41,50 zł
XVIII-wieczna Wenecja, brutalne morderstwo i wpływowi podejrzani Czy słynny malarz Canaletto odkryje prawdę? Wenecja, 1725 rok, epidemia czarnej ospy zbiera okrutne żniwo. Z zimnych, mętnych wód Rio dei Mendicanti zostają wyłowione zwłoki bogatej patrycjuszki z rozciętą klatką piersiową i wyjętym sercem. W obliczu narastającego w Wenecji napięcia malarz Giovanni Antonio Canal, zwany Canalettem, zostaje wezwany przez głównego inkwizytora. Jego podejrzenie wzbudza obraz, na którym namalowane jest miejsce zbrodni. Czyżby artysta miał coś wspólnego z morderstwem? Kiedy przestraszony Canaletto opuszcza Pałac Dożów, niespodziewanie zostaje zatrzymany i doprowadzony przed oblicze władcy, również zainteresowanego obrazem. Przedstawia on w niekorzystnym świetle jedną ze znamienitych weneckich rodzin. Co robi bowiem szlachetnie urodzony kawaler w najpodlejszym zakątku Wenecji? Dlaczego odwiedza miejsca, w których żyje i pracuje zwykły plebs? Doża zleca malarzowi, aby śledził arystokratę. Dochodzenie, które początkowo go przeraża, a z czasem coraz bardziej zajmuje, prowadzi Antonia do słynnego salonu, gdzie pod przykrywką intelektualnej zabawy odbywają się tajemne spotkania i praktykowane są mroczne rytuały. Jakie sekrety skrywają weneckie pałace? Co za wszelką cenę starają się ukryć ich mieszkańcy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 373
Il cimitero di Venezia
© 2022 Newton Compton Editori srl
This edition published in agreement with the Proprietor
through MalaTesta Literary Agency, Milan
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2024 for the Polish translation by Aneta Banasik
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz/artnovo.pl
Zdjęcia wykorzystane na okładce: © Dataimasu/Adobe Stock, © Toli/iStock,
© elm/ Shutterstock, © STILLFX/Shutterstock, ©matsiukpavel/Shutterstock,
CanalettoCanal Grande/domena publiczna
Zdjęcie autora: © Marco Bergamaschi
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz
ISBN: 978-83-8230-719-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2024
TO BYŁA PIEKIELNA NOC.
Sante stał w gondoli. Z wysiłkiem zanurzał w wodę wielkie wiosło i płynął przed siebie. Niebo barwiło się na różowo. Zorza odbijająca się w wodach laguny sprawiała wrażenie, jakby odsłaniała miękką głowę gigantycznej meduzy odpoczywającej w płynnych trzewiach Wenecji. Jeszcze kilka dni wcześniej ogromne przezroczyste lustro było jedną wielką taflą lodu. W przeszłości też już się to zdarzyło. Starzy ludzie gadali, że niejeden raz Wenecjanie musieli łamać lód, aby korzystać z transportu wodnego. A teraz z wielkich brył, które się uformowały w ciągu ubiegłych dni, gdy lodowaty całun poprzecinały ciemne, pękające szramy, pozostały jedynie nieliczne plamy, unoszące się na powierzchni niczym opalizujące ślady nocnej zjawy.
Ciągle jeszcze doskwierał mróz, chociaż temperatura nieco się podniosła. Rio dei Mendicanti przypominało wąską siną wstążkę. Jakiś włóczęga, owinięty w starą ciemną pelerynę tak zniszczoną, jakby mole zżarły już większą część materiału, zataczał się, idąc brzegiem kanału. W jednej ręce trzymał latarnię, a jej słaby płomień kołysał się w rytm kroków. Sante nie zwrócił na niego uwagi. Obecność nędzarza w takim miejscu nie była w końcu niczym niesamowitym.
Ciemne zarysy ruder i walących się bud wzniesionych w okolicach przystani pięły się ku niebu, jakby nędzarze specjalnie stawiali jedno piętro na drugim kierowani rozpaczliwym pragnieniem, by sięgnąć boskich dłoni i w ten sposób otrzymać łaskę lub przebaczenie, które niestety nigdy nie nadchodziło. Zresztą jakie grzechy mogli popełniać ludzie nękani głodem i brakiem środków do życia czy miejscowe dziwki gotowe na zawołanie wszcząć kłótnię z każdym z mieszkańców okolicy?
Wszędzie suszyło się pranie, a mroźny wiatr targał podziurawioną bieliznę i podarte ubrania, unosząc je niczym sztywne szmaty należące do gromady potępieńców.
Podczas gdy gondola posuwała się wzdłuż kanału, światło dnia gorączkowo rozlewało się dookoła, a zorza ustępowała miejsca chorobliwie drżącemu blaskowi rodzącego się świtu. Z kominów wzbijały się smugi dymu. Mała ciemna łódka poruszała się w irytująco wolnym rytmie, gdyż Sante nie miał ochoty wiosłować z większym wigorem. Noc nie przyniosła mu upragnionego snu i spędził ją, wpatrując się w zgniłe belki sufitu, gdy tymczasem zimny pot perlił jego czoło. Obawa, że nie zdoła zapewnić rodzinie kolacji, męczyła go tak bardzo, że nie mógł zmrużyć oka. A ssanie w żołądku też nie sprzyjało wypoczynkowi.
W końcu zwrócił wzrok w stronę wielkiego frontonu kościoła Świętego Łazarza oraz szpitala żebraków, obok których przepływał.
Od dawna obiecywał sobie, że wyprowadzi się z dzielnicy Castello, najpodlejszej części Wenecji, która w ciągu ostatnich lat zmieniła się w latrynę miasta zmierzającego ku zagładzie w szalonym pędzie, jakby jak najszybciej chciała się pogrążyć w wodach laguny. Wyuzdane zabawy, niekończący się karnawał, upadek moralny i hołdowanie przyjemnościom – wszystko to charakteryzowało ulice. Niemalże każdego dnia powstawały nowe spelunki i burdele, jakby toczył się tu ciągły wyścig z czasem w rozpaczliwym dążeniu do ostatecznej katastrofy.
Jego myśli, uparcie wracające do uzasadnionego marzenia, by zmienić sadybę, rozbijały się o barierę wygórowanych cen mieszkań. Ktoś taki jak on, zwykły kotlarz, nie miał najmniejszych szans na spełnienie takich nadziei. Musiał się zadowolić skromną norą, w której mieszkał wraz z żoną i trojgiem dzieci. Westchnął ciężko.
Wiosłował z trudem z głową pełną zmartwień i czarnych myśli, gdy nagle poczuł, jak łódź uderza o coś twardego. Zderzenie nie było silne, lecz zaskoczenie i niewesołe rozważania sprawiły, że niemal stracił równowagę i o mały włos byłby wpadł do wody.
Pomagając sobie wyważonymi ruchami torsu i rytmicznym przenoszeniem ciężaru ciała, zdołał się jednak utrzymać na nogach. Zaczął wpatrywać się instynktownie w powierzchnię wody. Pomimo że widmowy blask wstającego dnia rozjaśnił już nieco wcześniejsze ciemności, nie od razu zrozumiał, co zaszło.
Początkowo zauważył jedynie dziwne kłębowisko czarnych alg. Dopiero po chwili, gdy wytężył wzrok, zrozumiał, jak bardzo się pomylił. Na wodzie, tuż przed nim, unosiła się plątanina włosów. Kiedy ciało topielca obróciło się wokół własnej osi, spod włosów wyłoniła się twarz: tak biała, jakby ktoś całkowicie pozbawił ją krwi. Martwe oblicze za życia musiało czarować urodą, teraz jednak wywołało u Santego jedynie dreszcz przerażenia, ponieważ niosło w sobie tchnienie śmierci.
Zastygł z otwartymi ustami, a niemy krzyk uwiązł mu w gardle.
Po kilku minutach zebrał całą swoją odwagę i wyciągnął ręce w stronę trupa. Jego palce dotknęły szyi, po czym zacisnęły się na ramionach.
Pociągnął zwłoki ku sobie i próbując umieścić je na łodzi, zauważył coś jeszcze bardziej przerażającego.
Wyłowiona kobieta nie żyła, lecz na tym nie koniec, ktoś ze wściekłym okrucieństwem rozciął jej bowiem pierś i wyrwał z niej serce.
WŁAŚNIE OCENIAŁ REZULTATi był w miarę zadowolony. Przeczuwał, że technika, którą starał się ciągle ulepszać, pozwoli mu oddać krajobraz Wenecji w nowym świetle i w nowym spojrzeniu. Już nie tradycyjny pejzaż, zamrożona na płótnie chwila, lecz reprodukcja wybranej części miasta zmieniona w grę perspektywy i różnych punktów widzenia w celu uczczenia wspaniałości Serenissimy.
Antonio Canal przed długi czas obserwował szczegóły obrazu. Zinterpretował przestrzeń według własnego uznania, chociaż dzieło zgodnie z wolą autora miało dokładnie oddawać rzeczywistość. Wybrał zdecydowane, mocne pociągnięcia pędzlem, intensywne, pełne barwy, a dramatyczny efekt uzyskał, stosując grę świateł i cieni.
Dobrze poinformowani wyjadacze sądzili, że na zawsze pożegnał się z teatrem, co więcej, że go przeklął i znienawidził. Nie była to prawda. Sam pomysł malowania Wenecji w oderwaniu od teatru byłby oczywistą zdradą. Co prawda postanowił chwilowo zrobić sobie przerwę w pracy nad scenografią do spektakli operowych Alessandra Scarlattiego, niemniej jednak sporo czasu poświęcał na przygotowywanie rysunków, które miały uświetnić nową operę Antonia Vivaldiego zatytułowaną Wiara utracona i pomszczona.
Na razie dzieło nie było jeszcze gotowe na premierę. I całe szczęście – pomyślał malarz, który doskonale znał szaleńczy rytm pracy wielkiego kompozytora. Nie zamierzał jednak zaprzeczać swojej miłości i przywiązaniu do sztuki scenicznej. Uśmiechnął się. Od kiedy jego płótna stały się najbardziej pożądanymi dziełami sztuki w całej Wenecji, wielu domorosłych krytyków zaczęło wychwalać go pod niebiosa. Tym lepiej! Perspektywa większej liczby zamówień wcale go nie martwiła. Wprost przeciwnie.
W końcu trzeba płacić rachunki. I nie chodzi tylko o pędzle, kleje i mieszanki na podkład, farby i płótno… nic z tych rzeczy. Potrzebował na przykład soczewek do camery obscury, a dobry sprzęt kosztował krocie. No i jeszcze dom. Nowa pracownia. Stare lokum nie spełniało już jego oczekiwań i w końcu kupił kamienicę w dzielnicy Castello. Kosztowała fortunę i po transakcji został bez grosza przy duszy, a potem jeszcze trzeba było naprawić cały dach. Na szczęście dzięki wstawiennictwu przyjaciela Alessandra Marchesiniego, malarza z Werony, który bardzo go szanował, pojawiło się nowe zamówienie. Widokami Canaletta zainteresował się bogaty kupiec z Lukki – Stefano Conti.
Poza tym, aby zrobić dobre wrażenie na nabywcach i zdobyć nowe zlecenia, należało zaprezentować się w odpowiednim stroju. Dalej była też służba. Nie żeby miał tłumy ludzi na swoje usługi: zaledwie kucharkę, pokojówkę i lokaja. Jednak trzeba było im płacić! No cóż, życie to nie bajka. Ale nie bał się pracy, prawdę mówiąc, poświęcał wszystkie swoje siły i cały swój czas, próbując zaoferować oczom miłośników sztuki nowy sposób postrzegania Wenecji, a może nawet pokazać ją po raz pierwszy taką, jaka była naprawdę, choć w wyraźnie wysublimowanych kolorach i oświetleniu.
W obrazie, nad którym właśnie pracował na zlecenie Stefana Contiego, najbardziej interesował go blask rozświetlający wody Canal Grande do tego stopnia, że migotały intensywnym, szmaragdowym odcieniem zieleni. Splendoru widokowi miasta dodawały też promienie słońca skaczące na frontonach budynków, w szczególności lśniący refleks na Fondaco dei Tedeschi, który po lewej stronie płótna był na tyle jasny i wyraźny, że stanowił doskonałą przeciwwagę dla kwadratowego placu przed targiem Erbaria oddzielającego Palazzo dei Camerlenghi od Fabbriche Nuove. Obie budowle spowite były cieniem. Mistrz stworzył tę harmonię świateł i cieni, poczynając od zwykłego szkicu ołówkiem, a dopiero potem posłużył się piórem i brązowym atramentem, by na koniec przy wielokrotnym użyciu camery obscury uchwycić most Rialto od strony, z której widoczny był właśnie hotel Niemców – Fondaco dei Tedeschi.
Za pomocą małego otworu i soczewki Canaletto umiał uzyskać matowe odbicie krajobrazu, widok zaułka, placu, dziedzińca czy kanału. Potem taki wzór można było powielać na papierze transparentnym. Uwielbiał posługiwać się tym narzędziem, by szkicować zarysy budowli i pejzaży. Jednak nie ograniczał się do odtwarzania, ponieważ wykorzystując perspektywę, modelował efekt wizualny przestrzeni, a dzięki odważnemu stosowaniu barw i światłocieni na nowo tworzył rzeczywistość i w konsekwencji obrazy były niczym innym jak jego własną wizją jedynego w swym rodzaju miasta.
Westchnął głęboko. Z okna swojej kamienicy dostrzegł opadające powoli małe płatki śniegu. Pochmurne niebo w kolorze ołowiu sprawiało, że popołudnie szybko przeszło w wieczór. Panujący od kilku dni mróz nie miał zamiaru zelżeć. Antonio podszedł do stolika z nogami w kształcie szabli i sięgnął po filiżankę gorącej czekolady przygotowanej przez kucharkę Florę. Sam miał okazję poznać recepturę tego napoju w domu Tomasa Albinoniego, który był jego niereformowalnym amatorem. Kompozytor okazał się na tyle uprzejmy, że przesłał mu ją w liście z zaproszeniem na premierę swojej najnowszej opery. Pierwsze próby przyrządzania czekolady nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, lecz wystarczyło kilka dni praktyki i mógł się rozkoszować wspaniałym smakiem gorącego, kremowego i zniewalającego napoju.
Patrzył na padający za oknem śnieg, a gorąca czekolada przypominała mu zakazany owoc.
Rozgrzewał się, przyłożywszy dłonie do delikatnej filiżanki wykonanej z miśnieńskiej porcelany. Zamknął oczy, kontemplując słodko-gorzki smak, po czym zbliżył się do kominka. Idylla trwała w pełni, gdy nagle usłyszał głos lokaja proszącego o posłuchanie. Alvise wszedł do pracowni, jak tylko uzyskał pozwolenie chlebodawcy.
Canaletto wiedział, że skoro służący ośmiela się niepokoić go podczas pracy, musiało się wydarzyć coś naprawdę poważnego.
I rzeczywiście wszystko na to wskazywało, bo Alvise stanął na progu blady, z grymasem przerażenia na twarzy i zaciśniętymi w cienką czerwoną kreskę ustami.
– Panie – odezwał się z szacunkiem.
– Co takiego, Alvise?
– Otóż… – zaczął, jąkając się, lokaj.
– Co się stało? – zapytał Antonio, odbierając list.
Na kopercie widniała pieczęć Republiki Weneckiej: skrzydlaty lew Świętego Marka.
– Co to ma znaczyć?
– Nie mam pojęcia, panie – odpowiedział wreszcie nieco składniej Alvise. – Mogę tylko powiedzieć, że kapitan gwardii czeka na was przy drzwiach.
– Ale dlaczego? Czego ode mnie chce?
– Powiedział, że dostał rozkaz, aby odprowadzić was do Pałacu Dożów.
Nie tracąc czasu, Antonio sięgnął po długi płaszcz, który przewiesił przez oparcie fotela, oraz po ciemny trikorn. Na nogach miał już ciężkie buty, więc w jednej chwili znalazł się przy drzwiach.
Pokonał pierwszy bieg schodów, potem drugi i w końcu znalazł się na dziedzińcu.
Właśnie tu natknął się na kapitana gwardii. Ten przyjrzał mu się bacznie spod trikorna.
– Panie Antonio Canal, zwany też Canalettem, bardzo proszę za mną – oświadczył krótko.
– Gdzie i po co? – zapytał Antonio, który nie zamierzał dyskutować z rozkazem, ale chciał się przynajmniej dowiedzieć, o co chodzi.
– Do Pałacu Dożów – wyjaśnił kapitan, potwierdzając informację, którą wcześniej przekazał Alvise. – Zgodnie z zawiadomieniem, które do was dotarło, Jego Ekscelencja Matteo Dandolo, Czerwony Inkwizytor, chce z wami rozmawiać w sprawie niecierpiącej zwłoki. – Na takie dictum nie było odpowiedzi.
Antonio bez słowa podążył więc za kapitanem w kierunku placu Świętego Marka, mając po bokach dwóch gwardzistów.
Idąc wśród świszczącego wokół śniegu, zdał sobie sprawę, że właśnie zapada wieczór, a on będzie musiał się spowiadać z nie wiadomo jakich czynów, i nagle ogarnęło go wyraźne przeczucie, że najgorsze dopiero nastąpi.
– OCH – WESTCHNĄŁ INKWIZYTORRepubliki tonem, w którym brzmiało zdziwienie, kiedy przemoczony od śniegu i mgły Antonio Canal wkroczył do sali tortur. – A więc stawia się pan przed moim obliczem. W eskorcie i pod przymusem zostaje pan przekazany w moje ręce, jak rozkazałem. Przynajmniej jeszcze gwardziści są w miarę skuteczni w tym przeklętym mieście – dodał i przy tych słowach odprawił kapitana porozumiewawczym skinieniem głowy.
Kiedy Matteo Dandolo, Inkwizytor Republiki Weneckiej, został sam na sam z artystą, jakby się rozluźnił. Przynajmniej na chwilę.
– Proszę usiąść – powiedział, potwierdzając zaproszenie szerokim gestem, przy którym czerwona toga zaszeleściła złowieszczo niczym skrzydła drapieżnego ptaka. Dłoń w purpurowej rękawiczce wskazała na niewygodny drewniany stolec.
Antonio bezzwłocznie wykonał polecenie i usiadłszy, czekał na rozwój wypadków. Próbował nie zwracać uwagi na puste, budzące niepokój pomieszczenie. Doskonale wiedział, jakim praktykom sala zawdzięcza swą nazwę, ale wierzył, że jego niezrównana sława zdoła powstrzymać urzędnika przed podjęciem pochopnej decyzji. Nawet Inkwizytor Republiki nie mógłby bezkarnie poddać torturom sznura – który zwisał smętnie z sufitu – jednego z najsłynniejszych artystów w Wenecji, niezależnie od powagi oskarżenia. Oczywiście pod warunkiem, że chodzi o oskarżenie. Bacznie przyglądał się siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie. Inkwizytor z pewnością cechował się przesadnym poczuciem własnej wartości, co potwierdzało w pełni wyniosłe zachowanie. Canaletto musiał więc pozwolić mu rozdawać karty i ograniczyć się do udzielania lakonicznych odpowiedzi. Tym bardziej że nie miał zielonego pojęcia, jaki może być powód nocnego wezwania. Jego spojrzenie zatrzymało się na kilku zapalonych świecach, które roztaczały wokół krwawy blask, pozostawiając w półmroku większą część sali. W głębi pomieszczenia na wprost panowały jednak nieprzeniknione, niepokojące ciemności.
Jakby czytając mu w myślach, Dandolo zaczął rozmowę od najbardziej oczywistego z retorycznych pytań.
– Wiecie, dlaczego was tutaj wezwałem?
– W żadnym razie, Ekscelencjo.
Inkwizytor się uśmiechnął.
– Oczywiście. W końcu to nie wasza wina – dodał z nutą satysfakcji. – Zresztą sprawa jest dość skomplikowana, w związku z tym przedstawiciele aż dwóch instytucji muszą z wami porozmawiać.
Ledwie wypowiedział te słowa, w sali pojawił się, jakby wypłynął z ciemności, główny kapitan Giovanni Morosini. Zwierzchnik nocnej straży był najwyższym sędzią powołanym w celu koordynowania śledztw dotyczących przestępstw popełnionych po zapadnięciu zmroku. Miał na sobie długą, ociekającą wodą pelerynę oraz przemoczony trikorn. Kiedy zdjął kapelusz, z kosmyków długich ciemnych włosów zaczęły kapać na podłogę krople wielkości cekinów. Obszerny płaszcz nie zdołał zakryć pochwy szpady wystającej spod okrycia niczym stalowy ogon. Na całość stroju składały się czarne spodnie z aksamitu i buty do kolan, a za pasem migotała rękojeść sztyletu wykonana z masy perłowej.
Sytuacja stawała się coraz poważniejsza. Zbyt poważna jak na jego gust. Pomimo najlepszych chęci Antonio nie był w stanie sobie wyobrazić, jak to wszystko się skończy.
– Nie muszę wam przedstawiać pana Morosiniego, prawda? – podjął inkwizytor, podczas gdy główny kapitan starał się opanować atak kaszlu, którego się nabawił, krążąc nocą po ulicach miasta pomimo padającego śniegu. – Dobrze wiecie, kim on jest. Pozwólcie jednak, że powiem wam otwarcie: rozczarowaliście mnie, panie Canal. Właśnie tak. A wiecie dlaczego? Przecież osiągnęliście jako artysta szczyty sławy, o której wielu może jedynie pomarzyć. Dzisiaj to wy jesteście najbardziej cenionym malarzem w Wenecji. Nazywają was Canaletto, wypowiadają wasze imię z szacunkiem, rzekłbym nawet z nabożnością, i wychwalają pod niebiosa wasze obrazy, które lepiej niż dzieła innych służą chwale Wenecji. Dlatego pytam was: dlaczego? Dlaczego to zrobiliście?
– A co ja takiego zrobiłem? – Antonio nie zamierzał odpowiadać pytaniem na pytanie, ale naprawdę nie wiedział, w czym rzecz.
– Dlaczego namalowaliście właśnie Rio dei Mendicanti? – oburzył się Morosini, wypowiadając ostatnie trzy słowa w taki sposób, jakby chodziło o najgorsze przekleństwo na świecie.
Antonio nadal nie rozumiał, lecz mimo wszystko postanowił odpowiedzieć, przedstawiając swoje racje.
– Otóż w ostatnich latach postanowiłem wypracować szczególny styl malarski w przedstawianiu widoków miasta. Przy użyciu camery obscury utrwalam na kartach papieru proporcje i perspektywę budynków, dziedzińców, kanałów i placów, aby potem w odpowiednim momencie dopracować na płótnie wybrany fragment. Nie ma żadnego wyjątkowego powodu, dla którego wybrałem Rio dei Mendicanti. Po prostu uznałem ten widok za interesujący ze względu na nową technikę. Zresztą podobnie jak w przypadku placu Świętego Marka czy Canal Grande od strony pałacu Balbi w kierunku Rialta.
– Chcecie nam wmówić, że malujecie obiekty, które wybieracie zupełnie przypadkowo?
Antonio odchrząknął nerwowo.
– Nie, nie to chciałem powiedzieć. Wybieram widok czy krajobraz, biorąc pod uwagę możliwości jego realizacji oraz szanse, jakie daje, by przedstawić nasze wspaniałe miasto według kanonów sztuki, które najkorzystniej uwypuklą jego wyjątkowe piękno.
– Świetnie! Tylko że do tej pory malowaliście reprezentacyjne miejsca Serenissimy, a nie jeden z najbardziej obskurnych i podłych zakątków, jakie można tu znaleźć. Brudne łachy powiewające na wietrze i rudery biedoty na pierwszym planie. Uważacie, że to stosowne? – Było jasne, że inkwizytor nie oczekuje odpowiedzi na swoje pytanie, lecz zamierza kontynuować wywód. I rzeczywiście już po chwili ciągnął: – Poza tym dotarła do mnie wiadomość, że współpracujecie z Vivaldim nad jego rewolucyjną operą.
– Jak to: rewolucyjną?
– Doszły nas słuchy, że Antonio Vivaldi, nasz najlepszy kompozytor, ten, którego Serenissima przyjęła na swoje łono i od momentu debiutu wspierała jego talent i pomagała mu w osiągnięciu pozycji jednego z najwybitniejszych twórców w Europie, pracuje teraz skrzętnie nad dziełem, którego tematyką jest sukcesja tronu i towarzyszące jej intrygi, urazy i akty zemsty. Czy podobne wątki nie są wyraźną alegorią walk pomiędzy rodami patrycjuszy weneckich zajętych podziałem schedy Republiki?
– Wasza Ekscelencjo, nie rozumiem aluzji.
– Czyżby? Nie rozumiecie? – zauważył z sarkazmem Morosini.
– Zważywszy, że nie sądzę, aby temat opery mistrza miał rewolucyjny charakter…
– Pozwólcie, że to już sami ustalimy. W końcu to należy do naszych kompetencji, nie sądzicie? – przerwał mu ostro Dandolo.
– Oczywiście – zgodził się Antonio. – Mogę tylko powiedzieć, że wykonałem kilka szkiców do scenografii, po czym porzuciłem tę pracę, ponieważ jak nieraz już mówiłem, odsunąłem się od teatru, gdyż uznałem, że ta sztuka jest zwykłą ułudą. Tymczasem ja jako artysta chciałbym odtwarzać rzeczywistość i pokazywać prawdę. – Musiał kłamać i czuł do siebie obrzydzenie. Lepsze jednak to niż ryzykowanie własną skórą, czego nie można było wykluczyć, zważywszy na niepewny charakter przesłuchania.
Czerwony Inkwizytor przytaknął.
– W porządku – powiedział – przyjmuję waszą deklarację za dobrą monetę. Chociaż prawdę mówiąc, nieraz słyszałem, że wasze zapewnienia o porzuceniu sztuki scenicznej nie są niczym innym jak tylko spreparowaną przez was samych plotką służącą zmyleniu przeciwnika. A wszystko po to, byście mogli dalej w spokoju malować scenografie. Mimo to teraz wyjawię wam powód tych wszystkich pytań oraz wyjaśnię, dlaczego powinniście posłuchać mojej rady i zaniechać w przyszłości postępowania, które mogłoby narazić was na jakiekolwiek podejrzenia. – Dandolo rzucił porozumiewawcze spojrzenie w stronę Morosiniego i dodał: – Chociaż nie, dowódca nocnej straży na pewno lepiej wyłuszczy nasze racje.
Główny kapitan odchrząknął, zrobił kilka kroków w stronę świecznika i wyciągnął dłonie nad płomienie. Wyglądało na to, że bardzo pragnie choć trochę się ogrzać. Kiedy zaczął mówić, stał odwrócony plecami do Antonia i nie uznał za słuszne, by to zmienić.
– Drogi panie Canal, może mi pan nie wierzyć, ale dwa dni temu pewien człowiek przepływał o świcie łodzią po kanale Rio dei Mendicanti. Nagle jego gondola uderzyła o jakąś przeszkodę. Początkowo nie zorientował się, że trafił na zwłoki młodej kobiety. Pewnie pan sobie pomyśli, że to żadna nowina. Niejedno ciało prostytutki pływa w weneckich kanałach w naszych nieszczęsnych czasach. Stanowczo zbyt wiele. I proszę mi wierzyć, że uważam to za hańbę. Te nieszczęsne stworzenia zmuszane są do życia, wykonując jedyne usługi, na jakie jest tu nieograniczone zapotrzebowanie: mam oczywiście na myśli czyny nierządne. Wspomniana dziewczyna została znaleziona z wyrwanym sercem. Zamordowano ją w bestialski, mrożący krew w żyłach sposób i wrzucono w lodowate wody laguny. Niska temperatura zachowała ciało w niemalże nienaruszonym stanie i gawiedź ochrzciła ją „alabastrową panną”. Jednak nie o tym chciałem mówić… – Dowódca nocnej straży w tym momencie wreszcie się odwrócił i spojrzał Antoniowi w oczy. – …lecz o wyjątkowym zbiegu okoliczności, właśnie w tym samym czasie bowiem wasz obraz Rio dei Mendicanti wzbudza ożywione zainteresowanie wśród mieszkańców miasta. – Ostatnie słowa zawisły w powietrzu niczym najgroźniejsza insynuacja.
Antonio nie zamierzał dłużej czekać.
– Czy to z tego powodu zostałem tutaj wezwany? Dlatego że namalowałem część Wenecji, gdzie znaleziono ciało młodej dziewczyny?
– Musicie przyznać, że to dziwny zbieg okoliczności – podkreślił Czerwony Inkwizytor.
– Oczywiście! Niemniej jednak sami zauważyliście, że chodzi o zbieg okoliczności. Przecież malowałem również inne zakątki miasta, gdzie znajdowano martwych ludzi.
– To prawda. Jednak wybór Rio dei Mendicanti wydał się osobliwy zarówno mnie, jak i głównemu kapitanowi. – Dandolo nie ustępował. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że wasze zaangażowanie w tworzenie scenografii do opery Vivaldiego, do czego się przed chwilą przyznaliście, nie świadczy na waszą korzyść ze względu na podejrzany temat dzieła. Reasumując, drogi panie Antonio Canal, oto powód naszej dzisiejszej rozmowy: zamierzamy mieć was na oku. W związku z tym powinniście unikać krępujących sytuacji. Osobiście nie sądzę, że jesteście w jakiś sposób zamieszani w okrutne morderstwo tej nieszczęsnej kobiety, ale nie powinniście zachęcać ludu do kultywowania świętokradczych idei.
– Co macie na myśli?
– Już wy dobrze wiecie! Taki sławny malarz jak wy, w wypudrowanej peruce i w koszulach z galonami oraz drogocennymi guzikami – ciągnął Dandolo, nawiązując do jego eleganckiej kamizelki z aksamitu zapinanej na wielkie perły – nie potrzebuje malować nędzy ani brudu dzielnicy żebraków, zwłaszcza wtedy, gdy znajdujemy tam barbarzyńsko okaleczone zwłoki!
– Skąd mogłem o tym wiedzieć? Przecież pracowałem nad tym płótnem kilka miesięcy temu.
– Oczywiście! Ale nie możemy wykluczyć, że ta kobieta została zamordowana dobrych kilka tygodni wcześniej – zauważył Morosini. – Chyba nie muszę wam tłumaczyć, że zwłoki o wiele lepiej konserwują się w zimnej wodzie niż w ciepłych pomieszczeniach. W każdym razie – mówił dalej główny kapitan, chrząkając od czasu do czasu – nikt was o nic nie oskarża, radzimy wam tylko, byście się wystrzegali takiego postępowania, które mogłoby wam zaszkodzić, a z drugiej strony pobudzić niepotrzebnie wyobraźnię mieszkańców Wenecji. Czy wyrażam się jasno?
– Bez wątpienia – odpowiedział zdecydowanie Antonio.
– Wiecie przecież, że plotki szybko się rozchodzą. Wyobrażacie sobie, kto od razu został oskarżony o morderstwo?
Antonio nie miał pojęcia.
– Żydzi – powiedział inkwizytor. – Lud oskarża ich o picie chrześcijańskiej krwi i nazywa demonami na usługach szatana. Nie muszę mówić, że w getcie zawrzało. Zresztą co w tym dziwnego? Takie incydenty mogą nam tylko zaszkodzić… Przecież nie powiem nic nowego, jeśli przypomnę wam, że exodus Żydów z Wenecji byłby zarówno rysą na naszym wizerunku cywilizowanej społeczności, jak i śmiertelnym ciosem dla nadwątlonej gospodarki Republiki. Szczerze mówiąc, nie możemy sobie na to pozwolić. No i wreszcie trzeba wziąć pod uwagę ogólny obraz sytuacji, panie Canaletto… Nigdy nie należy zapominać o obiektywnych uwarunkowaniach. Dodajcie więc do tego, co wam właśnie powiedziałem, epidemię ospy, która dziesiątkuje miasto, a zrozumiecie, że Wenecja nie potrzebuje kolejnych rozruchów czy nieszczęśliwych wypadków, które podsycają wybuchy strachu i nienawiści.
Antonio przytaknął. Co innego mu pozostało?
– Bardzo się cieszę, że możemy liczyć na wasze zrozumienie – ciągnął inkwizytor. – Widzicie, signor Canal, moje główne zadanie w służbie Serenissimy polega na utrzymaniu porządku publicznego i mówiąc jasno, istniejącego stanu rzeczy. W konsekwencji jestem upoważniony do usunięcia każdego niebezpieczeństwa zagrażającego spokojnej koegzystencji różnych grup składających się na naszą społeczność. Wystarczy najmniejsze podejrzenie, że ktoś lub coś może spowodować szkody, a wolno mi przystąpić do działania. Podobne kompetencje posiada również dowódca nocnej straży, ale on używa zupełnie innych metod. Zresztą pracujemy w całkowitym porozumieniu. Wezwaliśmy was tej nocy, gdyż chcemy zapobiec sytuacji, w której wasze postępowanie mogłoby stać się zagrożeniem. Wierzę, że doskonale mnie rozumiecie. A skoro tak, to możemy się pożegnać – powiedział na zakończenie. – I przypominam, abyście nikomu nie wspominali o naszej rozmowie. Ewentualne naruszenie tajemnicy może bowiem wiązać się z przykrymi konsekwencjami. A teraz kapitan gwardzistów odprowadzi was do Schodów Gigantów.
W ten sposób, ukrywając groźbę pod zwykłym stwierdzeniem, Matteo Dandolo uznał posłuchanie za zakończone i odprawił Antonia.
Kapitan gwardzistów czekał już na niego za drzwiami, podczas gdy artysta kłaniał się nisko, wypowiadając słowa: Ekscelencjo, dowódco nocnej straży…
Po opuszczeniu sali Antonio Canal ruszył w ślad za przewodnikiem, pokonując długie, blado oświetlone korytarze, olśniewające salony oraz małe gabinety. Kiedy dotarli w końcu do Schodów Gigantów, kapitan gwardzistów pozbawił go wreszcie swojej niezbyt mile widzianej eskorty.
Antonio zszedł śledzony uważnie przez dwa posągi wyrzeźbione dłutem Sansovina. Śnieg przestał padać, a rześkie powietrze zapowiadało łagodniejszą noc. Canaletto zmierzał właśnie w kierunku Bramy Słomianej, kiedy usłyszał, jak ktoś wypowiada jego imię.
– Czy mam przyjemność z panem Antoniem Canalem? – zabrzmiał głos za jego plecami.
Nie zdążył się nawet odwrócić, gdy stanął przed nim mężczyzna odziany w nienagannie skrojony frak.
– Doża życzy sobie natychmiast z panem rozmawiać.
Antonio nie mógł uwierzyć własnym uszom.
– Żartuje pan sobie ze mnie? – zapytał rozdrażnionym tonem.
– W żadnym razie – padła zdecydowana odpowiedź. – Nie pozwoli pan czekać Jego Ekscelencji, nieprawdaż?
– Oczywiście, że nie – odpowiedział, zagryzając wargi.
I tak bez dalszych zbędnych dyskusji Antonio ponownie pokonał te same schody.
Wszystko wskazywało na to, że kłopoty dopiero się zaczynają.
– NO, NARESZCIE JESTEŚCIE – przywitał go doża z niecierpliwością. – Już myślałem, że was dzisiaj nie zobaczę – dodał po chwili.
Antonio stanął oszołomiony. Wszystkiego by się spodziewał, ale nie tego, że będzie mógł osobiście porozmawiać z dożą. Skłonił się z szacunkiem, lecz zaraz potem porwał go wspaniały widok dekoracji w apartamentach: ozdobny kasetonowy sufit z drewna, ogromne marmurowe kominki upiększone wyrafinowanymi motywami zdobniczymi, fryzami i sztukaterią. Podziwiał skrzynie z orzecha i gipsu, pozłacany stół z nogami w kształcie szabli oraz uroczy salonik, w którym czekał władca. Zresztą nie sam. Obok niego na fotelu obitym błękitnym aksamitem siedziała odziana w czerń kobieta. Chociaż nosiła maseczkę, artysta od razu dostrzegł jej wyrafinowane rysy. Sploty gęstych rudych włosów miała starannie upięte w sposób podkreślający jej pociągającą kobiecość. Na pierwszy rzut oka Antonio uznał ją za nietuzinkową piękność. Niepokojący szczegół w postaci maski czynił tajemnicę nocnego spotkania jeszcze głębszą i niezbadaną. Na szczęście nowa zagadka pojawiła się w otoczeniu przepychu i elegancji, co było zdecydowanie przyjemniejsze niż zgrzebność sali tortur.
Nagle Antonio uświadomił sobie, że nie ma czasu do stracenia.
– Wasza Dostojność – zwrócił się do doży – czym mogę wam służyć? – Po tych słowach skłonił się po raz drugi.
– Wspaniale, właśnie to chciałem usłyszeć. Doskonale dobraliście słowa, mój przyjacielu. Wierzcie mi, że służenie mojemu majestatowi oznacza pożytek dla Republiki. Zechcecie napić się małmazji?
Antonio pomyślał, że kieliszek wina w tej sytuacji dobrze mu zrobi, więc pokiwał twierdząco głową.
– Świetnie. Nalejcie wina dla mnie i dla pana Antonia Canala – rozkazał doża i wtedy nie wiadomo skąd pojawił się podczaszy, który napełnił dwa kielichy ze szkła murańskiego, po czym podał doży i jego gościowi.
Jego Dostojność opróżnił puchar kilkoma łykami i kazał nalać sobie powtórnie. Dopiero potem odesłał lokaja do pokoi dla służby. Alvise Mocenigo demonstrował żywiołowość, która przyniosła mu sławę na polu bitwy. Nie był już młodzieniaszkiem, ale charakteryzował się szczupłą budową ciała oraz szczerym, bezpośrednim spojrzeniem. Zresztą nic dziwnego, skoro jako wytrawny żołnierz i dowódca mógł się poszczycić zdobyciem tureckiej fortecy Imotski w Albanii.
– Doskonale – podjął doża – pozwólcie teraz, że wyjawię wam powód naszej rozmowy. Przede wszystkim nie traćcie czasu na opowieści, że właśnie wracacie z sali tortur, gdzie spotkaliście się z Czerwonym Inkwizytorem, bo już o tym wiem. Ostatnimi czasy jeden z waszych obrazów wywołał spore zamieszanie. Pewnie zastanawiacie się, dlaczego, i od razu mogę was zapewnić, że prawdziwym powodem nie jest absolutnie nieszczęsna dziewczyna, której ciało wyłowiono dwa dni temu z laguny.
Antonio nie zdołał opanować grymasu zdziwienia. Jeden obraz i dwa powody oskarżenia. Każdy by się zdumiał.
– Tego się nie spodziewaliście, prawda? – powiedział doża, jakby chciał go skłonić do potwierdzenia. – A właśnie tak się rzeczy mają. Jakkolwiek tragiczny okazał się koniec owej panny, to nie ona jest przyczyną naszego spotkania. Póki to możliwe, zajmijmy się żywymi, oto moje motto. I dlatego chciałbym was zapytać: przypominacie sobie, że na obrazie w części przedstawiającej budynek szpitala znajdują się trzej mężczyźni zajęci żywą rozmową? Po ubiorze można sądzić, że chodzi o trzech dobrze urodzonych kawalerów.
– Tak, panie. Mają na sobie fraki i trikorny – odparł Antonio.
– No właśnie. I tu dochodzimy do sedna: czy ci mężczyźni są wytworem waszej fantazji, czy też jak z obawą podejrzewam, to mieszkańcy naszego miasta? Doszły mnie wieści, że korzystacie w waszej pracy z camery obscury, i dlatego zastanawiam się, czy ci trzej kawalerowie naprawdę znajdowali się w Rio dei Mendicanti w momencie, gdy malowaliście wasz obraz.
Po tych słowach doża zamilkł, a Antonio Canal po raz wtóry tego wieczora musiał się spowiadać ze swojej działalności twórczej. I tak jak wcześniej nie mógł uniknąć odpowiedzi na pytania Czerwonego Inkwizytora i dowódcy nocnej straży, tak teraz tym bardziej musiał zaspokoić ciekawość doży.
– Wasza Dostojność, nie chciałbym was zanudzać wyjaśnieniami dotyczącymi techniki, w jakiej powstają moje dzieła, więc ograniczę się do stwierdzenia, że wiele razy obserwowałem widok, który potem przeniosłem na płótno. Przy pomocy camery obscury wykonałem liczne szkice i wstępne rysunki z różnych perspektyw i przynajmniej trzy razy widziałem mężczyzn, którzy wzbudzili zainteresowanie Waszej Dostojności.
– Trzy razy? Czy aby dobrze usłyszałem?
– Tak, zawsze tego samego dnia tygodnia i o tej samej godzinie. Jak sami powiedzieliście, mój styl opiera się wyłącznie na przedstawianiu prawdy, dlatego też zauważywszy tych kawalerów w okolicy szpitala żebraków, postanowiłem umieścić ich na obrazie, by nadać mu jeszcze bardziej prawdopodobny charakter.
– I nie mielibyśmy wam nic do zarzucenia, gdyby nie to… – przy tych słowach doża po raz pierwszy się zawahał – …że mężczyzna odwrócony plecami, ten we fraku w kolorze ochry, bardzo przypomina… Nie wiem, jak wam to powiedzieć…
– Mojego męża – odezwała się nagle kobieta w czerni. Jej głos okazał się niższy, niż Antonio sobie wyobrażał, i zabrzmiał nieprzyjemnie z powodu guzika maski, który dama ściskała między zębami. Słowa zgrzytnęły niczym ostrze noża na żelaznym łańcuchu. Na chwilę wszystko zamarło, a w uroczym salonie zapanowała gęsta cisza.
– To znaczy… – szepnął Antonio.
– To znaczy, że małżonek obecnej tu damy, która należy do jednej z najbardziej znanych patrycjuszowskich rodzin weneckich, odwiedza najbiedniejszą dzielnicę w mieście. A przecież doskonale wiemy, że roi się tam od burdeli i najgorszego rodzaju spelunek. Nie muszę wam tłumaczyć, że nasz gość pragnie zachować anonimowość, o czym świadczy maska na jej twarzy, jednakże chciałaby się też dowiedzieć, co jej mąż robił w tej części Wenecji. Oczywiście przyjmując, że to naprawdę on. Śmiem przypuszczać, że widzieliście go przez szkło powiększające waszego przyrządu.
– A jakże.
– Ach!
– Używam także lunety i różnego rodzaju soczewek, które umożliwiają mi uzyskanie wyraźnego obrazu sceny, czyli widoku, który zamierzam uwiecznić na płótnie.
– Wszystko jasne.
– Mogę powiedzieć, że kawaler, o którym mówimy, miał długie brązowe włosy, frak koloru ochry i trikorn na głowie. Najbardziej jednak uderzył mnie specyficzny sposób, w jaki się poruszał. Kiedy pojawił się na placu, od razu zauważyłem, że lekko utyka. Deformacja jest niemal niewidoczna i być może mniej wprawne oko wcale by jej nie dostrzegło, ekspertowi natomiast, który z niedyskretnej obserwacji – pozwólcie mi użyć tego sformułowania – uczynił narzędzie pracy, jego kulejący chód natychmiast rzucił się w oczy.
Piękność w czerni ledwie zdołała zdusić krzyk grozy. Pochyliła się do przodu, jakby ktoś zadał jej cios prosto w serce. Antonio poczuł litość na widok jej cierpienia.
– Moja droga! – zawołał doża, rzucając się na pomoc i podając jej ramię.
Tymczasem kobieta wyprostowała się z niespotykaną dumą i wyjątkowym wdziękiem. Dotknęła dłonią maski w miejscu, gdzie kryły się usta. Antonio zrobiłby wszystko, by cofnąć ostatnie słowa. Zdał sobie sprawę, że postąpił bez odrobiny taktu i nie zastanawiając się nad efektem swoich słów, dokonał zimnej analizy szczegółów. Jakże niezdarne i nieuprzejme było jego zachowanie!
– To on – potwierdziła dama słabym głosem. – Mój mąż lekko utyka od czasu, gdy został ranny podczas wojny na terenie Morei.
Tym razem, poza zniekształceniem spowodowanym przez guzik maski, Antonio pochwycił też w głosie kobiety lekką egzotyczną nutę. Nie potrafił dokładniej określić wrażenia, lecz wydało mu się, iż usłyszał stłumiony, niemal niedostrzegalny cudzoziemski akcent.
– Nie ma więc wątpliwości, moja droga – powiedział doża ze smutkiem w głosie – a ja do końca wierzyłem, że się mylimy…
– Przecież… – zaczął Antonio, ale Alvise Mocenigo nie pozwolił mu rozwinąć myśli.
– Wiem, co chcecie powiedzieć, panie Canal. Uważacie, że obecność kawalera w takim miejscu jeszcze niczego nie dowodzi, lecz uwierzcie mi: gdyby tylko pojawił się cień podejrzenia, że mężczyzna, o którym rozmawiamy, uczęszcza do dzielnicy rozpusty, doprowadziłoby to do upadku całą jego rodzinę.
– Rozumiem.
– Zważywszy więc na powagę sytuacji, muszę prosić was o przysługę. I nie robię tego dla siebie, lecz dla damy, która dziś jest naszym gościem, oraz dla Wenecji.
Alvise Mocenigo westchnął. Jasnym było, że nie ma wyboru, i wcześniej długo zastanawiał się nad podjęciem decyzji. Antonio natomiast odniósł wrażenie, że dopiero teraz dopadną go prawdziwe kłopoty. Miał nadzieję, że uda mu się wywinąć po otrzymaniu od władcy zwykłego upomnienia i zapewnieniu o swym bezgranicznym oddaniu – przecież w końcu o to chodziło – a tymczasem teraz z dużym prawdopodobieństwem przypadnie mu w udziale znacznie gorszy los.
– Zdaję sobie sprawę, że jesteście najbardziej utalentowanym artystą w mieście, ludzie prawią o was prawdziwe cuda, jednak proszę was, abyście podjęli się tego zadania dla mnie i dla Republiki. Chodzi o przeprowadzenie małego śledztwa.
– Ja miałbym prowadzić śledztwo?
– Właśnie tak. Chciałbym, żebyście się dowiedzieli, dlaczego kawaler uwieczniony na waszym obrazie kręci się wieczorami w pobliżu szpitala żebraków.
Antonio nie mógł się otrząsnąć z zaskoczenia. Jak doża może prosić mnie o coś takiego? No tak, władcy wszystko wolno. Tylko że ja nie mam po temu żadnego przygotowania. A poza tym musiałbym śledzić mężczyznę, o którym nic nie wiem i który wydaje mi się zupełnie niewinny. Nawet jeśli się mylę, kimże jestem, by decydować o winie bliźniego? Nie mam żadnego prawa, by go osądzać. Wszystkie te wątpliwości kłębiły się teraz w głowie malarza, który starał się zebrać myśli, by znaleźć jak najbardziej przekonującą odpowiedź.
– Wasza Dostojność, bardzo chciałbym pomóc, jednak sądzę, że nie na wiele się przydam…
– Odmawiacie mi?
Antonio usłyszał w głosie doży zawoalowaną groźbę. Nic dziwnego: jakże mógł, do diabła, choćby pomyśleć, że uda mu się odmówić prośbie władcy? Czyżby do reszty zwariował?
– Chcę zwrócić uwagę, że nie mam żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o takie zadania… Nigdy się tym nie zajmowałem.
– Tym lepiej.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Ponieważ jesteście malarzem, nikt nie będzie was podejrzewał o śledzenie obywatela Wenecji i dlatego będziecie mogli działać bez żadnych ograniczeń. Zresztą jeśli się nie mylę, mieszkacie całkiem niedaleko? Czyżbym został źle poinformowany?
– Nie, nie…
– Tak też myślałem! I niezależnie od waszej profesji proszę was, byście odkryli powody, dla których kawaler z waszego obrazu spaceruje po dzielnicy Rio dei Mendicanti. Z kim się spotyka? Odwiedza jakieś konkretne miejsce? Utrzymuje kontakty ze szpiegami obcych republik? Oczywiście to tylko przypuszczenia, niektóre mogą się wam wydawać nawet niedorzeczne, ale wolę przyznać się do błędu, niż poniewczasie dowiedzieć się, że zlekceważyłem zagrożenie. Najważniejsze są informacje, panie Canal, powinniście o tym wiedzieć. Informacja to władza. A poza tym obecna tu dama ma prawo poznać prawdę w kwestii, kim w rzeczywistości jest jej małżonek.
Antonio westchnął. Zlecenie doży stawiało go w bardzo trudnej sytuacji. Jak sobie poradzi z takim zadaniem? No i przede wszystkim: śledzenie i szpiegowanie kogokolwiek zupełnie nie odpowiadało jego naturze i było ostatnią rzeczą, jakiej chciałby się podjąć.
– Oczywiście moja prośba jest nieoficjalna. Nigdzie nie będzie po niej śladu i nie dostaniecie żadnego pisemnego dokumentu.
– Rozumiem.
– To zagwarantuje nam zachowanie tajemnicy – dodał doża.
– Wszystko jasne – oświadczył Antonio. – Niemniej jednak muszę poprosić Waszą Dostojność o jakąś gwarancję – dorzucił z błyskiem w oku.
– Nie wiem, o czym mówicie… Powiedzcie mi, o jaką gwarancję wam chodzi, a nie omieszkam wam jej zapewnić – potwierdził doża.
– Jak już wspomniałem, strażnicy inkwizycji oraz gwardziści dowódcy nocnej straży będą mnie mieli na oku, ponieważ jak powiedziano mi w czasie spotkania, chcą sprawdzić, czy odpowiednio się prowadzę. Gdyby więc odkryli, że śledzę jednego z najznamienitszych obywateli miasta lub próbuję potajemnie zdobyć informacje na jego temat, ryzykuję ponownym przesłuchaniem lub czymś o wiele gorszym. Dlatego proszę o potwierdzenie, że otrzymałem z waszej strony swobodę działań. Nie musi to być glejt, wystarczy wasze słowo.
– Możecie uważać sprawę za zamkniętą. Będziecie nietykalni.
– W porządku.
– Od was wymagam natomiast szczegółowych i regularnych sprawozdań. Za siedem dni o tej samej porze będę na was czekał, by wysłuchać relacji o postępach w sprawie. Będziemy spotykali się raz w tygodniu.
– Oczywiście – odpowiedział z przekonaniem Antonio, zastanawiając się, jak sobie poradzi z zadaniem, które powierzył mu doża. Cóż mu jednak pozostało? Czy znalazłby się w Wenecji taki śmiałek, który sprzeciwiłby się rozkazom władcy lub odmówił jego prośbom? Artysta miał co do tego poważne wątpliwości, a nawet jeśli ktoś taki by się znalazł, z całą pewnością nie byłby to on.
– Doskonale, a więc doszliśmy do porozumienia – zakończył doża, po czym spojrzał na damę w czerni. – Cierpliwości, moja droga, już niedługo rozwiejemy wasze wątpliwości. Odkryjemy powód cotygodniowej nieobecności waszego małżonka.
Kobieta się nie odezwała. Antonio ciągle nie mógł dojść do siebie, rozważając w myślach przebieg rozmowy. Zdawało mu się, że trafił na jakieś koszmarne przedstawienie, z którego jak najszybciej chciałby uciec. Jeszcze nie wiedział, że jak tylko opuści apartamenty władcy, na własnej skórze doświadczy szaleństwa tego absurdalnego projektu.
– Drogi panie Canal, dziękuję bardzo za poświęcony nam czas. Jak ustaliliśmy, będę czekał na was za siedem dni z nadzieją na pierwsze rezultaty waszej pracy. – Kiedy doża wypowiadał te słowa, do salonu wszedł lokaj, aby odprowadzić Antonia do wyjścia.
– Wasza Dostojność… – powiedział artysta, kłaniając się nisko, po czym pochylając głowę, zwrócił się do damy: – Łaskawa pani, składam uszanowanie.
Kiedy konwenansom stało się zadość, Antonio Canal po raz drugi tego wieczora został odprowadzony do Schodów Gigantów.
NIE MIAŁ POJĘCIA, czy wybrany człowiek podoła zadaniu, ale z pewnością nikt nie będzie go podejrzewał. Malarz. Pomysł, by skorzystać z usług artysty, był zarazem genialny i szalony.
Deszcz padał nieprzerwanie, a on krył się w niszy na małym placu i nasunąwszy głęboko na oczy wielki kapelusz z szerokim rondem, starał się nie wzbudzać zbytniego zainteresowania, co wbrew pozorom wcale nie było proste. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak on, przybysza niemającego z miastem nic wspólnego i w dodatku ubierającego się z cudzoziemska. Na szczęście miejsce, w którym się zaczaił, było słabo oświetlone, a czarna peleryna, spodnie i wysokie buty pozwalały mu wtopić się w mrok nocy.
Zresztą gdyby ktoś próbował go zaczepiać, miał doświadczenie w pozbywaniu się natrętów.
To miasto wcale mu się nie podobało. Zimne niczym grzech śmiertelny, z wodami laguny po części pokrytymi lodem, z kawałkami kry unoszącymi się na czarnym nurcie, z oparami białej mgły wirującej nad powierzchnią morza… Nawet nie przypuszczał, że klimat Wenecji może być aż tak nieprzyjazny i doskwierający.
Przypomniał sobie, jak w promieniach palącego słońca galopował wierzchem po zielonych falach niezmierzonych łąk. Przesunął językiem po gęstych wąsach i niemalże poczuł smak ciepłej zupy i pikantną nutę papryki.
Deszcz nie ustawał i mężczyzna prychnął, wpatrując się w okna odbijające światła świec. Artysta nie spał.
O tej porze, w środku nocy, już na pewno nie wyjdzie z domu – pomyślał nieznajomy i postanowił, że wróci na posterunek o świcie. Właśnie zamierzał odejść, gdy nagle usłyszał oskarżający głos.
– Co wy tu, do diabła, robicie? Dlaczego wpatrujecie się nocną porą w okna domów?
– Czyżby to było zabronione? – warknął w odpowiedzi mężczyzna w czarnej pelerynie.
– Nie, jeśli nie macie złych zamiarów. Zauważyłem szpadę przypiętą do pasa i odniosłem wrażenie, że szukacie kłopotów… Powinniście wiedzieć, że pojedynki są surowo zabronione na całym terytorium Republiki Weneckiej.
Mężczyzna potrząsnął głową. Co za pech! Pozwolił się przyłapać na gorącym uczynku jak jakiś żółtodziób! Ten, który go zaczepił, nosił się w podobny sposób, tylko że miał krótkie, zadbane włosy, trikorn na głowie i twarz osłoniętą białą maską. Kim jest człowiek, który musi ukrywać oblicze?
Nieznajomy natychmiast rozwiał jego wątpliwości i powołując się na autorytet swojej funkcji, oświadczył:
– Jestem dowódcą straży nocnej w dzielnicy Castello, a ponieważ nosicie szpadę przy boku, co jest niezgodne z prawem Serenissimy, muszę przekazać was w ręce moich ludzi, którzy odprowadzą was do celi. Jutro rano zdecydujemy o waszym losie.
Słuchając tych słów, mężczyzna w pelerynie szybko policzył przeciwników. Dowódca straży z pewnością był żołnierzem i miał ze sobą co najmniej czterech ludzi. Mimo to nie powinni sprawić mu kłopotu. Ich peleryny pokrywało błoto, a kapelusze o szerokich rondach ociekały wodą. Wyglądali, jakby nie marzyli o niczym innym, tylko o ciepłym łożu.
Nie miał zamiaru zachowywać się z honorem. Nigdy tego nie czynił. Wysuwając się z niszy, w której się ukrywał, wyjął zza pasa pistolet z krótką lufą i strzelił w stronę pierwszego łachudry, jaki się napatoczył. Ołowiana kula przeszyła obojczyk nieszczęśnika i przeszła na wylot, pozostawiając po sobie krwawiącą ranę i roztrzaskane ramię. Strażnik zawył jak zarzynane zwierzę i runął na ziemię. Nie ryzykował życia, ale już nigdy nie będzie mógł sięgnąć po szpadę.
W czasie gdy dowódca straży wyjmował broń z pochwy i przyjmował pozycję, by stawić czoła pozbawionemu skrupułów szaleńcowi w czerni, ten uniknął zręcznie pchnięcia jednego ze strażników, po czym wyszarpnął zza pasa sztylet i doskonałym cięciem na ukos z dołu do góry rozszarpał prawe udo kolejnego atakującego. Tamten osunął się na ziemię, jakby miał nogi z waty.
Drugi wyeliminowany z gry – pomyślał mężczyzna w czarnej pelerynie.
Nie zamierzał czekać na dalszy rozwój wypadków, zwłaszcza że zaalarmowani krzykiem i wystrzałem mieszkańcy zaczęli otwierać okna.
Przeskoczył nad leżącym na bruku rannym i biegł ile sił w nogach w stronę drewnianego mostka znajdującego się po lewej stronie, kiedy usłyszał za plecami strzał z pistoletu. W kolejnej sekundzie z pobliskiej ściany, w miejscu, gdzie utkwiła przeznaczona dla niego kula, uniósł się wir drzazg.
– Brać go! – zawołał dowódca straży.
Mężczyzna w czerni nawet się nie odwrócił. Słyszał tupot kroków za plecami, lecz w miarę jak oddalał się z miejsca potyczki, ścigający go ludzie pozostawali daleko w tyle.
ISAAC NIE MIAŁ WĄTPLIWOŚCI, że epidemia ospy będzie się rozprzestrzeniać. Zarówno on sam, jak i kilku innych medyków nie ustawali w wysiłkach, by wytłumaczyć, że jedyna możliwość pokonania choroby leży w wariolizacji propagowanej przez greckiego specjalistę Emanuela Timoniego. Skuteczność tej metody została potwierdzona nawet przez Jacopa Pilarina, weneckiego konsula wysłanego do Smyrny. Wszystko nadaremnie. Przedstawiciele wysokich sfer Serenissimy czekali nie wiadomo na co. Isaac nie znał powodu zwłoki, lecz wiedział, że pogorszy ona jedynie sprawę. I to w krótkim czasie. Pomyśleć tylko, że Emanuel Timoni studiował w Padwie i w Oksfordzie! Nie mogąc przełamać szkodliwej obojętności władz Republiki, Isaac zwrócił się do medyków z Royal Society, by zechcieli zastosować jego metodę, którą zapożyczył od ludów azjatyckich i przez długi czas dokładnie badał. Wariolizacja polegała na przenoszeniu wydzieliny ropnej z pęcherzy powstających na ciele chorego na zdrowych pacjentów. W ten sposób choroba rozwijała się w ich organizmach w lżejszej formie i nie zagrażała życiu, a w konsekwencji nabierali oni odporności na wypadek kolejnego zarażenia.
Jednak od razu z różnych stron podniosły się głosy sprzeciwu, że nieliczni pacjenci, którzy przeżyją dzięki wariolizacji, pociągną za sobą wzrost liczby zarażonych. Nie uda się bowiem wyeliminować kontaktów pomiędzy zainfekowanymi nosicielami choroby a zdrową częścią mieszkańców miasta.
Isaac utrzymywał natomiast, że nowa metoda jest jedynym sposobem na ocalenie życia potencjalnych ofiar epidemii. Nie mógł jednak skorzystać z tego sposobu leczenia, został on bowiem oficjalnie zakazany i nawet weneckim doktorom nie wolno było się do niego odwoływać, a cóż dopiero Żydowi. Co prawda skończył studia w Padwie i nie musiał nosić żółtego nakrycia głowy poza gettem, jednak ciągle jeszcze traktowano go jeśli nie jak szarlatana, to na pewno z dużą nieufnością. Nienawiść względem jego narodu nie zniknęła, a jedynie zmieniła formę. Jak inaczej wyjaśnić proceder wykradania żydowskich zwłok przez padewskich studentów, którzy potrzebują materiału do wykonywania sekcji? Społeczność żydowska zapłaciła nawet podatek mający na celu ukrócić wspomniane barbarzyństwo, niemniej wstydliwa działalność rozwijała się w najlepsze.
A tymczasem uprzedzenia względem żydowskich medyków szerzyły się bez końca.
Spędzał więc dni w domu pełnym kobiet i mężczyzn przypominających larwy o skórze pokrytej ropiejącymi pęcherzami, zżeranych nieustępliwą chorobą i szybko tracących wzrok. Choroba zamieniała ich w ślepców, a obojętny na ich krzywdę patrycjat miasta pozwalał, by umierali w cierpieniach, tak jak Wenecja konająca powoli w otoczeniu własnej legendy.