista. Dotknięty tą myślą, nalał sobie wina, aby móc pisać dalej. – Teraz chcesz także i moje imię poznać? Dobrze, zatem powiem Ci je, ale nie będzie miało ono dla Ciebie nigdy żadnego znaczenia. Nie chcę, abyś roiła sobie w głowie na mój temat rzeczy, które nigdy nie pokryją się z rzeczywistością. Niech dla Ciebie na zawsze pozostanę tylko człowiekiem darzącym Cię z daleka uczuciem, mężczyzną bez żadnego imienia.

Z wyrazami czułości

Bezimienny”

Skończył pisać, złożył podpis i zaczął czytać. Spodobało mu się, jak zręcznie wyszedł z tej pułapki, w jaką zagnała go śliczna panienka z dworku. Już nie mógł doczekać się, aż dama mu odpisze! Najpierw jednak musiał jej odesłać ten list. Czy wypadało jeszcze tego samego dnia odpisywać? Czyż nie pragnął z całego serca przeczytać znów nowe słowa skreślone do niego przez dłoń Anioła z łąki?

– Nie, nie! To za szybko! – poderwał się z miejsca, porzuciwszy pisanie. Lada chwila miał zjeść obiad, potem miał zamiar czytać do wieczora. Otrzymał także parę listów od wspólników ojca, z którymi miał utrzymywać korespondencje biznesową. Musiał skupić się na odpowiedzi… ale teraz jego myśli były daleko od poważnych interesów. Przyłapał się na tym, że jest podniecony! Ekscytowała go ta literacka przygoda.

Niezwłocznie przysiadł znów do pulpitu, aby jeszcze raz przeczytać jeden i drugi list i zalakować. Miał zamiar natychmiast odesłać panience wiadomość. Ostatecznie jednak pomyślał sobie, że wygodniej będzie dla niej, jeśli wyśle posłańca jutro, aby mogła mu odpisać, wypoczęta po nocy i po śniadaniu, które wzmocni jej siły. I tylko ta troska o nią powstrzymała go od działania. Będzie mogła wysłać mu list jego służącym, który będzie musiał zaczekać, aż poda mu dla niego odpowiedź.

Tymczasem sięgnął po listy nadesłane z miasta. Jeden od barona, drugi od jakiegoś kupca. Obydwaj nalegali, aby spotkał się z nimi osobiście, aby omówić najważniejsze sprawy spółki, która przynosiła świętej pamięci hrabiemu Michałowskiemu wielkie zyski. Takiej sprawy nie wolno mu było zaniedbać. Musiał stawić się w mieście góra do dwóch tygodni. Jeszcze nie wiedział, w jaki sposób zorganizuje to spotkanie, ale był pewien, że nie wyściubi nosa ze swojego domu.

Póki co mógł pisać do swojej platonicznej miłości. Potem miał zamiar pisać do niej z miasta. Zadowolony z przysłanego mu listu, sięgnął do niego jeszcze raz i zaczął zachwycać się nad ślicznością stawianych przez panienkę liter. Szczególnie podobała się mu litera „T” przy jej imieniu. Potem odnalazł w treści nie tylko elegancję, ale i polot, które wysoce przypadły mu do gustu. Panienka musiała być dobrze wykształcona. Niebawem miał dowiedzieć się o niej znacznie więcej! Serce zabiło mu mocniej na myśl o tych długich wiadomościach, które będą do siebie słali. I raz tylko jeden wyobraził sobie, jak byłoby usłyszeć w tych ścianach jej głos, aby chwilę później przegonić to marzenie precz.

– Nigdy – rzekł na głos i zapatrzył się w okno na wysoki pagórek, który widział z okna swojego pokoju.

7. Poważna korespondencja

Od chwili, gdy poznałam Pańskie „imię”, stało się ono dla mnie cenne.

Co poczuła Telimena, kiedy przeczytała list od Bezimiennego? Przede wszystkim na widok doręczyciela listu zabiło jej mocniej serce. Nie żeby Teofil wzbudził w niej uczucia, lecz był to sam fakt, że oto właśnie doręczał jej upragnione wiadomości. Tajemniczy wielbiciel odpisał na jej wiadomość. Tak była ciekawa, co zawiera list, i tak spieszyło się jej do odpisania, że wyszła w trakcie śniadania.

– Córko! – upomniał ją ojciec. Ale pani Rojek położyła tylko swoją pełną cierpliwości i pobłażliwości dłoń na jego dłoni i uśmiechnęła się, żeby pozwolił Lenie na to nietaktowne względem całej rodziny zachowanie.

– Pozwól jej, ona tak bardzo się cieszy tą korespondencją. – Dodała czuły uśmiech.

– Byleby tylko nie przyniosła ona więcej szkód niż pożytku – rzekł cicho, po czym zarządził służącej, aby podała posłańcowi posiłek. Zaprosił go do stołu.

Tymczasem zauroczona panienka czytała list od mężczyzny, który podpisał się:

– Bezimienny – powtórzyła na głos. Na początku ją to rozczarowało, ale potem zaintrygowało. Mężczyzna był tajemniczy. Dała się wciągnąć w tę jego grę. Napisała tymi słowy:

31 IX

„Drogi Bezimienny

Dziękuję, że napisał Pan odpowiedź na mój list. Wiem już teraz zatem, że nigdy Pana nie widziałam, a Pan mnie tak. Czyż widział mnie Pan z ukrycia? Lub na jakim balu, gdzie nie mogłam się odnaleźć? Bywam u cioci w mieście, ale od balów stronię. Jak już na nich jestem, trzepoce mi serce, drżą mi dłonie. Zbyt wielu kawalerów na raz, zbyt wiele osób, które mogłabym niechcący pominąć – być może ważnych osób. To wtedy widać musiałam nie zauważyć, jak mi się Pan przyglądał. Proszę mi wybaczyć.

Myli się Pan, jeśli uważa, że Pańskie imię będzie mi się kojarzyło z nic nieznaczącą dla mnie osobą. Od chwili, gdy poznałam Pańskie „imię”, stało się ono dla mnie cenne. Będę z nim wiązała nadzieje i marzenia. Uzasadniam to uczuciem, którym darzył mnie Pan w poprzednich listach. Są mi one bardzo drogie. Czytam je codziennie i wyobrażam sobie, jaka dłoń je skreśliła, jak wygląda nadawca tych wiadomości. Musi On odznaczać się romantyczną naturą, tak bliską mnie samej. Musi to być Ktoś o wielkim sercu, skoro zobaczył we mnie anioła, a do aniołów to ja nie należę.

Tak wiele mam Panu do napisania o sobie! A moja ręka drży! Spieszę się. Posłaniec od Pana czeka już na mnie w jadalni. Och, czyż mogę liczyć na kolejną odpowiedź?

Telimena Rojek”

Zakończyła swoją, nieskładną jej zdaniem, wypowiedź i poszła oddać list posłańcowi. Idąc tam, już przypominała sobie słowa z jego listu. Już nie mogła się doczekać, aż on odpisze na jej wiadomość. Czego dowie się o nim z następnej wiadomości? Tak była zajęta tą korespondencją, że zupełnie zaniedbała swoje młodsze rodzeństwo. Obiecała sobie, że po śniadaniu pouczy ich znów czytać i pisać. Jej najstarsza siostra Lusia chciała z nią porozmawiać. Telimena należała do osób słownych, czekał więc ją dzień wypełniania siostrzanych obowiązków. Na wspomnienie listu od tajemniczego mężczyzny, poczuła łaskotanie w swoim sercu. Była taka szczęśliwa, że ktoś darzył ją takimi względami. Jeszcze nie wiedziała, kim on jest, ale już w myślach zaczynała roić sobie jego wygląd. Nawet przez moment nie domyślała się, jak daleka jest do prawdy.

Niezbyt mogła skupić się na nauce młodszych dzieci, zamyślała się, zapominała, gdzie jest i co robi. Wciąż przypominała sobie słowa wiadomości – pragnęła znów zanurzyć się w tej lekturze, aby móc odnaleźć między strofami coś niezwykłego, co powiedziałoby jej, kim on był. Ale tuż po obiedzie Lucyna poprosiła ją o rozmowę w cztery oczy. Udały się więc razem na spacer do ich ulubionego lasku.

– Nie chciałam ci zawracać głowy Lenko, bo wiem, jak bardzo przeżywasz ostatnimi czasy tę korespondencję… – Lusi zabrakło mowy w ustach. Bardzo chciała się zwierzyć swojej siostrze z sercowych rozterek, ale nie wiedziała, jak ma je wypowiedzieć słowami.

– Mów, siostrzyczko – zachęciła ją łagodnie starsza siostra. Lusia westchnęła i wyznała:

– Poznałam kogoś w mieście na balu. Wtedy, w lecie, kiedy ciocia mnie do siebie zaprosiła.

– W lipcu?

– Tak.

– Któż to taki?

– Wywodzi się z zamożnej rodziny kupieckiej.

– Tak? – zachęcała ją dalej do mówienia, patrząc pod swoje stópki. Właśnie szły po opadłych z drzew po ostatnich wiatrach, gałązkach, które przeszkadzały im swobodnie przechadzać się.

– Obiecał, że do mnie napisze, ale do dziś nie otrzymałam od niego wiadomości.

– Czy dał ci swój adres korespondencyjny?

– Tak.

– Zatem napisz do niego pierwsza!

– Och, nie śmiem. To nie wypada.

– Przecież nie musisz pisać do niego od razu listu miłosnego. Napisz jak dobra znajoma z zapytaniem o zdrowie. Skoro obiecał, że napisze, a tego nie zrobił, widać coś się stało. Upewnij się, inaczej wciąż będziesz żyła w niepokoju.

– Och! Tak chciałam właśnie zrobić, ale boję się.

– Czego?

– Że wystawię się na śmieszność.

– Lusiu – Lena zatrzymała się i popatrzyła w smutne oczęta siostry. Wyglądała jej na zakochaną. – To żadna śmieszność, pytać o zdrowie znajomych.

Dziewczyna spuściła swoją główkę i zapytała:

– Czy mogłabyś szepnąć słówko cioci, żeby tym razem zaprosiła mnie? Wiem, że lubisz tam jeździć i że ciocia darzy cię szczególnymi względami… – znów zaniemówiła. Nie umiała prosić wprost, tylko zawsze sugerowała, a potem urywała temat, jakby kierowała się wewnętrznym pesymizmem.

– Oczywiście! – rzekła prosto z serca. Pasowało jej to, zwłaszcza teraz, gdy prowadziła tę tajemniczą korespondencję. Lucyna pojedzie do miasta, aby spotkać swojego znajomego, a ona będzie miała pretekst, aby zostać w domu i pisać z Bezimiennym. To jej bardzo odpowiadało.

Twarz Lusi poweselała. Dziewczyna dała całusa swojej siostrze w policzek, a potem już razem poszły sobie na wesoły spacerek. Miały nadzieję, że przyniosą do domu jakieś smaczne grzyby lub nowe kwiaty do zielnika dla Ignasia i Małgosi.

8. Zazdrosna nicość

Nicość taka jak ja, jest po to, aby przejść obok niej obojętnie i zapomnieć o niej.

Kiedy czytał jej odpowiedź, uderzyła go jedna rzecz. Telimena bywała na balach w mieście i, choć tego nie lubiła, spotykała tam wielu młodych kawalerów. Kiedy trafił na ten ustęp listu, podniósł się gwałtownie z fotela i porzucił wiadomość na stoliku podręcznym. Właśnie pojął, że dziewczyna może mieć znacznie więcej adoratorów, którzy będą mieli większe szanse w zalotach niż on. Chwilę potem zaśmiał się ze swoich myśli. Na początku pisał do niej bez nadziei na jakąkolwiek odpowiedź. Chciał raczyć się samym jedynie pisaniem do niej poemacików. A teraz, kiedy dostał o wiele więcej niż śmiał chcieć, zaczynał być zazdrosny.

– Głupcze, przecież doskonale wiedziałeś, że z tego nigdy nic będzie! – zrugał samego siebie.

Nie miał ochoty na dalsze czytanie tego listu. Spodziewał się, że zaraz Telimena wyzna mu, że poznała tam kogoś i zapyta go, czy to przypadkiem nie on do niej pisze. Żeby zagłuszyć ciekawość i ten nagle odkryty, niewygodny fakt, podszedł do półki z książkami i sięgnął po pierwszą z brzegu. Ze złością powrócił do fotela, z którego dopiero co się poderwał, i usiadł, żeby czytać. Przewrócił okładkę, potem pierwszą stronę i zaczął wodzić oczyma po literach… lecz nie rozumiał ani słowa. Wciąż tylko zerkał na porzucony na stole list od ukochanej. Walczył z samym sobą przez minutę. Potem z wściekłości sięgnął po kartkę, zmiął ją i rzucił się ku kominkowi, aby dokonać całopalenia tej wiadomości. Lecz kartka nie chciała się odkleić od jego ręki, a raczej on nie chciał od tak jej porzucić, bez przeczytania tego, co było tam dla niego napisane. Wszak ledwie zaczął czytać. Rozłożył kartkę na powrót i zaczął pochłaniać kolejne słowa i zdania.

– Od chwili, gdy Poznałam pańskie „imię” stało się ono dla mnie cenne – czytał sobie szeptem, a z każdym kolejnym zdaniem jego serce coraz bardziej miękło, przynosząc mu ulgę i nadzieję. – Będę z nim wiązała nadzieje i marzenia. Uzasadniam to uczuciem, którym darzył mnie Pan w poprzednich listach. Są mi one bardzo drogie. Czytam je codziennie i wyobrażam sobie, jaka dłoń je skreśliła, jak wygląda nadawca tych wiadomości. Musi On odznaczać się romantyczną naturą, tak bliską mnie samej. Musi to być Ktoś o wielkim sercu, skoro zobaczył we mnie anioła, a do aniołów to ja nie należę.

Przysiadł znów na fotelu i zaczął analizować jej słowa od nowa. Wyglądało na to, że jednak wzbudził w niej pewnego rodzaju przywiązanie. Lecz było to na razie przywiązanie do słów. Dziewczyna zaczynała go sobie wyobrażać.

„Nie mogę jej na to pozwolić! Nie może mnie zrobić w swoich myślach romantycznym Adonisem, który okaże się kiedyś poczwarą! I te słowa, że nie jest aniołem…” Zmienił miejsca do siedzenia, tym razem wybrał krzesło przy pulpicie. Zaczął kreślić słowa odpowiedzi:

31 IX

„Aniele Cudowny

Nie mógłbym się aż tak bardzo pomylić w rozpoznawaniu natury ludzkiej po spojrzeniu na jej właściciela. Jedno tylko spojrzenie, a także i Twoje słowa do mnie pisane, pokazały mi Twoją dobroć i czułe serce. Zaledwie kilka słów skreśliłem, a Ty obdarzyłaś mnie przywiązaniem, na które nie zasługuję. Tak, piękna Telimeno, nie zasługuję na jedno choćby Twoje spojrzenie. Dlatego nie mogłaś mnie dostrzec. W nicości niczego się nie dostrzega. Nicość taka jak ja, jest po to, aby przejść obok niej obojętnie i zapomnieć o niej.

Jeśli mógłbym Cię prosić o coś… nie śmiem, ale spróbuję. Proszę, nie staraj się mnie sobie wyobrażać. Niechaj pozostanę w Twoich myślach jako mężczyzna bez twarzy, bez żadnego kształtu ciała czy choćby koloru oczu. Wiem, że to może być trudne, z reguły zawsze jakoś czytelnik wyobraża sobie postać opisaną w książce. Nigdy jednak nie jest ona taką, jaką widział ją autor. Podobnie jest z listami. Widzisz we mnie romantyzm i wielkie serce. Niech one nie będą synonimem pięknej twarzy, smukłych dłoni i zgrabnej sylwetki uwodzicielskiego młodzieńca z romansu.

Bezimienny”

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie napisał jej zbyt wiele o sobie samym. List przekazywał jej jedno: że jest niegodnym jej uwagi ze względu na wygląd. Musiał dopisać coś jeszcze, aby nie skupiać się na samym tylko wyglądzie.

„Ale kiedyś będziesz jej musiał to powiedzieć, Rudolfie.” – powiedział w myślach do siebie samego.

– Jeszcze nie, nie teraz! Zresztą ona nigdy mnie zobaczy, przysięgam to sobie samemu! – złożył uroczystą przysięgę, której miał zamiar dotrzymać. Potem napisał krótkie Post Scriptum:

„Być może znajdziesz Pani w swoim życiu kogoś godniejszego swojej uwagi, skoro bywasz na balach. Nie krępuj się wówczas powiedzieć mi o tym i pozostawić w nicości bezimiennego adoratora, który boi się własnego cienia.”

Co chciał przez to jej przekazać? A właściwie co chciał pokazać samemu sobie? Że nie powinien żywić nadziei, lecz przygotować się na dzień, gdy ona napisze, że z kimś się zaręczyła, lub dzień, gdy nie nadejdzie już od niej żadna odpowiedź.

9. Niecierpliwa

Wystarczy oderwać oczy od cienia, aby dostrzec światło wszędzie indziej.

1 X

„Drogi Bezimienny

Jakże może Pan żądać ode mnie, abym traktowała Pana jak nicość niegodną mojej uwagi?! Czyż nie okazuję Panu moim pisaniem należytego zainteresowania? Czyż źle odpisuję na Pańskie wiadomości? Jeśli czymś Pana uraziłam, proszę mi wybaczyć i nakreślić sprawę.

Ja w mieście bywam rzadko, raczej tylko dla cioci samej. Ona nie ma dzieci. Ma męża, ale stronią od siebie. Och, mam nadzieję, że moje małżeństwo nigdy takie nie będzie! I wiem, że miłości mojej nie poznam na żadnym balu i nigdzie indziej.

Mówi Pan o sobie, jakby chciał wcale nie istnieć, ale być tylko cieniem bez znaczenia. Skąd to wynika? Och, tak wiele pytań Panu zadałam! Jakże mam wszak nie wyobrażać sobie wyglądu kogoś, kto tak pięknie do mnie pisze? Musi Pan być mężczyzną eleganckim, przystojnym i ułożonym. Emanuje od Pana kultura słowa i osobista. Choć smutek wyziera z pisanych do mnie słów, widzę także i nadzieję. Pan chce spotykać się ze mną w sferze ducha, daleko od ciał i słów. Ja muszę jednak wyobrażać sobie choćby twarz: oczy, usta, kolor włosów. Czyż to zbyt wiele?

Niecierpliwa Telimena Rojek