33,50 zł
Nękany przez zleceniodawców, zaszczuty przez inkwizytorów, największy egzegeta chrześcijaństwa szykuje ostateczną wersję nagrobka Juliusza II, która może go zaprowadzić na stos… Rzym, jesień 1542 roku. Michał Anioł ma już sześćdziesiąt siedem lat, musi się jednak wywiązać ze zobowiązania i dokończyć nagrobek Juliusza II, ambitne dzieło rozpoczęte cztery dekady wcześniej. Guidobaldo II, dziedzic rodu della Rovere, nie zamierza słuchać kolejnych wymówek artysty. Tymczasem Michał Anioł trafia pod lupę inkwizycji: jego przyjaźń z urodziwą markizą Vittorią Colonną wzbudza zainteresowanie. Co gorsza, kardynał Gian Pietro Carafa, naczelnik Świętego Oficjum, rozkazał śledzić markizę. Wszystko po to, by poznać miejsce spotkań sekty Spiritualich, której przewodzi Reginald Pole, a która w mieście, gdzie kupczenie odpustami jest powszechną praktyką, głosi powrót do ewangelicznej czystości. To właśnie Rzym, pogrążający się w grzechu, gwałcony przez lancknechtów, będzie okrutną i wspaniałą sceną, na której splotą się losy Mojry, młodej złodziejki zmuszonej do szpiegowania Spiritualich, Vittoria Corsiniego, dowódcy gwardii Świętego Oficjum, Vittorii Colonny, markizy Pescary, oraz samego Michała Anioła Buonarrotiego, jednego z najwybitniejszych artystów nie tylko swojej epoki. Kruche człowieczeństwo toskańskiego geniusza, który przekształcił bunt w sztukę, kładąc na szali nie tylko swoją karierę, ale i życie. Strukul ponownie odmalowuje renesans jako epokę największych intryg w historii. „Vanity Fair”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 379
Inquisizione Michelangelo
© 2018 Newton Compton
This edition published in agreement with the Proprietor
through MalaTesta Literary Agency, Milan
Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2021 for the Polish translation by Mateusz Kłodecki
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.pl
Zdjęcia wykorzystane na okładce: Johannes Plenio (pexels.com), Zakład Fotograficzny Fratelli D’Alessandri (domena publiczna, serwis Polona), Władysław Kozicki Michał Anioł (domena publiczna, serwis Polona), Giacomo Lauro Splendore dell antica… (domena publiczna, serwis Polona), matsiukpavel (Shutterstock)
Redakcja: Bogusława Wójcikowska
Korekta: Maria Zając, Izabela Sieranc, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8230-096-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
Silvii,
którą kocham od zawsze na zawsze,
i Rzymowi,
gdyż jego piękno nigdy nie przestaje mnie wzruszać
Antoniowi Forcellinowi, memu szacownemu mistrzowi
Był zmęczony i słaby. Spojrzał na swe pobielałe od marmurowego pyłu dłonie, na mocne palce, które tak długo potrafiły sprostać natchnieniu, szukały kształtów w blokach kamienia, badały materię ze znawstwem wypracowanym podczas studiowania ciała, mięśni, mimiki.
Westchnął. Jego dom był skromny i pusty. Jak zawsze. Tutaj miał swój azyl, bezpieczną przystań, w której szukał ukojenia. Popatrzył na kowalskie palenisko. Czerwone węgielki żarzyły się krwawo pod popiołem. Na blacie roboczym leżały w bezładzie narzędzia.
Wstał. Otworzył drzwi. Wyszedł na zewnątrz. Przed nim otwierał się plac Macel de’ Corvi, brudny, zamieszkany przez biednych, gdzie domy zdawały się wyrastać jeden z drugiego niczym wypryski na szarej skórze trupa.
Rzym dogorywał na jego oczach, ale to, co widział, było jeno odbiciem większego zła – choroby duszy, która zdawała się toczyć miasto. Pochłaniała je po kawałeczku dzień za dniem. Rzym, miasto podporządkowane woli papieży, doczesnych władców świata, z którego uleciało ostatnie tchnienie duchowości.
Obserwował płatki śniegu opadające na szkieletowe arkady i łuki Koloseum, wyłaniające się z ziemi niczym nieregularne sklepienia grot i jaskiń. Biel przyprószyła martwe drzewa, zabite przez lodowatą i bezlitosną jesień. Panująca wokół cisza otaczała wszystko nierzeczywistą aurą.
A jednak Michał Anioł w tym marnym i wynędzniałym spektaklu odnajdował sens, esencję miasta, które uległo własnym demonom, ale wciąż uparcie trwało dumnie wyprostowane. Rzym ukazywał skarby przeszłości jak chwalebne blizny; ruiny zapomniane, lecz wciąż jaśniejące wśród świstu śnieżnej zawiei. Kolumny świątyni Saturna wbijały się w niebo jak palce rannego, lecz wciąż walczącego giganta.
Śnieg padał, a w nim narastała tęsknota, wypełniała jego pierś jak płynny, lecz niegasnący ogień. Doskonale zdawał sobie sprawę, że stanowi część owej wzbierającej fali, która może zmieść Rzym z powierzchni ziemi, a której na imię Kościół. Był wręcz jej najskuteczniejszą, najsubtelniejszą bronią, zdolny olśnić biednych i nieszczęśliwych, omamić i zamglić ich oczy wspaniałością swych jakże pożądanych dzieł. Sklepienie kaplicy Sykstyńskiej, Sąd ostateczny, Pieta watykańska mogły oczarować, uwieść oglądających, i właśnie dlatego w ich splendorze skrywała się prawdziwa istota potęgi władzy.
Był jeno iluzjonistą, nic więcej. Brał pieniądze od papieży i zaprzęgał swą sztukę w ich jarzmo. Głosił chwałę ich władzy, a tym samym zwielokrotniał jej echo. Patrząc na osiadający na brudnych dachach śnieg, zrozumiał, że sława jego rzeźb, fresków, całego jego żywota nie były niczym innym jak zbrodnią, czarnym cieniem zła, które karmiło się sobą samym.
Ogarnął go wstyd.
Zapłakał.
Pojął bowiem, jak bardzo się mylił, robiąc to, co robił.
Wierzył, że może zbliżyć się do Boga, nadając kształty kamieniowi, rzeźbiąc najpiękniejsze formy, używając farb i pędzli, jakby śpiewał pieśń stworzenia. Lecz ta nadzieja legła w gruzach. Uległ pokusie pieniądza i – gorzej jeszcze – sławy. Jakże napawał się tym, że go stawiano za wzór niedościgłego mistrzostwa w sztuce! Był zepsuty. I dobrze o tym wiedział. Choć próbował sam siebie przekonać, że jest inaczej, w głębi serca wciąż czuł, jak silna pozostaje w nim owa nieokiełznana ambicja.
Niemal dopuścił, żeby się w tym zatracić.
Zacisnął pięści i poprzysiągł sobie szukać odkupienia. Za wszelką cenę. Potrzebował tego bardziej niż czystego i rześkiego powietrza, które smagało teraz skórę jego twarzy.
Z Północy wiał wiatr zmian. Płomienne słowa niemieckiego mnicha niosły się przez powietrze niczym zarzewia pożarów. Jego tezy stały się stygmatami na ciele Kościoła, zadrami szarpiącymi mięso luksusu i przepychu kleru, który dawno już bez reszty poświęcił się ziemskiej władzy, deprawacji, skupił na seksie i kupczeniu odpustami. W owym kulcie samozachwytu zatarło się znaczenie takich słów jak wiara, łaska, miłosierdzie i ofiara.
I nawet w Rzymie ów ogień z Północy, choć wątły, rozpalił na nowo wiarę, zmusił do namysłu w tych przeklętych czasach, przyniósł ciepłą bryzę, która czekała na impuls, by przerodzić się w wicher i przemówić do wszystkich ludzi dobrej woli.
To właśnie tej kojącej, szczerej sile postanowił poświęcić nadchodzące lata. Zamierzał ochronić ów kruchy skarb, nieść go niczym pochodnię przez noc i spróbować rozświetlić tę część życia, która wciąż pozostawała przed nim.
Zamierzał wyzbyć się lęku.
Przeciągnął się. Zmarzł, ale biały, delikatny i czysty śnieg zdawał mu się znakiem z niebios, symbolem pokoju zesłanym, by ukoić serca rzymian. Kochał tę ciszę, co w nicość usuwała miejski gwar.
Biała opończa spowiła Macel de’ Corvi, a on miał wrażenie, że stanął przed obliczem Boga, że słyszy jego potężny, regularny oddech, jego głos, jego ciężki, lecz spokojny, niemal słodki pomruk.
Z dala od zamku Świętego Anioła, od Wyspy Tyberyjskiej, od tej części miasta, gdzie w minionych latach Bramante i Rafael wznieśli i ozdobili zachwycająco piękne, białe, lśniące, dekorowane eleganckimi boniowaniami, otoczone smukłymi kolumnami budynki, Michał Anioł poprzysiągł sobie, że już nigdy więcej nie wypełni ze ślepym posłuszeństwem papieskich rozkazów.
Że spożytkuje czas, który mu pozostał, by wejrzeć w swe serce, pojąć jego rytm i pragnienia. I że odciśnie ich odbicie w marmurze. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Wreszcie wszedł z powrotem do domu.
Nieopodal kościoła San Rocco, w pałacu Świętego Oficjum przy via Ripetta, kardynał Gian Pietro Carafa mierzwił swą długą kasztanową brodę. Jego Eminencja owijał nerwowo kosmyki wokół krępych palców. Westchnął przeciągle. Dręczył go niepokój.
Drogocenne klejnoty, którymi wysadzane były liczne pierścienie zdobiące jego dłonie, błyszczały migotliwie, odbijając promienie jesiennego słońca. Nagie, blade światło napływało zza ciężkich aksamitnych zasłon przy wielkich oknach. Wśród rubinów i szmaragdów, każdy wielkości orzecha, najmniej widowiskowy był chyba kamień pierścienia kardynalskiego, jakby ilustrował chorobę toczącą w owych czasach Kościół.
Odziany w purpurę – płomienistoczerwony mucet, biret i stułę przetykaną złotem – Gian Pietro Carafa siedział pochylony na sgabellu i czekał, aż służba wprowadzi jego najlepszego człowieka, którego właśnie zaanonsowano.
Po chwili wstał z misternie rzeźbionego drewnianego siedziska i rozejrzał się dokoła. Salon był tak przestronny, że goście czuli się w nim zagubieni. Szczególnie jeśli nie byli oswojeni ze spartańskim i minimalistycznym wystrojem. Jakby pogrążyli się w pustce. Właśnie takie wrażenie chciał wywołać w odwiedzających kardynał Carafa. Poczucie małości.
Jedynym bowiem elementem wystroju, nie licząc dalszych pięciu siedzisk i potężnego kominka, pozostawały uginające się pod rękopisami i woluminami regały biegnące wzdłuż wszystkich ścian salonu.
Stojący na czele rzymskiej inkwizycji kardynał zbliżył się do jednej z półek. Wyciągnął niewielki tomik, obrócił go w dłoniach. Pogładził grzbiet, a potem jął kartkować z roztargnieniem książkę. Nawet nie spojrzał na stronę tytułową. Chciał po prostu zająć czymś ręce. Musiał. Gdyby przyszło mu stracić cierpliwość – czego się obawiał – mógłby przynajmniej zacisnąć palce na tomiku.
Zważywszy na jego temperament i skłonność do wpadania w gniew, nad którym panował jedynie wielkim wysiłkiem woli, podobna ostrożność nie mogła uchodzić za dziwactwo.
Sekretarz zapowiedział gościa.
Po chwili do sali wkroczył i zgiął się w ukłonie Vittorio Corsini, kapitan gwardii Świętego Oficjum. Kardynał wyciągnął dłoń, Corsini z nabożeństwem ucałował jego pierścień, po czym wyprostował się, ukazując całą swą imponującą sylwetkę.
– Eminencjo – powiedział. – Słucham. – Kapitan był człowiekiem niewielu słów, lecz magnetycznie fascynującym. Wspaniale zbudowany, szeroki w barkach, o intensywnym spojrzeniu szarych oczu i wypomadowanych, podkręconych ku dołowi wąsach. Mówiono, że był nie lada kobieciarzem, ale kardynała ten szczegół zupełnie nie interesował. Corsini miał na sobie czerwony kubrak z dwoma haftowanymi kluczami – jeden złotą, drugi srebrną nicią – purpurowe pończochy, wysokie, sięgające kolan, ciemne buty. Filcowy kapelusz z szerokim otokiem i ciężki płaszcz obszyty futrem dopełniały jego wizerunku. U pasa wisiał pistolet z zamkiem kołowym i rapier o rękojeści chronionej ażurowym obłękowym koszem, udekorowanym srebrem i złotem.
Kardynał odchrząknął. Ścisnął książeczkę i podzielił się z Vittoriem Corsinim dręczącą go od kilku dni zgryzotą.
– Kapitanie, wierzcie lub nie, ale żyjemy w nieszczęsnych czasach. I dobrze zrobił nasz dobry papież Paweł Trzeci, że powołał do życia Święte Oficjum, chcąc dać odpór herezji, albowiem ta pleni się już nie tylko w Świętym Cesarstwie Rzymskim Narodu Niemieckiego, lecz zapuszcza trujące pnącza nawet tutaj, w sercu Państwa Kościelnego!
– Prawdali to, eminencjo? – zapytał Vittorio Corsini ze szczerym niedowierzaniem.
– A jakże! Ośmielacie się wątpić w me słowa?
– Nigdy w życiu!
– Bardzo dobrze. A zresztą zapewne doskonale pamiętacie, co się wydarzyło ledwie kilka miesięcy temu. A może się mylę? – To rzekłszy, kardynał jeszcze mocniej zacisnął palce na grzbiecie książki. Gdyby ktoś go teraz zobaczył, doszedłby niechybnie do wniosku, że kardynał próbuje ów tomik zmiażdżyć.
Vittorio Corsini był rozmówcą czujnym, więc nie umknęło to jego uwadze. Odpowiedział zatem ostrożnie:
– Eminencja odnosi się do sprawy Bernardina Ochina? Kaznodziei?
– Otóż to! – syknął zimno kardynał.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, wasza łaskawość nakazał mu stawić się przed obliczem Świętego Oficjum, jednakże Ochino ani myślał usłuchać polecenia, wręcz przeciwnie, uciekł przez Florencję do Szwajcarii.
– W rzeczy samej. Najpierw grzmiał przeciwko wierze katolickiej zza pulpitu w kościele Świętych Apostołów w Wenecji, a potem padł w ramiona tego heretyka Kalwina! Ale to jeszcze nie wszystko!
– Nie do wiary, ekscelencjo. Co was frasuje? Powiedzcie, a zaraz sprawie zaradzę.
Na twarz kardynała wypełzł okrutny uśmiech.
– Mój drogi kapitanie, wasze poświęcenie i lojalność godne są pochwały. Żarliwość, z jaką zwykliście wykonywać zadania, które wam przydzielałem, droższa mi jest niźli synowska miłość i dodam, potrzebna jak nigdy. Musicie wiedzieć, zresztą z pewnością jużeście się sami zorientowali, że w Stolicy Piotrowej działają przeróżne siły polityczne. A każda z nich odpowiada konkretnej grupie interesów, czy będą to zwolennicy cesarza Karola Piątego, czy frankofile dogadzający ambicjom Franciszka, czy też na koniec, choć z pewnością nie pod względem wpływów i liczebności, poplecznicy przeklętych Medyceuszy z Florencji. A to nie licząc Wenecji, tej portowej dziewki, która z pewnością nie poprzestanie na przyglądaniu się z boku. A jednak wszystkie te prądy są niczym w porównaniu z tym, że jeden kardynał – jeden spośród tak wielu! – postanowił otwarcie opierać się mojemu nieprzejednanemu stanowisku.
– Jego Eminencja ma na myśli kardynała Reginalda Pole’a?
Na dźwięk tego nazwiska kardynał Gian Pietro Carafa przymknął oczy, jakby dla podkreślenia wagi chwili: chwili prawdy. Kiedy je ponownie otworzył, w jego źrenicach zdawały się żarzyć czerwone węgle z kominka w głębi sali.
– Nie mylicie się, przyjacielu. Właśnie jego mam na myśli. Kardynał Reginald Pole jest mi cierniem w oku. To ten podstępny wąż, silny powinowactwem swego rodu i niezrównaną butą, na którą pozwala mu protekcja angielskiego króla, hoduje w swej jamie owo plemię pełzających demonów! – Tutaj głos kardynała ochrypł i zadrżał gniewem. Nie dodawszy nic więcej, Gian Pietro Carafa cisnął książką o posadzkę.
Vittorio Corsini nawet nie drgnął – nie zdradzał żadnych emocji. Przywykł do wybuchów wściekłości Jego Eminencji i nie zamierzał dodatkowo podsycać jego złości. W kardynale płonął jakiś ukryty gniew, który purpurat zdawał się z czułą dbałością karmić, niemal jakby owo uczucie traktował niczym swego rodzaju dzieło sztuki, boski dar. Dar, którego nigdy nie należy roztrwonić, ba, należy go wręcz codziennie pielęgnować i podsycać, a potem naostrzyć i uczynić śmiercionośnym niczym najbardziej niezawodny miecz.
– Cóż zatem mogę uczynić, by ulżyć wam w trosce, eminencjo? – Corsini zdawał sobie sprawę, że jeśli nie chce ściągać na siebie gniewu kardynała inkwizytora, a także zemsty, która nastąpiłaby niechybnie i bezzwłocznie, powinien być jednocześnie lepki i śliski oraz całkowicie uległy wobec woli purpurata.
– Czy wy macie mnie za szaleńca, Corsini? Sądzicie, że takie zachowanie sprawia mi przyjemność? Że tylko czekam, żeby się rozjuszyć?
– Bynajmniej, wasza łaskawość. Uważam, że jesteście ostatnim bastionem w walce z szalejącym zalewem herezji.
Carafa skinął głową.
– I znów się nie mylicie, kapitanie, co więcej, nie moglibyście udzielić celniejszej odpowiedzi. Właśnie tak jest! Faktem pozostaje, że tezy Lutra znalazły wielki posłuch na niemieckiej ziemi. I w Holandii, we Flandrii. Boję się, że przenikną również do Francji, choć na razie Franciszek Walezjusz zdaje się skutecznie hamować odśrodkowe zapędy krytyków naszej katolickiej religii. Ale jak długo wytrwa? Jeśli zaś chodzi o Anglię, cóż, zawsze byli tylko na wpół pogańską bandą. Teraz wiecie, w jak opłakanej sytuacji się znajdujemy. I co powinienem zrobić? Ugiąć kark? Poddać się bez walki? Nigdy! Dlatego kazałem was wezwać, mój dobry Corsini. Widzicie, herezja, o której mówiłem, zdaje się sączyć nie tylko z języka kardynała Pole’a, lecz również z koralowych ust pewnej kobiety.
– Kobiety? – Tym razem kapitan naprawdę był zaskoczony. Czyżby to z tego powodu wezwał go kardynał? Przez kobietę? Groźba przyblakła nieco, lecz tajemnica zgęstniała.
– Otóż to. Vittoria Colonna, mój dobry Corsini. To o niej mówię.
– Markiza Pescary?
– Właśnie ona.
– Jakiejż to, jeśli mogę spytać, dopuściła się winy?
– Jeszcze nie wiem dokładnie. Ale informatorzy i donosiciele powiadomili mnie, że utrzymuje kontakty z Reginaldem Pole’em. Nie umiem dociec, w jakim celu. Rzecz jasna, mogę się domyślać, ale potrzebuję pewników, dowodów. A zatem powód, dla którego was wezwałem, jest następujący: rozkażcie ją śledzić. Chcę, żeby ktoś ją obserwował w dzień i w nocy. Żeby któryś z pachołków poświęcił się wyłącznie temu zadaniu. Przynajmniej do momentu, kiedy dowiem się tego, czego chcę. Dobierzcie rozważnie osobę, której powierzycie to zadanie. Markiza ma się nie dowiedzieć, że jest obserwowana, a już na pewno nie może powiązać z nami szpiega, który jej będzie deptał po piętach.
– Rozumiem – rzekł Corsini.
– Bardzo dobrze. Wiem, że macie sporo na głowie, ale pamiętajcie, że to absolutny priorytet. A zatem wybierzcie najlepszego spośród swoich ludzi. Wyrażam się jasno?
– Jak słońce.
– Cudownie. Skoro tak, proszę natychmiast brać się do dzieła. Czekam na raport pod koniec tygodnia. Zgoda?
– Tak się stanie. – To rzekłszy, kapitan gwardii kaszlnął. Chciał w ten sposób zwrócić uwagę na pewien drobiazg, o którym duchowny zapominał nazbyt często. Najwyraźniej była to zamierzona amnezja.
– Jeszcze tu jesteście? – zapytał niezadowolony Carafa, który nie mógł pojąć, dlaczego Vittorio Corsini jeszcze się nie ulotnił.
– Prawdę powiedziawszy, został pewien nieistotny szczególik, który jednakże mus nam omówić, eminencjo…
Oczy kardynała inkwizytora rozbłysły.
– Ach! Oczywiście! Zrozumiałem. – Nie dodając nic więcej, wyciągnął z kieszeni szaty pobrzękującą aksamitną sakiewkę. – Pięćset dukatów. Nie liczcie, że wysupłam choć o jednego więcej, Corsini.
Po czym Carafa rzucił sakiewkę kapitanowi. Ten chwycił ją szybkim, drapieżnym ruchem urękawiczonej dłoni.
– Dobrze, a teraz już idźcie. – Duchowny zamilkł, a jego milczenie nie dopuszczało dalszych dyskusji. Pożegnał Corsiniego skinieniem głowy.
Podczas gdy kapitan wychodził, Gian Pietro Carafa wrócił do sgabella. Opadł nań, jakby raniony niewidzialną ołowianą kulą: ramiona luźno złożone na podłokietnikach, wzrok zagubiony w pustce.
Rozgrywka się rozpoczęła.
W głębi serca wiedział, że nie może sobie pozwolić na przegraną.
Ilekroć Michał Anioł widział Vittorię Colonnę, porażała go bijąca od niej gracja, przez co nie sposób było się jej oprzeć.
Również tego dnia markiza wyglądała wprost olśniewająco. Długie kasztanowe włosy upięła pod białym czepcem. W jej żywych, pełnych melancholii i tajemnicy oczach iskrzyło światło świec, a szyję zdobił prosty sznur pereł, które zdawały się wydarte jutrzence. Miała na sobie pyszną błękitną suknię. Dekolt, choć skromny, pozwalał odgadnąć kształt piersi.
Jej piękno, tak melancholijne i emanujące inteligencją, bardziej nawet duchowe niż materialne, obezwładniało Michała Anioła. Gdy spędzał z nią czas, czuł w sobie jakąś wszechogarniającą siłę, jakiś płomień, który mógłby spopielić serce każdego, kto by się do niego zbliżył.
Od dłuższego już czasu spotykali się regularnie, ponieważ dyskusje z Vittorią stanowiły dla Michała Anioła przyjemność, z której nie zamierzał nigdy rezygnować.
Vittoria umiejętnie dobierała słowa, a jeszcze zanim je wypowiedziała, już wiedziała, o czym myśli jej rozmówca, i to nie dzięki jakowejś intuicji, lecz dzięki wspólnocie dusz, zgoła niebiańskiemu porozumieniu.
– Widzę, że jesteście znużeni, messer Michelangelo – szepnęła – choć przecież wydawać by się mogło, że powinnam was wreszcie znaleźć ukontentowanymi, zważywszy na to, czegoście zdołali dokonać podczas waszego ziemskiego bytowania.
Michał Anioł bez słowa pokręcił głową. Zdecydowanie wolałby, żeby Vittoria Colonna nie dostrzegła gniewu, który trawił jego serce.
– A tymczasem – ciągnęła – wyczuwam w was jakąś rozterkę, jakowyś rankor, którego nie chcecie zwracać przeciwko innym, więc wbijacie go niczym sztylet we własną pierś, jakbyście sami pragnęli swego nieszczęścia. Nie mylę się aby? – To rzekłszy, ujęła w dłonie jego twarz i zmusiła go, by spojrzał jej w oczy.
Poczuł, jak jej białe szczupłe palce zanurzają się w jego długiej brodzie, której pozwolił wyrosnąć aż na piędź, później niemal boleśnie ściskają go za policzki. Znów go zaskoczyła, jak przy każdym spotkaniu. Choćby tym, że odwiedzała go w tym pustym, zimnym domu, gdzie tylko piec kowalski zdawał się zaznać tchnienia ognia. Marmurowe rzeźby, które starał się dokończyć, dłuta, młotki, obcęgi, rylce i knyple nie były niczym innym, jak tylko lodowatymi kratami klatki, którą nazywał gniewem i w której się skrył.
– Wypuśćcie z siebie ten ból. Co wam doskwiera? Mówcie, proszę, bo nie mogę patrzeć na wasze cierpienie!
Michał Anioł trwał tak przez kilka sekund – jego oczy w jej oczach. Zatonął w płynnym bursztynie jej tęczówek, ciepłym, słodkim, rozkosznym.
– Może kiedyś zdołam to wam wyjawić – odparł, spuszczając wzrok. – Ale tak pochłonęło mnie użalanie się nad sobą, że niemal zapomniałem o pewnym podarku, który dla was przygotowałem.
– Doprawdy? – rzekła Vittoria, spoglądając nań uważnie.
Michał Anioł ujął jej dłonie i delikatnie odsunął od swej twarzy.
– Zaczekajcie chwilkę. – Nie dodając nic więcej, skierował się do pomieszczenia, które przysposobił na warsztat.
Oprócz jednego posągu, którego potęgę odgadywało się spod okrywającego go płótna, znajdowało się tam kilka bloków białego marmuru, sztaluga, blat roboczy, moździerze do miażdżenia proszków, z których powstawały farby i barwniki, kartony do fresków, szkice, kolorowe ołówki, tłuczki, słoje, szpachelki, pędzle i cały bezlik drobiazgów, które jego czeladnik, Urbino, leń nad lenie, jak zwykle zapomniał uporządkować.
Tam w jednym z kątów, jakby poza bezładem pozostałych przedmiotów i narzędzi, leżało jakieś zawiniątko, niewielki tobołek. Nie sposób było dociec kształtu i natury jego zawartości.
Michał Anioł podszedł doń, ujął go ostrożnie w ręce, po czym wrócił do pomieszczenia, w którym czekała na niego Vittoria Colonna.
– Czy to to, o czym myślę? – zapytała kobieta z niedowierzaniem.
– Sami sprawdźcie – odparł, wręczając jej zawiniątko.
Vittoria zaczęła odwijać materiał, którym artysta przykrył podarek. Odsłoniła zwinięty w rulon, zasznurowany szkic. Rozsupłała węzeł i rozwinęła kartkę. Kiedy skierowała wzrok na rysunek, drgnęła.
Jej pełne uwielbienia spojrzenie spoczęło bowiem na szkicu niewielkich rozmiarów, lecz tak niewymownie pięknym, że w jej oczach stanęły łzy. Nie zdołała ich powstrzymać.
Choć rysunek, który dzierżyła w dłoniach, był niewielki, siła jego przekazu okazała się tak potężna, że ręce Vittorii zadrżały. Ujrzała ukrzyżowanego Chrystusa. Jego doskonale zarysowane, spazmatycznie napięte mięśnie, żyły jak powrozy, twarz pełna tak okrutnego cierpienia, że pękało serce.
U stóp krzyża leżała czaszka, a dwa małe, delikatnie zaznaczone anioły spoglądały na Chrystusa w tym kulminacyjnym momencie ukrzyżowania.
Zupełnie jakby Michał Anioł – bo to on był autorem owego skarbu – chciał uczynić z ciała Chrystusa mapę cierpienia i litości, nie zatracając przy tym resztek nadziei, której zapowiedź zawiązywała się w oczach ukrzyżowanego wpatrujących się w Vittorię niby spod miękkiej, ruchomej powierzchni wody.
Lodowaty dreszcz przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa. Jakby nagle ogarnęła ją gorączka.
Odetchnęła.
Nie umiała przywyknąć do tak absolutnego piękna. Tymczasem dla Michała Anioła kontemplacja boskości zdawała się normą, codziennością. Nie było w tym jednak rutyny, sam dziwił się temu najbardziej, ale łatwość, z jaką malował, rzeźbił i ociosywał doskonałość, wprawiała jego admiratorów w osłupienie.
Lecz tym, co do reszty odebrało Vittorii mowę, było zajmowane przez Jezusa centralne miejsce w kompozycji, a raczej jego sprowadzenie do czystej, niemal abstrakcyjnej esencji, jakby artysta chciał całkowicie odrzeć ją z otoczki kultu, sprowadzając obraz do prostej, skromnej i osobistej wizji.
Ta synteza zamykała w sobie całą boleść i miłość oraz wewnętrzne zmagania, które przeżywał największy artysta swoich czasów.
Vittoria zrozumiała tym samym, co go dręczy, jaka troska dzień za dniem gryzie jego serce.
Rysunek odkrył przed nią wszystko, co było do odkrycia, i teraz zdania, które zbudowała wcześniej, wyschły, jakby lodowate słońce owego jesiennego poranka wyssało z nich wszystkie soki.
– Dziękuję – powiedziała tylko, nie zdoławszy oderwać wzroku od szkicu. Pojęła, że Bóg zesłał na nią wielką łaskę zrozumienia duszy Michała Anioła. I pojęła też, że na artystę musiało spływać niebiańskie natchnienie, bo nie ulegało wątpliwości, że jego postacie, tak nagie i samotne, emanowały zupełnie nową siłą obrazowania, która zdawała się doskonale współgrać z pokorną wymową jej dobrego przyjaciela, kardynała Reginalda Pole’a. Dlatego zdobyła się na odwagę i rzekła bez ogródek: – Messer Michelangelo – zaczęła. – Wasz podarek bardzo jest mi drogi, ponieważ dostrzegam w nim udrękę nie tylko waszą, lecz również ludzi bolejących nad epidemią zepsucia, która, zdaje się, chce pochłonąć Rzym. Zdaję sobie sprawę z tego, że to, co wam powiem, może was zaskoczyć, lecz wierzę jednocześnie, że nie umknęła waszej uwadze walka, jaką ostatnimi czasy niektórzy ludzie próbują z wielkim poświęceniem toczyć w imię nowej wizji świata. Bardziej pokornej, prostszej, bliższej pryncypiom.
– Czyż naprawdę oprócz was, moja dobra Vittorio, istnieją tacy ludzie? – spytał Michał Anioł niemal z niedowierzaniem.
Markiza Pescary przytaknęła.
– Oczywiście – odparła. – I jeśli nie macie nic przeciwko, chciałabym was z nimi poznać.
Michelangelo spojrzał na nią. Pierwszy raz tego dnia Vittoria dostrzegła, jak w jego oczach zapala się spokojne światło, jakby jej słowa przyniosły mu pierwszą radosną chwilę od dawna.
– Niczego więcej nie pragnę – odrzekł artysta.
– Nawet gdyby to mogło oznaczać niebezpieczeństwo?
Michał Anioł westchnął.
– Vittorio – powiedział – mam już sześćdziesiąt osiem lat. Sami widzicie, w jakiej nędzy żyję. I nie chodzi mi o mą kondycję finansową, na którą z pewnością nie mogę narzekać… Ale o całą resztę! Zupełnie jakbym poświęcił się w imię rzeźbiarstwa i malarstwa. Cóż, w pewnym sensie tak właśnie jest. Sztuka wymaga rygoru i całkowitego oddania, to najzazdrośniejsza i najbardziej zaborcza kochanka. Poświęciłem jej życie, ale teraz, gdy jestem już stary, samotny i zmęczony, upadły na ciele i duchu, jedyną radością, jaka mi pozostała, jest wasze towarzystwo, czyli najlepsze remedium na zgorzknienie, w którym, jako człek słaby, lubuję się pogrążać. Dlatego moja odpowiedź brzmi: oczywiście! Nawet jeśli ludzie, którym mnie przedstawicie, naprawdę stanowią zagrożenie, proszę, abyście mnie z nimi poznali, ponieważ, Vittorio, jesteście jedynym światłem, jakie mi zostało.
Słysząc te słowa, markiza Pescary poczuła ukłucie w sercu.
– A zatem dobrze. Wkrótce powrócę do was z wieściami. Teraz jednak muszę was pożegnać – rzekła.
Było zimno.
Szedł długo przez las, śnieg nie przestawał padać. Nagie gałęzie drzew szorowały po nijakim niebie przypominającym wysrebrzoną sztabę, zgubioną przez roztargnionego handlarza starzyzną.
Michelangelo czuł zapach zimy. Trudno uchwytny, przynosił węchowi ów dziwny splot ulotnych woni drewna, dymu i śniegu, który przecież tak dobrze znał, gdyż bywał już w przeszłości wśród skał i na ścieżkach stromych wąwozów Monte Altissimo nieopodal miasteczka Seravezza. Urwiste zbocza skalnych iglic Alp Apuańskich przypominały mu jego karraryjskie dni, kiedy wspinał się po kamieniołomach, skąd wybierał bloki marmuru, które potem własnoręcznie okrzesywał i rzeźbił. Były to surowe wzniesienia. Schodził każdą ich piędź w towarzystwie kamieniarzy.
I choć w Carrarze stał się niemal wrogiem publicznym, kiedy z winy Juliusza Medyceusza musiał cofnąć niezwykle ważne zamówienie, przez co wielu wspaniałym rzemieślnikom wraz z rodzinami zajrzała w oczy groźba zupełnej rujnacji, nie potrafił zrezygnować z zimowych wizyt w lesie i kamieniołomach. Był to bowiem swoisty rytuał, zakorzeniony nawyk, którego – choć jego członki i mięśnie zdrętwiały od uderzeń młota przez całe życie – nie zamierzał sobie odmawiać.
To właśnie ucieczki w nagą, przygiętą pod ciężarem jesieni naturę przybliżały go do sensu poświęcenia i ascezy, które zawsze pomagały mu unikać popadnięcia w niewolę ziemskich rozkoszy.
I tak z biegiem lat znalazł sobie nowy azyl, inną przestrzeń poznania: ziemia ta rodziła marmur równie czysty i zwarty jak ten z Carrary, kamień doskonałej jakości, oraz – przede wszystkim – był to trudno dostępny, odludny teren, zapewniający Michałowi Aniołowi ciszę i spokój, jedyne ukojenie dla jego pękniętej duszy.
Dlatego, nie zwlekając, ruszył w drogę.
Dosiadał potężnego czarnego rumaka. Nazwał go Inkaustem przez wzgląd na jego ciemne, lśniące umaszczenie.
Wybrał okrężną drogę do Carrary. Tętent kopyt Inkausta niósł się ponurym, rytmicznym echem przez pusty wąwóz. Michał Anioł dostrzegł niewielką polanę, nieregularny krąg otwierający się po prawej stronie duktu. Wiodła doń szeroka na kilka kroków przesieka jak dziwna blizna w krainie przyprószonych śniegiem łysych drzew i nagich skał.
Wjechał na środek polany i zsiadł z konia. Chwycił go za lejce i uwiązał do pnia.
Rozpalił ogień. Szykował się na nadejście nocy.
Pochłonął mięsiwo z rożna. Smakowało mu – było sprężyste, miało zdecydowany, prawie ostry smak. Popił je łykiem mocnego wina, po czym zaczął pisać w krwawym świetle płomieni.
Później, otulony derką, zwrócił spojrzenie ku niebu. Blask gwiazd niemal oślepiał. Czas jakiś trwał tak, z zapartym tchem kontemplując rozdzierająco piękny spektakl, ciemne sklepienie wysadzone tysiącami pereł.
Z oddali dobiegło go wycie wilków, które przypominały mu, jak brutalne potrafi być życie za murami wielkich miast, Rzymu, Florencji, Bolonii. Poznał panujący w nich ferment, doświadczył tętniącego życia, wszystkich nastrojów, a jednak pomimo sukcesów, zleceń, które wyniosły go do sławy, wciąż marzył o powrocie na tę dziką ziemię, gdzie noc zdawała się uchylać rąbka tajemnicy odwiecznego, nieujarzmionego ducha.
Pozwolił, by pióro skreśliło jeszcze kilka słów.
Czarne wersy zdobiły papier, który w świetle płomieni zdawał się niemal czerwony. Michał Anioł siedział blisko ogniska, czuł bijące od niego ciepło, tak przyjemne i intensywne, że powoli począł osuwać się w sen, aż wreszcie, zmęczony i wdzięczny Bogu, zamknął oczy.
Jednak wkrótce coś go obudziło.
Usłyszał trzask gałązki, a później między nagimi drzewami, wśród skał, rozległo się nagłe, stłumione warknięcie i potoczyło się po przesiece.
W ciemności przed nim zapaliły się dwie żółte lampy. Lśniły jak złote monety.
Warkot spotężniał, wypełnił zagajnik, uderzył o kamienie, rozszedł się po polanie. Jakby pochłaniał czas i przestrzeń.
I nagle rżenie, wysokie, głośne, przerażone.
Inkaust! Musiał go chronić.
Michelangelo zerwał się na równe nogi, chwycił głownię i oświetlił teren dookoła. Płomienisty szlak wyrysowany przez ogień zdawał się przyciągać maleńkie światełka jarzące się w mroku.
Nie tracąc czasu, Michał Anioł wbił żagiew w śnieg. Wyciągnął z ogniska płonące konary i wetknął je w białą pokrywę, momentalnie otaczając biwak pasem ognia. Teraz widział o wiele lepiej. Ale to, co zobaczył, ani trochę mu się nie spodobało. Przed nim czaił się przynajmniej tuzin wilków. Nie cała wataha, ale dość, by go rozszarpać na strzępy razem z koniem, gdyby zaatakowały jednocześnie.
Przeszukał swoje podróżne sakwy. Z jednej wyciągnął knypel. Wolałby narzędzie o dłuższym trzonku, żeby utrzymać bestie na dystans, ale niczego lepszego nie miał. Dobył spomiędzy węgli rozżarzony kij, najdłuższy, jaki znalazł, i przygotował się do obrony.
Wilki się zbliżały. Obchodziły go dokoła, okrążały sklecony naprędce płonący ostrokół. Były potężne, miały peleryny z gęstego futra. Ich oczy świdrowały ciemność. Oczy pozbawione litości.
Bestie miały wydłużone pyski, białe kły, sinawe dziąsła, z ich wygłodniałych paszcz skapywały nitki śliny.
Nagle ten, który stał najbliżej kręgu ognia, zerwał się i popędził w stronę ofiary.
Czoło Michała Anioła sperliło się lodowatym potem. Ciało momentalnie stało się ciężkie jak z marmuru. Potrząsnął głową, jego długie włosy zawirowały w powietrzu. Olbrzymi wilk skoczył, by przesadzić wbite w śnieg płonące kije. Michał Anioł ścisnął pobijak, uniósł pochodnię, którą dzierżył w drugiej ręce, i kiedy bestia pojawiła się tuż przed nim, uderzył ją z całej siły w głowę.
Usłyszał wyraźny i odrażający trzask potylicy pękającej pod zadanym z niesłychaną wściekłością ciosem obucha. Zwierz opadł w śnieg ze zgruchotaną czaszką. Krew ozdobiła arabeską białą pokrywę.
Rozległo się przeraźliwe wycie, kolejny wilk rzucił się na Michelangela, lecz ten oszczędnym szarpnięciem ciała wraził mu płonącą głownię w rozwartą paszczękę. Wilk legł z boku na ziemi, lecz nim opadł, zdołał rozpaczliwie machnąć łapą. Szpony rozdarły wełnianą tunikę człowieka i głęboko rozorały mu ramię. Na jego skórze wykwitły krwawe bruzdy.
Poczuł taki ból, jakby jego ciało stanęło w ogniu, ale nie mógł sobie pozwolić ani na chwilę dekoncentracji.
Inkaust zarżał, oszalały z przerażenia, wybałuszył oczy błyszczące jak latarnie, wierzgnął i kopnął rannego wilka z rozciętym pyskiem, zmiażdżył mu czaszkę, zmienił ją w masę krwi i kości.
Tymczasem Michał Anioł wyrwał ze śniegu jeden z płonących patyków i machnął nim jak ognistym mieczem.
Pozostałe wilki cofnęły się nieco.
Ich warczenie przycichło.
Michał Anioł dobył ze śniegu kolejny kij. Odrzucił ten, który trzymał, gdyż płomienie trawiły go zbyt szybko. Znów zamachnął się prowizoryczną pochodnią, kreśląc w powietrzu lśniące smugi. Wyglądało to tak, jakby deszcz płomieni spadł na rozświetloną ogniskiem polanę. Michelangelo liczył, że bestie ustąpią.
Rana pulsowała nieustającym, gwałtownym bólem. Miał wrażenie, że fragment duszy wilka wdarł się w jego ciało, przetoczył swój głód i swoje instynkty do jego krwi.
Ryczał.
Coraz głośniej.
Wiedział, że nikt go nie usłyszy.
Wreszcie wilki się wycofały jeden za drugim. Dwa pozostały w śniegu, nieruchome, ze zmiażdżonymi kośćmi.
Gdy Michał Anioł ujrzał, że bestie uciekają z podwiniętymi ogonami, zbliżył się do Inkausta. Pogłaskał go po muskularnym karku i przesunął dłoń na grzywę, owijając wokół palców jego długie ciemne kosmyki; prawą rękę położył mu na pysku.
Inkaust powoli się uspokajał. Tupnął prawym przednim kopytem w surową, przysypaną śniegiem ziemię i parsknął cichutko. Michał Anioł głaskał go jeszcze przez chwilę, po czym podniósł przygarść śniegu i rozpuścił go w ułożonej w koszyczek dłoni, którą zbliżył do pyska Inkausta. Odczekał chwilę. Koń wychłeptał wodę do ostatniej kropli. Kiedy Michelangelo poczuł na skórze jego duży, szorstki język, poklepał rumaka po pysku i pogładził po boku.
Postanowił na nowo rozniecić ogień.
Po tym, co się przed chwilą wydarzyło, z pewnością nie zdołałby już zmrużyć oka. Musiał pozbyć się zabitych wilków, a później czuwać, czekając na świt. Powinien też obejrzeć swoją ranę, żeby nie wdała się w nią gangrena.
Był wyczerpany. A Inkaust jeszcze bardziej.
Miał nadzieję, że koń zdoła zasnąć. Gdyby nazajutrz był przemęczony, z pewnością łacniej mógłby złamać nogę. Michał Anioł na samą myśl zadrżał z przerażenia.
Gdy zbliżał się do kamieniołomu z Inkaustem prowadzonym za lejce, stąpając ostrożnie między oszronionymi głazami zawalającymi ścieżynkę, w jego umyśle pojawiały się powracające obsesyjnie obrazy. Ilekroć znajdował się w górach, wspominał Juliusza II, papieża-monarchę, wojownika, który trzymał Rzym żelazną ręką, bardziej jak król niż człek wiary.
W końcu to przecież właśnie on odbił dla Kościoła Bolonię, to on wypędził Francuzów, zmuszając ich do ucieczki za Alpy. To on wymógł na Florentyńczykach wygnanie gonfaloniera Piera Soderiniego, który zawinił, odmawiając mu militarnego wsparcia, na czym skorzystał znienawidzony Ludwik XII. Przymusił ich do tego szantażem, zagroził bowiem, że obłoży miasto interdyktem.
Od tamtych wydarzeń minęło sporo czasu, ale praca nad dziełem, które kosztowało Michała Anioła niemal czterdzieści lat udręki i zgryzoty, zdawała się nie mieć końca. Nagrobek Juliusza II! Papież umarł, lecz jego potomkowie, ród della Rovere, a szczególnie Guidobaldo II, nie zapomnieli o jego pośmiertnym pomniku. Ba, nie było miesiąca, żeby nie żądali sprawozdania z postępu prac i nie pytali, jak długo jeszcze potrwają. Michał Anioł rozumiał kierujące nimi pobudki, lecz z drugiej strony po tak długim czasie z coraz większym trudem zmuszał się do poświęcania uwagi i energii dziełu, które nie budziło w nim już pasji, a raczej męczyło i wywoływało niesmak, gdyż sam znajdował się w zupełnie innym stanie ducha niż na początku pracy.
Teraz gdy – związany szóstym kontraktem – miał stawić mu czoła być może po raz ostatni, pewna myśl dudniła mu w skroniach niczym łomot młota, ciągły hałas, który pozbawia snu i spokoju.
Właśnie dlatego zamierzał wybrać i pobieżnie ociosać bloki marmuru, a zaraz potem wskoczyć na grzbiet Inkausta i puścić go w galop, żeby jak najszybciej dotrzeć do Rovigo. Tam miał się spotkać z Guidobaldem II della Roverem, kondotierem i gubernatorem armii Republiki Weneckiej, żeby omówić ostatnie klauzule i warunki kontraktu.
Juliusz II był trudnym człowiekiem, miał niepohamowany temperament, łatwo wybuchał, ulegał gniewowi i oburzeniu, jakby to rozbuchane emocje stanowiły niewyczerpane źródło jego energii życiowych. Michelangelo pamiętał jego małe oczka, zawsze gotowe zapłonąć wściekłością, zawsze gotowe przeniknąć i zdemaskować najsubtelniejszy nawet fałsz. Twarz władcy Państwa Kościelnego przecinały wąskie wargi, wiecznie wykrzywione w grymasie obrzydzenia.
Rzecz jasna, niezrównana energia i entuzjazm, którym niekiedy potrafił wzruszająco zapałać ku tym, których umiłował, z nawiązką rekompensowały trudy obcowania z nim, szczególnie że okazywał je rzadko, a Michał Anioł z pewnością mógł uznać, że zalicza się w poczet jego protegowanych. Przynajmniej było tak przez jakiś czas. Lecz papież był również człekiem niestałym, zmiennym, z łatwością ulegającym humorom i kaprysom. Dlatego też zlecenie, które sam uznawał za pilne, mogło równie dobrze zostać anulowane jeszcze przed końcem pracy, jeśli Juliusz II w tym czasie zapragnąłby nowego, zupełnie innego dzieła, jeszcze bardziej śmiałego i szalonego niż poprzednie.
Michelangelo pokręcił głową.
Pokonał skaliste wypłaszczenie.
Rana wciąż mu doskwierała. Oczyścił ją octem, żeby uniknąć zapalenia, które groziło wdaniem się zgorzeli. Dlatego dokładnie ją przepłukał i zamknął, zszywając jej krawędzie igłą i nicią. Pomógł sobie małym lusterkiem, które wszędzie ze sobą zabierał. Na koniec owinął wszystko kawałkiem czystego, delikatnego lnu.
Przeszedł jeszcze kilka kroków i stanął na krawędzi kamienistego koliska. Jego oczom ukazało się dwóch przyjaciół, którzy wyszli mu naprzeciw.
Byli to Piero Menconi i Lorenzo Ceccarelli, kamieniarz i tecchiaiolo, czyli rzemieślnik odpowiedzialny za usuwanie niestabilnych nawisów skalnych, zagrażających bezpieczeństwu pracujących przy ścianach marmuru – obaj małomówni, zahartowani przez życie pełne poświęceń i ciszy. Pierwszy miał oczy błękitne i przenikliwe, włosy króciuteńkie, wargi wygięte w grymasie wiecznego niezadowolenia. Był człowiekiem szczerym i wartościowym.
Drugi był chudy niczym pająk, suchy nawet, ale sprawny, zaprawiony przez robotę; bezustannie wczepiony w lśniące skalne ściany, zajmował się czyszczeniem białego marmuru z wrośniętych weń głazów, ostrych kamieni, które – gdyby się oderwały na wysokości – mogłyby zmiażdżyć znajdujących się poniżej kamieniarzy. A była to groźba zgoła realna. Iluż ludzi zginęło tu przez te wszystkie lata!
I nawet kiedy los okazywał się łaskawy, ramię lub noga zostawały okaleczone, strzaskane, rozdarte.
Michelangelo przywitał się z nimi jak z braćmi – objęciem.
Lorenzo zaopiekował się Inkaustem. Czule pogłaskał go po pysku, złapał zdecydowanie, ale łagodnie za uzdę i lejce, po czym poprowadził za sobą, uważając, by koń nie potknął się i nie złamał nogi.
Kiedy zeszli do kamieniołomu, Michelangelo zaniemówił. Blade, zimowe słońce odbijało się w urwistych, białych, lśniących niczym zrodzone z natury zwierciadła ścianach. Marmurowe bloki, czekające na obróbkę, piętrzyły się jedne na drugich nad krawędzią gigantycznej rozpadliny, która przypominała olbrzymi, zbudowany przez siły przyrody amfiteatr. Michał Anioł zawsze tracił mowę na widok tej wspaniałości, tego białego marmuru, którego nie szpeciła ni jedna żyłka – był gładki, czysty, olśniewający.
U szczytu pionowej ściany rzemieślnicy ostrożnie obkuwali blok do wydobycia. Zaznaczyli już jego długość i szerokość, werżnąwszy się wzdłuż tych linii w skałę, którą mieli później wyrabiać za pomocą przeróżnych narzędzi.
Na dnie kamieniołomu wokół wciąż surowych, a jednak zachwycających swym szorstkim, chropawym pięknem kawałków skały krzątały się dziesiątki kamieniarzy, którzy okrawali kanty, strugali i modelowali marmur, by nadać mu formę doskonałych, równych bloków. Byli to ludzie szczupli, żylaści, wyrzeźbieni wysiłkiem. Potrafili bez słowa skargi harować od świtu do zmierzchu, pragnęli bowiem nadać kamieniowi kształt, który pozwoliłby później wydobyć zeń najdoskonalsze twory.
Michał Anioł spojrzał Pierowi w oczy. Jego przyjaciel skinął głową.
Nic nie przynosiło artyście większej rozkoszy niż widok przeświecającego marmuru, który nabiera kształtów pod umiejętnymi uderzeniami knypla i dłuta.
Był to bowiem akt przedwiecznych narodzin, iście biblijna genesis. Michał Anioł skierował wzrok na marmur, na perfekcyjne bloki, w wyobraźni obracał je, wsuwał się w ich najintymniejsze zakamarki.
Wreszcie położył Pierowi dłoń na ramieniu.
– Dobrze – powiedział. – Bierzmy się do dzieła.
Giulia wpatrywała się weń pożądliwie. Od dnia kiedy spotkali się po raz pierwszy, trawiła ją namiętność, od której jej ciało płonęło udręką i nieokiełznaną chucią.
Powiedziała mu o tym. A jej słowa, które zdawały się przesiąknięte samą esencją rozwiązłości, schlebiły Corsiniemu.
Wiedział, że podoba się kobietom. Matka natura potraktowała go hojnie, podarowała mu szerokie i silne ramiona oraz muskularne, pełne wigoru, pulsujące życiem ciało. Ta jego zwierzęca zmysłowość, tak bezczelnie oczywista, bez ochyby musiała przyciągać uwagę zarówno dziewcząt ze szlacheckich domów, jak i dwórek, a także dam nieco bardziej posuniętych w latach, ale przez to bardziej doświadczonych i pożądliwych, pragnących obdarzyć go rozkoszą na tysiące sposobów, których nauczyło je życie.
Jeśli zaś chodziło o Corsiniego, to kiedy mógł, zrywał z uwielbieniem jak najświeższe kwiatuszki, tak młode, że jeszcze cierpkie.
Obecnie zajmowała go dziewka o oczach ciemnych jak jesienny las, która budziła w nim tak przeogromną żądzę, że większej sobie życzyć nie mógł. Jej biała skóra i burza uperfumowanych włosów, lśniących niczym krucze pióra, obiecywały nieogarnione zatracenie.
Miała drobne piersi o ostrych, wyprężonych sutkach, które zdawały się głodne dotyku jego twardych, brutalnie szafujących rozkoszą palców.
Błądził spojrzeniem po młodym, gładkim i kształtnym ciele Giulii. Zbliżył usta do jej warg, lekko je musnął. Później udał, że się odsuwa, ale zaraz przylgnął do niej w żarłocznym pocałunku i ugryzł ją aż do krwi. Rozkoszował się słodkim smakiem, jego język zatrzepotał o jej język jak bicz.
– Weź mnie, ukochany. – Giulia była niecierpliwa, co jeszcze bardziej podniecało kapitana. Namiętność wlała się w jego członki, jego pierś i brzuch spęczniały zimną furią, która jednak buchnęła żarem jak płonący lód, kiedy w nią wszedł.
Jej wilgotny i pożądliwy skarb oblepił go miksturą emocji.
Giulia przyjęła go w siebie; prawie zemdlała, gdy poczuła pierwsze pchnięcie i ów potężny konar, który płonął między jego nogami niczym rozżarzony pal.
Ogarnęła ją dzika mieszanina rozkoszy i bólu. Ścisnęła go udami, oparła pięty o jego twarde jak marmur pośladki. Chciała jeszcze. Chciała więcej.
Pozwoliła, by jego członek zakradł się w najbardziej sekretny zakamarek jej ciała, i wyssała jego rozkosz do ostatniej kropli. Później, kiedy kapitan zdawał się już nasycony, włożyła mu dłoń między uda i ujęła jego duży, pulsujący penis u samej nasady, żeby wyciągnąć go z siebie.
Uklękła i łapczywie wzięła go w usta. Kiedy usłyszała, że kapitan zaczyna mruczeć z rozkoszy, przerwała.
Kazała mu położyć się na plecach, po czym dosiadła go niczym młoda, dzika amazonka. Corsini chwycił jej doskonałe pośladki. Były małe i jędrne niczym brzoskwinie, gorące, płonęły niepohamowaną żądzą.
Przykryła jego dłonie swoimi, chciała, żeby jego ciało całkowicie przylgnęło do jej ciała, pragnęła zespolić się z nim na wszelkie możliwe sposoby.
Nie przestawała się poruszać, narzuciła leniwy, niemal znudzony, lecz przecież bezlitosny rytm. Zagryzła wargi, wygięła plecy w łuk, próbując wycisnąć z ciała kapitana ostatnie krople soków, wreszcie poczuła, że zalewa ją wrzący deszcz, a on wydobył z siebie pomruk tak chrapliwy i głęboki, jakby miał zaraz zatonąć w tej nawałnicy rozwiązłej, uwodzicielskiej rozkoszy.
To był pracowity poranek.
Mała Giulia naprawdę była zgłodniała jego towarzystwa. Cóż, dał jej dokładnie to, co chciał, nic więcej. Seks i rozkosz stanowiły jego jedyny cel. Jeśli zaś chodzi o zaręczyny… Nawet nie przeszło mu to przez myśl.
Corsini należał do ludzi, którzy życie podporządkowali wyłącznie zaspokajaniu wszelkich swych zachcianek. On sam miał apetyt na tylko dwa dania, broń i kobiety. Lecz obie te dziedziny zdawały się niewyczerpanie głębokie. Z tego też powodu poświęcał swej fizjonomii oraz strojowi niebagatelną ilość czasu. Posiadł umiejętność konwersacji, a że opowieści o miłości i odwadze miał w bród, obficie dzielił się nimi zarówno w rzymskich salonach, jak i w szynkach, dostosowując historyjki do potrzeb słuchaczek.
Jak przystało na wytrawnego uwodziciela, znał swoje atuty i eksponował je na wszelkie możliwe sposoby. Twarz o wyrazistych, arystokratycznych rysach, oczy jasne jak krople deszczu, wypomadowany wąs. Imponująca sylwetka i dumna postawa dopełniały wizerunku, któremu nie mogła się oprzeć żadna kobieta, wystarczyło, żeby spędziła z nim tylko chwilę.
W każdym razie kapitan gwardii już wiedział, dokąd powinien się udać. Bardzo dobrze znał kogoś, kto mógł znaleźć mu idealnego szpicla, któremu można by powierzyć zadanie zlecone przez kardynała Carafę. Była to jedyna kobieta nieulegająca jego urokowi. I to czyniło ją w jego oczach niezwykle groźną.
Ale wracając do szpicla. Z pewnością nie mógł to być żaden najemnik, żaden lancknecht, żaden z hulaków, co to chlają po szynkach i szukają zaczepki w rzymskich zaułkach. Kazać człekowi tego pokroju śledzić markizę Pescary – to byłby najlepszy sposób, żeby wzbudzić jej podejrzliwość. Taki najemnik rychło zostałby zdemaskowany i stałby się bezużyteczny. Nie. Istniał znacznie subtelniejszy i sprytniejszy sposób osiągnięcia celu.
Tak czy inaczej, remedium na problemy kapitana czekało w tawernie. Przeszedł przez Campo de’ Fiori, minął koński targ, gdzie wspaniałe sztuki o lśniącym umaszczeniu krępych kłębów szły za cenę złota, zostawił za sobą Palazzo Orsini. Kapitan gwardii kontynuował marsz w kierunku Parione. Wreszcie stanął przed dobrze znanym szynkiem.
Szyld zdobiła biała gęś w czerwonym polu.
Gdy tylko Vittorio Corsini przestąpił próg, zanurzył się w świecie, który tak dobrze znał i który niezmiernie sobie cenił, gdyż to w nim mógł zzuć mundur kapitana gwardii i oddać się czynnościom przynoszącym mu największą satysfakcję: piciu wina i deflorowaniu dziewczątek. Był mężem, który w gruncie rzeczy nie stronił od rozpusty, jednak w tej chwili musiał pamiętać, z jakiego powodu się tutaj znalazł.
Przyjrzał się więc z pewną nostalgią klienteli, która już o tak wczesnej porze dogadzała sobie czerwonym winem i pieczonym mięsiwem. Najemnicy, rzezimieszki, szmuglerzy, złodzieje, malarze, studenci i obdartusy – wszyscy rozmieniali życie na takie chwile upojenia, na jakie było ich stać. Jak zwykle rozprawiali o papieżu i o cesarzu, o podatkach, którymi Kościół gnębił poddanych, o skąpstwie władców, najgorszym od niepamiętnych czasów. Każdy na swój sposób wróżył Rzymowi marną przyszłość, bo nikt nie wątpił, że upadek, do którego w imię Boga dopuścili papieże, był tylko przedsionkiem piekła, mającego pochłonąć ich wszystkich.
Nie zwrócił większej uwagi na kilku bravich, którzy przyglądali mu się spode łbów, rozpoznawszy w nim zbrojne ramię rzymskiej inkwizycji. Nawet nie chodziło im o to, że poczuli się jakoś szczególnie zaniepokojeni, bo gdyby Corsini naprawdę musiał aresztować wszystkich, którzy łamali prawo boże, w szynku nie zostałaby żywa dusza. Po prostu jako lancknechci żywili szczególną nienawiść do wszystkiego, co się wiązało z religią katolicką. Nosili długie włosy i sumiaste wąsiska, pstrokate kurtki, mieli zbójeckie spojrzenia, ale wystrzegali się wygadywania plugastw i rzucania gróźb, co przecież leżało w ich zwyczaju. O ile ich butna postawa doskonale sprawdzała się w konfrontacji ze słabszymi, o tyle w stosunku do Corsiniego była całkowicie nie na miejscu.
Żeby ostatecznie wybić im z głów wszelkie głupie pomysły, kapitan kiwnął ku nim głową na znak, by nie ważyli się nawet tknąć rękojeści rapierów o szerokich koszach, które nosili u pasów. Obaj knechci posłusznie wrócili do rozmowy, prowadzonej półgłosem w owym plugawym narzeczu, jakim była niemczyzna.
Kapitan pozwolił sobie na więcej niż jedno spojrzenie w kierunku dziewek obsługujących stoły. Było ich pięć, pięknych i wyzywająco ubranych, bo takie było życzenie właścicielki: głębokie dekolty i to, co odsłaniały, służyły świeceniu w oczy klientom. Wszystko zostało skrupulatnie obliczone na wydobycie tylu skudów, ile tylko się dało, z sakiewek oddającej się jedzeniu i piciu gawiedzi.
Minąwszy stoły i kontuar, zza którego gospodarz serwował sery i szynki, Corsini wszedł na schody wiodące na wyższe piętro.
Pokonał dwa ciągi schodów i znalazł się na galeryjce, która przechodziła w korytarz z szeregiem drzwi. Wisząca na samym jego końcu kotara z ciężkiego aksamitu pozwalała odgadywać wejście do pomieszczenia, które przy odpowiedniej dozie fantazji można by nazwać kancelarią.
Kapitan stanął przed zasłoną i odchrząknął, chcąc w ten sposób zaanonsować swoje przybycie.
Po chwili zasłonę odciągnął na bok przystojny mężczyzna. Miał ciemne oczy i długie czarne włosy. Odziany był w dobrej jakości dublet w kolorze byczej krwi. Jeździeckie buty sięgały mu kolan, u pasa wisiał rapier o rękojeści chronionej koszem. Gdyby nie półdzika fryzura, można by go wziąć za szlachcica.
– Kapitanie – przywitał go, szczerze zaskoczony. – Przyznam, że się was nie spodziewaliśmy. – Przy tych słowach do jego głosu zakradł się ton rozbawienia, jakby po chwili wahania mężczyzna odzyskał pełne panowanie nad sytuacją.
– Blekot! – wykrzyknął kapitan gwardii. – Jak tam? Mam nadzieję, że nie zmalowaliście niczego, czego byście mogli żałować.
– Gdzieżby tam! Gdzieżby! – odparł pospiesznie i nieco wyniośle jego rozmówca. – Jak widzicie, robię tu za służącego naszej wspólnej znajomej, więc nie mam czasu na żadne szelmostwa.
– Boże święty, Blekocie! Mówisz, jakbyś czytał z książki! Wyrazy uznania. Niemal nie słychać już waszego niemieckiego akcentu. W każdym razie baczcie, by nie wdać się w żadne nierozważne przygody. Bo możecie być pewni, że nie umknęłoby to mej uwadze – przestrzegł go Corsini.
Blekot przez chwilę ważył słowa. Nie stracił jednak animuszu.
– Szukacie pięknej Imperii?
– A kogóż by innego?
– Dajcie mi chwilkę, żebym was zaanonsował – poprosił Blekot. – W końcu mamy do czynienia z prawdziwą damą.
Kapitan gwardii Świętego Oficjum równie dobrze mógł sam się zaanonsować, ale nie naciskał. Potrzebował pomocy jednej z najpotężniejszych kurtyzan Rzymu, dlatego uznał, że tym razem opłaca się odegrać tę komedyjkę.
– Zgoda – rzekł. – Czekam.
Blekot skinął głową i zniknął za kotarą.
Oczekiwanie nie trwało długo.
Po chwili zbir wrócił, zgiął się w ukłonie, odciągnął ciężką aksamitną zasłonę i zaprosił Corsiniego do środka.
Na jej widok