44,00 zł
Dwie opowieści prosto z frontu, w których Steinbeck oczami jednostek ukazuje wojenne piekło
W Była raz wojna Steinbeck opisuje nie bitwy, ale ludzi. Reportaże zamówione przez „New York Herald Tribune” poświęca odmalowaniu ludzkiego wymiaru drugowojennego konfliktu, którego losy wtedy nie były jeszcze przesądzone. Pisarz jadł i pił razem z żołnierzami, walczył z nimi ramię w ramię. Przebywając na pierwszej linii frontu, widział zarówno heroizm, jak i tchórzostwo. Jego teksty poruszają bardziej niż jakiekolwiek ogólne opisy batalistyczne, poznajemy w nich losy zwykłych ludzi, którzy – postawieni w sytuacji ekstremalnej – dokonują trudnych wyborów i walczą o życie.
Bomby poszły to natomiast wariacja Steinbecka na temat doświadczeń żołnierzy amerykańskich sił powietrznych. Pisarz przez miesiąc podróżował po bazach wojskowych w Stanach Zjednoczonych, wysłuchując opowieści pilotów, nawigatorów, bombardierów, szefów załogi, strzelców pokładowych, radiooperatorów i innych przedstawicieli USAF. Z ich historii Steinbeck złożył poruszający obraz wojny z perspektywy jednostki – koszmaru, w którym śmiech przeplata się z płaczem.
John Steinbeck (1902–1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla w 1962 r. za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”. Jego najbardziej znane powieści to Grona gniewu, Myszy i ludzie i Na wschód od Edenu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 442
Tytuł oryginału
ONCE THERE WAS A WAR
Copyright © John Steinbeck, 1943, 1958
Copyright renewed Elaine Steinbeck,
John Steinbeck IV, and Thom Steinbeck, 1971, 1986
All rights reserved
BOMBS AWAY. THE STORY OF A BOMBER TEAM
Copyright © John Steinbeck, 1942
Copyright renewed Elaine Steinbeck,
Thom Steinbeck and John Steinbeck IV, 1970
All rights reserved
Published in agreement with McIntosh & Otis Inc.,
USA and Book/lab Literary Agency, Poland
Projekt graficzny serii
Michał Poniedzielski
Projekt graficzny okładki
Michał Poniedzielski
Ilustracja na okładce
Rycina przedstawiająca mięśnie
i naczynia krwionośne konia,
G. Stubbs (1766), udostępniona w internecie
przez Rawpixel
Redaktor prowadzący
Izabela Cupiał
Redakcja
Michał Załuska
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8391-574-6
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
była raz wojna
Przełożył
Bronisław Zieliński
Wstęp
Była kiedyś pewna wojna, ale toczyła się tak dawno temu i tak została zepchnięta w cień przez inne wojny i przez inne ich rodzaje, że nawet ci, co brali w niej udział, skłonni są ją zapomnieć. Wojna, o której mówię, nastąpiła po tej w pancerzach i łukach pod Crécy i Agincourt, a tuż przed małymi, doświadczalnymi bombami atomowymi z Hiroszimy i Nagasaki.
Byłem świadkiem części tej wojny, można powiedzieć: zwiedziłem ją, jako że nosiłem uniform korespondenta wojennego, ale z całą pewnością nie walczyłem, i jest dla mnie rzeczą interesującą, że niewiele z niej pamiętam. Odczytywanie tych dawnych reportaży, wysyłanych wówczas na gorąco, przywołuje znowu obrazy i przeżycia całkowicie już zatarte.
Może jest słuszne czy nawet konieczne zapominać o wypadkach, a wojny są niewątpliwie wypadkami, do których nasz rodzaj ludzki wydaje się skłonny. Gdybyśmy potrafili wyciągnąć naukę z wypadków, które nas spotykają, może byłoby dobrze zachowywać żywe wspomnienia – ale nie wyciągamy żadnych nauk. W starożytnej Grecji mówiono, że przynajmniej raz na dwadzieścia lat musi być wojna, bo każde pokolenie mężczyzn winno ją poznać. Jeżeli idzie o nas, to musimy zapominać, bo w przeciwnym razie nie moglibyśmy nigdy ponownie pozwolić sobie na taki morderczy absurd.
Jednakże ta wojna, o której mówię, może być pamiętna dlatego, że była ostatnią swojego typu. Naszą wojnę domową nazywano „ostatnią wojną panów”, a tak zwana druga wojna światowa była na pewno ostatnią z długich wojen światowych. Następna – jeżeli okażemy się tak głupi, by do niej dopuścić – będzie ostatnią w ogóle. Nie zostanie nikt, kto mógłby coś pamiętać. I jeżeli jesteśmy aż tacy głupi, to nie zasługujemy w sensie biologicznym na to, żeby przeżyć.
Wiele innych gatunków zniknęło z powierzchni ziemi przez błąd w ocenie. Nie ma powodu przypuszczać, że jesteśmy uodpornieni na niezmienne prawo natury, które powiada, że nadmiar zbrojeń, nadmiar ozdób, a w większości przypadków i nadmierny konformizm są objawami rozkładu. Mark Twain w Jankesie na dworze króla Artura używa przerażającego i prawdopodobnego paradoksu, który polega na tym, że zwycięzca ginie pod ciężarem trupów zwyciężonych.
Choćby najbardziej prawdopodobne, to jednak są to tylko przypuszczenia. Dziwne jest to, że moja niejasno zapamiętana wojna stała się równie mglista jak przypuszczenie. Mój przyjaciel Jack Wagner brał udział w pierwszej wojnie światowej. Jego brat Max brał udział w drugiej wojnie światowej. Jack, broniąc z poczuciem własności tej wojny, którą znał, nazywał ją zawsze „wielką wojną”, co budziło niesmak u brata. No bo oczywiście wielką wojną jest ta, którą się znało samemu.
Ale czy aby ją znacie, czy pamiętacie jej napięcia, postawę ludzi, jej potworność i – tak! – jej radości? Ciekawe, ilu z tych, co brali w niej udział, pamięta te rzeczy.
Nie przeglądałem niniejszych relacji i opowieści od czasu, gdy były pisane w pośpiechu i przetelefonowywane przez ocean, aby ukazać się jako najświeższe wiadomości w „New York Herald Tribune” i wielu innych pismach. Był to okres książek pisanych przez korespondentów wojennych, ale oparłem się temu impulsowi, uważając lub twierdząc, że jeżeli te utwory nie będą miały wartości za lat dwadzieścia, winny pozostać na żółknących stronicach martwych roczników gazet. To, że je teraz wydobyłem, nie stało się wcale z podanej wyżej przyczyny. Czytając je po wszystkich tych latach, nie tylko uświadamiam sobie, jak wiele zapomniałem, ale także to, że są okazami zabytkowymi, że ich punkt widzenia jest archaiczny, pobudki romantyczne, a w świetle tego wszystkiego, co odtąd się stało, całość jest może nieprawdziwa, skrzywiona i jednostronna.
Przedstawione tu wydarzenia rzeczywiście miały miejsce. Ale kiedy ponownie czytam niniejsze reportaże, ożywają mi w pamięci inne rzeczy, które się także zdarzyły, a nie zostały zapisane. To, że nie zostały zapisane, było częściowo wynikiem rozkazów, częściowo tradycji, a w dużej mierze skutkiem faktu, że istniała ogromna i rozdęta rzecz, którą zwano Wysiłkiem Wojennym. Wszystko, co przeszkadzało bądź sprzeciwiało się Wysiłkowi Wojennemu, było automatycznie złe. Ocena tego należała w znacznym stopniu do samego korespondenta, ale jeżeli się zapomniał i złamał któryś z nakazów, wówczas cenzorzy, dowództwo wojskowe, gazety i wreszcie najsurowiej ze wszystkich przestrzegający dyscypliny wojowniczy cywile, owi niewalczący komandosi ze Stork Clubu, z „Time’a” i „New Yorkera”, przywoływali korespondenta do porządku albo proponowali, żeby go usunąć z terenu jako niebezpiecznego dla Wojennego Wysiłku. Istniały ugrupowania cywilów zajmujące się taktyką i logistyką, organizacje matek czuwające nad moralnością – a przez to rozumiem nie tylko moralność seksualną, ale również takie rzeczy, jak gry hazardowe i w ogóle wszelką hulankę. Tajemnica była zagadnieniem sama w sobie. Możliwe, że cała nasza chorobliwa histeria dotycząca zachowywania tajemnicy w okresie ostatnich dwudziestu lat zrodziła się w owych czasach. Nasza obsesja tajemnicy miała całkowicie uzasadnione źródło w obawie, żeby wiadomość o dacie odpłynięcia statków z wojskiem nie przywabiła – co często się zdarzało – wilczych stad okrętów podwodnych. Jednakże potem wymknęło się to spod kontroli, aż wreszcie fakty dostępne w każdej księgarni na świecie stały się pilnie strzeżoną tajemnicą, natomiast najpilniej strzeżone tajemnice były znane każdemu.
Nie chcę przez to powiedzieć, że korespondent był nękany i zmuszany do takiej linii postępowania. Najczęściej nosił zbiór nakazów w głowie i nawet sam wymyślał sobie ograniczenia w interesie Wysiłku Wojennego. Kiedy wydawnictwo Viking Press zdecydowało się wydrukować niniejsze sprawozdania w formie książki, zaproponowano mi, żebym teraz, gdy wszystkie ograniczenia zostały zniesione, usunął przy datach określenia w rodzaju „Gdzieś tam a tam” i wstawił zamiast nich nazwy miejsc, w których dane fakty się zdarzyły. To jednak jest niemożliwe. Tak przestrzegałem tajemnicy, że już nie pamiętam, gdzie co było.
Owe reguły, jedne narzucone z zewnątrz, a inne przez siebie samego, wydają się zabawne po dwudziestu latach. Spróbuję przypomnieć sobie kilka z nich. A więc w armii amerykańskiej nie było rzekomo tchórzy, a ze wszystkich dzielnych ludzi najdzielniejszym i najszlachetniejszym miał być szeregowiec piechoty. W kategoriach Wysiłku Wojennego przyczyna tego jest oczywista. Szeregowcowi piechoty przypadło najpaskudniejsze, najbardziej męczące i najniewdzięczniejsze zadanie w całej tej wojnie. Poza tym, że było ono niebezpieczne i paskudne, musiał jeszcze robić wiele rzeczy głupich. Trzeba więc było go upewnić, iż owe rzeczy, o których wiedział, że są głupie, są w istocie niezbędne i mądre, i że czyniąc je, jest bohaterem. Oczywiście nikt nawet pobieżnie nie zastanawiał się nad faktem, że szeregowiec piechoty nie miał wyboru. Jeżeli dokonywał wyboru, wówczas albo go rozstrzeliwano, albo skazywano na karę dożywotniego więzienia.
Druga umowna reguła głosiła, że nie mieliśmy żadnych okrutnych, żądnych władzy czy nieoświeconych dowódców. Jeżeli zdezorganizowane szaleństwo, którego cząstkę stanowiliśmy, gdzieś nawalało, było to rzekomo nie tylko przewidziane, ale też należało do wyższej strategii, z której miało wyniknąć zwycięstwo.
Trzecia surowo przestrzegana reguła głosiła, że pięć milionów najzupełniej normalnych, młodych, energicznych i pożądliwych chłopców i mężczyzn wyrzekło się na okres Wysiłku Wojennego swego zwykłego zainteresowania dziewczynami. Fakt, że nosili przy sobie wizerunki obnażonych dziewczyn, zwanych pin-up girls, nie uderzał nikogo jako paradoks. Umowność była prawem. Kiedy intendentura wojskowa zamówiła iks milionów gumowych środków antykoncepcyjnych i zabezpieczających przed zarażeniem, trzeba było wyjaśnić, że są one używane do chronienia przed wilgocią luf karabinów maszynowych – co może i odpowiadało prawdzie.
Ponieważ nasza armia i marynarka, jak wszystkie armie i marynarki, składały się z ludzi dobrych, złych, pięknych, szpetnych, okrutnych, łagodnych, brutalnych, delikatnych, mocnych i słabych, więc owa konwencja powszechnej szlachetności mogłaby się wydać trochę trudna do utrzymania – ale tak nie było. Wszyscy stanowiliśmy cząstkę Wysiłku Wojennego. Nie tylko stosowaliśmy się do niego, ale i popieraliśmy go. Stopniowo weszło nam w krew, że prawda o czymkolwiek jest automatycznie tajemnicą i że bagatelizowanie tego stanowi przeszkodę w Wojennym Wysiłku. Nie chcę twierdzić, że korespondenci kłamali. Wcale tak nie było. Wszystko, co zanotowano w tej książce, zdarzyło się rzeczywiście. Nieprawda tkwi w tym, o czym w niej nie wspomniano.
Kiedy generał Patton spoliczkował w szpitalu chorego żołnierza i kiedy nasza marynarka zestrzeliła pod Gelą pięćdziesiąt dziewięć własnych samolotów transportowych z wojskiem, generał Eisenhower osobiście poprosił korespondentów, żeby nie przekazywali tych wiadomości, ponieważ mogłyby osłabić ducha w kraju. I korespondenci nie przekazali ich. Oczywiście wiadomość przeciekła z Departamentu Wojny do jakiegoś miejscowego dziennikarza i dostała się i tak do druku, ale nikt z frontu nie przyczynił się do tej małej zdrady wobec Wysiłku Wojennego.
Tymczasem rodziły się i bywały rozpowszechniane przedziwne konwencjonalne historie. Jedna z najosobliwszych dotyczyła pewnego pułkownika czy generała lotnictwa, którego obowiązki wymagały, aby wbrew własnej woli pozostawał spokojnie na ziemi, podczas gdy palił się do tego, żeby latać ze swoimi chłopcami nad Niemcy, wśród ognia nieprzyjacielskiej artylerii przeciwlotniczej. Zatrzymywały go na ziemi twarde, surowe obowiązki, o wiele cięższe od lotów bojowych. Nie wiem, skąd się ta historia wzięła, ale nie wygląda na to, żeby ją wymyślił któryś z żołnierzy. Nie spotkałem takiej załogi bombowca, która nie przyjęłaby owych twardych obowiązków. Mogli to być ludzie trochę nieobliczalni, ale takimi wariatami nie byli.
Odczytując te stare relacje, widzę, że to tu, to tam cenzor usunął jakieś zdanie. Nie mam pojęcia, co zostało skreślone. Korespondenci nie miewali nieporozumień z cenzorami. Ich praca była trudna. Nigdy nie wiedzieli, co ktoś może im zarzucić. Nikt nie mógł ich karać za wyeliminowanie jakiejś rzeczy, toteż wiedzeni instynktem samozachowawczym eliminowali dosyć często. Cenzorzy marynarki byli szczególnie wrażliwi na nazwy miejscowości, obojętne, czy miały jakieś wojskowe znaczenie, czy nie. To była najbezpieczniejsza metoda. Raz, kiedy mi trochę dopiekła cenzura, przesłałem relację Herodota o bitwie pod Salaminą, stoczonej przez Greków z Persami w roku 480 przed Chrystusem, ale ponieważ występowały tam nazwy miejscowości, chociaż starożytne, więc cenzorzy marynarki utrącili całą historię.
Naprawdę staraliśmy się przestrzegać nakazów cenzury, nawet wiedząc, że wiele z nich jest bzdurą, ale było bardzo trudno zorientować się, jakie są te nakazy. Zmieniały się wraz z dowodzącym oficerem. Kiedy nareszcie myślało się, że już wiadomo, co wolno wysyłać, zmieniało się dowództwo i nie można było tego wysłać w ogóle.
Korespondenci byli ciekawymi, postrzelonymi, a jednak odpowiedzialnymi ludźmi. Wojsko z uwagi na swoją istotę, rozmiary, komplikacje i dowództwo musi popełniać omyłki – omyłki, które można wytłumaczyć albo przedstawić inaczej w oficjalnych sprawozdaniach. Dlatego dowódcy wojskowi traktują reporterów z pewną nerwowością. Niepokoją ich ludzie zaglądający im przez ramię, a szczególnie tacy, co znają się na rzeczy. Prawdą zaś jest, że wielu zawodowych korespondentów wojennych widziało więcej wojen i więcej rodzajów wojen niż ktokolwiek w armii czy marynarce. Na przykład taki Capa był na wojnie hiszpańskiej, na wojnie abisyńskiej i na Pacyfiku. Clark Lee był na Corregidorze, a przedtem w Japonii. Chociaż armia i marynarka nie bardzo lubiły korespondentów wojennych, nie mogły nic poradzić, bo ci ludzie stanowili łącznik ze społeczeństwem. Co więcej, wielu z nich było bardzo znanych i miało olbrzymie rzesze zwolenników. Publikowano ich jak kraj długi i szeroki. Liczni wytworzyli własną metodę i styl. Kilku stało się primadonnami, ale takich nie było wielu. Ernie Pyle zdobył sobie taką popularność i zaufanie czytelników w kraju, że swoim znaczeniem przewyższał większość generałów.
Do tej zaprawionej grupy zawodowców przyłączyłem się jako nowicjusz, święta krowa, rodzaj turysty. Myślę, że uważali, iż wpycham się na ich mozolnie zdobyty teren. Odkąd jednak przekonali się, że nie dubluję ich pracy, nie przekazuję samych komunikatów, byli dla mnie dobrzy i zadawali sobie wiele trudu, żeby mi pomóc i pouczyć o rzeczach, których nie znałem. Na przykład Capa dał mi najlepszą radę bojową, jaką słyszałem. Brzmiała ona: „Nie trzeba ruszać się z miejsca. Jeżeli pana nie trafili, to znaczy, że pana nie widzą”. A potem Capa musiał wejść na minę w Wietnamie, właśnie wtedy, gdy już miał się wycofać z tej całej strasznej, jałowej historii. A Ernie Pyle dostał między oczy kulą snajpera podczas wyprawy, która miała być nareszcie jego ostatnią.
Wszyscy stosowaliśmy przy pisaniu różne przemyślne zabiegi. Czytając te stare kawałki, rozpoznaję jeden z moich. Nigdy nie przyznawałem się, że widziałem coś osobiście. Opisując jakąś scenę, niezmiennie wkładałem to w usta komuś innemu. Nie przypominam sobie, dlaczego to robiłem. Może uważałem, że historia wyda się bardziej wiarygodna, jeżeli będzie opowiedziana przez kogoś innego. Albo też może czułem się intruzem, podsłuchiwaczem wojny i trochę było mi wstyd, że tam się w ogóle znalazłem. Może wstydziłem się, że mogę wrócić do kraju, a żołnierze nie. Ale często nie było ani bezpiecznie, ani wygodnie być korespondentem. Znaczna część służb zajmowała się dostawami, transportem i pracą biurową. Nawet jednostki bojowe mogły odpocząć po wykonaniu zadania. Natomiast jeżeli korespondenci wojenni nie byli blisko miejsc, gdzie coś się działo, ich gazety zaczynały się niepokoić. Rezultat był taki, że korespondenci mieli bardzo wysoki procent strat. Jeżeli ktoś był korespondentem dość długo i przebywał tam, gdzie coś się działo, istniało prawdopodobieństwo, że oberwie. Czytając te relacje, myślę z przerażeniem, ilu korespondentów nie żyje. Pozostała przy życiu zaledwie garstka owych radosnych duchów, które sprawiały, że noce były straszne, a dnie wypełnione skargami.
Ale wróćmy do owych umowności. Modne było dawanie do zrozumienia, że człowiek przez cały czas się boi. Chyba się bałem naprawdę, ale było w tym i trochę z mody. Myślę, że miało to również stanowić dowód, jacy odważni są żołnierze. A żołnierze byli akurat tak samo odważni i tak samo tchórzliwi jak wszyscy.
Nasze teksty były kontrolowane przez nas samych o wiele bardziej niż przez kogoś innego. Czuliśmy się odpowiedzialni wobec tego, co nazywano frontem wewnętrznym. Istniało ogólne przekonanie, że jeżeli nie będzie się pieczołowicie chronić frontu wewnętrznego przed pełnym obrazem wojny, front ten może popaść w panikę. Poza tym uważaliśmy, że musimy chronić siły zbrojne przed krytyką, bo inaczej mogą, wzorem Achillesa, odejść do swych namiotów, by tam się dąsać.
Autodyscyplina i autocenzura korespondentów wojennych wynikały na pewno z pobudek moralnych, patriotycznych, ale także i praktycznych w sensie samoobrony. Pewne tematy były tabu. Pewnych osób nie wolno było krytykować ani nawet mieć co do nich wątpliwości. Głupi reporter, który złamałby nakazy, nie byłby drukowany w kraju, na dodatek zaś dowództwo usunęłoby go z terenu walk, a korespondent bez terenu walk nie ma posady.
Wiedzieliśmy na przykład, że pewien bardzo sławny generał ustawicznie zmieniał agentów prasowych, gdyż uważał, że za mało jest o nim w nagłówkach gazet. Znaliśmy dowódcę, który obniżył stopień sierżantowi łączności za to, że sfotografował jego gorszy profil. Kilku dobrych oficerów liniowych usunięto z powodu zazdrości przełożonych, ponieważ budzili za wiele entuzjazmu w żołnierzach i za dużo zachwytu u reporterów. Istniały ustawiczne urlopy zdrowotne, które były gigantycznymi kociokwikami, efektowne romanse między wyższymi oficerami i dziewczynami ze służb pomocniczych, zwolnienia lekarskie za głupotę, brutalność, tchórzostwo, a nawet zboczenia seksualne. Nie znam ani jednego reportera, który by zrobił użytek z takich informacji. Niezależnie od morale wojennego byłoby to samobójstwo zawodowe. Jedyny człowiek, który się wyrwał za wcześnie i obwieścił światu zawieszenie broni, skończył się w swym zawodzie, zwichnął sobie karierę.
Tak, opisywaliśmy wojnę tylko częściowo, lecz w owym czasie wierzyliśmy, wierzyliśmy gorąco, że tak jest najlepiej. I może właśnie dlatego, kiedy wojna się skończyła, powieści i opowiadania pisane przez byłych żołnierzy, jak na przykład Nadzy i martwi, okazały się takim wstrząsem dla publiczności, którą dotąd starannie chroniono przed zetknięciem z tą całą obłędną, histeryczną potwornością.
Mieliśmy zresztą pod dostatkiem materiałów. Można było opisywać bezmiar heroizmu, poświęcenia, mądrości i dobroci. I kto wie, czy nie mieliśmy racji, eliminując części ogólnego obrazu. Gdybyśmy przekazali wszystko, co wiedzieliśmy, i to sformułowane w żołnierskim języku, na froncie wewnętrznym powstałoby z pewnością jeszcze większe zamieszanie niż to, które zdołaliśmy wywołać. Poza tym na każdego wrzaskliwego egocentryka przypadał jakiś Bradley, a na każdego wariującego za reklamą wojskowego kabotyna przypadali wspaniali ludzie, tacy jak Terry Allen czy generał Roosevelt, w szeregach zaś obok parszywych, oszukańczych, zaplutych dekowników byli prawdziwi bohaterowie, ludzie zacni, inteligentni, którzy wiedzieli, albo myśleli, że wiedzą, o co walczą, a nad całą resztą przechodzili do porządku.
Pod względem zawodowym korespondenci wojenni byli, jak sądzę, ludźmi wysoce moralnymi i odpowiedzialnymi, wielu z nich było bardzo dzielnych, niektórzy pełni poświęcenia, ale kiedy reportaż został już przekazany, nie byliśmy chyba ani lepsi, ani gorsi od oficerów i szeregowców, tyle tylko, że mieliśmy więcej udogodnień niż jedni i drudzy. Mieliśmy fikcyjne stopnie od kapitana do podpułkownika, które pozwalały nam jadać w kasynie oficerskim, gdzie nie mogli zachodzić szeregowcy, ale mieliśmy także dostęp do szeregowców, do których nie mogli zachodzić oficerowie. Pamiętam oficerską potańcówkę w Afryce Północnej, nudną, zimną imprezę, podczas której młodsi oficerowie tańczyli sztywno z pielęgniarkami w takt muzyki ze starych płyt, puszczanych na ręcznie nakręcanym patefonie, podczas gdy w pobliskich koszarach jeden z najświetniejszych zespołów jazzowych, jakie w życiu słyszałem, tryskał czystą ekstazą. Naturalnie my, korespondenci, z radością przenieśliśmy się tam, gdzie była lepsza muzyka. Ranga z pewnością ma swoje przywileje, ale w naszym przypadku równało się to czasem swawoli. Kiedy nasza praca była zakończona, a sprawozdania nadane, odkrywaliśmy i wymienialiśmy wszelkie możliwe adresy, pod którymi można było dostać czarnorynkowe mięso, alkohol czy kobiety. Znaliśmy nielegalne lokale. Oszukiwaliśmy, kradliśmy, bumelowaliśmy i w ogóle dogadzaliśmy sobie, ile się dało. Wcześnie dowiedziałem się, że kwarta whisky ofiarowana sierżantowi z transportu zapewni mi miejsce w samolocie przed generałem, który ma pilne rozkazy ze sztabu generalnego. Wojska nie okradaliśmy zanadto. Nie było to potrzebne. Dostawaliśmy wszystko. Poza tym w wojsku mieliśmy do czynienia ze znawcami. Pamiętam generała z kwatermistrzostwa, który czytając z posępną miną raport o brakach materiałowych w jakimś składzie zaopatrzenia, wybuchnął: „Żołnierz amerykański to najgorszy złodziej na świecie! Wie pan, co się stanie? Jak rozkradną wszystko, co mamy, zaczną okradać Niemców, a wtedy niech Bóg ma w swej opiece Hitlera”. I pamiętam, jak na jednym niszczycielu zniknęła nagle na pełnym morzu cała broń boczna oficerów, wszystkie czterdziestkipiątki i karabiny, i chociaż przetrząśnięto okręt od dziobu do rufy, nawet ze zbiornikami paliwa i wody włącznie, nie znaleziono ani jednej sztuki. Istniał jakiś przymus kradzenia. Jeńców okradano z zegarków, aparatów fotograficznych i broni bocznej (towary wymienne naszych żołnierzy) z prawdziwie zawodową zręcznością. Natomiast korespondenci nie kradli – po pierwsze, jak wspomniałem, dlatego że nie musieli, a po drugie, z tej przyczyny, iż przenosiliśmy się z miejsca na miejsce tak często, że nie mogliśmy wozić rzeczy ze sobą. Bóg jeden wie, ile wydano mi hełmów, koców i masek przeciwgazowych. Rzadko zabierałem je tam, gdzie się udawałem, a nigdy mi ich nie odsyłano. Po dziś dzień w piwnicach hoteli londyńskich muszą być całe kufry łupów pozostawionych piętnaście lat temu przez korespondentów, którzy się nigdy po nie nie zgłosili. Sam osobiście znam dwa takie przypadki.
Oto są tutaj – bez względu na to, jaka jest ich wartość i jakie przywodzą obrazy – owe zabytki przeszłości, bajki, nieważne wspomnienia o czasach i wydarzeniach, które na zawsze zniknęły ze świata, smutna i żartobliwa kronika drobnej części tej wojny, którą widziałem i w którą nie mogę uwierzyć, tak nierealnej w swej wybujałej malowniczości, że rysuje się w pamięci niby obrazy bitew pod Crécy, Bunker Hill czy Gettysburgiem. I chociaż wszelka wojna jest przejawem klęski człowieka jako istoty myślącej, w owych minionych wojnach była jakaś rycerskość, jakaś odwaga i szlachetność. Człowiek, rzecz jasna, ginął albo był ranny, ale jeżeli przeżył, nie nosił w sobie kalekiego nasienia jako podarunku dla własnych dzieci.
Teraz już od wielu lat karmimy się strachem i tylko strachem, a strach nie daje dobrych owoców. Jego dziećmi są okrucieństwo, oszustwo i podejrzliwość wykluwające się w naszym mroku. I równie pewnie, jak zatruwamy powietrze naszymi próbnymi bombami, nasze dusze są zatruwane strachem – bezkształtnym, głupim, sarkomatycznym strachem.
Utwory zawarte w niniejszym tomie pisane były w napięciu i pod naciskiem. Moim pierwszym odruchem przy ponownym ich odczytywaniu była chęć poprawiania, zmieniania, wygładzania chropawych zdań i usuwania powtórzeń, ale wydaje mi się, że sama ta chropawość jest cząstką ich bezpośredniości. Są one równie realne jak historie o złej czarownicy i dobrej wróżce, równie prawdziwe, wypróbowane i opracowane jak każdy inny mit.
Była raz wojna – kiedyś, dawno temu.
ANGLIA
Transportowiec wojskowy
Gdzieś w Anglii, 20 czerwca 1943
Na nabrzeżu siedzą tysiącami na swoim ekwipunku żołnierze. Jest wieczór i zapalają się pierwsze przyciemnione światła. Żołnierze są w hełmach, co sprawia, że wszyscy wyglądają jednakowo, niby długie rzędy grzybów. Karabiny poopierali sobie o kolana. Nie mają żadnej tożsamości, żadnej osobowości. Ludzie są elementami armii. Numery wypisane kredą na ich hełmach są niemal jak numery patentowe robotów. Ekwipunek jest ułożony porządnie: zrolowane koce, połówki namiotów i worki koszarowe. Niektórzy są uzbrojeni w karabiny systemu Springfield albo Enfield z czasów pierwszej wojny światowej, inni w garandy, a jeszcze inni w te zgrabne, zmyślne, lekkie karabinki, które każdy chciałby mieć po wojnie jako sztucery myśliwskie.
Nad nabrzeżem piętrzy się statek, wysoki i masywny jak biurowiec. Trzeba zadzierać głowę, żeby zobaczyć, gdzie kończą się iluminatory, a zaczynają otwarte pokłady. Statek jest bezimienny i pozostanie taki do końca wojny. Cel jego podróży znany jest tylko niewielu, a trasa jeszcze mniej licznym, brzemię zaś spoczywające na barkach tych, co nim dowodzą, musi być niemal nieznośne, bo kapitan, który utraci ów statek i jego ładunek, nigdy spokojnie nie zaśnie. Zapewne już teraz nie sypia w ogóle. Ładownie są zapełnione i statek czeka, by zabrać swój tonaż ludzki.
Żołnierze na nabrzeżu siedzą spokojnie. Mało słychać rozmów, żadnych śpiewów i kiedy zmierzch przechodzi w ciemność, nie sposób odróżnić jednego człowieka od drugiego. Głowy pochylają się ze znużenia. Niektórzy z tych ludzi jechali przez cały dzień, inni przez szereg dni do tego punktu wyjściowego.
Istnieje kilka sposobów noszenia kapelusza czy czapki. Człowiek może się wypowiedzieć w nasuniętym lub przekrzywionym kapeluszu, natomiast z hełmem tak nie można. Jest tylko jeden sposób noszenia hełmu. Nie da się go nałożyć inaczej. Siedzi równo na głowie, zachodząc nisko na oczy i uszy, nisko na kark. Człowiek w hełmie jest grzybem w gnieździe grzybów.
Otworzono już cztery trapy i żołnierze dźwigają się ociężale, szurając nogami, brną jeden za drugim. Są pochyleni do przodu pod ciężarem oporządzenia. Powłóczą stopami po pochyłości trapów. Znikają jeden po drugim w wielkich drzwiach w boku transportowca.
Wewnątrz sprawdzają ich kontrolerzy. Numery wypisane kredą na hełmach są porównywane z listą. Miejsca zostały przydzielone. Połowa żołnierzy będzie spała na pokładach, a druga połowa w salach balowych, w jadalniach, gdzie niegdyś siadywali zupełnie odmienni ludzie, znajdując tam nader ważne rzeczy, które teraz już nie istnieją. Niektórzy będą spali na kojach, w hamakach, na pokładzie, w korytarzach. Jutro zamienią się miejscami. Ci z pokładu przyjdą spać wewnątrz statku, a ci z wewnątrz wyjdą na pokład. Będą się tak zmieniali co noc aż do wylądowania. I aż do wylądowania nie zdejmą z siebie ubrań. To nie jest statek wycieczkowy.
Na pokładach pogrążonych w błękitnawym półmroku przez przyciemnienie świateł ludzie kładą się i zapadają w sen. Zasypiają nieomal w tej samej chwili, kiedy się usadowią. Wielu nawet nie zdejmuje hełmów. Ten dzień był męczący. Karabiny mają przy sobie, ściskają je w rękach.
Po trapach wciąż napływają na statek szeregi – pułk wojska kolorowego, setka wojskowych sióstr miłosierdzia, schludnych w swych hełmach i z plecakami. One przynajmniej dostaną kajuty, choć będzie w nich bardzo tłoczno. Po trapie numer jeden wchodzi personel dowództwa skrzydła bombowców oraz kompania żandarmerii wojskowej. Wszyscy są równie zmęczeni. Odnajdują swoje miejsca i kładą się spać.
Zaokrętowanie trwa. Nigdzie nie wolno palić. Każdy wchodzący na statek jest trzykrotnie sprawdzany dla upewnienia się, czy ma prawo tu być, a załadunek odbywa się bardzo spokojnie. Słychać jedynie szuranie zmęczonych stóp na trapach i ciche rozkazy. Stała obsada żandarmerii wojskowej zna tutaj każde posunięcie. Już nieraz miała do czynienia z problemem załadunku.
Korty tenisowe na górnym pokładzie są teraz jednym polem śpiących ludzi: ludzi, stóp i oporządzenia. Żandarmi są wszędzie: na schodkach i korytarzach, baczni, udzielają wskazówek. To zaokrętowanie musi przebiegać gładko, bo jeden drobny zator może przedłużyć załadunek o całe godziny, podobnie jak jeden samowolny kierowca, który skręcając niewłaściwie w ruchu ulicznym, może zablokować na długo całą arterię. Jednakże mimo tego powłóczenia nogami zaokrętowanie odbywa się bardzo szybko. Około północy ostatni człowiek jest już na pokładzie.
W kajucie sztabowej dowodzący oficer siedzi za długim stołem, ma przed sobą telefony. Jego adiutant, zmęczony jasnowłosy major, składa raport i przedstawia dowódcy jakieś papiery. Dowódca kiwa głową i wydaje mu rozkaz.
Na całym statku ryczą głośniki. Zaokrętowanie skończone. Trapy zsuwają się na nabrzeże. Zamykają się żelazne drzwi. Teraz nikt już poza pilotem nie może wejść na statek ani zejść z niego. Na mostku kapitańskim przechadza się powoli kapitan statku. Teraz on przejął brzemię. Owe tysiące ludzi są pod jego opieką i gdyby się zdarzył wypadek, będzie to jego wina.
Statek wciąż stoi przy nabrzeżu; z głębi niego dobywa się odgłos cichego sapania. Żołnierze są już na dobre odcięci od kraju, chociaż nie dzieli ich od niego nawet sto kroków. Kilku stoi na górnych pokładach, opierając się o reling i patrząc na nabrzeże i miasto za nim. Oleista woda marszczy się od przypływu. Już prawie pora ruszać. W mesie sztabowej, która była niegdyś salką teatralną, siedzi za stołem dowódca. Jego zmęczony jasnowłosy adiutant siada koło niego. Dzwoni telefon, dowódca podnosi słuchawkę, słucha przez chwilę i odkłada ją. Obraca się do adiutanta.
– Gotowe – powiada.
Gdzieś w Anglii, 21 czerwca 1943
Przypływ się cofa; jest już po północy. Na mostku kapitańskim, który sterczy wysoko nad budynkami nabrzeża, trwa wielki ruch. Cumy zostają odrzucone, maszyny puszczone kontrparą. Ogromny statek wypływa ostrożnie tyłem w kanał i wypełnia go prawie od brzegu do brzegu. Ale już czekają nań małe holowniki i teraz pociągają go i nakłaniają, aż wreszcie ustawia się we właściwym kierunku, one zaś uczepiają się go niby statki-oseski, gdy z wolna rusza ku morzu. Tylko żandarmi stojący na posterunkach między śpiącymi żołnierzami widzą przesuwające się, przyciemnione miasto.
Głęboko na dole statku, w izbie chorych, zaczynają dziać się rzeczy, które mogą się zdarzyć tylu ludziom. Major lekarz zdjął kurtkę i zakasał rękawy. Myje ręce w zielonym mydle, podczas gdy pielęgniarka wojskowa w kitlu do operacji stoi obok, trzymając jego biały fartuch. Jakiemuś anonimowemu żołnierzowi, który ma niebezpieczny atak ślepej kiszki, inna pielęgniarka goli włosy na brzuchu. Jaskrawe światło oblewa stół operacyjny. Major lekarz naciąga wysterylizowane rękawiczki. Pielęgniarka zakłada mu maskę na nos i usta, po czym major podchodzi szybko do żołnierza śpiącego na stole pod lampami.
Ogromny transportowiec przesuwa się obok miasta i holowniki opuszczają go – ciemne kształty rozpływające się w mroku. Na pokładach, w korytarzach i na kojach tysiące ludzi leżą pogrążone we śnie. W nikłym niebieskawym świetle widać tylko ich twarze – twarze i niewyraźne kłębowisko rąk, stóp, nóg i oporządzenia. Oficerowie i żandarmeria stoją na straży tego wielkiego snu, snu zwielokrotnionego, snu tysięcy ludzi. Żołnierze wydzielają zapach, charakterystyczny zapach wojska. Jest to woń wełny i gorzki odór zmęczenia, zapach skóry i oliwy do broni. Wojsko zawsze tak pachnie. Ludzie leżą rozciągnięci, niektórzy z rozwartymi ustami, chociaż nie chrapią. Może są zbyt wyczerpani, by chrapać, ale ich oddychanie jest czymś pulsującym, dosłyszalnym.
Zmęczony jasnowłosy adiutant krąży po pokładach jak duch. Nie ma pojęcia, kiedy w ogóle będzie mógł iść spać. On i dowódca żandarmerii dzielą odpowiedzialność za spokój w czasie przejazdu, a obydwaj są poważnymi i odpowiedzialnymi ludźmi.
Śpiących żołnierzy omija rzecz niezmiernie ważna, tak jak to często bywa z przeżyciami, które są ostatnie. Urzędników i farmerów, kupców, studentów, robotników, techników, reporterów, rybaków, którzy przestali być tym, czym byli, po to, by stać się armią, przygotowywano od dnia powołania do wojska na tę właśnie chwilę. To jest początek tej rzeczy istotnej, do jakiej się szkolili. Ich kraj, dla którego obrony zostali żołnierzami, odsuwa się w mglistą noc, a oni śpią. Zakątek ziemi, który w następnych miesiącach będzie wypełniał ich myśli, odszedł już, a oni nawet nie widzieli, jak odchodził. Spali. Nie zobaczą go przez długi czas, a niektórzy nie zobaczą go nigdy. To był moment na wzruszenie, moment, którego nie da się zastąpić, ale oni byli zanadto zmęczeni. Śpią jak dzieci, które naprawdę starały się nie zasnąć, żeby zobaczyć Świętego Mikołaja, ale nie dały rady. Będą wspominali tę chwilę, lecz w gruncie rzeczy wcale jej nie przeżyli.
Na morze zstępuje noc. Jest pochmurno i zaczyna padać drobny deszcz. Taka pogoda sprzyja żegludze, bo okręt podwodny nie dojrzy nas nawet z odległości dwustu jardów. Statek jest szarym, mglistym kształtem sunącym przez szarą mgłę i wtapiającym się w nią. W górze czuwa nad nim sterowiec marynarki wojennej, który niekiedy zbliża się tak, że widać ludzi w jego małej, podwieszonej gondoli.
Transportowiec jest teraz odcięty. Może słuchać, ale nie może mówić. Jego radiostacja nadawcza nie będzie w ogóle używana, chyba żeby został trafiony albo zaatakowany. Przez czas trwania podróży nikt nie będzie nic o nim wiedział. W mglistym morzu przed nami są okręty podwodne, spośród ludzi znajdujących się na pokładzie wielu nigdy dotąd nie widziało oceanu, samo morze jest dostatecznie mroczne i groźne bez owych czyhających stworów, a chłopca z małego miasteczka przestraszają jeszcze inne sprawy poza przyszłą walką: nowe rzeczy, nowi ludzie, nowa mowa.
Żołnierze zaczynają się budzić przed pobudką. Ominął ich moment rozstania. Oto do czego się budzą: niewiadome miejsce przeznaczenia, niewiadoma trasa, niewiadoma nawet następna godzina życia. Ogromny statek wrzyna się dziobem w Atlantyk.
Na pokładzie spacerowym dwa ranne ptaszki, chłopcy z gór, stoją, spoglądając w zadziwieniu na to niewiarygodne morze. Jeden powiada:
– Mówią, że jest słone aż do samego dna.
– Przecież wiesz, że nie – odpowiada drugi.
– Jak to nie? Niby dlaczego nie?
Drugi mówi tonem poufnym:
– Słuchaj, synu, chyba kapujesz, że nie ma tyle soli na całym świecie. No, tylko się zastanów.
Gdzieś w Anglii, 22 czerwca 1943
Pierwszego ranka na transportowcu panuje bałagan. Wyżywienie tysięcy ludzi stłoczonych tak ciasno jest problemem. Wydaje się dwa posiłki dziennie, co dziesięć godzin. Kolejki na śniadanie ustawiają się o siódmej i tak to trwa do dziesiątej. Kolejki na kolację zaczynają się o piątej po południu i ciągną się do dziesiątej wieczór. W tych godzinach długie, wąskie korytarze są zapchane ludźmi stojącymi w trzech rzędach z menażkami polowymi.
Pierwszego dnia system jeszcze nie działa sprawnie. Zdarzają się zatory i wybuchy rozdrażnienia. O dziesiątej rano jakiś mizerny szeregowiec wojsk chemicznych mówi płaczliwie do żandarma pilnującego, by kolejka posuwała się naprzód:
– Panie, niech pan mnie wypuści z tego ogonka. Już zjadłem trzy śniadania. Nie jestem już głodny. A jak tylko wydostanę się z jednej kolejki, zaraz mnie wpychają do drugiej.
Na tym transportowcu nie można traktować ludzi indywidualnie. Są po prostu elementami o wymiarach sześć stóp na trzy i na dwie, poziomo czy pionowo. Tyle przestrzeni należy przydzielić na każdą jednostkę fizyczną. Są maszynami, którym trzeba dać paliwo, ażeby się nie zatrzymały. Ich spaliny należy uprzątnąć i usunąć. Nie ma sposobu traktowania ich jak ludzkie indywidua. Drugiego i trzeciego dnia system zaczyna działać. Kolejka posuwa się gładko i o czasie, ale tego pierwszego dnia panuje bałagan.
Ludzie są teraz wypoczęci, ale nie mają miejsca, żeby się poruszać. Podczas tego rejsu nie będą mogli w ogóle zakosztować ruchu. Za dużo tu stóp. Głównym wrażeniem na transportowcu są stopy. Człowiek może usunąć innym z drogi głowę i ramiona, ale czy leży, czy siedzi, jego stopy są zawsze problemem. Zawalają przejścia, sterczą na wszystkie strony. Nie ochrania się ich, bo są najmniej wrażliwą częścią ludzkiego ciała. Ażeby gdzieś się dostać, trzeba przechodzić między stopami, potykać się o stopy.
Są stopy duże, niekształtne, i stopy małe, zgrabne; buty wyglansowane, buty z zadartymi noskami, sznurowadła poplątane i zawiązane w supły, a także w zgrabne małe kokardki. Można rozpoznać charaktery po stopach i po butach. Są stopy wiecznie zmęczone i stopy rześkie, nerwowe. Wspomnienia z transportowca to są wspomnienia o stopach. Nocą na zaciemnionym statku trzeba brnąć i torować sobie drogę wśród całych akrów stóp.
Ludzie zaczynają się denerwować. Ciężko jest siedzieć bezczynnie. Jedni zabrali z sobą kieszonkowe książeczki, inni idą po książki do okrętowej czytelni. Powieści kryminalne i opowiadania. Biorą, co mogą dostać. Ale jest wielu takich, którzy nie uważają czytania za przyjemność, i ci muszą znaleźć jakiś inny upust dla swoich zainteresowań.
Kilka miesięcy temu służba zaopatrzenia, podając artykuły dostarczone do kantyn żołnierskich, wymieniła paręset tysięcy kompletów kości do gry, wyjaśniając, że parcheesi zyskuje coraz większą popularność w armii. Ci, którzy pamiętają parcheesi jako dość beznadziejną grę, mogą w to nie uwierzyć, jeżeli sami tego nie widzieli, ale tak jest. Unowocześniono ją w pewnej mierze, ale nie ma wątpliwości, że jest popularna. Blat z kieszeniami zniknął w imię oszczędności miejsca. W parcheesi gra się teraz na wojskowym kocu.
Gra ta jest ożywiona, zdrowa, najwyraźniej przykuwająca uwagę partnerów. Niektóre turnieje parcheesi trwają wiele dni. Jeden nawet rozgrywano bez przerwy przez cały rejs. Inną grą bardzo popularną w wojsku jest cassino. Jego najpospolitszymi formami są cassino pokerowe i cassino w pięć kart. Przyjemnie jest widzieć, że nasza nowa armia wróciła do staroświeckich cnót, o których kłamali nasi pradziadowie.
Statek jest bardzo silnie uzbrojony. Z każdego punktu obserwacyjnego sterczą działa. Ten transportowiec mógłby wywalczyć sobie drogę przez znaczne siły przeciwnika. Na pokładach, prócz łodzi ratunkowych, są setki tratw gotowych do spuszczenia na morze. Te łodzie i tratwy są zaopatrzone w jedzenie, wodę, lekarstwa, a nawet przybory rybackie.
Teraz ludzie, którzy poprzedniej nocy spali na pokładach, przenoszą się do środka, a ci ze środka wychodzą na pokłady. Wieje silny wiatr. Żołnierze wyjmują swoje połówki namiotów i zaczynają budować sobie przemyślne schronienia. Jedni wznoszą pojedyncze małe budki między podporami a relingiem, inni zaś, składając razem owe połówki namiotów, potrafią sporządzić zabezpieczone od wiatru jaskinie między tratwami ratunkowymi. Sadowią się w nich i czytają lub grają w parcheesi albo cassino. Morze jest spokojne, co i dobrze, bo wielu z tych ludzi nigdy jeszcze nie było na żadnym statku. Odrobina burzliwej pogody sprawi, że dostaną choroby morskiej, co będzie dodatkowym problemem dla zatroskanej i przemęczonej załogi statku.
Pokładów nie można zmywać, bo ludzie nie mają gdzie się usunąć na ten czas. Na takim statku wiele jest delikatnych problemów. Jeżeli spotka się inny okręt, ludzie nie powinni się tłoczyć po jednej stronie, bo to by zbytnio obciążyło tę burtę i mogłoby nawet być niebezpieczne. Naszym ładunkiem są ludzie i trzeba go przemieszczać ostrożnie.
Co dzień odbywają się ćwiczenia. Dzwonią na alarm, a ludzie po pierwszym dniu rozgardiaszu idą spokojnie na swoje miejsca. Wiele jest zagadnień, które trzeba rozwiązać na transportowcu wojskowym.
Gdzieś w Anglii, 23 czerwca 1943
Transportowiec wojskowy jest dziwną społecznością i reaguje jak społeczność. Jednak stanowi wyjątek o tyle, że jest odcięty od świata i stale grozi mu atak albo zniszczenie. Bez względu na to, jak beztroscy wydają się żołnierze, ten drugi fakt nigdy nie schodzi im całkowicie z myśli. Wszędzie w oceanie może znajdować się łódź podwodna i w każdej chwili może przyjść eksplozja, która pośle na dno ogromny statek.
Toteż artylerzyści nie spoczywają ani na moment, a przyrządy podsłuchowe są stale czynne i obsadzone. Przez cały czas nasłuchuje się połową świadomości, a w nocy drobne odgłosy nabierają wielkiej wagi. Co jakiś czas przestrzeliwuje się działa, żeby sprawdzić, czy są w nienagannym stanie. Oficer artylerii okrętowej nie ma chwili wytchnienia. Na mostku kapitan sypia rzadko i pija kawę na stojąco.
Mózg ludzki ciekawie reaguje pod takim napięciem. Swoje obawy przemienia w realne fakty, następnie zaś te fakty rozpowszechnia. W ten sposób transportowiec staje się gniazdem plotek, które się niosą od dziobu do rufy, ale najciekawsze jest to, że na wszystkich transportowcach owe plotki są jednakowe. Kształtuje się w nich jakiś uogólniony obraz. Pogłoska rodzi się, jest powtarzana i wszyscy, może z wyjątkiem stałej załogi statku, wierzą w nią przez kilka godzin, dopóki nie pojawi się nowa w jej miejsce. Może byłoby dobrze zanotować kilka z owych pogłosek, tak żeby po ich usłyszeniu można je było rozpoznać jako to, czym są w istocie: folklorem wojskowego transportowca.
Na każdym statku bez wyjątku słyszy się następujące rzeczy; co więcej, wierzy się w nie na każdym:
1. Dziś rano wypatrzył nas okręt podwodny. Nie mógł nas dopaść, ale porozumiał się przez radio ze swymi kolegami i teraz całe ich stado zbiera się przed nami, by nas przychwycić i zatopić. Ta pogłoska rzekomo pochodzi od radiooperatora, który słyszał, jak okręt podwodny rozmawiał ze swoimi braćmi. Stado otoczy nas dziś wieczorem. Wszystkie takie wieści jakoby pochodzą od odpowiedzialnego oficera.
2. Dziś rano wynurzył się na powierzchnię okręt podwodny, nie wiedząc, że jesteśmy w pobliżu. Wszystkie nasze działa były wycelowane, gotowe rozwalić okręt na wodzie, bo dosłyszeliśmy go w naszych przyrządach podsłuchowych. Zobaczył nas w chwili, kiedy się wynurzał, i w sam czas zdążył podać sygnał, że jest nasz. Nie wyjaśnia się, jak to się stało, że nas nie usłyszał w swoich przyrządach podsłuchowych, a jeżeli ktoś zadaje to pytanie, tłumaczą mu, że jego przyrządy prawdopodobnie były uszkodzone.
3. Jakaś straszliwa, niewiadoma rzecz zdarzyła się wśród oficerów (ta pogłoska krąży wyłącznie między szeregowcami). Nie wymienia się popełnionego przestępstwa, ale wiadomo, że pewna liczba oficerów została zaaresztowana i pójdzie pod sąd wojenny. Ta plotka może po prostu być pobożnym życzeniem.
4. Zarówno kantyny oficerskie, jak i żołnierskie sprzedają wodę sodową w brązowych butelkach. Żołnierze wiedzą doskonale, że w ich butelkach jest woda, ale statek obiega plotka, że brązowe butelki w saloniku oficerskim zawierają piwo. Z tego się rodzi pewne niezadowolenie, dopóki ludzie nie zapomną o nim pod wpływem nowej plotki.
5. Dziób statku jest słaby i tylko załatany. Podczas ostatniego rejsu przeciął go na dwoje niszczyciel, po czym statek załatali i posłali znowu na morze. Wszystko będzie w porządku, dopóki nie wpadniemy w burzę, bo wtedy statek najprawdopodobniej rozleci się na kawałki. Ponieważ ludzi nie wpuszcza się na forpik, gdyż są tam obsługi dział, więc nie mogą sprawdzić i przekonać się, czy to prawda, czy nie.
6. Wczorajszej nocy radio niemieckie oznajmiło, że ten statek został zatopiony. Niemcy często to robią, polując na informacje. Chociaż rodzice, żony i przyjaciele nie wiedzą dokładnie, na którym statku jesteśmy, to jednak dowiedzą się, że nas zaatakowano, i będą szaleli z niepokoju, a nie ma sposobu, by donieść im, że wszystko w porządku, bo nie wolno wysyłać żadnych wiadomości. Żołnierze chodzą po statku, zamartwiając się myślą o zmartwieniu swych bliskich.
7. Na statku wybuchła jakaś epidemia. Oficerowie zatajają to, żeby uniknąć paniki. Zmarłych wyrzuca się potajemnie nocą za burtę.
W miarę jak mijają dni, a ludzie stają się coraz bardziej nerwowi, partie parcheesi zaś coraz rzadsze, ponieważ pieniądze – nerw gry – przeszły już w kilka chudych i chciwych rąk, plotki przybierają na sile. Gdzieś pośrodku oceanu duży samolot patrolujący nadlatuje blisko i krąży opiekuńczo i od razu wyskakuje pogłoska, iż dał sygnał kapitanowi, żeby zmienić kurs. Coś straszliwego dzieje się gdzieś, więc zmieniamy nasz port przeznaczenia.
Ponieważ, tak czy owak, zmieniamy kurs co trzydzieści sekund, nie można poznać po szlaku statku, dokąd zmierzamy. Wobec tego plotki trwają. Byłoby interesujące, gdyby oficerowie wywiesili listę plotek, które mogą usłyszeć ludzie na pokładzie. Z pewnością wyeliminowałoby to wiele obaw i ciekawe byłoby przekonać się, czy wtedy narosłaby nowa lista świeżych, nieużywanych plotek.
Gdzieś w Anglii, 24 czerwca 1943
Na statku znajduje się mała jednostka wojskowej służby oświatowej – dziewczyny i mężczyźni, którzy mają dostarczać rozrywki żołnierzom, gdziekolwiek ci zostaną posłani. Nie są to wielkie nazwiska, którym towarzyszą fanfary reklamy i które mają stałe kontrakty radiowe. Są to dziewczęta umiejące śpiewać i tańczyć, i ładnie wyglądać, oraz mężczyźni, którzy potrafią pokazywać sztuki magiczne, pantomimiści i opowiadacze kawałów. Mają niewiele rekwizytów i nie korzystają z żadnych sztuczek ze światłem i kolorem, które przydają świetności teatrowi. Ale jest w nich coś bardzo dzielnego. Teatr to jedyna instytucja na świecie, która umiera od czterech tysięcy lat, a wciąż się nie daje. Wymaga on ludzi twardych i pełnych poświęcenia, ażeby się utrzymać przy życiu. Akordeon jest największym rekwizytem, jaki ta trupa wozi ze sobą. Stroje wieczorowe, zgniecione w walizkach, trzeba odprasowywać i dbać, żeby ładnie wyglądały. Duch musi być znakomity. To jest naprawdę trudne aktorstwo.
Teatr mieści się w jednej z największych sal jadalnych statku. Żołnierze siedzą ściśnięci na ławach, stoją na stołach, leżą w drzwiach. Sceną jest małe podium w końcu sali. Dzisiaj głośnik się zepsuł, ale kiedy działa, wówczas huczy i zniekształca głos. Konferansjer podnosi się i staje naprzeciw stłoczonej publiczności. Opowiada jakiś kawał, ale ta publiczność składa się z ludzi pochodzących z różnych stron kraju, a każda jest wrażliwa na swoją własną odmianę humoru. Konferansjer opowiada kawał nowojorski. Rozlegają się śmiechy, ale nie wszędzie. Ludzie z Dakoty Południowej i z Oklahomy nie rozumieją tego kawału. Śmieją się poniewczasie, po prostu dlatego, że mają chęć się pośmiać. Konferansjer próbuje innego kawału i tym razem gra na pewniaka. Jest to kawał wojskowy, o żandarmerii. Tym razem to skutkuje. Każdy lubi kawały o żandarmach.
Z kolei przedstawia tancerkę akrobatyczną, ładną dziewczynę o długich nogach i wymuszonym uśmiechu, który wyrabiają sobie akrobaci, żeby ukryć fakt, że ich mięśnie aż krzyczą z napięcia. Statek kołysze się powoli z boku na bok. Cała praca dziewczyny polega na utrzymaniu idealnej równowagi. Próbuje kilka razy każdą część swego numeru i ciągle traci równowagę, ale próbuje ze skupieniem dalej, aż wreszcie udaje się jej w przerwie między kołysaniem statku i dziewczyna wykręca należycie nogi przez należyte dwie sekundy. Żołnierze są jej życzliwi. Rozumieją te trudności. Chcą, żeby jej się udało, a kiedy się udaje, biją brawa. Wszystko to jest bardzo serio. Dziewczyna schodzi ze sceny wśród radosnych oklasków.
Po niej występuje pieśniarka. Bez głośnika prawie jej nie słychać, bo jej głos, chociaż miły, nie ma mocy. Przymusza się do donośniejszego śpiewu i traci całą słodycz, ale jest ładna, młoda i powabna.
Następnie zjawia się dziewczyna z akordeonem. Prosi, żeby jej mówić, co ma zaśpiewać. Ma to być wspólne śpiewanie i ludzie domagają się starych piosenek: Jesienny księżyc, Nasze pastwiska, Gdy śmieją się irlandzkie oczy. Żołnierze wyrykują słowa na różne tony. Ta wojna nie ma jeszcze swojej piosenki. Dotąd nic się nie pojawiło. Przedstawienie trwa – pantomimista odgrywa badanie lekarskie poborowego i robi to tak prawdziwie, że publiczność wyje. Magik w tradycyjnym fraku manipuluje kolorowymi jedwabiami.
Żaden z tych występów nie daje stuprocentowej iluzji. Publiczność pomaga jak może, bo chce, żeby przedstawienie wypadło dobrze. I z tych drobnych występów, które nie są całkiem przekonujące, oraz tej wielkiej publiczności, która dosłownie pragnie być przekonana, wychodzi coś pełnego, dobrego, tak że kiedy przedstawienie się kończy, można powiedzieć, że było udane.
Jeden z aktorów żyje w lęku. Od chwili odpłynięcia nie zmrużył oka. Boi się oceanu i okrętów podwodnych. Dotąd leżał w swojej koi, nasłuchując eksplozji, która go zabije. Musi być bardzo dzielny, bo wykonuje swój numer, chociaż jest przerażony. Głupio byłoby powiedzieć, że nie powinien się bać. Boi się i to jest coś, nad czym nie może zapanować, ale wykonuje swój numer, a to jest coś, nad czym zapanować potrafi.
W czarnym mroku na pokładzie porozkładali się kolorowi żołnierze. Siedzą spokojnie. Potężny bas cicho nuci jeden takt z hymnu Gdy kroczą święci. Jakiś głos mówi:
– Zaśpiewaj to, bracie!
Bas znowu podejmuje pieśń, a kilka głosów przyłącza się do niego. Gdy hymn dochodzi do czwartego taktu, śpiewa już cały chór. Głosy wybijają rytm, wyczuwając się wzajemnie. Zaczynają się tworzyć akordy. Nie można dojrzeć nikogo. Te grzmiące głosy dobywają się z ciemności. Ludzie śpiewają wyciągnięci na wznak. Pieśń potężnie nabrzmiewa powagą. To jest pieśń wojenna. To mogłaby być pieśń tej wojny. Nie żadne sentymentalne ględzenie o światłach, co znowu zabłysną, czy o słowikach.
Ciemny pokład kołysze się od dźwięków. Jeden chór kończy, a drugi zaczyna hymn o świętych. Powtarza się to cztery razy, a za piątym głosy przycichają, przechodząc w nucenie, i wreszcie pokład milknie. Statek kołysze się i metal zgrzyta o metal. Znowu panuje cisza. Tę ciszę przerywa jedynie szum maszyn, chlustanie wody i jęk wiatru między żelaznym olinowaniem.
Nie mamy jeszcze śpiewającej armii ani żadnych piosenek dla śpiewającej armii. Sztuczne wzruszenia i tęsknoty nie chwytają, bo żołnierze czują instynktownie, że są sztuczne. Nikt dotąd nie stworzył melodii i słów do prawdziwej tęsknoty za domem, prawdziwej okropności, prawdziwego okrucieństwa wojny.
Gdzieś w Anglii, 25 czerwca 1943
Zbliżamy się do lądu. Dziś rano zjawiły się ptaki, a duży hydroplan okrążył statek, po czym odleciał, żeby o nas oznajmić. Nie było żadnych przygód i jeżeli na mostku kapitańskim otrzymano meldunek o nieprzyjacielu, my nic o tym nie wiemy. Z mostka przeniknęła wieść, że dzisiaj będziemy lądować. Żołnierze stoją rzędem przy relingu i każdą nisko wiszącą chmurę okrzykują jako ziemię. Teraz, kiedy jesteśmy już blisko i szlak, którym podpływamy do lądu, zwęża się, niebezpieczeństwo rośnie. Statek bezustannie zbacza i skręca. Te wody są najniebezpieczniejsze ze wszystkich.
Żołnierze czytają małą broszurę, którą im rozdano, pouczającą ich, jak współżyć z Anglikami. Broszurka ta wyjaśnia różnice językowe. Mówi, że w Anglii closet nie jest miejscem, gdzie wiesza się ubrania, że słowa bloody należy unikać, że blaszanka na śmieci nazywa się tu inaczej, i przestrzega, iż Anglicy używają licznych zwykłych słów w znaczeniu innym, niż my im przydajemy. Wielu naszych uważa, że to ogromnie komiczne, i chodzą, gadając dziwacznym żargonem, który w ich mniemaniu jest akcentem brytyjskim.
Lekki opar spowija horyzont i wypadają z niego nasze spitfire’y, krążąc jak gniewne pszczoły. Przelatują tak blisko, że słyszymy zaciekły świst ich skrzydeł. Przez dłuższy czas krążą wokoło nas, po czym odlatują, a na ich miejsce zjawiają się inne.
Po południu ukazuje się we mgle ziemia, a w miarę jak się zbliżamy, także i schludne domki, schludny kraj, uładzony i stary. Ludzie spoglądają nań z zadziwieniem. Dla większości jest to pierwszy obcy kraj, jaki widzą, a każdy powiada, że przypomina mu jakieś znane miejsca. Jeden mówi, że wygląda jak Kalifornia na wiosnę wilgotnego roku. Inny rozpoznaje w nim Vermont. Ludzie tłoczą się przy iluminatorach i relingu.
Transportowiec wpływa do portu i rzuca kotwicę. Zewsząd otaczają go statki oraz jednostki marynarki wojennej. Ludzie popłyną do brzegu na barkach, ale jeszcze nie zaraz, bo wyokrętowanie jest, o ile to możliwe, bardziej skomplikowane niż zaokrętowanie. Żołnierze mogą łatwo się pogubić albo wmieszać w niewłaściwe oddziały.
Zapada noc i w kabinie sztabowej zbierają się oficerowie, czekając na przydział transportu dla swoich ludzi. Trwa to sporą część nocy. W określonym czasie każda jednostka musi się znaleźć w określonym miejscu, gdzie będzie czekała barka, aby ją zabrać. Pociągi mają czekać na lądzie. Podróż przebiegła doskonale. Żadnych przygód, chorób ani ataku. Po oficerach statku widać, że są przemęczeni. Niewiele spali. Po kilku rejsach trzeba ich zmienić. Odpowiedzialność jest za duża, żeby człowiek mógł ją nieść na swoich barkach przez dłuższy czas.
Rano podpływają do transportowca barki i ocierają się o jego kadłub. Otwierają się wielkie żelazne drzwi, żołnierze wychodzą i zajmują miejsca na pokładach tych małych stateczków. Wysoko w górze iluminatory są zapchane wyglądającymi twarzami. To ci, co mają wysiąść później. Stateczek odpływa, dymiąc w zatoce, wśród holowników, niszczycieli i zakotwiczonych frachtowców. Żołnierze są onieśmieleni nowym miejscem. Przypatrują się sceptycznie nowej ziemi, jak zwykle ktoś, kto nie jest pewien siebie. Mały stateczek podpływa do nabrzeża, które tu w tajemniczy sposób stało się molem, co oczywiście brzmi komicznie.
I właśnie w chwili kiedy barka do niego przybija, dzieje się coś zdumiewającego. Wymaszerowuje orkiestra kobziarzy w szkockich kiltach, z kobzami i bębnami, krocząc w rozkołysanym szkockim marszu. Ostry pisk kobz przeszywa powietrze. To najbardziej wojskowa, najbardziej bojowa muzyka na świecie. Nasi cisną się do relingu. Orkiestra zbliża się z warkotem bębnów, z piskiem piszczałek i kiedy staje naprzeciw, żołnierze wybuchają potężnym wiwatem. Może im się i nie podobają owe chrapliwe dźwięki – trzeba czasu, ażeby je polubić – ale przenika w nich coś z żelaza tej muzyki. Kobziarze zawracają i odmaszerowują. Dobrze, że przyszli. Nasi ludzie czują się jakoś głęboko zaszczyceni. Ta muzyka ich poruszyła. To jest zupełnie inna wojna niż tamta z obozów ćwiczebnych i dysput strategicznych w kantynach.
Z pokładu barki ludzie widzą domy bez dachów, domy wypalone. Stosy gruzu tam, gdzie padły bomby. Widywali to na fotografiach i czytywali o tym, ale były to tylko fotografie i lektura. To nie było rzeczywiste. Tu jest co innego. Wcale nie tak jak na zdjęciach. Na nabrzeżu czeka Czerwony Krzyż z kotłami kawy, z górami ciastek. Podają je od świtu i będą podawali długo po zapadnięciu zmroku. Teraz zakładają pomost na barkę. Żołnierze, dźwigając swoje ciężkie worki, z tornistrami na plecach i karabinami zarzuconymi na ramiona, brną po stromym pomoście do nowego kraju. A w oddali słyszą dźwięk kobz witających inną barkę pełną żołnierzy.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI