Casanova. Sonata złamanych serc - Matteo Strukul - ebook

Casanova. Sonata złamanych serc ebook

Matteo Strukul

3,7
33,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Laureat Premio Bancarella 2017 Ponad 300 000 sprzedanych egzemplarzy we Włoszech! Okryty niesławą Giacomo Casanova powraca do Wenecji i przyjmuje osobliwe wyzwanie od austriackiej hrabiny Margarethe von Steinberg, znanej ze swej niecodziennej, lecz olśniewającej urody. Casanova będzie mógł posiąść hrabinę, jeśli uwiedzie młodziutką Francescę Erizzo, córkę jednego z najbardziej wpływowych weneckich możnych. Uczucie, które miało być tylko okrutną zabawą, przeradza się w głęboką więź. Casanova zakochuje się we Francesce, ale ich miłość będzie musiała pokonać gniew szlachty oraz inkwizytorów stanu. Wkrótce okazuje się, że intryga hrabiny była grą o znacznie wyższą stawkę – o wielkość i potęgę Austrii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 332

Oceny
3,7 (9 ocen)
3
2
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kubsyl

Nie oderwiesz się od lektury

Ok polecam
00

Popularność




Giacomo Casanova. La sonata dei cuori infranti

© 2018 Casanova. La sonata dei cuori infranti, Matteo Strukul

Originally published in Italy in 2018 by Mondadori, Milan

Published in agreement with MalaTesta Literary Agency, Milan

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Mateusz Kłodecki (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.pl

Zdjęcia wykorzystane na okładce: © elmm, © STILLFX, © Galushko Sergey, © luxora (shutterstock.com), obraz Wenecji – Canaletto (polona.pl, domena publiczna)

Redakcja: Bogusława Wójcikowska

Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz, Edyta Malinowska-Klimiuk

ISBN: 978-83-66512-92-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Silvii…

oraz mej umiłowanej Wenecji Euganejskiej

CZĘŚĆ PIERWSZAMIŁOŚĆ(czerwiec–lipiec 1755 r.)

1Wisielec

Skrzydlaty lew u jednego krańca placu. Święty Teodor u drugiego.

Rozwścieczony tłum zawył. Wzburzone, pociemniałe morze gniewu, a w nim falujące brudne, wymizerowane twarze, oblicza wykrzywione grymasami wzgardy, krzywe uśmiechy, czernione oczy, bielone pudrem nosy. Kupcy, kotlarze, szynkarze, perfumiarze, służki i pokojowcy, kurwy, bogaci kawalerowie i damy o naiwnym wejrzeniu, żebracy, rzeźnicy, a nawet dzieci. Wszyscy równi, wszyscy jednako chętni, aby złowić okiem choćby najdrobniejszy szczegół owego makabrycznego przedstawienia, od którego nie sposób oderwać wzroku.

Przed tłumem, na drewnianym podeście, stał skazaniec.

Ktoś wzniósł ku niebiosom zaciśnięte pięści, ktoś inny krzykiem dał wyraz wstrętowi.

Białe stada mew wywrzaskiwały nad szubienicą obmierzłe litanie. Przeczuwały ucztę. Ich wola wypełniał już przedsmak tego, w co miał się przemienić stojący pod nimi nieszczęśnik – ścierwa i łajna.

Skazaniec stał z wytrzeszczonymi oczami; łzy spływały mu po policzkach i mieszały się z brudem, tworząc na twarzy śluzowatą breję. Za jego plecami, w Zatoce Świętego Marka, gondole tańczyły ponuro. Po prawej stronie, za rozwrzeszczanym tłumem, wznosiły się białe arkady Pałacu Dożów.

Matowe wiosenne słońce zawisło nisko, spomarańczowiało i zanurzyło się w wodach laguny, rozpalając je i upodabniając do płynnego bursztynu. Skazaniec zwrócił oczy w bok. Na ławie dostrzegł żelazną misę, w niej brunatne obcęgi ociekające krwią. Z czerwonej kałuży wyłaniały się zęby.

Jego zęby.

Chciał splunąć, lecz usta miał zasklepione miękką kulą mięsa. Język ślizgał się rozpaczliwie przez dziury po wyrwanych kłach.

Przerażenie szarpało jego duszę. Chciał krzyczeć, lecz powietrza zabrakło mu już dawno temu. Jakby jakiś czarny kamień dławił jego oddech.

Kikut pulsował wściekle. Ból promieniował falami, rozdzierał mięśnie jak harpun, od nadgarstka po bark, i spływał na całe ciało.

Kiedy odjęli mu dłoń, balwierz wraz ze strażnikami zamknął poszarpane przedramię w sakwie ze świńskiej skóry. Nie chcieli, żeby się wykrwawił.

Przynajmniej nie od razu.

Sznur ocierał się o potylicę skazańca, niecierpliwy, jakby chciał przypomnieć, co zaraz niechybnie nastąpi. Na udrapowanym czarną materią podium stali milczący inkwizytorzy stanu. Zaciśnięte usta, wąskie szpary oczu niczym rany od pchnięć sztyletem.

Wpatrywali się w skazańca z pogardą jak złowróżbne ptaszyska.

Płomienie z pochodni, palenisk i lichtarzy lizały szkarłatnymi jęzorami powietrze ciemniejące od miedzianego zachodzącego słońca.

Czerwony inkwizytor skinął głową w geście przyzwolenia.

Uniósł dłoń.

Kat naparł na żelazną sztabę.

Tłum zagrzmiał radosnym wrzaskiem.

Skazaniec usłyszał koła mechanizmu, złowieszczym terkotem wybijające rytm nadchodzącej śmierci.

Sznur się napiął. Deski podestu przestały dawać skazańcowi podparcie.

Pętla dławiła gardło. Nogi kopały powietrze.

Kiedy świat przed jego oczami zaczął się przeistaczać w karnawał śmierci, skazaniec podniósł ocalałą dłoń do pętli. Z jego gardła wyrwał się głuchy jęk. Ujrzał swój kikut otulony sakwą ze świńskiej skóry, podskakujący w powietrzu, jakby żył własnym życiem.

Lina uniosła skazańca, aż całym ciężarem zawisł na sznurze i zadrżał, desperacko wyciągając stopy z powrotem ku podestowi.

Czubki butów zatańczyły w powietrzu.

Stęchły smród laguny wypełnił nozdrza umierającego, lecz było już zbyt późno. Wenecja wycisnęła zeń ostatnie tchnienie, a teraz stała spokojnie, jak na kurwę przystało, i przyglądała się jego agonii, wysysając z niego resztkę życia.

Konwulsje wstrząsnęły ciałem skazańca. Wreszcie zawisł bezwładnie, znieruchomiał, jego oczy zastygły jak szklane kule.

Wisielec.

Na środku piazzetty Świętego Marka.

2Z powrotem w Wenecji

Długie, czarne niczym węgiel włosy opadały mu na twarz niesfornymi, lśniącymi kosmykami. Oczy, częściowo przesłonięte nieposłusznym kędziorem, błyskały figlarnym błękitem, zdradzającym niezwykłą energię. Biały uśmiech przecinał jego twarz, gdy siedział rozparty przy drewnianym blacie.

Mężczyzna obracał w dłoniach goto, prostą szklanicę, i wahał się, czy skosztować złocistej malvasii, którą podano mu kilka chwil wcześniej.

Gospoda Do Mori znajdowała się w sestiere San Polo, jednej z sześciu dzielnic Wenecji, nieopodal Rialto, i z pewnością nie należała do najlepszych bacari w mieście, wręcz przeciwnie, cieszyła się jak najgorszą renomą, a jej klientela składała się z opryszków i awanturników podłej maści. Była jednakże najstarszą osterią w mieście, a w jednej kwestii panował konsensus: serwowano w niej najlepsze wina w Serenissimie. Szklanica wina w gospodzieDo Mori nie znajdowała sobie równych.

Gospoda miała jeszcze jedną zaletę, która czyniła ją wyjątkową, prawdziwe błogosławieństwo, a mianowicie dysponowała dwojgiem drzwi: jedne od calle Do Mori, drugie od calle Galeazza. Zważywszy zaś, że Casanova był takim człowiekiem, jakim był, dwa wejścia, a raczej dwa wyjścia, w zupełności zaspokajały wymagania, jakie stawiał bacaro.

Kilka stolików z drewnianych beczek, kilka krzeseł z siedziskami wyplecionymi ze słomy i długi dębowy szynkwas stanowiły jedyne wyposażenie tego prostego i uczciwego wnętrza, które w zadziwiający sposób odzwierciedlało charakter gospodarza, Marca Spinazziego. Było zeń żylaste chłopisko o czarnych, upiętych w koński ogon włosach – wyglądał, jakby dopiero co się wyłonił z kambuza pirackiego statku.

Jednak owego wieczoru gości gospodyDo Mori zajmowały zgoła inne sprawki niż jakość wina lub przeróżne dopusty, które zdawały się strącać Wenecję w najciemniejszy i najgęściej splątany okres jej niezrównanej historii.

Bo przecież – jakżeby mogło być inaczej – kilku z nich dosięgła fama długowłosego mężczyzny, który wkroczył do gospody przed paroma chwilami i który zdecydował się w końcu podnieść do ust goto de’ vin, czyli szklanicę wina. A skoro nieobca im była otaczająca go fama, zdawali sobie sprawę, że jego powrót przynieść mógł wyłącznie nieszczęście.

Ktoś posłał w jego stronę ukradkowe spojrzenie z ukosa.

Czarnowłosy odziany był we wspaniały frak koloru czekolady, narzucony na elegancką kamizelkę i zdobioną koronkami koszulę o bufiastych rękawach. Stopy miał obute w wysokie oficerki z lśniącej skóry. Peruki nie nosił, a włosy zebrał w ogon, który przewiązał kokardą z czarnego aksamitu.

Awanturnik, uwodziciel, fechmistrz i kabalista – czuł się jak ryba w wodzie wśród pojedynków, przygód, rozpusty i knowań. Jego nazwisko stało się synonimem kłopotów, a zbyt długie skrzyżowanie z nim spojrzenia mogło się skończyć fatalnie.

Gdyby goście osterii wiedzieli, co ich czeka, czym prędzej by się ulotnili.

Ale nie wiedzieli. A za to, co się wydarzyło, winić można jedynie zły los oraz istotę, która, jeśli chodzi o moc prokurowania klęsk, prześcignąć mogła nawet owego eleganckiego mistrza nad mistrze.

Istotą ową była kobieta.

Co więcej, kobieta niezmiernie urodziwa.

Jej wejście do sali było jak nagły powiew bryzy.

Dama ta, przepysznej urody – zdawało się nieomal aroganckiej – jakby ku własnej uciesze samym wyglądem rzucała wyzwanie wszystkim wokół. Miała na sobie szmaragdową suknię, przez kontrast podkreślającą kasztanowy odcień włosów, upiętych w wyszukaną, lecz dyskretną fryzurę, która z całą mocą wydobywała ich czekoladowy blask. Pełne, czerwone wargi zdawały się stworzone do uśmiechu, a w jej filuternym spojrzeniu błyskał spryt, co tylko przydawało jej powabu.

Szynkarz dyskretnie wzniósł oczy ku powale, przeczuwając nadciągające kłopoty.

Nie musiał długo czekać.

Mężczyzna w białej peruce, o impertynenckim wejrzeniu, prowadzący od jakiegoś czasu ożywioną dysputę z dwoma kompanami, nie omieszkał zdjąć czaru roztoczonego przez nowo przybyłą. I posłać go w diabły.

– Proszę, proszę! Jednak nie wszyscy twoi klienci to nicponie i wydrwigrosze, czyż nie, Marco? – zakrzyknął, mrugając porozumiewawczo do gospodarza, który przezornie się nie odzywał.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, mężczyzna kontynuował:

– Moja pani, jestemcavalier Andrea Zanon i proszę, byście od tej chwili uznali mnie za swego uniżonego sługę. Gotów jestem spełnić wszelakie wasze zachcianki. Nalegam. Wystarczy słowo, proszę się nie wahać.

Kobieta przeszyła go roziskrzonym wzrokiem, jakby spodziewała się podobnego przywitania. Później w milczeniu obrzuciła spojrzeniem pozostałych gości osterii, błyskając szarymi tęczówkami. Wreszcie odparła:

– Szlachetny panie, zwę się Gretchen Fassnauer i pozostaję w służbie hrabiny Margarethe von Steinberg. Szukam pewnego człowieka, moja pani życzy sobie z nim mówić.

Miała lekko zachrypnięty głos. Słowa zakołysały się ospale, wypowiedziane włoszczyzną doskonałą, choć naznaczoną melodią austriackiego akcentu.

Zanon kaszlnął nerwowo i zbliżył się do kobiety, prężąc pierś.

– Ach, cóż za wspaniała nowina! – odparł kpiąco. – Wobec tego, jeśli przyjmiecie, pani, mą radę, proponuję, abyśmy razem poszukali owego osobnika. Wenecja to prawdziwy labirynt i kobieta elegancka, lecz niezaznajomiona z miastem, łatwo mogłaby się w nim zgubić bez przewodnika.

Choć cavalier Zanon silił się na takt i elegancję, jego głos zabrzmiał nieprzyjemnie lepko. Dama zdała się nie przykładać do tego wagi i tylko się uśmiechała.

– Dziękuję – odparła, a w jej głosie zadźwięczała złośliwa nuta – lecz wiem doskonale, gdzie go szukać.

Zanon udał, że nie słyszał riposty, i obcesowo zbliżył się do damy.

Kliencibacarozamarli w oczekiwaniu, wciąż porażeni zjawieniem się Gretchen. Było to bowiem zjawisko więcej niż rzadkie: jeszcze nigdy gospoda Do Mori nie okazała się godna względów damy. A ponadto zagranicznej! Jednak stali się świadkami takowego wydarzenia, przeczącego zwyczajom i etykiecie. Odczuwali z całą mocą niepowszedniość sytuacji i zdawali się niemal wstrzymywać oddech w oczekiwaniu na rozwój wypadków, jakby cavalier Zanon swymi grubiańskimi zapędami zaspokajał wstydliwie skrywane pragnienie ogółu.

Jedyną osobą, na której cała scena zdawała się nie robić wrażenia, pozostawał ów mąż o długich, czarnych włosach. Dopijał malvasię, niespiesznie rozkoszując się jej aromatem, gdyż wino stanowiło dlań jedną z największych rozkoszy. Uśmiechał się tylko pod opadającymi na twarz kosmykami.

– Posłuchajmy zatem – naciskał Zanon – cóż to za indywiduum godne uwagi pani i pani hrabiny?

I znów w jego głosie zabrzmiała nuta kpiny zmieszanej z nieudolnie maskowanym zniecierpliwieniem. Po czym zupełnie nietaktownie położył swą napuchłą, wiotką dłoń na niebiańskiej rączce Gretchen. Przyklęknął i uniósł ją do ust, po czym złożył pocałunek na alabastrowobiałej skórze, o wiele dłuższy, niż wypadało.

Tym razem Gretchen się nie uśmiechnęła. Spróbowała uwolnić rękę, lecz nie zdołała. Zanon schwycił ją za nadgarstek i ściskał boleśnie.

– Śmiało, przyjaciele – zwrócił się do swych towarzyszy – pokażmy tej zacnej damie sztukę spacerowania po weneckich calli!

Mężczyźni wybuchnęli charkotliwym śmiechem.

Gretchen, wyraźnie poirytowana, prychnęła ze wzgardą.

– Proszę mnie puścić! – wykrzyknęła. – Szukam pana Giacoma Casanovy, nie przyszłam do was. Powiadomiono mnie, że go tutaj zastanę.

Zanona zamurowało. Znał to nazwisko, a nie należało ono do tych, którymi się szafowało z lekkim sercem.

Czarnowłosy kawaler jakby tylko na to czekał, odstawił szklanicę i podniósł się z krzesła. Następnie postąpił ku Zanonowi i zwrócił się do niego setnie ubawiony.

– Drogi panie, radzę natychmiast puścić tę młódkę.

Zanon zdawał się nie wierzyć własnym uszom. Za kogo się miał ten fircyk, że sądził, iż może mu rozkazywać?

– A jak nie?

– Rychło się przekonacie.

– Jestem do dyspoz…

Zanon nie zdołał dokończyć zdania.

Czarnowłosy wymierzył mu siarczysty policzek. Cavalier Zanon poczuł na twarzy trzaśnięcie urękawiczonej dłoni. Głowa odskoczyła mu w tył.

Nim zdołał pojąć, co się dzieje, kolejny cios, wyprowadzony z nieskazitelną elegancją i skutecznością, wylądował na jego wątrobie, paraliżując wnętrzności. Głowa Zanona zatoczyła nowy łuk, tym razem w przód. Poczuł w ustach gorzki smak żółci. Jego wzrok ledwo zdążył omieść lśniące szpice butów napastnika, gdy jakaś wściekła siła pochwyciła go za kark i trzasnęła jego twarzą o jedną z beczek, posyłając w powietrze wszystko, co się na niej znajdowało.

Szklanice, gąsiory i butelki wylądowały na podłodze z ogromnym brzękiem tłuczonych kryształów i kamionki.

Zanon zawisł zaśliniony nad blatem, lewą dłonią desperacko chwytając powietrze. Wreszcie rozsmarował białymi mankietami krwawy ślad, który pozostawił na beczce, i osunął się na podłogę.

Czarnowłosy uśmiechnął się i zgiął wpół w eleganckim ukłonie.

– Giacomo Casanova – rzekł, wpatrując się w Gretchen – do usług.

Dziewka ledwie zdążyła wznieść dłoń do pięknych ust, z trudem powstrzymując okrzyk zdumienia, gdy dwaj kompani Zanona powstali ze swych miejsc.

Osterii groziło pogrążenie w całkowitym chaosie.

Marco Spinazzi nie zamierzał zwlekać. Jego bacaroznalazło się w oku cyklonu. Kolejna chwila zwłoki oznaczałaby błąd stulecia.

– Panowie, jeśli łaska, wyjdźcie z tą draką przed lokal – zdążył powiedzieć.

Zbyt późno.

Jeden z mężczyzn rozbił butelkę o kant szynkwasu i zaczął kołysać nią jak szklanym nożem o poszarpanych przezroczystych ostrzach, gotowych wgryźć się w mięso przeciwnika. Drugi chwycił swą laskę, po czym wysunął z niej niczym z pochwy lśniącą głownię rapiera.

Zbliżali się, obnażywszy zęby jak polujące drapieżniki.

Giacomo Casanova nie tracił ducha.

Uśmiechnął się do Gretchen.

– Proszę mi na momencik wybaczyć – mruknął i się odwrócił.

Postąpił ku napastnikom i stanął z nimi twarzą w twarz. Z najbliższej beczki porwał prawą dłonią gliniany dzbanek, lewą widelec.

3Inkwizytor stanu

Imponująca sylweta Pałacu Dożów zamykała w sobie alfę i omegę weneckiego życia politycznego, łącząc w unicumprecyzyjny język rządu i prawa z wężową mową tych, którzy dla prywaty gotowi byli poważyć się na wszystko, pnąc się po stromych zboczach kariery. Wydawało się, jakby dwoista dusza gmachu, wykuta z ideałów, lecz skażona doczesnością, nawiedziła plac, jakby się objawiła w mglistych cieniach kresu dnia, a pochodnie i latarnie pulsowały wokół niej niczym piekielne źrenice.

Na straży Pałacu Dożów stał skrzydlaty lew Świętego Marka. Kule światła napełniały potężne portyki i eleganckie, ażurowe loggie szkarłatnym blaskiem, ożywiając i tak już sugestywne zdobienia ścian z białego i czerwonego marmuru. Olśniewająca attyka i rzędy sterczyn biegły chyżo wzdłuż głównych fasad: jednej od strony piazzetty Świętego Marka i drugiej od nabrzeża.

W surowej sali inkwizytorów stanu, na drugim piętrze Pałacu Dożów, Pietro Garzoni w samotności kończył pisać list.

Siedział sztywno wyprostowany na drewnianym, misternie rzeźbionym krześle, oparłszy łokcie o elegancki pulpit. Upudrowana srebrzysta peruka i czarny frak ze złotym szamerunkiem upodabniały go do grabarza. Wąskie, drapieżne oczy nad okrutnymi wargami zdradzały nieugięty charakter i żelazną wolę.

W komnacie unosił się zapach wosku, a pełgające płomyki świec nieco tylko łagodziły ponure wrażenie, jakie robiło surowe urządzenie pomieszczenia oraz ściany w całości wyłożone panelami z ciemnego modrzewia.

Inkwizytor podpisał list. Kartę zapełniało gęste, nerwowe pismo. Czekał, aż inkaust wyschnie; dmuchnął na papier i zawachlował nim niecierpliwie. Wreszcie wsunął list do koperty. Roztopił nad świecą porcję laki. Gęsta czerwona kropla spłynęła na papier. Garzoni odcisnął na niej pieczęć. Westchnął i odepchnął kopertę, a ta prześlizgnęła się po szerokim lśniącym pulpicie.

Za jego plecami rozbłysły pierwsze gwiazdy, ujęte w ramy olbrzymich okien wychodzących na ogród.

Inkwizytor z irytacją zabębnił palcami po mahoniowym blacie, po czym chwycił dzwonek i potrząsnął nim z taką mocą, jakby chciał go połamać.

Po chwili w drzwiach stanął sługa. Garzoni wskazał kopertę. Mężczyzna podniósł ją i zamarł.

– O co chodzi? – burknął niechętnie inkwizytor.

– Ekscelencjo – wymamrotał pokojowiec słabym głosem, który brzmiał, jakby lada moment mógł zgasnąć do reszty – jakiś człowiek do was. Powiedział, że się zowie Zago. Twierdzi, że przynosi ekscelencji pilne wieści.

Oczywiście, Zago, ten bies, pomyślał inkwizytor. Westchnął. Pomimo niezaprzeczalnych wad Zago był jednym z jego najbardziej zaufanych zauszników.

– Wpuść go – warknął. – Na co czekasz? – Odprawił sługę pełnym złości gestem, jakby nie mogąc się doczekać, aż ten się wreszcie wyniesie.

Mężczyzna wycofywał się rakiem, cały w ukłonach, międląc w ustach słowo „ekscelencjo”, aż dotarłszy za drzwi, zamknął je sobie przed twarzą.

Garzoni poluzował kołnierz, wsparł twarz na dłoniach i pogrążył się na chwilę w zadumie. Skoro Zago zdecydował się go odwiedzić, musiało chodzić o sprawy wielkiej wagi.

Rozległo się pukanie.

– Wejść! – krzyknął.

Drzwi się otworzyły i do komnaty wkroczył Zago.

Miał długie, jasne włosy, niemyte i tak posklejane, że przypominały raczej żółte badyle zwilgłego sitowia. Zebrał je w kucyk, lecz jeden przetłuszczony strąk opadł mu na twarz i niżej jeszcze, sięgając za lepki od brudu kołnierz. Turkusowe, złe oczy, drobny nos, usta wypełnione czarnymi, pokruszonymi zębami. Oto jakie oblicze prezentował swym rozmówcom.

Garzoni musiał się odwołać do najgłębszych pokładów samokontroli, żeby znieść podobne plugastwo. Ten parszywiec przyprawiał go o mdłości. Inkwizytor z trudem pohamował odruch wymiotny, lecz szybko doprowadził się do ładu, gdyż mimo odrażającej aparycji ów człowiek był wart tyle złota, ile ważył.

– Ach! – zaczął – Zago… Jakie nowiny przynosisz?

Mężczyzna z widocznym namysłem podrapał się po skórze koloru zsiadłego mleka, po czym z trudem – jakby ktoś siłą wypruł mu je z ust – wydusił jedno słowo.

– Niedobre.

Inkwizytor wzniósł oczy ku sufitowi, jakby oczekiwał stamtąd pocieszenia. Olbrzymie kasztanowe tęczówki jego wodnistych oczu ślizgały się po powierzchni Powrotu syna marnotrawnego Tintoretta niby oczarowane maestrią i wspaniałością dzieła. Skrawek zieleni ogrodu, radosne postaci, syn w objęciach ojca – wszystko zamknięte w złoconej, ośmiobocznej ramie.

Lecz obraz, choć piękny, nie dawał osłony przed niepokojem, który rozpięły w powietrzu słowa Zaga.

Inkwizytor zwrócił wzrok z powrotem ku stojącemu przed nim obdartusowi.

– Mów więc – zachęcił go.

– Wasza Ekscelencja nie będzie ukontentowany – podjął Zago, który uparł się tak mówić, żeby nic nie powiedzieć.

Rozeźlony Garzoni zadrżał z niecierpliwości.

– Na litość, cóż gorszego może mnie jeszcze spotkać? Naprawdę sądzisz, że jesteś w stanie zrobić na mnie wrażenie? Większe niż wieści, które napływają ze świata? – Salwa pytań ucichła na chwilę, inkwizytor nabrał powietrza, po czym odpalił kolejną, recytując litanię nieszczęść, które ciążyły mu na sercu. – Austria z Francją zdają się zmierzać ku nowemu sojuszowi, wcale przecież niełatwemu: hrabia Kaunitz robi, co w jego mocy, żeby skłonić Ludwika XV do zerwania stosunków z Fryderykiem II. Na domiar złego Rosja i Anglia lada chwila podpiszą pakt. Prusy się wahają. Siedzimy na beczce prochu, mój drogi Zago. Maria Teresa z Austrii nabrała apetytu na Śląsk, uśmiechałoby się jej przyłączyć go do i tak już rozległego imperium, a Wenecja musi się dobrze pilnować, żeby nie kiwnąć palcem na czyjąkolwiek korzyść, kiedy potęgi się zbroją. A zresztą co jej pozostaje? Nie ma nic do zyskania. Bo przecież, to pewne jak amen w pacierzu, nie w wojnie nasza przyszłość spoczywa, lecz w umiejętnych pertraktacjach. Ale, koniec końców, cóż cię to może obchodzić. W tobie siedzi dusza przeklęta. Przepędzasz życie w cieniu, żeby moje sprawki doprowadzić do pomyślnego finału.

Inkwizytor urwał. Ale po chwili podjął wątek, bo musiał wylać wszystkie żale, co mu zaległy na duszy, a poza tym szczerze, całym sercem wierzył, że o najgorszym już wiedział i nic go nie zaskoczy.

– Żyjemy w czasach klęski, drogi Zago. Doża Francesco Loredan jest słabeuszem i przeciętniakiem, brak mu ogłady, umiejętności podejmowania decyzji. Nawet teraz, kiedy tu sobie rozmawiamy, on, jakżeby inaczej, słabuje, zmożony chorobą, co go przykuwa do łoża. A to tylko podsyca przeciwników, żeby jeszcze śmielej publicznie zeń szydzili. No więc powiedz, cóż może być gorszego?

Zago wziął głęboki wdech, jakby to, co zamierzał powiedzieć, miało wyssać całe powietrze, które potrafił wciągnąć jego delikatny nos.

Po czym rozwiał wątpliwości.

Wystarczyły trzy słowa.

– Giacomo Casanova powrócił!

I to był początek końca.

Na sam dźwięk tego imienia Pietro Garzoni zerwał się na równe nogi, niemal strącając kałamarz na posadzkę.

Silniej poluzował krochmalony kołnierz, bo bał się, że mu tchu zabraknie, i rozpiął guziki długiego, czarnego fraka.

Giacomo Casanova. Cóż za zuchwałość!

Przeklęte indywiduum. Człek występny, bałamutnik, a szeptano, że i mackami okultystów oplecion… Ostatnie wieści głosiły, że bawi we Wiedniu! Inkwizytor wspomniał, jak przed kilkoma laty Giacomo Casanova opuszczał Republikę. Garzoni mógł wtedy wreszcie odetchnąć z ulgą, bo szlachcic ten był jak dżuma i wielki głód w jednym. Przynosił śmierć i łzy, gdzie tylko postawił stopę. Oczywiście lud go miłował, kobiety gotowe były dopuścić się dlań największych szaleństw, literaci i artyści widzieli w nim coś na kształt buntowniczego antybohatera, a więc idola. Lecz Casanova był burzycielem ładu i porządku. A jeden tylko Bóg w niebiesiech wiedział, jak bardzo miasto takie jak Wenecja potrzebowało teraz ładu i porządku. Republika, kraj podupadłych rodów, hazardu, teatrów i burdeli, salonów i tawern, zdawała się prochownią gotową wylecieć w powietrze od najdrobniejszej iskry, była miastem pulsującym i zmiennym jak wody laguny, która je zrodziła, była jak lubieżna kobieta, gotowa oddać się temu, kto lepiej niż inni zna jej słabostki i osobliwości akcentu.

Zaiste, po człeku takim jak on można się było spodziewać wszystkiego. Dlatego wieść o jego powrocie napawała inkwizytora podobną radością co epidemia ospy.

– Jesteś pewien? – dopytywał Garzoni z niedowierzaniem. – Widziałeś go? To był naprawdę on? – Ciekawość trawiła go niczym płomienie. – Mówżeż, do kroćset!

Zago zakasłał nerwowo.

– Widziałem go na własne oczy.

– Gdzie?

– W gospodzie Do Mori, w sestiere San Polo, nieopodal Rialto. Wasza Ekscelencja kojarzy?

– A kto nie kojarzy tego plugawego gniazda szubrawców? – Inkwizytor stanu był zaślepiony gniewem.

– Spotkał się z jakąś kobietą.

– Kobietą?

– Tak, ale nie stąd.

– Co to ma znaczyć?

– To była Austriaczka, dama dworu. Zaprowadziła Casanovę do domu swej pani.

– Wiesz, o kogo chodzi?

– O hrabinę Margarethe von Steinberg.

Garzoni znał to imię. Ale z pewnością nie zamierzał wyjawiać tego Zagowi. Niektóre sekrety powinny pozostać sekretami. A jednak umykał mu powód, dla którego Casanova po powrocie do ojczyzny miałby się spotkać z austriacką arystokratką. W jakim celu?

– Jest jeszcze coś, Wasza Ekscelencjo.

– Jeszcze? – Garzoniemu z trudem mieściło się to w głowie.

– Tak.

– Mów.

Inkwizytor usiadł z powrotem przy pulpicie. A raczej osunął się na krzesło, tak silnie wstrząsnęła nim wieść przyniesiona przez Zaga. Furia kipiąca w jego źrenicach zelżała, rozcieńczona znużeniem i widmem tego, co miały przynieść nadchodzące dni: nawały skandali i szaleństw. Ilekroć przeklęty Casanova zaczynał snuć kolejną ze swych diabolicznych intryg, wszystko niechybnie kończyło się kalejdoskopem zrozpaczonych młódek, znieważonych ojców i szukających vendetty kochanków, a Wenecję ogarniał chaos.

– Była bitka – ciągnął Zago.

– Ktoś wyzionął ducha? – Na moment promyk nadziei rozjaśnił myśli inkwizytora. Przyskrzynienie Giacoma Casanovy za zabójstwo stanowiło jego najskrytsze marzenie.

Niepocieszone spojrzenie Zaga było jednak aż nazbyt wymowne.

– Niestety, Wasza Ekscelencjo. Tylko kilka wybitych zębów i parę złamanych rąk. Nie wspominając, że Casanova bronił dziewczęcia przed innymi.

– Chodzi o tę austriacką dwórkę?

– W rzeczy samej.

– Oczywista! Jakżeby inaczej! – Garzoni wyrzucił z siebie strumień desperackich okrzyków, próbując pohamować gwałtowniejsze reakcje. – A kimże byli owi inni?

– Cavalier Andrea Zanon i dwaj jego kompani.

– Mogą się nam przydać?

– Wedle mego rozeznania nie.

– Ba.

– Chyba żeby wykorzystać ich animozję i ich rękami pozbyć się tego człowieka – podpowiedział wywiadowca.

Garzoni potrząsnął głową.

– Nie, Zago, nic z tego. Musimy postępować ostrożnie. Casanowa to groźny człek, zdradziecki. Zwęszyłby podstęp na milę. A chociaż miał przy sobie broń? Prawo tego nie dopuszcza.

– Żadnej. Chyba że za takową uznać gąsior i widelec.

Inkwizytor wybuchnął śmiechem. Przez chwilę zdawał się niemal wesół. Ale w jego lodowatym skrzeku nie dało się posłyszeć radości, jeno gorycz bezsiły i rezygnację. Zdawał sobie sprawę, że choć wbrew własnej woli, przecież spoglądał z niejaką admiracją na owego męża, który tak lekce sobie ważył prawo i porządek. Może podziwiał dezynwolturę, z jaką naginał świat do swych zachcianek, a nie na odwrót. Casanova – jedyny człek, którego każdy występek szedł w zapomnienie w imię pięknego oblicza i szalonego, lekkiego życia wedle własnych reguł. Tak, zapewne w głębi ducha Garzoni z zawiścią spoglądał na owego człowieka, któremu Wenecja wszystko puszczała płazem – do diabła z prawem, do diabła z towarzyskimi konwencjami.

Ale to była tylko chwilowa słabość. Zaraz determinacja i pewność z powrotem rozbłysły w jego spojrzeniu. Piastował przecież urząd inkwizytora stanu, był opoką owych praw i konwencji i nigdy by się nie zniżył do podobnie miałkich przyjemności i rozpusty, w jakich wiódł prym Casanova.

– Coś jeszcze? – spytał.

– Nic więcej.

Garzoni ze zmęczeniem machnął ręką. Kunsztownie haftowany mankiet zafurkotał w powietrzu.

Inkwizytor westchnął głęboko i wyciągnął z kieszeni fraka maleńki srebrny klucz. Wsunął go w zamek jednej z szuflad pod pulpitem. Klucz się obrócił, poruszając mechanizm.

Garzoni wyciągnął z szuflady aksamitną sakiewkę.

Rzucił ją Zagowi, a ten złapał ją w locie obiema dłońmi.

– Dla ciebie – powiedział. – Sto cekinów.

Odczekał chwilę, żeby słowa odpowiednio wybrzmiały. Chciał podkreślić ich wagę. Następnie wydał instrukcje.

– Staniesz się cieniem Casanovy. Dowiesz się, co robi ten czort, gdzie bywa, z którymi kobietami chadza, jak spędza noce i dnie, a wszystko będziesz mi referował z uwagą dla najdrobniejszych szczegółów. Nie przemilczysz niczego. Wyrażam się jasno?

– Tak.

– Czy wyrażam się jasno? – powtórzył z naciskiem inkwizytor. Jego oczy lśniły stalowym blaskiem.

– Tak, Wasza Ekscelencjo.

– Doskonale. Możesz odejść.

Kiedy Zago zmierzał ku drzwiom, Garzoni wstał, zamachnął się i strącił z pulpitu wszystko, co się na nim znajdowało: kałamarz, pióra, listy, dokumenty, lakę, pieczęci, nóż do papieru.

– Niech mnie diabli, jeśli tym razem nie dopadnę tego łajdaka! Casanova! Wkrótce zawiśniesz na placu Świętego Marka! – ryknął.

Zagowi zmroziło krew w żyłach.

4Hrabina

– Zaczekajcie tutaj – szepnęła Gretchen. Jej szare oczy zamigotały jak samorodki srebra. – Hrabina przyjdzie do was za chwilę.

Giacomo z uśmiechem skinął głową. Podobała mu się ta dziewczyna, a zagadkowa przygoda jeszcze bardziej. Urzekła go podróż kanałami – blask zachodzącego słońca opalizujący na zielonobłękitnych wodach laguny, majestat Canal Grande, białe grzywy fal – a szczególnie rozkoszna towarzyszka.

Gretchen poprosiła, aby się rozgościł w sali, która była olśniewającą biblioteką. Ciemne regały, szeregi książek o ozdobnych, intarsjowanych grzbietach, znakomite wydania, a przede wszystkim tytuły świadczące o oczytaniu gospodyni.

Wzrok gościa przykuły wysokie sufity i freski na ścianach. Po kolorowych szybach okien zakończonych pełnymi łukami pełgały krwawe jęzory odblasków świec z olbrzymich kandelabrów.

Żeby skrócić oczekiwanie, Giacomo skierował spojrzenie na nazwiska prezentujące się jedno po drugim na półkach: Wolter, Lau­rence Sterne, Homer, Aleksander Pope, a dalej Carlo Goldoni, William Szekspir, Anton Ulrich von Braunschweig… Wreszcie jego wzrok spoczął na bajecznym wydaniu Podróży Guliwera Jonathana Swifta.

Giacomo wyciągnął tom i rozsiadł się w fotelu obitym aksamitem. Przerzucił kilka stron, delektując się elegancją czcionki, fakturą papieru, subtelnym wykonaniem oprawy.

Kochał literaturę z całego serca i przeczuwał, że hrabina – przecież właścicielka tak bogatego i zróżnicowanego księgozbioru – musi podzielać jego zamiłowanie. Już samo to wystarczyło, by w jego oczach stała się bardziej pociągająca.

Kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, zdało mu się, że rozpoznaje wielką i uwodzicielską duszę. Nie było w niej grama skromności: Margarethe von Steinberg była prawdziwą, choć nietypową pięknością. Jej twarz o mocnych, fascynujących rysach miała w sobie jakiś nieokreślony magnetyzm, jakby skinieniem woli hrabina potrafiła usidlić dowolnego mężczyznę, przekształcić pożądanie w obsesję, przyjemność w ekstazę, różnicę zdań w pojedynek.

Była piękna i w jakiś sposób groźna. Jej zielone oczy raziły znienacka piorunami, długie, jasne włosy zwijały się w miękkie loki, pełne, doskonałe usta… Każdy szczegół wyglądu hrabiny istniał po to, aby uwodzić, a powabu przydawał jej nawet taki drobiazg: łobuzerski pieprzyk nad górną wargą.

A jednak, choć niewątpliwie przystojna, miała w sobie coś, co budziło pewien niepokój. Może to gwałtowny błysk oczu, który pozwalał odgadnąć charakter wykuty ze szlachetnego stopu niezłomności i siły?

– Musicie być Giacomo Casanova… – Hrabina miała szorstki, głęboki głos.

– Sługa uniżony – odpowiedział krótko, po czym złożył elegancki ukłon.

Margarethe zmierzyła go badawczo wzrokiem, jakby próbowała ocenić, czy stojący przed nią mężczyzna jest godzien poprzedzającej go sławy.

– Cóż, panie Casanova – rzekła – wyznam, że jestem wielce ukontentowana tym, co widzę. A przecież potrafiliście otoczyć się famą, która znacznie przerasta i tak przecież imponujący wizerunek. Awanturnik, uwodziciel, fechmistrz, uczony, a nawet alchemik, jeśli dobrze mnie poinformowano.

– Doprawdy! Widzę, że zasłużyłem, żeby nasłać na mnie zastęp szpicli? – Casanova się zaśmiał.

Hrabinie nie udało się ukryć satysfakcji.

– A czyż sami nie jesteście szpiegiem, prawdopodobnie na służbie cesarstwa, którego jestem poddaną? Poza tym szpiegowi, na dodatek sprawnemu, nic nie służy lepiej niż zasłona utkana ze spojrzeń i słówek szeptanych przez innych szpiegów. Chyba nie zaprzeczycie?

Giacomo zdziwił się, ale po chwili zaskoczenie ustąpiło tak nagle, jak się pojawiło. Wyglądało na to, że hrabina wie o nim całkiem sporo. Tego się nie spodziewał. A tak po prawdzie miarkował, że będzie wiedziała niewiele, jeśli cokolwiek. Napomniał sam siebie, że musi ją traktować poważnie, ba, może nawet winien się jej bać, jeśli nie chce popełnić najpoważniejszego błędu w życiu. Hrabina nie tylko się go spodziewała, ale wręcz sama po niego posłała! Na dodatek miała mistrzowskie wyczucie chwili. Nie potrafił odgadnąć celu tego spotkania i choć początkowo był zaintrygowany, z czasem zaczęło go ogarniać rosnące zniecierpliwienie.

Hrabina miała na sobie olśniewającą perłowoszarą suknię. Głęboki dekolt eksponował obfite, białe piersi. Wspaniały rubin, który krwawo odbijał blask świateł i zdawał się płonąć pod jej szyją, oraz kolczyki, również wysadzane rubinami, choć mniejszymi, podkreślały jej drapieżną, jakby kocią urodę.

Giacomo poczuł, że jego krew ogarniają płomienie. Pozwolił sobie długo, zbyt długo zamarudzić, patrząc na hrabinę, ale ostatecznie czyż nie tego się po nim spodziewano? Nie miał wątpliwości, że i tak nikt nie uważa go za człeka obyczajnego, po cóż więc się trudzić i takiego udawać?

Margarethe nie zauważyła jego przeciągłego spojrzenia, a może po prostu nie dała tego po sobie poznać. Podjęła rozmowę tam, gdzie ją przerwała.

– W każdym razie, panie Casanova, pomijając waszą najbliższą przeszłość, obecnie najbardziej na sercu leży mi wasza najbliższa przyszłość. W której osobiście dostrzegam jeden z najniezwyklejszych podbojów w całej Wenecji.

– Doprawdy? – spytał Casanova. Nie wierzył, że hrabina może być tak krótkowzroczna. – I w tym celu mnie wezwaliście? Żeby przepowiedzieć mi kolejne miłosne podboje?

Margarethe nieco pogardliwie machnęła dłonią, jakby chciała odegnać podobną sugestię.

– Panie Casanova, za pozwoleniem, jesteście wielce rozczarowujący! – orzekła szyderczym tonem, który nie umknął Giacomowi. – Nie, bynajmniej. Nie ściągnęłam was tutaj, do mej pałacowej biblioteki, żeby przepowiadać wam to, co oczywiste…

– Dziękuję, wasza hrabiowska łaskawość – przerwał jej Casanova. – Wobec tego czemu zawdzięczam zaszczyt, jakim jest zaproszenie w wasze progi?

Margarethe westchnęła, jakby przemawiała do dziecka. Ściągnęła wargi, niby to nadąsana, co tylko dodało jej obliczu słodyczy.

I znów Giacomo poczuł, że ogarnia go zachwyt. Choć wiedział, że hrabina, chcąc osiągać zamierzony efekt, musiała do perfekcji wyćwiczyć tę minę, nie zdołał oprzeć się jej czarowi. Pozwolił mu się więc porwać, nie bacząc, co może sobie pomyśleć dama. Lepiej bez wstydu okazać bezbronne oblicze mężczyzny, który padł ofiarą jej uroku. Życie nauczyło go, że w materii uczuć wyrachowanie i skąpstwo zupełnie nie przystają do jego charakteru. Już lepiej dać się ponieść emocjom.

Po dłuższej pauzie Margarethe wyjawiła powód spotkania.

– Panie Casanova, przejdę do rzeczy. Wasza sława, zasłużona czy nie, mniejsza o to, jest solidna i nieustająco rośnie. Jeśli choć połowa z tego, co się o was mówi, jest prawdą, zamierzam wystawić was na próbę.

– Próbę? – powtórzył Giacomo. – Wyznam, że to kusząca perspektywa… Ale, wybaczcie śmiałość, dlaczego miałbym się zgodzić?

Hrabina nie odpowiedziała od razu. Spojrzała na niego spod długich rzęs i dopiero po chwili zaczęła mówić, a jej słowa wielce go ukontentowały.

– Z jednej, najprostszej przyczyny: nie zdołacie się oprzeć.

Casanova był szczerze wstrząśnięty. Hrabina zdawała się znać go na wylot. Uznał tę myśl za jednocześnie zabawną i niespodzianą. A zabawa i niespodzianki stanowiły mieszankę, której nie umiał się oprzeć.

– Cóż, powiedzcie mi więc, o co chodzi, żebym mógł się rozeznać, czy macie rację, czy się mylicie.

Właśnie takiej odpowiedzi spodziewała się hrabina. Mimo to zwlekała chwilę, jak przystało na wytrawną prządkę ludzkich losów. Bowiem nawet dla ostatniego z głupców było oczywiste, że jej zdolności w materii negocjacji i rokowań nie miały sobie równych i musiały przynieść jej sukces. Z całym szacunkiem dla strony przeciwnej.

Ale Casanova nie czuł lęku, nie zdjął go strach. Przyjmował z otwartymi ramionami wszystko, co przynosiło życie. To była jego zwycięska broń: zamieszkująca jego oczy spontaniczność, która miała w sobie coś magicznego. To jej dobywał, stawiając czoła wyzwaniu.

– Niechże tak będzie! – zgodziła się hrabina. – Znacie Niccola Erizza?

Giacomo się zastanowił. W rzeczy samej, owo nazwisko coś mu mówiło, i to zgoła niemało.

– Oczywiście. Patrycjuszowska rodzina; Niccolò to mężczyzna o niepohamowanym apetycie, jego głód władzy jest powszechnie znany, wręcz legendarny, a przyjaźnie liczne; ma nie lada smykałkę do polityki, ale koniec końców jest tylko kolejnym szabrownikiem antyków, a jego jedyny cel to nabić sobie kabzę tym, co zostało z Wenecji.

– Cóż, bez wątpienia jest to jakiś opis tego człowieka, ale obecnie to nie on mnie interesuje. Widzicie, panie Casanova, Niccolò Erizzo posiada pewien skarb o wiele cenniejszy niż pieniądze, znakomitszy niż władza: ma Francescę, słodką i niewinną córkę, zielonookie dziewczę o rudych puklach, które wkrótce osiągnie odpowiedni wiek do zamęścia.

Giacomo uśmiechnął się lekko.

– Chyba zaczynam się domyślać, jaką propozycję zamierzacie mi złożyć…

– Jeszcze nie czas, by odtrąbić wiktorię, panie Casanova. Oto zadanie, które zamierzam przed wami postawić: macie uwieść Francescę i przynieść mi wianek, który jej zerwiecie, kiedy już dopniecie swego. Tego od was oczekuję, ni mniej, ni więcej. Mogę liczyć, że podołacie?

– Miałbym się zgodzić na udział w waszej prowokacji i niechybnie ściągnąć na siebie kłopoty tylko dlatego, że mnie o to prosicie? Nie sądzicie, że przesadzacie, madame?

– Nie, panie Casanova. – Hrabina nie dała się zbić z pantałyku i z trudem powściągnęła uśmiech. – Zgodzicie się, ponieważ jeśli powiedzie się wam w tej prostej misyjce, a przecież to głupstwo dla tak słynnego uwodziciela jak wy, cóż… W nagrodę otrzymacie mnie.

– Was? – spytał Giacomo, unosząc brew z pełnym niedowierzania zachwytem. Sprawa zaczynała się robić naprawdę intrygująca.

– Otóż to! I nie mówcie, że nie doceniacie mej propozycji.

– Jestem nią zaszczycony, moja pani. A także… zaskoczony?

Oszałamiała go jej nieskrywana drapieżność. Ta kobieta chciała go sobie kupić. W głębi serca nie uśmiechała mu się myśl, że zostanie wykorzystany jak narzędzie, ale jednocześnie było w tej propozycji coś niezwykłego i dziwacznego, co czyniło ją wyjątkową.

– Ach, tak? Dlaczegóż to? – zapytała hrabina.

– Cóż, choćby dlatego, że już samo emablowanie pani stanowiłoby dla mnie źródło niezrównanej rozkoszy, a wobec tego otrzymanie was jako nagrody za tak łatwy podbój, jakim jawi mi się uwiedzenie Franceski Erizzo, uznaję poniekąd za trwonienie przyjemności.

– Musicie jeszcze usłyszeć drugą część wyzwania.

– Ach! Więc jest coś jeszcze?

– Gdyby jakowymś zrządzeniem losu nie udało wam się zdobyć Franceski, nie tylko nie otrzymacie nagrody, ale też potulnie pogodzicie się z tym, że nigdy nie będziecie mnie mieli.

– A więc musimy się oddać w ręce losu?

– Nie, panie Casanova – ucięła Margarethe. – Powiedzmy, że chciałabym obdarzyć was zaufaniem. Wierzę, że wasze zdolności wkrótce pozwolą mi przeżyć noc rozkoszy, która rozpłomieni mi ten wenecki pobyt. Czy w to wierzycie, czy nie, jestem kobietą nawykłą do otrzymywania tego, czego pragnę, dlatego baczcie, żeby mnie nie zawieść, mój panie. Napijecie się kawy? A może zjecie ciastko?

Ostatnie słowa, rzucone lekko, jakby mimochodem, stanowiły niemal wulgarne zamknięcie rozmowy.

Ta kobieta była niewiarygodna. Przed chwilą obiecała mu podać samą siebie na talerzu, a teraz częstowała go ciasteczkami? Oczywiście, była Austriaczką, pragmatyczną i bezpośrednią. Przez wszystkie lata przygód i zmiennych losów Giacomo nigdy nie czuł się tak skonfundowany. Z drugiej strony był przecież światowcem i jeśli ta fascynująca istota zechciała zaproponować mu podwójną nagrodę, nie pragnąc niczego w zamian, cóż, diablo mu to pasowało. Bez wątpienia coś musiało się za tym wszystkim kryć, ale przy odrobinie czasu i odpowiednich pytaniach powinien rozgryźć tę historię i – najprawdopodobniej – znaleźć sposób, żeby się zdrowo rozerwać.

A koniec końców czyż to nie rozrywka była solą życia? Przynajmniej jego życia.

Dlatego poddał się, nie łamiąc sobie zbytnio głowy nad całą sprawą. Tymczasem. I przystał na propozycję niezwykłej niewiasty.

– Naturalnie – odparł. – Z chęcią skosztuję waszej kawy.

5Zago

Po spotkaniu z inkwizytorem stanu Zago robił, co w jego mocy, żeby zorganizować jak najgęściejszą siatkę wywiadowczą. Drapieżnooki korsarz zdołał zwerbować spory oddział szpicli. Dla kogoś takiego jak on to była dziecinna igraszka. Starzy marynarze, markieranci, balwierze, kelnerzy, pokojówki, gondolierzy, kotlarze – wszyscy byli na jego usługach, a to z jednej przyczyny: po prostu się go bali.

Ponieważ Zago był jednym z tych zaciętych dzieci ludu, które częściowo przez wrodzony charakter, częściowo z racji wykonywanego zawodu zyskało sobie nie lada reputację. I to właśnie owa reputacja czyniła go cennym, a nawet niezbędnym elementem skomplikowanych i mrocznych sieci intryg snutych przez Pietra Garzoniego, to ona sprawiła, że stał się wykonawcą ponurych planów inkwizytora.

Już sama przeszłość w dragonii weneckiej armii lądowej nauczyła go w dziedzinie wojny i tortur tyle, że wystarczyłoby na obdzielenie kilku życiorysów. Nieważne, że w końcu zdezerterował, co zaprowadziło go do ciemnicy. Bogiem a prawdą, jego biegłość we władaniu bronią i podstępem, której po wielekroć dowodził, czyniły zeń nieocenionego sługę.

Dlatego gdy tylko Pietro Garzoni został mianowany inkwizytorem stanu, nakazał wezwać Zaga. Uważał, że właśnie taki człowiek będzie mu teraz potrzebny: gotowy niczym węgorz dać nura w mętny nurt weneckiej polityki. W Wenecji podzielonej między rody i frakcje, gdzie zdrady były na porządku dziennym, a łaska dygnitarzy kapryśna jak morska bryza, człek taki jak Zago okazywał się bezcenny, ponieważ cechowała go lojalność zrodzona z szantażu i hierarchii władzy.

Garzoni zadbał, żeby Zago otrzymał godne lokum i więcej niż satysfakcjonującą płacę, w zamian zaś wymagał odeń dyskrecji i całkowitego oddania. W razie najmniejszej niesubordynacji w mgnieniu oka odesłałby go do Piombi, czyli pod Ołowiany Dach, do cieszącego się mroczną sławą więzienia.

Tymczasem Zago znajdował się w sestiere Santa Croce, w starym, opuszczonym magazynie, który niedawno kupił, ponieważ uznał, że doskonale nada się do jego sprawek, niezbyt jasnych i godnych, prawdę mówiąc.

W dłoniach trzymał pordzewiałe obcęgi, a na jego bladym obliczu rysował się okrutny uśmiech. Przez zepsute zęby cedził z rzadka krótkie zdania, to jednak wystarczało, aby sprawić, żeby nieszczęśnik, który wpadł w jego ręce, łypał rozpaczliwie turkusowymi oczami.

– Śmiało, Candianie, gadaj, co wiesz! – Zamilkł i pomachał szczypcami przed nosem biedaka. – W przeciwnym razie wyszarpię te trzy pieńki, które ci zostały w gębie, Bóg mi świadkiem.

Jego ofiarą był grubas o czerwonej twarzy. Spod poplamionej, rozchełstanej koszuli wyzierał jasny brzuch, który podskakiwał wraz z właścicielem za każdym razem, gdy oprawca otwierał usta.

– Pa… pan Casanova… – wybełkotał – weszed do pałacu tuż po zmierzchu…

– A potem?

– A potem wzioł i wyszed w jakie dwie godziny później, panie.

Zago rozłożył ramiona. Co, u diabła, Casanova robił tam tyle czasu? Czyżby ten plugawy bałamutnik miał romans z piękną Austriaczką? Oczywiście to możliwe, ale z tego, co pamiętał, hrabina była zbyt rozgarnięta, by babrać się w podobnym łajnie.

Musiał być jakiś inny powód. Możliwe, że ta dwójka spiskowała na szkodę Wenecji, ale takie założenie wydawało się aż nazbyt oczywiste. Casanova znajdował się pod stałą obserwacją, a był wystarczająco bystry, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Gdyby naprawdę coś knował z damą ze szczytów austriackiej arystokracji, byłby głupcem, obnosząc się z podobnymi wizytami.

Nie, musiało chodzić o coś innego.

– I pewien jesteś, że to był pałac należący do hrabiny von Stein­berg?

– Tak, panie.

– Wiesz, co masz robić, prawda?

– Mieć baczenie na panienkę Gretchen.

– A więc Gretchen. Bardzo dobrze. Wciąż odwiedza twoją rzeźnię, czyż nie, Candianie?

– T… tak, tak – wymamrotał nieszczęśnik.

– Świetnie, Candianie. Spróbuj wywiedzieć się czegoś więcej. Każ swym bachorom wzierać do pałacu przez okna, wciskać się do środka, niechże się tam kręcą. Bo jeśli nie, to wiesz, co zrobię z twoimi bebechami, nieprawdaż?

– Tak, panie.

– No tak, zapomniałem. Przecież jesteś świniobijem.

Candian przytaknął machinalnie, jakby chciał przekonać Zaga, że przyłoży się do zadania z większym animuszem niż wcześniej.

– A teraz podziękuj Bogu, żem ci nie powybijał zębów.

Zanim dokończył to zdanie, pomyślał, że za dużo gada. Nienawidził tego. Kochał ciszę, znosił najwyżej szmer wody w kanałach. Na swoje nieszczęście był jednak zmuszony wygłaszać głupawe filipiki okraszone groźbami, żeby zachęcić do mówienia jakiegoś przeklętego imbecyla.

Tęsknił za wojskiem. Oczywiście, służba u Garzoniego pozwalała mu wieść wygodne i zgoła dostatnie życie, ale konieczność rozkazywania, zasięgania języka czy rzucania gróźb okrutnie go wyczerpywała.

– No dobrze, niech będzie – zakonkludował. – Możesz odejść, ale pamiętaj: oczekuję bardziej precyzyjnych wieści albo, jakem wenecki dragon, następnym razem wyrwę ci jęzor tymi szczypcami.

Candian jakby nie dowierzał. Skinął głową, uderzając się w piersi niczym pokutnik.

– Tak, panie Zago, będę miał oczy rozwarte, słowo honoru!

Złożywszy obietnicę, wciągnął koszulę w portki i zatoczył się niepewnie ku drzwiom.