Caught Up - Liz Tomforde - ebook
NOWOŚĆ

Caught Up ebook

Tomforde Liz

4,8

4009 osób interesuje się tą książką

Opis

Kai Rhodes to gwiazda drużyny baseballowej z Chicago. Coraz trudniej jest mu pogodzić uprawianie zawodowo sportu z organizacją opieki dla swojego piętnastomiesięcznego syna. Mężczyzna został samotnym ojcem i kompletnie sobie z tym nie radzi.
Nie pomaga mu też fakt, że po zaledwie paru tygodniach pracy zwalnia każdą nianię. Tym razem jednak nie będzie mógł tak szybko zrezygnować z opiekunki, bo jego trener powierzył tę funkcję… własnej córce.
Miller Montgomery z zawodu nie jest nianią, a cukiernikiem. Lecz kiedy tata prosi ją, żeby pomogła w opiece nad dzieckiem jednego ze swoich najlepszych zawodników, dziewczyna nie potrafi odmówić.
Spędzi z baseballistą i jego małym synem całe wakacje i szybko się okaże, że to zdecydowanie zbyt krótko. Wszystko kiedyś się kończy, a ona nigdy nie była typem dziewczyny, która lubi zobowiązania.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                                                                            Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 640

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (410 ocen)
357
44
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RuDzielec2005

Nie oderwiesz się od lektury

Według mnie najlepsza część. Historia tej trójki zdobyła moje serce od pierwszych stron.
91
Agata-Akasha

Dobrze spędzony czas

Jak mogę ocenić początek i koniec książki to daje 5 gwiazdek jak środek to dwie. Dla mnie najgorszy tom z serii. Pomimo tego że da się polubić bohaterów i ich relacje to w środku kiedy ciągle się rozwodzą nad tym jak będzie im źle po tym jak się rozstaną jest już nie do wytrzymania. Uwielbiam styl pisania Liz i tak się się ucieszyłam że wydawnictwo niezwykle wypuściło kolejny tom z tej serii. Bardzo na plus rozterki to czy się jest dobrym rodzicem. Nie znam rodzica który się zastanawia czy dobrze wychowuje swoje dzieci. Podobają mi się relacje wszystkich i to jak główni bohaterzy nie byli na jedno kopyto. Ogólnie warte przeczytania ale niepotrzebnie przedłużające się. I to ciągłe podkreślanie że on jest stary. Raptem różnica 7 lat. No proszę!
70
Jolanta0505

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wzruszająca historia. Nie mogłam się oderwać. Polecam ❤️❤️❤️
20
mkliszewskaaa

Nie oderwiesz się od lektury

Nie zliczę ile razy tak wzruszyłam się podczas tej historii. Wspaniała książka
20
Adamatczak

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham tą autorkę i każdą książkę czytam z totalnie zapartym tchem
20



Tytuł oryginału: Caught Up

Copyright © Liz Tomforde 2023

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Angelika Oleszczuk

Korekta: Alicja Szalska-Radomska, Agnieszka Zwolan, Kamila Grotowska

Skład i łamanie: Michał Swędrowski

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

ISBN 978-83-68402-54-4 · Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Playlista

Caught Up – USHER

Wild – Carter Faith

Juice – iyla

Save Me The Trouble – Dan + Shay

3:15 (Breathe) – Russ

Wild as Her – Corey Kent

Lil Boo Thang – Paul Russell

Lovely – Arin Ray

Best Shot (Acoustic) – Jimmie Allen

Miss Shiney – Kaiit

Stay Down – Brent Faiyaz

Come Over (Cover) – JVCK JAMES

Grateful – Mahalia

I Just Want You – JAEL feat. Alex Isley

Snooze – SZA

If You Let Me – Sinéad Harnett feat. GRADES

Until the End of Time – JVCK JAMES & Justin Timberlake

BRB – Mahalia feat. Pink Sweat$

My Boy (My Girl Version) – Elvie Shane

So Gone – Vedo

1

Kai

– Chyba sobie żartujesz, Ace. – Monty rzuca raport skautingowy na swoje biurko w pokoju hotelowym. – Zwolniłeś go w dniu meczu? Co, do licha, planujesz zrobić z Maxem? Dzisiaj jesteś na boisku. Ustawiam cię na wzniesieniu.

Pojawiłem się na tym spotkaniu z synem. Po części dlatego, że nie miałem nikogo, kto mógłby się nim zaopiekować w tym czasie, a po części dlatego, że wiedziałem, iż Monty będzie wkurzony za zwolnienie kolejnej niani. Obecność Maxa i jego pyzaty uśmiech mogą trochę złagodzić tę złość.

– Jeszcze nie wiem. Coś wymyślę.

– Mieliśmy już na to pomysł. Troy był dobrą nianią. Naprawdę nie było co do niego żadnych zarzutów.

Jasne, nie było. Po wczesnym porannym treningu z lekarzem drużyny, spotkaniu z personelem i rozluźnieniu mojego ramienia na dzisiejszy mecz wróciłem do pokoju, gdzie zastałem syna w pieluszce, która powinna była zostać zmieniona już godziny temu. Poza tym przez ostatnie tygodnie Troy ślinił się do moich kolegów z drużyny, zamiast skupić na pracy, no i miarka się przebrała.

– Nie był odpowiedni – mówię.

Monty robi długi wydech, pokonany, a Max chichocze na widok frustracji głównego trenera.

Mężczyzna spogląda na niego znad biurka i się pochyla.

– Śmieszy cię to, dzieciaku, tak? Przez twojego tatę siwieję.

– Wydaje mi się, że to i tak dzieje się samo z siebie, staruszku.

Siedzący na moich kolanach piętnastomiesięczny chłopiec uśmiecha się do trenera. Wyszczerza się w tym dziecięcym, prawie bezzębnym uśmiechu. Monty odpuszcza z byciem twardzielem – wiedziałem, że tak będzie, bo ma słabość do Maxa. Tak naprawdę cała drużyna ma do niego słabość, ale w szczególności ten facet zajmujący miejsce po drugiej stronie biurka.

Emmett Montgomery – lub Monty, jak go nazywamy – to nie tylko główny trener Windy City Warriors, drużyny MLB1 z Chicago, lecz także ojciec samotnie wychowujący dziecko. Nigdy nie powiedział mi dokładnie, jak doszło do tego, że jego rodzina wygląda tak, a nie inaczej, jednak nie zdziwiłbym się, gdyby wydarzyło się coś tak absurdalnego, jak w moim przypadku. Oczywiście, jeśli mówimy tu o sytuacji, kiedy to miało się przelotny romans po drugiej stronie kraju, a potem, prawie rok później, znowu spotkało z tą kobietą, by usłyszeć, że jest się ojcem i matka nie chce wychowywać dziecka, a na końcu zostało ze wszystkim samemu. I tak oto z dnia na dzień stajesz się rodzicem samotnie wychowującym sześciomiesięcznego chłopca.

Próbuję nie wykorzystywać Monty’ego w tej sprawie – wiem, że zarówno on, jak i cała organizacja musieli się nieźle nagimnastykować, żeby dopasować tę nagłą sytuację rodzinną do warunków zawodowych – ale kiedy mowa o moim dziecku, nie pozwolę na kompromisy. Nie zgodzę się na to, by zajmował się nim byle kto, gdy ja pracuję.

– Pogadam z Sandersonem – oferuję, mając na myśli jednego z naszych trenerów. – Przez cały wieczór będzie w sali treningowej. Mogę zostawić tam Maxa. Dopóki nikt nic sobie nie zrobi, w pomieszczeniu będzie cicho. Będzie mógł spać.

Monty pociera kciukiem i palcem wskazującym brwi.

– Kai, ja się tu naprawdę staram. Robię dla ciebie wszystko, co mogę, ale to nam nie wyjdzie, jeśli nie będziesz miał kogoś do opieki nad dzieckiem. Kogoś, na kim wszyscy możemy polegać.

Trener zwraca się do mnie po imieniu tylko wtedy, gdy chce, żeby jego słowa faktycznie do mnie dotarły. Kiedy mu zależy, abym wziął je sobie głęboko do serca. Na co dzień używa, zresztą jak cała drużyna, mojego przezwiska – Ace, czyli As.

Nie wiem jednak, po co to robi, bo ja przecież już wziąłem sobie jego słowa do serca. Powtarza je, odkąd rozpoczął się sezon. Przez te trzy miesiące zdążyłem pięć razy zmienić nianię. A to dlatego, że… No cóż, nie jestem nawet pewny, czy chcę, żeby to się udało.

Nie mam pojęcia, czy chcę jeszcze grać w baseball.

Wiem jedynie, że chcę być dla Maxa najlepszym tatą, jak to możliwe. Na tym etapie życia, gdy mam trzydzieści dwa lata i dziesięć z nich spędziłem w lidze, nic innego się dla mnie nie liczy.

Sport, który kiedyś kochałem i uważałem za powód swojej egzystencji, jawi się teraz jako czas spędzony z dala od rodziny.

– Wiem, Monty. Wymyślę coś po powrocie do Chicago, obiecuję.

Znów wzdycha z poczuciem porażki.

– Gdyby na mojej liście zawodników nie było też twojego brata, zajmowałbyś sławetne miejsce największego wrzodu na tyłku, Ace.

Zaciskam usta i próbuję ukryć uśmiech.

– Jestem tego świadomy.

– Normalnie zamieniłbym cię na kogoś innego, gdybyś nie był tak cholernie utalentowany.

Teraz już nie mogę się powstrzymać. Wybucham śmiechem, bo wiem, że mnie bajeruje. Jasne, jestem jednym z najlepszych miotaczy w lidze, ale pomijając już mój talent, Monty po prostu mnie uwielbia.

– I zrobiłbyś to, gdybyś przy okazji tak bardzo mnie nie lubił – dodaję za niego.

– Zjeżdżaj stąd i idź pogadać z Sandersonem na temat dzisiejszej opieki nad Maxem. – Wstaję z krzesła, opieram dziecko na biodrze i odwracam się, żeby wyjść z pokoju hotelowego. – A, i Max! – Trener woła do mojego syna, który jeszcze nie umie mu odpowiedzieć. – Nie bądź taki słodki, bo od czasu do czasu muszę nakrzyczeć na twojego tatę.

Przewracam oczami, pochylam się i zwracam do małego:

– Pomachaj Monty’emu i powiedz, że z wiekiem robi się marudny i trochę brzydki.

– Mam czterdzieści pięć lat, złamasie. Możesz tylko pomarzyć, żeby za trzynaście lat wyglądać tak dobrze jak ja.

Max zaśmiewa się i macha do trenera. Nie ma pojęcia, o czym mówimy, ale uwielbia Monty’ego tak, jak Monty uwielbia jego.

– Hej! – krzyczy nagle przez cały pokój.

Nieźle.

– Hej, mały – śmieje się mężczyzna. – Widzimy się później, okej?

Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że będę tak blisko z trenerem, jak jestem z Montym. Dwa sezony temu grałem jeszcze dla Seattle Saints. Tam mnie powołano i tam spędziłem pierwsze osiem lat kariery. Szanowałem pracowników drużyny, lubiłem nawet głównego trenera, ale nasze relacje były stricte zawodowe.

W ostatnim sezonie zostałem sprowadzony do Chicago przez reprezentującą mnie agencję, wyłącznie dlatego, że mój młodszy brat znalazł się w rosterze – jako łącznik dla Warriors. Brakowało mi grania z tym małym gówniarzem. Monty’ego polubiłem od razu, a nasza relacja zawodowa przeszła w coś bardziej na wzór rodziny po tym, jak zeszłej jesieni w moim życiu zjawił się Max. Nigdy się nie odwdzięczę mężczyźnie za to, co dla mnie zrobił. To właśnie dzięki niemu i jego zrozumieniu, jakich poświęceń wymaga bycie samotnym rodzicem, ta sytuacja mogła tak wyglądać.

Przekazał zarządowi, że w tym sezonie będzie podróżował ze mną syn i nawet nie chce słyszeć sprzeciwu. Wiedział, że jeśli mu odmówią, przeszedłbym na wcześniejszą emeryturę. Nie zgadzam się wyjeżdżać na pół roku bez dziecka, zważywszy na fakt, że matka je porzuciła, kiedy miało sześć miesięcy. Max potrzebuje w życiu jakiejś stabilizacji, a ja nie pozwolę, by coś tak trywialnego jak gra w baseball sprawiło, że utraci poczucie bezpieczeństwa.

Pewnie powinienem przestać zwalniać każdą nianię, którą zatrudniamy. Niezmiernie ułatwiłbym tym życie Monty’emu, ale to temat na całkiem inną rozmowę.

Mój brat Isaiah przebiega przez korytarz i wskakuje za nami do windy. Jest rozczochrany. Jasnobrązowe włosy sterczą na wszystkie strony, przypominając coś na wzór mopa. Ja jestem na nogach już od kilku godzin ze względu na Maxa oraz poranny trening, jednak mógłbym się założyć o niemałą sumę i wygrać, że brat dopiero co wstał.

I raczej bym się nie pomylił, gdybym dodał do zakładu, że w jego łóżku wciąż znajduje się naga kobieta.

– Cześć, stary – zaczyna. – Hej, Maxie. – Całuje w policzek mojego syna. – Dokąd się wybieracie, chłopaki?

– Muszę ubłagać Sandersona, żeby popilnował młodego w trakcie gry.

Isaiah nic nie mówi. Po prostu czeka na dalsze wyjaśnienia.

– Zwolniłem Troya.

Wybucha śmiechem.

– Jezus, Malakai, już chyba bardziej nie udałoby ci się dać wszystkim do zrozumienia, że ten układ ci nie leży.

– Troy był do niczego i sam dobrze o tym wiesz.

Wzrusza ramionami.

– Cóż, jasne, wolę, kiedy twoje nianie mają cycki i nieodpartą chęć przespania się ze mną, ale poza tym nie był jakiś wybitnie straszny.

– Debil z ciebie.

– Max… – Isaiah odwraca się do małego. – Nie chcesz cioci? Przekaż tatusiowi, że kolejna niania musi być singielką, taką dwudziesto- lub trzydziestolatką. Dostanie dodatkowe punkty, jeśli będzie świetnie wyglądała w mojej jerseyowej koszulce.

Syn się uśmiecha.

– I żeby nie przeszkadzało jej matkowanie trzydziestoletniemu facetowi – wtrącam. – Nie może też mieć nic przeciwko nieposprzątanemu mieszkaniu. Do tego musi umieć gotować i sprzątać z racji tego, że jesteś dosłownie dużym dzieckiem i sam tego nie robisz.

– Mmm, ta, ta, brzmi idealnie. Szukaj kogoś – winda wydaje charakterystyczny dźwięk – takiego.

Kiedy drzwi otwierają się na poziomie lobby, brat wlepia wzrok wprost przed siebie.

– Cholera, miałem się zatrzymać na piętrze Sandersona. Kurczę – poprawiam się. – Nie mów: „Cholera”, Max.

Dziecko jednak jest zbyt rozkojarzone, żeby dotarło do niego brzydkie słowo. Memla swoje paluszki i spogląda na wujka, który stoi jak słup soli na środku kabiny.

– Wysiadasz czy nie, Isaiah?

Do środka wchodzi kobieta i zajmuje miejsce pomiędzy mną a nim. Wtedy staje się dla mnie jasne, czemu brat nagle oniemiał. Z zasady reaguje tak na ładne dziewczyny. Całkiem głupieje.

A ta, która właśnie pojawiła się w kabinie, jest naprawdę piękna.

Czekoladowe włosy opadają na opaloną skórę. Jedną rękę i ramię pokrywają niekolorowe tatuaże. Ubrana jest w kusą koszulkę bez ramiączek albo stanik, a na to ma narzucone krótkie ogrodniczki. Spod poszarpanych krawędzi nogawek wystają pełne uda. Odsłania naprawdę wiele ciała.

– Cześć – wyrzuca z siebie w końcu Isaiah, oszołomiony i rozkojarzony.

Sięgam za dziewczynę i delikatnie zdzielam brata w tył głowy, bo to ostatnia rzecz na ziemi, jakiej potrzebuje – kolejnej kobiety w kolejnym mieście. Sam prowadziłem taki tryb życia, co skończyło się dla mnie tym, że teraz jestem ojcem piętnastomiesięcznego chłopca, którego właśnie trzymam na biodrze. Wystarczy mi już odpowiedzialności. Wolę, żeby brat nie poszedł w moje ślady. Jest mi to potrzebne tak, jak leczenie kanałowe zęba dla rozrywki.

– Wysiadaj z windy, Isaiah.

Kiwa głową, macha, po czym idzie wprost do lobby odwrócony do nas przodem.

– Pa – odzywa się, a w jego oczach niemal tkwią serca zamiast źrenic, i to nie z racji mnie czy mojego syna.

Kobieta po prostu unosi jedną z dwóch butelek piwa Corona i macha nią na pożegnanie.

– Które piętro? – pyta niskim, ochrypłym głosem. Zaraz potem pociąga łyk alkoholu, by nawilżyć gardło. Sięga za mnie, naciska przycisk piętra, z którego właśnie przyjechałem, a następnie spogląda przez ramię w oczekiwaniu na odpowiedź.

Jej oczy są zielone jak jadeity i naprawdę zdziwione. Pod nosem błyszczy malutki złoty piercing, septum. Teraz rozumiem, dlaczego brat był taki oszołomiony i cofnął się w rozwoju do nieokrzesanego nastolatka, bo sam zaczynam się czuć tak samo.

– Mam po prostu zgadywać? – pyta kobieta. – Mogę nacisnąć wszystkie, jeśli chcesz, i wtedy odbędziemy długą, przyjemną podróż. Co ty na to?

Max wyciąga do niej rączki, co sprawia, że wreszcie przytomnieję. Dziwne. Zachowałem się, jakbym nigdy wcześniej nie widział ładnej dziewczyny.

Przekręcam lekko biodro, żeby utrzymać paluszki dziecka z dala od jej włosów. Akurat w tej chwili zachciało mu się je poplątać, no szczyt zabawy. Inni też się nieźle bawią. Kobieta w czwartek rano jedzie z dwoma piwami i popija.

Odchrząkuję, po czym naciskam guzik z numerem piętra, na którym znajduje się pokój Sandersona.

Panna Obalam-Dwa-Piwa-z-Rana-w-Dzień-Roboczy odgarnia włosy i poprawia pozycję. Jest tuż obok mnie. Chociaż ma ze sobą swój poranny napój, nie śmierdzi alkoholem. Pachnie jak ciasto i nagle czuję, jaką mam ochotę na coś słodkiego.

Kątem oka wyłapuję, że spogląda na Maxa. Uśmiecha się lekko.

– Masz uroczego dzieciaka.

A ty masz urocze wszystko, chcę odpowiedzieć.

Ale nie robię tego, ponieważ od zeszłej jesieni już taki nie jestem. Nie mam tego luksusu, że mogę sobie flirtować z każdą mijaną na ulicy ładną dziewczyną. Nie mam szans na piwo o dziewiątej rano. Nie mogę zapraszać przypadkowych kobiet do pokojów hotelowych – bez wymiany imion i nazwisk oraz zamiaru ponownego spotkania z nimi – ponieważ są one zawalone łóżeczkami dziecięcymi, krzesełkami do karmienia i zabawkami.

A w szczególności wolę nie wyskakiwać z jakimiś podrywami do takiego rodzaju kobiety. Nie trzeba żadnych nadprzyrodzonych zdolności, by wiedzieć, że jest szalona. Dzika.

– Mówi czy nie mówi? – pyta.

– On?

Śmieje się.

– Chodziło mi o ciebie. A więc po prostu masz taki zwyczaj ignorowania ludzi, którzy się do ciebie zwracają?

– Yyy, nie. – Max znów próbuje złapać dziewczynę, więc odsuwam się, żeby utrzymać go z dala od niej. – Wybacz.

Syn wyrywa się do przodu, odbijając ode mnie, i nadal próbuje jej dotknąć pulchnymi paluszkami. Nie jestem pewien, czy chodzi mu o nią, czy o jedno z piw.

Kobieta znów się zaśmiewa.

– Może wie, że potrzeba ci jednego.

Oferuje mi drugi trunek.

– Jest dziewiąta rano.

– No i?

– No i mamy czwartek.

– Oj, widzę, że jesteśmy krytyczni.

– Odpowiedzialni – poprawiam ją.

– Jezu – śmieje się. – Potrzebujesz czegoś mocniejszego niż piwo.

W tej chwili na pewno chciałbym, żeby winda jechała odrobinę szybciej, ale – nie zaprzeczę – dziewczyna może mieć trochę racji. Naprawdę potrzebuję piwa. Albo dziesięciu. Albo kilku godzin w pościeli z nagą kobietą. Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz to robiłem. Z pewnością zanim w moim życiu pojawił się Max, a to było dziewięć miesięcy temu.

– Ta-ta. – Syn ściska mi policzki, a potem znów wskazuje kobietę.

– Wiem, kolego.

Ale tak naprawdę nic nie wiem. Za cholerę.

Poza jednym – dziecko nie przestaje się ode mnie odpychać, żeby się do niej dostać. Co jest dość dziwne, ponieważ ogólnie nie za bardzo lubi obcych, a już w ogóle nie czuje się komfortowo przy kobietach.

Uważam, że to dlatego, iż ta, która go urodziła, uciekła, by wychowywał go samotnie tata, lekkomyślny wujek oraz cała drużyna hałaśliwych zawodników baseballowych. Jedyną dziewczyną, która częściej pojawia się w jego życiu, jest narzeczona mojego znajomego, ale nawet przy niej poczuł się pewniej dopiero po pewnym czasie.

A jednak z jakiegoś powodu zachowuje się inaczej co do tej kobiety. Podoba mu się.

– Spokojnie, Max – prycham, gdy go poprawiam. – Musisz przestać się wiercić.

– Wiem, że to dziwna propozycja, ale mogę go potrzymać, jeśli chce…

– Nie – ucinam.

– Matko.

– Znaczy, nie, dziękuję. Nie za dobrze radzi sobie z kobietami.

– Ciekawe, po kim to odziedziczył.

Rzucam jej ostre spojrzenie, na co ona tylko wzrusza ramionami i znów upija łyk piwa.

Syn ponownie się zaśmiewa. Dosłownie z niczego. Dzieciak jest nią dziwnie zainteresowany. A to nie koniec zaskoczeń. Podróż windą zajmuje cholernie dużo czasu.

– Uśmiech odziedziczyłeś po mamie? – dopytuje Maxa kobieta, która podziwia go z przechyloną głową. – Bo nie wydaje mi się, żeby twój tata potrafił się uśmiechać.

– Zabawne.

– Udam, że to nie był sarkazm i w rzeczywistości masz poczucie humoru.

– Nie ma mamy.

Nagle zapada niezręczna cisza. Tak jak zazwyczaj, kiedy wypowiadam te trzy słowa. Większość ludzi jest przejęta, że pozwoliła sobie na zbyt wiele, bo pewnie myśli, że mama odeszła w tragicznych okolicznościach, a nie dlatego, że nie wspomniała ani słowem o ciąży, a później pojawiła się sześć miesięcy po porodzie, by wywrócić mój świat do góry nogami i odejść.

Ton kobiety od razu się zmienia, a ona już się ze mną nie drażni.

– O Boże, tak mi przykro. Nie chciałam…

– Żyje. Po prostu nie ma jej w pobliżu.

Dosłownie widzę, jak ogarnia ją ulga.

– No cóż, to dobrze. Znaczy, to niedobrze. A może i dobrze? Nie mnie to oceniać, prawda? Kurewska winda, jedziemy już całą wieczność. – Zasłania sobie usta ręką i prędko spogląda na Maxa. – Znaczy, głupia winda.

To w końcu sprawia, że lekko się zaśmiewam. Na moje usta wypływa uśmieszek.

Kobieta nieco łagodnieje.

– O, potrafi się uśmiechać.

– Uśmiecha się o wiele częściej, kiedy nie jest krytykowany przez obcych w windzie, zwłaszcza przez taką nieznajomą, która zaraz po przebudzeniu trzyma w rękach dwie butelki z piwem.

– Może nigdy nie poszła spać. – Znów nonszalancko wzrusza ramionami.

Dobry Boże.

– Cóż, może oboje powinni przestać mówić o sobie w trzeciej osobie jak pretensjonalne dupki.

Drzwi windy w końcu otwierają się na jej piętrze.

– Może on od czasu do czasu powinien trochę wyluzować. Ma uroczego syna i sam uroczo się uśmiecha. – Unosi w moją stronę butelkę, z której dopija alkohol, i wychodzi. – Dzięki za przejażdżkę, tatuśku. Było… interesująco.

Prawda, było.

2

Miller

Uwielbiam masło. Wyobraźcie sobie, że ktoś wpadł na pomysł robienia czegoś z mleka i dzięki temu mamy najcudowniejszy dar Boga dla ludzkości. Mogłabym pocałować tę osobę za takie odkrycie. A chleb z masłem? Perfekcja. Masło rozpuszczone na pieczonym ziemniaku? Niebiańskie doznanie. Albo w moim ulubionym wydaniu – w moich sławnych ciasteczkach z kawałkami czekolady.

Można sobie pomyśleć, że to tylko ciasteczka z kawałkami czekolady i wszystkie są takie same. Ale to błąd. Piramidalny. Może i jestem znana w całym kraju ze zdolności do ulepszania niezadowalających kart deserów w restauracjach starających się o gwiazdkę Michelin, jednak chciałabym, żeby jeden z tych eleganckich lokali powiedział: „Pieprzyć to” i pozwolił mi upiec te przeklęte ciasteczka z kawałkami czekolady, a potem zamieścił w menu.

Wyprzedawaliby je co do ostatniego. Każdego wieczora.

Ale nawet gdyby pozwolili mi stworzyć coś wymyślnego z takiego klasycznego deseru, ten przepis należy do mnie. Wypożyczyłabym swoją kreatywność, dała wskazówki i pokazała własne techniki. Cholera, stworzyłabym nawet całkiem świeżą, inspirującą kartę deserów dla jednej z obleganych restauracji. Co nie zmieniłoby faktu, że te klasyczne przepisy, które zbierałam przez ostatnie piętnaście lat – te, które powodują, że się rozpływam i jęczę z zachwytu, gdy tylko poczuję na języku cukier przywodzący mi na myśl dom – należą do mnie.

I tak nikt się nimi nie interesuje. To nie z ich powodu jestem znana.

Właściwie nie mam już wątpliwości, że wszyscy będą mnie kojarzyć jedynie dzięki załamaniu nerwowemu, którego zaraz doświadczę na środku kuchni w Miami, ponieważ przez ostatnie trzy tygodnie po prostu nie byłam w stanie stworzyć ani jednego nowego deseru.

– Montgomery! – woła jeden z kucharzy. Z jakiegoś powodu nie czuje potrzeby, by zwracać się do mnie tytułem, więc w zamian nie kłopotałam się, aby zapamiętać jego imię. – Wychodzisz z nami dzisiaj po zmianie?

Nawet nie raczę na niego spojrzeć. Czyszczę swoje stanowisko i tylko się modlę, żeby suflet w piekarniku się nie zapadł.

– Zakładam, że zapomniałeś, że mój tytuł to „szef” – rzucam przez ramię.

– Ty tylko pieczesz ciasta, słonko. Nie mam zamiaru wołać do ciebie: „szefie”.

W kuchni natychmiast robi się cicho. Wszyscy pomocnicy kucharza zastygają z utensyliami w rękach.

Minęło trochę czasu, odkąd po raz ostatni okazano mi w pracy brak szacunku. Mam dopiero dwadzieścia pięć lat, więc niełatwo jest wytrzymać i przeżyć w kuchni zazwyczaj pełnej mężczyzn i mówić im wprost, co robią źle. Ale w ciągu kilku lat zyskałam taką reputację, która aż się prosi o szacunek.

Trzy tygodnie temu otrzymałam nagrodę fundacji imienia Jamesa Bearda – najwyższe wyróżnienie przyznawane w mojej branży – i od kiedy okrzyknięto mnie Wschodzącą Gwiazdą Kuchni, mam zarezerwowane wszystkie terminy na konsultacje. Uzbierała się z tego trzyletnia lista, którą zamierzam zrealizować w ciągu jednego sezonu. Będę jeździć do różnych kuchni, w tym do takich jak ta tutaj w Miami. Moje zadanie będzie polegało na ulepszeniu karty deserów i pomocy w zdobyciu gwiazdki Michelin.

A więc tak, zasłużyłam sobie na tytuł szefa kuchni.

– To idziesz, Montgomery? – zaczyna znów mężczyzna. – Kupię ci piwo czy jakiegoś drinka z parasolką, który pewnie ci posmakuje. Coś słodkiego i różowego.

Nie rozumiem, jak to możliwe, że ten koleś nie wyczuł, iż jego współpracownicy dosłownie bezgłośnie go błagają, żeby się zamknął.

– Jest też coś innego słodkiego i różowego… Nie miałbym nic przeciwko posmakowaniu tego czegoś.

Próbuje mnie tylko zdenerwować. Sprawić, że jedyna kobieta w kuchni pęknie. Ale nawet nie jest wart mojego czasu. Na jego szczęście odzywa się timer, więc wracam do pracy.

Kiedy otwieram drzwiczki piekarnika, zostaję powitana przez piekielny gorąc oraz kolejny opadły suflet.

Choć nagroda fundacji imienia Jamesa Bearda to zaledwie świstek, w jakiś sposób ciężar samego wyróżnienia mnie zniszczył. Powinnam być wdzięczna, pokorna, bo otrzymałam nagrodę, o której większość szefów marzy przez całe życie. Ale jedyne, co czuję, odkąd ją dostałam, to ta miażdżąca presja sprawiająca, że mam pustkę w głowie i nie jestem w stanie stworzyć niczego nowego.

Jeszcze nikomu nie powiedziałam o tym problemie. Za bardzo się wstydzę. Oczy wszystkich są zwrócone w moją stronę, a ja sobie nie radzę. Jednak za dwa miesiące, kiedy pojawię się na okładce jesiennej edycji magazynu „Food & Wine”, nie będzie jak przed tym uciec. Jestem pewna, że artykuł będzie dotyczył tylko tego, z jaką przykrością krytycy stwierdzają, że oto kolejny talent nie sprostał własnemu potencjałowi.

Nie mogę. I chociaż wstydzę się przyznać, nie jestem w stanie teraz udźwignąć tej presji. To po prostu małe wypalenie zawodowe, kreatywny zastój. Coś jak blokada pisarska, tyle że dla cukiernika. To minie, ale na pewno nie podczas pracy w czyjejś kuchni, gdy spoczywa na mnie obowiązek nauczenia innych mojego rzemiosła.

Jestem odwrócona plecami, tak by nikt nie widział najnowszego fiaska. Rzucam ramekin z sufletem na blat, a jednocześnie czuję na talii czyjąś dłoń. Aż jeżą mi się włosy.

– Spędzisz tu jeszcze dwa miesiące, Montgomery. Wiem, jak urozmaicić ci ten czas. Sprawię, że ludzie stąd cię polubią. – Gorący oddech kucharza owiewa moją szyję.

– Zabieraj ręce – mówię chłodno.

On jednak wbija mi palce w talię. Mam wrażenie, że to granica mojej wytrzymałości. Muszę się znaleźć z dala od tego mężczyzny i tej kuchni. Muszę się znaleźć z dala od wszystkich kuchni restauracyjnych świata.

– Na pewno czujesz się samotna, gdy tak podróżujesz po kraju. Założę się, że w każdym odwiedzanym mieście znajdujesz sobie przyjaciela, który ogrzewa cię nocami w twoim małym vanie.

Przesuwa dłoń po moim krzyżu, zbliżając się do tyłka, więc zdzielam go w nadgarstek, po czym odwracam się i uderzam kolanem w jaja. Mocno, bez wahania.

Od razu zgina się z bólu i skomle żałośnie.

– Mówiłam ci, żebyś zabierał te pierdolone ręce.

Pozostali milczą. Pozwalają, by jęki ich kolegi odbijały się echem od ścian kuchni wypełnionej urządzeniami ze stali nierdzewnej. Koleś wciąż zgina się wpół. Z jednej strony chcę to jakoś skomentować – powiedzieć, jak mały wydawał mi się jego kutas, kiedy uderzyłam go z kolana – ale z drugiej zachowanie kucharza bardzo jasno pokazało, że przecież próbuje sobie w ten sposób zrekompensować niewielką męskość.

– Oj, przestań – odzywam się, gdy odpinam guziki bluzy kucharskiej. – Wstawaj. Żałośnie wyglądasz.

– Curtis. – Zza rogu wychodzi Jared, kuchmistrz, i jest w szoku. Wpatruje się w swojego kucharza. – Zwalniam cię. Wstawaj i wypierdalaj z mojej kuchni.

Curtis – w końcu się dowiedziałam, jak facet ma na imię – wciąż trzyma się za jaja i tarza po podłodze.

– Szefie Montgomery. – Szef Jared odwraca się do mnie. – Bardzo przepraszam za to zachowanie. Całkowicie nie do przyjęcia. Przysięgam, że nie taki rodzaj kultury pracy tu tworzę.

– Wydaje mi się, że to koniec.

Mam dość z wielu powodów. Ten kucharz, który już nigdy nie zostanie przyjęty do żadnej luksusowej restauracji, po prostu sprawił, że czara goryczy się przelała. Czuję w kościach, że tego lata nie przyniosę żadnej korzyści szefowi Jaredowi.

Poza tym nie potrzebuję, aby inni się dowiedzieli, że mam problem. Ta branża słynie z zaciekłości. Gdyby krytycy odkryli, że utytułowany szef sobie nie radzi, zaczęliby krążyć niczym sępy i ogłaszać wszem wobec moje nazwisko na swoich blogach. Nie potrzebuję teraz takiego rodzaju zainteresowania.

Szef Jared drży nieznacznie. Dziwne, zważywszy na fakt, że facet ma status bóstwa w świecie kulinarnym, a do tego jest ode mnie dwa razy starszy.

– W pełni to rozumiem. Dopilnuję, żeby dokonano zapłaty całej kwoty z kontraktu, w tym za dwa kolejne miesiące.

– Nie. Nie ma takiej potrzeby. – Podaję mu dłoń. – Po prostu już sobie pójdę.

Curtis wciąż leży na podłodze. Kiedy kieruję się do wyjścia, pokazuję mu jakże prosty znak – środkowy palec. Cóż, może i jestem nagradzaną cukierniczką, ale czasem wciąż zachowuję się jak dziecko.

I jakby sama niemożność wykonania mojej pracy nie była już miażdżąca, zaraz po wyjściu na zewnątrz czuję, jak przydusza mnie związana z końcem czerwca wilgotność powietrza. Nie wiem, co ja miałam w głowie, gdy zgadzałam się na pracę latem w kuchni na południowej Florydzie.

Szybko wskakuję do zaparkowanego na pracowniczym parkingu vana i ustawiam klimatyzację na maksa. Uwielbiam ten samochód. Jest odremontowany zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, nadwozie ma pokryte świeżą warstwą ciemnozielonej farby, a w środku znajduje się mała kuchnia.

Mieszkam w nim w trakcie służbowych podróży po kraju. Na luzie, bez żadnych trosk. A kiedy docieram na miejsce, skupiam się na pracy. Podczas kolejnych miesięcy zakrywam tatuaże i oczekuję, że przez dziesięć godzin dziennie wszyscy będą się do mnie zwracać: „szefie”.

Ten dziwny kontrast nazywam moim życiem.

I jeśli mam być szczera, nie do końca tak wyobrażałam sobie siebie i to, co będę robić. Niegdyś marzyłam o prowadzeniu własnej cukierni, robieniu swoich sławnych ciasteczek, batoników oraz ciast, które przygotowywałam dla taty, kiedy byłam dzieckiem. Ale poszczęściło mi się i zaraz po szkole wylądowałam na praktykach pod okiem jednego z najlepszych cukierników w Paryżu, a potem odbyłam staż w Nowym Jorku.

I kariera nabrała tempa.

Teraz moja praca to tarty na jeden kęs, musy, których nazw większość ludzi nie potrafi wypowiedzieć, a także sorbety, przy których wszyscy udajemy, że są bardziej sycące niż lody. I chociaż w takim świecie z najwyższej półki są kwestie sprawiające, że staje się on pretensjonalny i niedorzeczny, to jestem wdzięczna, że właśnie tak wygląda moje życie.

Imponująca kariera, wiem. Naprawdę dużo pracowałam, żeby stwarzała takie wrażenie. Zrealizowałam to, co prawie nieosiągalne. Ale teraz, gdy zdobyłam większość tego, co można, poruszam się bez celu. Szukam kolejnej rzeczy, którą mogłabym zrobić, by odciąć kolejny kupon.

I właśnie o tym od trzech tygodni przypomina mój chaotyczny umysł. Albo utrzymam ten sukces, albo z podkulonym ogonem szybko opuszczę karuzelę nakręcaną obwieszczaniem światu następnych najbardziej trendy szefów kuchni w branży.

W głowie aż roi mi się od myśli. Wjeżdżam na autostradę prowadzącą do hotelu taty i w tym samym momencie dzwoni moja agentka. Odbieram połączenie przez Bluetooth.

– Cześć, Violet.

– Co, do licha, zrobił ten mały chujek, że skłoniło cię to do rezygnacji ze zlecenia? Dzwonił do mnie szef Jared i przepraszał. Próbował ci przesłać wynagrodzenie za trzy miesiące.

– Nie przyjmuj tego czeku – mówię. – Przyznaję, jego pracownik to niewyżyty dupek, ale prawda jest taka, że i tak nie przydałabym mu się tego lata.

Milczy przez moment, po czym pyta:

– Co się dzieje, Miller?

Violet jest moją agentką od trzech lat i chociaż z powodu chaotycznego stylu życia nie mam zbyt wielu znajomych, uznałabym ją za jedną z nich. Zajmuje się moim grafikiem i umawia wywiady. Każdy, kto chce napisać o mnie na blogu lub potrzebuje konsultacji, najpierw musi porozmawiać z nią.

Choć nie ma wielu osób, z którymi mogę być szczera w kwestii tego, z czym się zmagam, właśnie jej mogę powiedzieć o wszystkim.

– Vi, zapewne mnie zabijesz, ale wydaje mi się, że przez resztę lata zrobię sobie wolne.

Gdyby na autostradzie w Miami nie było tak cholernie głośno, dałoby się usłyszeć tę ogłuszającą ciszę, która zapada na chwilę po drugiej stronie linii.

– Dlaczego? – Violet brzmi na wściekłą. – Jesienią będziesz miała największe zlecenie w karierze. Masz zabukowaną okładkę dla „Food & Wine”. Proszę, nie mów mi, że się z tego wycofujesz.

– Nie, Boże, nie. Dotrę do Los Angeles na rozpoczęcie kolejnego zlecenia, tylko… – Cholera, jak mam powiedzieć, że jej najlepiej opłacany klient po prostu odchodzi od zmysłów? – Od trzech tygodni nie byłam w stanie stworzyć żadnego nowego deseru, Violet.

– Chodzi o to, że nie miałaś czasu? – zakłada. – Bo jeśli potrzebujesz go więcej, żeby doprowadzić do perfekcji przepisy do tego artykułu, byłabym w stanie to zrozumieć.

– Nie, chodzi o to, że nie wymyśliłam niczego, co by się nie rozpadło w trakcie procesu tworzenia albo nie spaliło na wiór w piekarniku. Nawet uważałabym za komiczne to, jak źle wykonuję swoją pracę, gdyby nie fakt, że z tego powodu jestem na krawędzi załamania nerwowego.

Dziewczyna się śmieje.

– Żartujesz sobie ze mnie teraz, kurwa, prawda?

– W tej chwili pięciolatek z zabawkowym piekarnikiem mógłby stworzyć lepszy deser niż ja, Violet.

Znów robi się cicho po drugiej stronie.

– Jesteś tam jeszcze, Violet?

– Próbuję to przetrawić.

Skręcam w wyjazd prowadzący do hotelu taty i czekam na ciąg dalszy.

– Dobra – mówi, jakby chciała siebie uspokoić. – Dobrze, wszystko w porządku. Wykorzystasz te dwa miesiące na relaks, zebranie się w sobie i wyjazd do Luny. Będziesz na miejscu już pierwszego października.

Luna, w której jesienią mam odbyć konsultację, to restauracja szefowej Maveny. Kobieta prowadziła wykład, kiedy byłam w szkole kulinarnej, i od tamtego czasu bardzo chciałam z nią pracować. Wcześniej nie miałam na to szans, ponieważ opuściła branżę krótko po naszym spotkaniu. Została mamą, a potem wróciła do świata kulinarnego i otworzyła restaurację, którą nazwała imieniem córki. Poprosiła mnie o pomoc z kartą deserów. Wywiad dla „Food & Wine” będzie miał miejsce w jej kuchni w Los Angeles. Nie mogłabym już bardziej cieszyć się z takiej okazji.

A przynajmniej cieszyłam się z niej do czasu, aż wszystko się popsuło.

– Będziesz pierwszego października w Lunie, prawda, Miller? – dopytuje Violet, gdy nie słyszy odpowiedzi.

– Będę.

– Dobra. – Robi wydech. – Dam radę to jakoś sprzedać. Świętujesz zdobycie nowej nagrody, spędzając lato z rodziną, i nie możesz się doczekać powrotu do pracy w październiku. Boże, blogerzy i krytycy będą mi truć dupę z tego powodu. Dociekać, gdzie się, do licha, podziałaś. Jesteś pewna, że twój tata nie jest chory? Mogłabym to tak ugrać…

– Jezu, Violet. – Zaśmiewam się z niedowierzaniem. – Dzięki Bogu facet ma się świetnie.

– To dobrze. Jest zbyt piękny, żeby umierać tak młodo. – W końcu i ona się śmieje.

– Ohyda, to mój ojciec. Muszę lecieć.

– Pozdrów ode mnie tatusia, Montgomery.

– Ta, nie ma szans. Pa, Vi.

W mieście od kilku dni przebywa The Windy City Warriors, zawodowa drużyna baseballowa z Chicago. Tata od pięciu lat jest ich głównym trenerem. Wcześniej pracował z zespołem z niższego szczebla, a sam zaczynał jako gracz powołany do ligi z naszej lokalnej drużyny z college’u w Kolorado.

Emmett Montgomery szybko zyskiwał w szeregach baseballowych, na co w pełni sobie zasłużył. Był już na prostej drodze, by zapisać się w historii sportu, kiedy wszystko w naszym świecie uległo zmianie. Porzucił swoje życie – w tym jawiącą się przed nim karierę zawodowego sportowca – żeby stać się moim tatą. Został trenerem i nie chciał próbować niczego nowego, dopóki nie ukończyłam liceum i nie zajęłam się swoimi sprawami.

Jest dobrym człowiekiem. Tak naprawdę śmiałabym stwierdzić, że najlepszym, jaki istnieje na tej planecie.

Przez większość mojego życia byliśmy we dwójkę. I chociaż można by pomyśleć, że w wieku osiemnastu lat wyprowadziłam się z domu, by się rozwijać, zrobiłam to dla niego – aby to on mógł się rozwijać. Już wtedy wiedziałam, że kiedy tylko przestanę się przemieszczać, osiądzie w mieście, w którym zamieszkam, żeby być blisko mnie. Dlatego dla jego dobra od wyprowadzki nie przestałam uciekać i nie mam w planach zmieniać tej sytuacji. Tata poświęcił dla mnie wszystko, więc przynajmniej mogę się upewnić, że nie zrezygnuje już z niczego więcej.

Zatrzymuję się w sklepie po dwa piwa Corona – po jednym dla nas obojga – a potem przebieram się ze spodni kucharskich oraz butów antypoślizgowych w skrócone ogrodniczki i klapki. Ściągam bluzę z długim rękawem, zakładam kolczyk septum na swoje miejsce i parkuję najdalej, jak się da, od wejścia do przepięknego hotelu, w którym przebywa tata.

Chociaż przez ostatnie pięć lat byłam świadkiem, jak trenował zespół z głównej ligi, wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że znajduje się w takim miejscu. Nigdy nie mieliśmy żadnych luksusowych czy drogich rzeczy. Nie zarabiał za wiele jako trener z college’u, a do tego został moim tatą w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat. Na wiele sposobów dorastaliśmy wspólnie.

Wiele razy karmił mnie gotowym makaronem z serem z pudełka, bo nie za bardzo radzi sobie w kuchni. Dlatego gdy byłam już na tyle duża, by się tym zająć, przejęłam ten obowiązek. Nauczyłam się gotować i właśnie wtedy odnalazłam swoją pasję – cukiernictwo. Bardzo się cieszyłam, kiedy zachwycałam go nowym przepisem, a, bądźmy szczerzy, działo się tak zawsze. Tatę zdecydowanie można nazwać moim największym fanem.

A świadomość, że teraz przebywa tutaj, rozwija się, robi to, co najbardziej kocha, i radzi sobie tak dobrze, że już ma na koncie pierścień World Series, sprawia, że jestem z niego niezmiernie dumna. Z tego, jak dobrze funkcjonuje beze mnie.

Chcę, by był tak samo dumny ze mnie, w szczególności po tym, co poświęcił. Teraz jest na to szansa. Jako najmłodsza laureatka nagrody fundacji imienia Jamesa Bearda zostałam wybrana na ośmiostronicową rozkładówkę magazynu „Food & Wine”, w tym mam się pojawić na okładce i zamieścić trzy nowe przepisy, do których nie mogę znaleźć żadnej inspiracji. Wszystko ma się wydarzyć za dwa krótkie miesiące, gdy dotrę do Los Angeles na swój nowy projekt.

Nic wielkiego. Zero presji.

Odkręcam zakrętkę piwa i przełykam wygórowane oczekiwania, które sama na siebie nałożyłam. W tym czasie otwierają się drzwi windy na poziomie lobby. Dwóch mężczyzn stojących w kabinie nie wychodzi, więc wsuwam się pomiędzy nich.

Ten po lewej ma jasnobrązowe włosy i chyba jakąś chorobę, bo wygląda, jakby nie był w stanie zamknąć ust.

– Cześć – mówi.

Nie wiem, co go zdradza, ale tak naprawdę mogę przysiąc, że gra w The Windy City Warriors. Jest dość wysoki, ma atletyczną budowę ciała i sprawia wrażenie, jakby dopiero co wyskoczył z pościeli po upojnej nocy.

Zawodnicy taty mają tendencję być w równej mierze zaangażowani w spędzanie czasu z kobietami, które zabierają ze sobą po meczu, jak w samą grę.

– Wysiadaj z windy, Isaiah – odzywa się facet po mojej prawej.

Jasne, obaj są – obiektywnie patrząc – przystojni, jednak ten drugi jest aż ostentacyjnie atrakcyjny.

Założył czapkę z daszkiem tył na przód, nosi okulary w ciemnej oprawie, a do tego trzyma na biodrze małe dziecko, które ma taką samą, tyle że mniejszą czapkę, do cholery. Staram się za bardzo nie przyglądać, ale widzę, że mężczyźnie spod czapki wystają ciemne włosy. Zauważam też jasnoniebieskie oczy. Jego szczękę pokrywa lekki zarost, który prawie krzyczy: „starszy facet”, a to samo w sobie jest dla mnie niczym kryptonit dla Supermana.

Jeśli dodać do tego to słodkie dziecko, które trzyma na biodrze, tak naprawdę niemal sam się prosi, żeby się do niego ślinić.

– Pa – rzuca mężczyzna po lewej, gdy wychodzi z windy, zostawiając mnie z tymi dwoma słodziakami.

– Które piętro? – pytam, pociągam łyk piwa i naciskam guzik z numerem piętra, gdzie znajduje się pokój taty.

Nie ma szans, żeby tatusiek mnie nie usłyszał, a jednak nie odpowiada.

– Mam po prostu zgadywać? – ciągnę. – Mogę nacisnąć wszystkie, jeśli chcesz, i wtedy odbędziemy długą, przyjemną podróż. Co ty na to?

Nie śmieje się z żartu. Nawet nie unosi kącików ust. Jeśli ktoś pytałby mnie o zdanie, uważam to za bardzo oczywistą czerwoną flagę.

Maluch wyciąga do mnie rączki. Nigdy nie byłam z tych, które rozpływają się nad dziećmi, ale ten chłopiec jest naprawdę uroczy. Szczęśliwy. Uśmiecha się tak, jakbym była najcudowniejszą rzeczą, jaka istnieje, a po poranku, który przeżyłam, to – o dziwo – coś, czego potrzebuję.

Ma takie pulchne policzki, że kiedy uśmiecha się promiennie, prawie nie widać oczu. W tym czasie jego tata wciąż mnie ignoruje. Sam naciska guzik z numerem piętra.

No dobra. Chyba będzie ciekawie.

Najdłuższa jazda windą w życiu nasuwa mi tylko jeden wniosek – ten cudowny mężczyzna, współtowarzysz przejażdżki, ma kij w dupie. Dlatego też nie mogłabym już bardziej się cieszyć, że nasze krótkie spotkanie dobiega końca. Uświadamiam to sobie, gdy pukam w drzwi do pokoju.

– Co ty tutaj robisz? – pyta tata. Jego twarz rozjaśnia uśmiech. – Myślałem, że nie zobaczę cię w trakcie tego wyjazdu.

W udawanym podekscytowaniu wyciągam przed siebie dwa piwa. Jedna butelka jest pusta, druga nadal pełna.

– Zrezygnowałam ze zlecenia!

Spogląda na mnie z obawą, kiedy uchyla szerzej drzwi.

– Może wejdź i opowiedz, dlaczego pijesz już o dziewiątej rano.

– Pije-my – poprawiam go, na co się zaśmiewa.

– Raczej mam wrażenie, że możesz potrzebować tego drugiego piwa bardziej ode mnie, Millie.

Przechodzę przez pokój i zajmuję miejsce na kanapie.

– Co się dzieje? – pyta.

– Nie radzę sobie w pracy. Jestem do niczego. Nawet teraz nie czerpię radości z pieczenia, bo jestem w tym aż tak zła. Czy ty kiedykolwiek słyszałeś, żebym mówiła, że nie czerpię radości z pieczenia?

Unosi dłoń.

– Nie musisz mi się tłumaczyć. Chcę, żebyś była szczęśliwa, a jeśli przez to zlecenie tak się nie czułaś, cieszę się, że zrezygnowałaś.

Wiedziałam, że to powie. Tak samo jak zdaję sobie sprawę, co stwierdzi, gdy poinformuję o nowych letnich planach składających się z jeżdżenia po kraju i życia w vanie, aby odetchnąć pełną piersią oraz nabrać innej perspektywy – że cieszy się moim szczęściem. Nawet jeśli zrobi to z lekką obawą w głosie. Troska taty nie zbija mnie z tropu. Jedyne, czego się boję, to zobaczyć w jego oczach zawód.

Przez dwadzieścia lat ani razu mi tego nie okazał, więc nie do końca wiem, dlaczego wciąż się tego obawiam i doszukuję. Ale jeśli dzięki ciężkiej pracy i przebywaniu przez resztę życia w okropnych kuchniach będę w stanie uniknąć jego rozczarowania, zrobię to.

Jestem na tyle świadoma, by zdawać sobie sprawę, że mam wrodzoną potrzebę bycia najlepszą we wszystkim, co sobie założę. Przy osiąganiu każdego celu, który chcę zrealizować. A teraz nie jestem najlepsza. Wolę też, aby nikt nie widział mojej porażki. W szczególności tata. To właśnie z jego powodu staram się o dotarcie do perfekcji w karierze, co stanowi wyraźne przeciwieństwo szalonego, podążającego swoim rytmem, niezobowiązującego podejścia w życiu prywatnym.

– Kończysz na dobre? – dopytuje.

– Och, nie. Robię sobie wakacje. Wrócę w lepszej formie. Potrzebuję trochę przestrzeni, żeby zebrać się w sobie i odpocząć, bez wścibskich oczu.

Spogląda na mnie podekscytowany.

– No to gdzie planujesz spędzić tę letnią przerwę?

– Nie wiem. Mam dwa miesiące, a kolejne zlecenie w Los Angeles. Może pojeżdżę sobie po Zachodnim Wybrzeżu i pooglądam po drodze to i owo. Poćwiczę w swojej kuchni na kółkach.

– Pomieszkasz w vanie.

– Tak, tato, właśnie. – Zaśmiewam się. – Pomieszkam w vanie i spróbuję odkryć, dlaczego każdy deser, który usiłuję przygotować od momentu zdobycia tej pierdolonej nagrody, okazuje się fiaskiem.

– Nie każdy jest fiaskiem. Wszystko, co do tej pory dla mnie przyrządziłaś, było fenomenalne. Za dużo od siebie wymagasz.

– Zwykłe ciasteczka i ciasta to coś innego. Mam problem z kreatywnymi pomysłami. To przez nie jest mi trudno.

– Cóż, może właśnie w tej kreatywności tkwi problem. Może powinnaś wrócić do podstaw.

W przeciwieństwie do mnie tata nie jest częścią świata kulinarnego, więc nie rozumie, iż ciasteczka z kawałkami czekolady to za mało.

– Wiesz – zaczyna – mogłabyś spędzić lato ze mną. W Chicago.

– Dlaczego? Z racji pracy połowę tego czasu spędzisz w trasie, a kiedy przyjedziesz do domu, będziesz siedział na boisku.

– Pojedź ze mną w trasę. Nie spędziliśmy ze sobą więcej niż kilka dni, odkąd ukończyłaś osiemnaście lat. Brakuje mi mojej córeczki.

Od siedmiu lat nie miałam żadnych świąt, wolnych weekendów czy nawet w pełni wolnego wieczoru. Wciąż tylko pracuję, zaharowując się w kuchni. Dzisiaj The Windy City Warriors rozgrywają mecz w mieście, a mnie ani przez chwilę nie przyszło do głowy, żeby wziąć wolne i pójść na stadion.

– Tato…

– Jeśli trzeba, będę błagał, Miller. Twój staruszek potrzebuje spędzić z tobą trochę jakościowego czasu.

– Przez ostatnie trzy tygodnie przebywałam w kuchni pełnej kolesi. Jeden z nich aż sam się prosił o złożenie do kadr skargi dotyczącej napastowania seksualnego. Ostatnie, czego mi trzeba, to lato w towarzystwie drużyny składającej się z tylu facetów.

Tata opiera wytatuowane ręce na kolanach i patrzy na mnie wielkimi oczami.

– Co takiego?

– Poradziłam sobie z nim.

– A jak konkretnie?

– Szybkim kopniakiem z kolana w jaja. – Upijam nonszalancko łyk piwa. – Tak, jak sam mnie tego nauczyłeś.

Potrząsa głową i zaśmiewa się lekko.

– Nigdy cię tego nie uczyłem, mała psycholko, ale teraz żałuję. Tym bardziej będę nalegać, żebyś pojechała ze mną w trasę. Wiesz, że moi chłopcy tacy nie są.

– Tato, planowałam… – urywam, gdy spoglądam na drugą stronę kanapy, skąd wpatruje się we mnie smutnymi, błagającymi oczami. Widzę w nich nawet zmęczenie. – Czujesz się samotny w Chicago?

– Na to pytanie nie odpowiem. Oczywiście, że za tobą tęsknię, ale chcę, żebyś pojechała ze mną na te dwa miesiące, bo wiem, że tobie też mnie brakuje. Nie chcę, byś czuła się zobowiązana do czegokolwiek.

W ogóle się tak nie czuję. Przynajmniej nie w tej kwestii. Jednak wszystko, co robię, to w pewnym sensie próba wymazania poczucia winy, które noszę w sobie z powodu naszej sytuacji. Chcę spłacić dług, który sam musiał płacić podczas rezygnacji dla mnie z całego swojego dotychczasowego życia, kiedy miał tylko dwadzieścia pięć lat.

Jednak jawnie bym skłamała, mówiąc, że ja za nim nie tęsknię. To właśnie z tego powodu upewniam się, że wszystkie moje zlecenia pokrywają się z jego wyjazdami. Wybieram lokale w dużych miastach z drużynami MLB, bo do nich z racji pracy przyjeżdża tata. Więc oczywiście, że też mi go brakuje.

Spędzenie razem lata brzmi przyjemnie. A jeśli do tego będzie szczęśliwy, gdy przez jakiś czas zostanę u jego boku, to przynajmniej tyle mogę zrobić po tym, co on zrobił dla mnie.

Ale pojawia się tu jeden problem.

– Nie ma szans, żeby zarząd się na to zgodził – przypominam. – Nikt z drużyny czy personelu nie ma prawa zabierać ze sobą w podróż członków rodziny.

– W tym sezonie ktoś dostał pozwolenie. – Na jego ustach pojawia się przebiegły uśmieszek. – Mam pomysł.

3

Kai

Monty:

Zostaw Maxa pod opieką Isaiaha i wróć do mojego pokoju. Musimy pogadać.

Ja:

Mam zostawić Maxa, żebyś mógł na mnie nakrzyczeć?

Monty:

Tak.

Ja:

Super. Świetnie. Zjawię się u ciebie jak najszybciej.

– Znalazłem dla Maxa nową nianię. – To pierwsze, co mówi, zanim nawet zamykam drzwi.

Co?

Siadam naprzeciwko biurka i patrzę zdezorientowany na Monty’ego.

– Jak to? Przecież Troya zwolniłem godzinę temu.

– Po prostu jestem dobry w te klocki. Poza tym zatrudnisz ją, ponieważ, jak widać na załączonym obrazku, masz badziewny gust do opiekunek. Ciągle tylko je zwalniasz, dlatego teraz to ja się tym zajmę.

– Ją?

– Moją córkę.

Przenoszę prędko spojrzenie na znajdujące się obok niego oprawione zdjęcie. To samo ma też w gabinecie w Chicago. Ustawia je na biurku w każdym mieście, w którym się zatrzymujemy.

Wiedziałem, że ta dziewczyna z fotografii to jego córka – tyle było dla mnie jasne – ale chociaż jesteśmy ze sobą blisko, nigdy nie zdradził nic więcej na jej temat. Zawsze zakładałem, że to z racji poczucia winy, które odczuwał po tym, jak ją zostawił i tak dużo podróżował w ramach pracy. Albo to, albo zdaje sobie sprawę, że mówienie o swoim dziecku i o tym, jak bardzo mu go brakuje, tylko potwierdzi to, w co sam już wierzę – że wykonywanie tej pracy jako samotny rodzic graniczy z cudem.

Dziewczyna ze zdjęcia może mieć trzynaście, czternaście lat. Nie więcej. Jest w tej krępującej fazie wczesnej nastoletniości, którą wszyscy przeżywaliśmy, z trądzikiem i aparatem na zęby włącznie. Ciemne włosy ma zaczesane do tyłu i upięte w wysoki kucyk. Daszek przysłania jej twarz, a pośrodku jasnożółtego T-shirtu widnieje numer czternaście. Zawodniczka softballu. Za duże rękawy zostały spięte jakimś rodzajem taśmy. Na kolanie spoczywa rękawica miotacza. Dziewczyna pozuje do oficjalnego zdjęcia sezonowego.

No tak, tego mogłem się spodziewać. Monty miałby właśnie córkę grającą w softball.

– Ma wolne przez lato i chcę, żeby z nami jeździła – dodaje.

Sensowne. W końcu nie chodzi do szkoły w wakacje.

– Ta, ale, Monty, mówimy tu o moim dziecku.

– I moim. – Unosi brwi. Wyzywa mnie, żebym skrytykował jego plan. – To nie jest pytanie, Ace. Ja ci po prostu przekazuję, że tak się stanie. Mam dość tego, jak doszukujesz się wad w każdej zatrudnianej przez nas osobie. Co kilka tygodni sprawdzamy kogoś nowego, robimy dokładny rekonesans, musimy zmieniać dane w spisach hotelowych i na biletach lotniczych, co zaczyna się już robić uciążliwe dla koordynatorów wyjazdów. Max ma nową nianię, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie możesz jej zwolnić, bo to moje dziecko.

Cholera.

– Ma wolne tylko do października, więc będziemy musieli znaleźć kogoś na ostatnią część sezonu, ale zajmiemy się tym, kiedy przyjdzie na to czas.

Staje się jasne jak słońce, że z tej sytuacji nie ma wyjścia. Jestem mu to winien za wszystko, co zrobił dla mnie i Maxa. I on sam dobrze o tym wie.

Jeśli muszę zostawić z kimś syna, to, cóż, chyba nie jest to najgorsze możliwe rozwiązanie. Ta niania z racji młodego wieku pewnie ma w dupie całą zgraję zawodowych baseballistów. Poza tym kiedy tylko nie będzie zajmować się Maxem, tata będzie bacznie jej pilnować, więc tę odpowiedzialność mam z głowy.

Co to takiego dwa miesiące?

Po prostu podwój czas od momentu zwolnienia ostatniej niani.

– Ma prawo jazdy? – dopytuję.

Monty marszczy w zdziwieniu brwi.

– Co takiego?

– W sensie, czy mogłaby pojechać z Maxem do szpitala, gdyby coś mu się stało, a mnie nie byłoby w pobliżu?

– Ta…

No i dobrze. To przynajmniej szesnastolatka. Zdjęcie z biurka pewnie zostało zrobione parę lat temu.

– Jest odpowiedzialna?

– Ona… – waha się. – Jest odpowiedzialna w pracy.

Dziwna odpowiedź.

Drzwi do pokoju hotelowego wydają ten charakterystyczny dźwięk, kiedy są otwierane z zewnątrz kartą. Kątem oka widzę przez ramię ciemne włosy. Do środka wchodzi odwrócona do nas tyłem kobieta. Otworzyła sobie tyłkiem drzwi.

Czekoladowe włosy. Postrzępiony dół krótkich ogrodniczek. Pełne uda.

Odwraca się i oto w pokoju hotelowym mojego trenera stoi pani od dwóch piw z rana, którą wcześniej spotkałem w windzie. Znów trzyma w obu rękach napoje, jednak tym razem są to tylko kawy.

Poprawiam okulary na nosie, by się upewnić, że dobrze widzę. Kobieta spogląda na mnie zielonymi oczami.

– To ty – stwierdza po części ze złością, po części z szokiem. Wzdycha i zwiesza ramiona. – Coś tak czułam, że chodzi o ciebie.

Że co?

– Ace, poznaj moją córkę, Miller Montgomery. Oto nowa niania Maxa.

Odwracam szybko głowę w stronę trenera.

– Żartujesz sobie ze mnie teraz.

– Miller, to Kai Rhodes. Będziesz zajmować się jego synem w te wakacje.

– Absolutnie nie ma mowy – wyrzucam z siebie nagle.

Miller przewraca oczami i podaje tacie jedną z kaw.

Jak to możliwe? Zdecydowanie nie ma trzynastu czy czternastu lat. To dojrzała kobieta, która pije piwo i ponoć nie śpi po nocach. Trądzik już dawno znikł, a ona ma opaloną, nieskazitelną skórę. Dzięki aparatowi, który nosiła, jej niewyparzone usta są wypełnione idealnie prostymi zębami.

Ale wygląda jak Miller. W tym wyglądzie szalonej chłopczycy jest coś, co odpowiada jej imieniu. Te skrócone ogrodniczki i tatuaże.

– Nie będzie pilnować mojego dziecka.

Dziewczyna zajmuje miejsce obok i wskazuje mnie kciukiem. Spogląda na tatę, jakby mówiła: „Co za koleś, co?”.

Monty się śmieje. Ale z niego dwulicowiec.

– Widzę, że zdążyliście się już poznać.

– Ta, piła dwa piwa w windzie o dziewiątej rano.

– O Boże. – Miller odrzuca głowę do tyłu. Jej ochrypły głos brzmi jakoś seksownie w przypadku tych słów, na co reaguje mój kutas. Temu też nie można wierzyć. – Przecież to były Corony. Wiesz, ile tam jest procent? Niektórzy się tym nawadniają.

– Nie interesuje mnie to. – Odwracam się do trenera. – Nie zostawię Maxa z kimś takim.

– Rozchmurz się, tatuśku. – Dziewczyna swobonie upija łyk kawy, lub raczej chai tea latte, jeśli wierzyć napisowi na papierowym kubku.

– Nie nazywaj mnie tak.

– Piłam piwo z rana, bo świętowałam rezygnację ze zlecenia. Zachowujesz się teraz, jakbym wciągała koks z poręczy w windzie. Dobra, gdy powiedziałam to na głos, dotarło do mnie, jak dziwnie konkretny podałam przykład. Ale nieważne. Zapewniam, że nigdy tak nie robiłam.

Znów zwracam się do Monty’ego:

– To twoje dziecko?

– Jedyne – mówi z dumą.

– Ile ty masz lat? – pytam Miller.

– Dwadzieścia pięć.

Nie wiedziałem, że Monty został ojcem tak wcześnie. W takim razie miał… dwadzieścia lat, kiedy się urodziła? Cholera. Byłem pewien, że trudno jest zostać rodzicem w wieku trzydziestu dwóch lat, a to dekadę później.

– A ty ile masz lat? – zwraca się do mnie.

– To ja zadaję tu pytania. Próbuję wyczuć, czy warto ryzykować bezpieczeństwo mojego dziecka tylko po to, żeby cię zatrudnić i mieć spokój z twoim tatą.

– A ja próbuję wyczuć, czy warto rujnować sobie lato i przez kolejne dwa miesiące pracować dla kolesia, który ma kij w dupie.

– W tej chwili jestem po prostu odpowiedzialny. Nie mam żadnego kija w dupie.

– Pewnie jest tak głęboko i od tak dawna, że o nim zapomniałeś.

– Miller – przerywa Monty. – Nie pomagasz.

– Czy masz jakieś doświadczenie w opiece nad dziećmi?

– Mam doświadczenie z dorosłymi dzieciakami, tak.

Posyłam trenerowi groźne spojrzenie.

– Nawet nie jesteśmy pewni, czy Max ją polubi. Wiesz, jaki jest z kobietami.

– Tak naprawdę rzucał się na mnie w windzie. Wydaje mi się, że tę kwestię mamy już załatwioną.

– Jestem prawie pewny, że chodziło mu o twoje butelki. Bardzo przypominają jego własne butle.

– Nie odpuścisz z tymi piwami, no nie?

– Nie.

– Dobrze. – Monty z klaśnięciem składa dłonie. – Będzie ciekawie.

– Palisz?

Jej głos może na to wskazywać.

– Nie, ale wydaje się, że możesz mnie do tego doprowadzić, jeśli tak ma wyglądać reszta lata.

– Miller – rzuca Monty, jak surowy tato interweniujący w sprzeczce pomiędzy swoimi dziećmi. – Dzięki za kawę. Możesz zostawić mnie na chwilę samego z Kaiem?

Dziewczyna wzdycha, po czym szybko upina długie włosy na czubku głowy. Dzięki temu mam lepszy widok na tatuaże na rękach i ramionach. W większości to misterne kreski tworzące kwiecisty rękaw. Prawie jak kontury kolorowanki.

Maxowi to się spodoba.

– Dobrze. – Wstaje z miejsca i zabiera ze sobą napój, a ja znów czuję ten słodki zapach ciasta. W końcu odwraca się do mnie. – Ale żebyś wiedział: robię to w ramach przysługi. Więc może postaraj się być mniejszym chujem, co? Do zobaczenia później, tatuśku. – Zatrzymuje się z dłonią na gałce i przechyla w zamyśleniu głowę. – A może powinnam powiedzieć: „baseballowy tatuśku”? O tak, brzmi o wiele lepiej. Zostaje baseballowy tatusiek!

Po tych słowach wychodzi.

Potrząsam z niedowierzaniem głową.

– Twoja córka jest szurnięta.

– Jest najlepsza, nieprawdaż? – Monty zaśmiewa się z mojej irytacji.

– Nie robisz tego wszystkiego na poważnie. Nie ma mowy, żeby była odpowiednią osobą do opieki nad Maxem.

Odchyla się na krześle i splata wytatuowane dłonie na brzuchu.

– Jeśli chcesz, uważaj to za brak obiektywizmu, jednak uwierz mi, będziesz miał szczęście, że się nim zajmie. Może jest z niej dzikie dziecko i nie do końca wie, co wypada mówić, a czego nie, ale kiedy chodzi o pracę, to najbardziej zmotywowana osoba, jaką znam. Zrobi dla twojego syna wszystko.

Odrzucam głowę do tyłu.

– Bądźmy poważni, stary.

– Ja jestem poważny. Zaufaj mi, Kai. Znam swoją córkę. Jeśli z jakiegoś powodu zrobi coś, co będzie słuszną podstawą do zwolnienia, chętnie sam się tym zajmę. Tak bardzo wierzę w nią i w pomyślny rozwój tej sytuacji.

Milczę. Przyglądam mu się uważnie i szukam choć cienia fałszu.

Może nie znam Miller, może jej nie ufam, ale powierzyłbym Monty’emu własne życie i życie swojego syna. Wiem, że nigdy nie ryzykowałby w sprawie Maxa, nawet jeśli ta konkretna sytuacja przynosi korzyści również jemu.

Nie mogę uwierzyć, że choćby rozważam tę możliwość, lecz jestem mu coś winien.

– Ma jedną próbę – odpowiadam. Trzymam w górze palec dla podkreślenia tych słów. – Jeden strike.

– Trzymają się ciebie baseballowe żarty, Ace? Jesteś ponad to.

– Zamknij się.

Wyciąga w moją stronę rękę.

– Jeden strike i wypada z gry!

– Dobra, to już za dużo.

Wkładam swoją dłoń w jego. Zanim jednak mogę ją cofnąć, ściska mi palce i zmusza, żebym popatrzył mu w oczy.

– Coś ci doradzę, synu. Jak ją znam, zrobi wszystko, żebyście ty i Max świetnie się bawili tego lata, ale nawet nie myśl, by się do niej przywiązywać.

Marszczę w zdziwieniu brwi.

– Nie widziałeś, co tu się przed chwilą działo? – Uwalniam dłoń i wskazuję drzwi, którymi niedawno wyszła Miller.

– Widziałem i mówię ci to nie jako jej tata, tylko twój przyjaciel. Wyjedzie z końcem lata. Kocham ją na śmierć i życie, ale lubi uciekać. Ostatnie, czego chce, to być złapaną.

Monty powinien znać mnie już na tyle dobrze, by wiedzieć, że ostatnie, czego ja chcę, to żeby ona została. Właściwie gdyby Max tak szybko się nie zmieniał, sam marzyłbym, aby lato dobiegło już końca.

– Uwierz mi, Monty, nie masz się czym martwić.

Mruczy pod nosem nieprzekonany.

Wstaję i przysuwam krzesło do boku biurka.

– Widzimy się na boisku.

Prawie przestępuję próg, kiedy zatrzymuje mnie słowami:

– A, i trzymaj kutasa w spodniach, Ace. Wszyscy wiemy, jaki jesteś płodny, a ja jestem jeszcze zbyt młody i piękny, żeby zostać dziadkiem.

– Jezu – fukam i wychodzę.

4

Kai

Max bełkocze coś, co, jak się nauczyłem, oznacza przekąskę. Wskazuje kuchnię w moim pokoju hotelowym.

Poprawiam go sobie na biodrze.

– Chcesz mus?

Znów pokazuje kuchnię.

– Powiesz „mus”? – podpowiadam, ale on wciąż tylko wskazuje.

Wybieram jego ulubiony smak przecieru owocowego, odkręcam zakrętkę i pozwalam, by syn sam zjadł zawartość, gdy noszę go po pokoju. Właśnie sprzątam przed przyjściem Miller. Ma po raz pierwszy pilnować mojego dziecka.

– Smaczne, robaczku?

Młody mlaska usteczkami.

Potrafi powiedzieć zaledwie kilka słów, ale i tak brzmi to dla mnie nierealnie, kiedy je słyszę. Za każdym razem jestem też pod wrażeniem, jak umie sam jeść, mimo że przecież robi to już od miesięcy. Może zabrzmię żałośnie, jednak te drobne zmiany, które w nim dostrzegam, gdy rośnie i uczy się czegoś nowego, są najbardziej ekscytującymi momentami mojej codzienności.

Zaraz po zdaniu sobie z tego sprawy muszę odrzucić od siebie to poczucie zawodu i pytania, ile takich chwil przegapiłem przez pierwsze sześć miesięcy życia syna, kiedy nawet nie wiedziałem o jego istnieniu.

Pewnie powinienem go już odłożyć. Dać mu odpocząć w krzesełku do karmienia albo porobić coś innego, ale zawsze taki, kurwa, jestem – w dni, gdy odbywają się mecze, potrzebuję mieć Maxa przy sobie. Nie mogę znieść myśli, że zostawiam go na tyle czasu. Brakuje mi wspólnej kolacji i kładzenia się z nim do łóżka. Więc tak, mam huśtawkę nastrojów, gdy przychodzi czas, bym poszedł na boisko.

Słyszę pukanie. Obrzucam wzrokiem pokój, by zyskać pewność, że wszystko wygląda w porządku, zanim otworzę i wpuszczę córkę trenera. Gdy jednak uchylam drzwi, na progu nie czeka Miller, tylko mój brat.

– Co ty tutaj robisz? – pytam, a on wpada do środka.

– Słyszałem, że nowa niania jest niezłą laską. – Rozgląda się dookoła, chyba za nią. – I do tego to kobieta. Dzięki, kurwa, Bogu.

– Nie klnij przy dziecku.

Chociaż tak naprawdę Max słyszał już gorsze przekleństwa. W końcu jest wychowywany przez drużynę baseballową.

– Wybacz, Maxie – przeprasza Isaiah. – Dzięki, kurde, Bogu. Lepiej, tatusiu?

Przewracam oczami.

– No to gdzie ona jest?

– Skąd ty w ogóle o niej wiesz i masz informację, że jest niezła?

– Więc jest niezła, tak? Tego właściwie nie wiedziałem. Wiesz, manifestowałem to sobie.

Siada w kąciku kuchennym i zarzuca nogi na krzesło obok siebie.

W trakcie trasy z reguły dostaję największe pokoje, ponieważ mieszka ze mną druga osoba, a poza tym rzeczy syna zajmują dużo miejsca. Co więcej, do mojego pokoju zawsze przynależy drugi, dla niani Maxa. Teraz, gdy Troya już nie ma, pomieszczenie jest puste. Miller zostanie tam dzisiaj, kiedy będę grać.

– Nie jest zła.

– O Boże – rzuca oskarżycielskim tonem brat. – Masz zamiar puknąć nową nianię, no nie? Co za banał, stary.

– Nie, nie mam takiego zamiaru. Tak samo jak ty, ponieważ to nie tylko nowa niania Maxa, ale także córka Monty’ego.

Isaiah zastyga.

– Żartujesz sobie. Monty ma seksowną córkę? Ile ona ma lat?

– Dwadzieścia pięć.

– I dobrze radzi sobie z dziećmi?

– Wątpliwe. Jest jak pieprzone tornado, ale Monty się uparł, że mam ją zatrudnić, więc nie za bardzo mam wybór – wyjaśniam, na co brat kiwa ze zrozumieniem głową. – Jak ty, do licha, się o niej dowiedziałeś? Dopiero co ją poznałem.

– Czat drużyny jest zawalony wiadomościami. – Wyciąga przed siebie telefon, a ja poprawiam okulary i spoglądam na ekran. – Powinieneś od czasu do czasu tam zajrzeć, wiesz?

Travis: Słyszałem, że nowa niania Maxa to kobieta. Kurwa, wreszcie, Ace.

Cody: Troy był uroczy, ale jego zastępczyni będzie jeszcze słodsza. Wydaje mi się, że widziałem ją wcześniej na korytarzu. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby została moją nianią. Mogłaby mnie karmić, kłaść do łóżka i mierzyć mi temperaturę.

Isaiah: To nie pielęgniarka, debilu.

Cody: Zaklepuję sobie, żeby siedziała obok mnie w samolocie.

Travis: Co, do licha? Przecież ja siedzę z tobą.

Cody: Poczekaj, zobaczysz ją i wtedy zrozumiesz.

Isaiah: Możesz mieć to miejsce w samolocie. Ja zaklepuję całą resztę.

Czuję jakieś dziwne rozdrażnienie, gdy czytam te wiadomości, bo przecież to córka Monty’ego i nowa niania Maxa. Nie jeździ z nami dla nich. Zachowują się jak wygłodniałe psy, które ślinią się i walczą na widok konkretnej kości, choć w każdym odwiedzanym przez nas mieście mają dużo innych do wyboru.

Przecież sam korzystałem z tego przywileju.

– No dobra. – Przeganiam brata ze stołka. – Musisz lecieć, zanim tu przyjdzie.

– Nie ma mowy. Przynajmniej jeden z Rhodesów musi zrobić dobre pierwsze wrażenie. Ty ostatnio jesteś na to zbyt zestresowany i marudny.

– Jeśli któryś Rhodes może zrobić dobre pierwsze wrażenie, to za cholerę nie obstawiałbym ciebie. Max się tym zajmie. – Krzywię się. – I nie jestem marudny, ty chuju.

Jestem po prostu zmęczony. Bo muszę radzić sobie z tym wszystkim sam. Bo wciąż czuję, jakbym robił niewystarczająco dużo.

– Serio? – pyta Isaiah i parska lekko śmiechem. – Byłeś najszczęśliwszym kolesiem, jakiego znałem, ale za cholerę nie potrafiłbym ci powiedzieć, kiedy ostatni raz widziałem, żebyś naprawdę się dobrze bawił. Pamiętam, że byłeś lepszy we flirtowaniu nawet ode mnie. Miałeś zdecydowanie lepsze sposoby na podryw. Miałeś to coś. Kiedy to się zmieniło?

– Wyrywanie lasek w każdym mieście nie jest jedynym sposobem, żeby się dobrze bawić. Można to robić na wiele innych.

Na przykład oglądając w kółko na YouTubie filmik z wiejskimi zwierzętami śpiewającymi i tańczącymi do muzyki. Albo bawiąc się w „a kuku”, kiedy przez całą godzinę chowam się za serwetką i próbuję uspokoić płaczącego Maxa, który ząbkuje. Mam nową definicję dobrej zabawy.

– Ta, ale ten pierwszy jest najlepszy. – Na ustach pojawia mu się uśmieszek.

Gdy miałem dwadzieścia parę lat, naprawdę sporo flirtowałem. Dużo się wygłupiałem, jednak do życia znów wkradły mi się obowiązki i priorytety uległy zmianie. Od czasu do czasu dochodzi do głosu ta część mnie, flirciarza, kiedy idę sam na wydarzenia związane z pracą, lecz szybko sobie przypominam, że w domu czeka ktoś, kto sprawia, że wracam na ziemię, i niszczy tę wcześniejszą wersję mojej osoby.

Nie mam jednak zamiaru poruszać teraz tego tematu. Choć kocham młodszego brata, wiem, że nigdy nie zrozumie, o czym mówię. Gdy byliśmy nastolatkami, nasze życie wyglądało okropnie. Ale Isaiah nie ma nawet pojęcia, jak było źle, ponieważ przed wszystkim go chroniłem. Właśnie tak działam: przyjmuję odpowiedzialność za swoje obowiązki.

– Wszystko w porządku? – pytam.

– Co?

– Wyglądasz, jakbyś był chory. Może powinieneś dzisiaj odpuścić. Zostać w domu. Popilnować mojego syna.

Przewraca oczami.

– I mówi to koleś, który gra raz na pięć dni.

– Właśnie. I zobacz, ile mi za to płacą. Jestem niezbędny.

Isaiah rechocze.

– Gram jako łącznik. Wychodzę w każdym meczu. Jest jeszcze czterech rozpoczynających miotaczy czekających na swój wieczór.

– Dlatego powinienem zrezygnować wcześniej. Warriors sobie poradzą.

Patrzy na mnie spod byka brązowymi oczami.