Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Jak oddać paraliżujący strach towarzyszący niechcianej ciąży i potajemnej aborcji? Jak opisać nastoletni seks, który bywa źródłem wolności, ale i upokorzenia? I jak sportretować rozkoszną władzę nad młodszym o trzydzieści lat kochankiem?
„Liczy się nie to, co się zdarza, lecz to, co robimy z tym, co się zdarzyło” – to zdanie staje się motywem przewodnim zbioru. Dokonując wiwisekcji wspomnień, Ernaux odważnie opisuje sprawy seksu, pożądania i kobiecości. Lawiruje między obrzydzeniem a błogością, a jej oszczędny język i fotograficzna pamięć doskonale oddają sprzeczność między tym, co społecznie przyjęte, a potrzebami ciała. Ale interesuje ją też to, jak to możliwe, że zagłębiając się w przeszłości, odkrywamy tam obce nam „ja”.
Zbiór Ciało to książka odważna i bezkompromisowa, to także poruszająca kronika kobiecego doświadczenia w czasach obyczajowych przemian. Ernaux jak nikt inny potrafi skonfrontować się z tabu, a własne doświadczenia przełożyć na wybitną literaturę.
Na tom składają się: Zdarzenie (L’Événement), Pamięć dziewczyn (Mémoire de fille), Młody mężczyzna (Le Jeune Homme).
„Kolejna głęboko przeżyta i nieustraszenie szczera eksploracja kobiecego pożądania, wstydu i intelektualnej pasji autorstwa niezrównanej Annie Ernaux.” Sigrid Nunez
„Ernaux przejęła po Simone de Beauvoir rolę kronikarki pewnego pokolenia.” Margaret Drabble, „New Statesman”
„Powrót do bolesnych okresów z przeszłości to nic nowego dla pisarza, ale Ernaux wydobywa z tego ćwiczenia szczególną moc.” „The New York Times”
„To literatura uniwersalna, pierwotna i odważna, bezpardonowa i poruszająca, głębokie i istotne dzieło – zarówno sztuki, jak i ludzkiego doświadczenia.” Catherine Taylor, „Financial Times”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuły oryginałów francuskich: L'événement; Mémoire de fille; Le jeune homme
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografie na okładce © Jean-Phillipe CHARBONNIER / Gamma-Legends / Getty Images; Peter Turnley / Corbis Historical / Getty Images
L'événement © Éditions Gallimard, Paris, 2000
Mémoire de fille © Éditions Gallimard, Paris, 2016
Le jeune homme © Éditions Gallimard, Paris, 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024
Copyright © for the Polish translation by Agata Kozak, 2024
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Anna Hegman / d2d.pl, Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-877-0
Mam dwojakie życzenie: żeby zdarzenie stało się pisaniem. I żeby pisanie było zdarzeniem.
Michel Leiris
Kto wie, czy pamięć nie polega na tym, by przyglądać się rzeczom do samego końca.
Yūko Tsushima
Wysiadłam na stacji Barbès. Podobnie jak ostatnim razem czekający na coś mężczyźni stali w grupkach przy wejściu do naziemnej linii metra. Chodnikiem sunęli ludzie z różowymi torbami od Tatiego. Weszłam w bulwar Magenty, rozpoznałam sklep Billy z rozwieszonymi na zewnątrz kurtkami. Z naprzeciwka zbliżała się kobieta; na grubych nogach miała czarne pończochy w duże wzory. Ulica Ambroise’a Parégo była niemal pusta aż do okolic szpitala. Przeszłam długim korytarzem pod łukowymi sklepieniami pawilonu Elisa. Za pierwszym razem nie zauważyłam muszli koncertowej na dziedzińcu rozciągającym się wzdłuż przeszklonego korytarza. Zastanawiałam się, jak to wszystko będę widzieć później, wychodząc stąd. Pchnęłam drzwi numer 15 i weszłam dwa piętra wyżej. W recepcji oddałam kartonik z numerem. Kobieta pogrzebała w kartotece i wyjęła szarą kopertę z dokumentami. Wyciągnęłam rękę, ale nie podała mi koperty. Położyła ją na biurku, mówiąc, żebym usiadła i że mnie zawołają.
Poczekalnię podzielono na dwa sąsiadujące ze sobą boksy. Wybrałam ten znajdujący się bliżej drzwi lekarza, a zarazem bardziej zatłoczony. Zaczęłam poprawiać wypracowania, które ze sobą przyniosłam. Tuż po mnie swój numerek podała recepcjonistce bardzo młoda dziewczyna, blondynka o długich włosach. Upewniłam się, że ona też nie dostała koperty i też ma zostać wezwana. Wśród czekających dłużej ode mnie byli już, siedzący z dala od siebie, mężczyzna około trzydziestki, modnie ubrany i lekko łysiejący, młody czarny facet z walkmanem, a także skulony na krześle pięćdziesięciolatek z pooraną twarzą. Po blondynce zjawił się czwarty mężczyzna, usiadł z determinacją i wyjął z teczki książkę. Potem jeszcze para: ona w legginsach, z ciążowym brzuchem, on w garniturze i pod krawatem.
Na stole nie było gazet, tylko ulotki o konieczności spożywania nabiału i o tym, „jak żyć z seropozytywnością”. Kobieta, która przyszła z partnerem, mówiła do niego, wstawała, obejmowała go, głaskała. On, nieruchomy, milczał, opierając ręce na parasolu. Blondynka spuściła oczy, prawie je zamykając, skórzaną kurtkę złożyła na kolanach i siedziała jakby zamieniona w kamień. U jej stóp leżały duża torba podróżna i mniejsza, którą można było do niej dopiąć. Zadałam sobie pytanie, czy akurat ona ma więcej powodów do strachu niż inni. Może przyszła po wynik przed wyjazdem na weekend albo przed powrotem do rodziców na prowincji? Z gabinetu wyszła lekarka, szczupła, energiczna młoda kobieta w różowej spódnicy i czarnych rajstopach. Wywołała jakiś numer. Nikt się nie ruszył. To był ktoś z sąsiedniego boksu, chłopak, przeszedł tak szybko, że zobaczyłam tylko okulary i kucyk.
Wezwano młodego czarnego mężczyznę, potem ludzi z boksu obok. Oprócz kobiety w legginsach nikt się nie odzywał i nikt się nie ruszał. Wszyscy podnosili tylko oczy na lekarkę, kiedy stawała w drzwiach gabinetu lub kiedy ktoś z niego wychodził – wtedy odprowadzano go wzrokiem.
Wielokrotnie dzwonił telefon – umawianie wizyt lub informacje o godzinach przyjęć. Raz recepcjonistka poszła po laboranta, żeby udzielił odpowiedzi telefonującemu. Powiedział, a potem powtórzył: „Nie, jest w normie, zupełnie w normie”. Odbijało się to echem wśród ciszy. Osoba po drugiej stronie linii była zapewne seropozytywna.
Skończyłam poprawiać wypracowania. Stale przesuwała mi się przed oczami ta sama zamazana scena z lipcowej soboty i niedzieli, gesty miłości, wytrysk. To z powodu tej sceny – zapomnianej na kilka miesięcy – znajdowałam się tutaj. Poruszenia i uściski nagich ciał jawiły mi się jako taniec śmierci. Wydawało mi się, że mężczyzna, którego ze znużeniem zgodziłam się ponownie zobaczyć, przyjechał z Włoch tylko po to, by przekazać mi AIDS. Nie potrafiłam jednak ustalić związku między tym wszystkim – gestami, ciepłem skóry i nasienia – a faktem, że tu siedzę. Myślałam, że nigdy nie będzie żadnego związku między seksem a czymkolwiek innym.
Lekarka wywołała mój numer. Jeszcze zanim znalazłam się w gabinecie, szeroko się do mnie uśmiechnęła. Potraktowałam to jako dobry znak. Zamykając drzwi, powiedziała bardzo szybko: „Wynik negatywny”. Roześmiałam się. To, co powiedziała potem, już mnie nie interesowało. Wyglądała na wesołą i pełną zrozumienia.
Zbiegłam pędem ze schodów, pokonałam w przeciwnym kierunku trasę, którą tu przyszłam, nie patrząc na nic. Mówiłam sobie, że znów zostałam ocalona. Chętnie bym się dowiedziała, czy blondynka też. Na stacji Barbès ludzie tłoczyli się na przeciwległych peronach, tu i ówdzie widać było różowe plamy toreb od Tatiego.
Uświadomiłam sobie, że ten moment w szpitalu Lariboisière przeżyłam tak, jak oczekiwanie na werdykt doktora N. w 1963 roku – w takiej samej zgrozie i niedowierzaniu. Moje życie mieści się więc gdzieś pomiędzy kalendarzykiem małżeńskim a prezerwatywą z automatu, po franka za sztukę. To dobra miara, może nawet pewniejsza od innych.
W październiku 1963 roku w Rouen ponad tydzień czekałam na okres. Miesiąc był ciepły i pełen słońca. W płaszczu, który wyjęłam za wcześnie, czułam się ciężka i spocona, zwłaszcza w domach towarowych, gdzie lubiłam spacerować i kupować pończochy w oczekiwaniu na rozpoczęcie zajęć na uczelni. Wracałam do pokoju w akademiku dla dziewcząt przy ulicy Herbouville’a z nadzieją, że na moich majtkach będzie plama. Zaczęłam co wieczór zapisywać w kalendarzu, dużymi literami, z podkreśleniem: NIC. Budziłam się w nocy i od razu wiedziałam, że „nic”. Rok wcześniej w tym samym czasie rozpoczęłam pisanie powieści, myślałam teraz o tym jako o czymś bardzo odległym, co miało już nigdy się nie powtórzyć.
Pewnego popołudnia poszłam do kina na włoski czarno-biały film Posada. Smutna, wolno się tocząca historia – życie młodego chłopaka w jego pierwszej pracy w biurze. Sala była niemal pusta. Patrząc na wątłą sylwetkę szeregowego urzędnika w prochowcu, na jego upokorzenie, na beznadziejny smutek pokazane w filmie, zrozumiałam, że nie dostanę miesiączki.
Któregoś wieczora pozwoliłam dziewczętom z akademika zaciągnąć się do teatru, akurat miały o jeden bilet za dużo. Grano Przy drzwiach zamkniętych,ja zaś nigdy wcześniej nie widziałam współczesnego dramatu. Teatr był wypełniony po brzegi. Patrzyłam na odległą, mocno oświetloną scenę, myśląc przez cały czas o tym, że nie mam okresu. Pamiętam jedynie postać Stelli, blondynki w niebieskiej sukience, i Kelnera w stroju lokaja, z czerwonymi oczami bez powiek. Napisałam w kalendarzu: „Świetne. Gdybym tylko nie miała tej RZECZYWISTOŚCI w brzuchu”.
Pod koniec października przestałam wierzyć, że okres może wrócić. Na 8 listopada umówiłam wizytę u ginekologa, doktora N.
W weekend Wszystkich Świętych jak zwykle pojechałam do rodziców. Obawiałam się, że matka zapyta mnie o spóźniony okres. Byłam pewna, że co miesiąc sprawdza moje majtki, gdy sortuje brudną bieliznę, którą przywoziłam jej do prania.
W poniedziałek obudziłam się, czując mdłości i dziwny smak w ustach. W aptece dali mi hepatoum, gęsty zielony płyn, przez który zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze.
O., koleżanka z akademika, zaproponowała, żebym wzięła za nią zastępstwo jako nauczycielka francuskiego u Świętego Dominika, w szkole prywatnej. Była to dobra okazja, żeby dorobić trochę do stypendium. Przyjęła mnie przełożona, z Lagarde’em i Michardem do XVI wieku[1] w ręku. Powiedziałam, że nigdy nie uczyłam i że mnie to przeraża. To normalne, odparła, ona sama przez dwa lata nie potrafiła wejść na lekcje filozofii, które prowadziła, inaczej niż ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w podłogę. Siedząc na krześle naprzeciwko mnie, odgrywała, jak to wyglądało. Widziałam jedynie jej przysłoniętą czaszkę. Kiedy wyszłam z podręcznikiem Lagarde’a i Micharda, który mi pożyczyła, wyobraziłam sobie, jak patrzą na mnie dziewczęta z klasy przedmaturalnej, i miałam ochotę zwymiotować. Następnego dnia zadzwoniłam do siostry przełożonej, by zrezygnować z zajęć. Odpowiedziała mi sucho, żebym odniosła jej podręcznik.
W piątek 8 listopada, idąc w stronę placu przed ratuszem na autobus, który miał mnie zawieźć na ulicę La Fayette’a, do doktora N., spotkałam Jacques’a S. Studiował literaturę, był synem dyrektora jednej z miejscowych fabryk. Chciał wiedzieć, po co jadę na lewy brzeg. Odpowiedziałam, że boli mnie żołądek i że idę do dentysty. Poprawił mnie kategorycznym tonem: dentysta nie leczy żołądka, tylko infekcje jamy ustnej. Obawiając się, że z powodu mojej wpadki zacznie coś podejrzewać albo zechce odprowadzić mnie aż pod drzwi gabinetu, pożegnałam się z nim raptownie, kiedy tylko nadjechał autobus.
W momencie gdy schodziłam z fotela i mój wielki zielony sweter opadł mi na uda, ginekolog powiedział, że najprawdopodobniej jestem w ciąży. To, co brałam za niedyspozycję żołądkową, to były mdłości. Mimo wszystko przepisał mi zastrzyki na przywrócenie miesiączki, ale nie wyglądał na przekonanego, że zadziałają. Na progu uśmiechnął się jowialnie: „Dzieci miłości zawsze są najpiękniejsze”. Potworne zdanie.
Do akademika wróciłam piechotą. W kalendarzu napisałam: „Jestem w ciąży. Horror”.
Na początku października kochałam się kilka razy z P., studentem politologii poznanym w czasie wakacji, którego odwiedziłam w Bordeaux. Wiedziałam, że zgodnie z kalendarzykiem jestem w ryzykownej fazie cyklu, ale nie wierzyłam, że to „może się zagnieździć” w moim brzuchu. W miłości i rozkoszy nie miałam poczucia, by moje ciało różniło się istotnie od ciała mężczyzn.
Wszystkie obrazy z mojego pobytu w Bordeaux – pokój przy alei Pasteura z nieustającym szumem samochodów, wąskie łóżko, taras kina Montaigne, samo kino, w którym obejrzeliśmy film peplum Porwanie Sabinek – sprowadzają się do jednego: byłam tam i nie wiedziałam, że zachodzę w ciążę.
Pielęgniarka z przychodni studenckiej zrobiła mi wieczorem zastrzyk, bez komentarza, następnego dnia rano kolejny. Był weekend 11 listopada. Wróciłam do rodziców. W pewnym momencie zdarzyło mi się szybkie, krótkie, różowawe plamienie. Pobrudzone majtki i płócienne spodnie położyłam na stosie bielizny do prania, na widoku. (Kalendarz: „Plamienie bez ciągu dalszego. Wystarczające, żeby zmylić matkę”). Po powrocie do Rouen zadzwoniłam do doktora N., który potwierdził mój stan i uprzedził, że przesyła mi zaświadczenie o ciąży. Otrzymałam je nazajutrz. Rodząca: panna Annie Duchesne. Przewidywany termin: 8 lipca 1964. Ujrzałam lato, słońce. Podarłam zaświadczenie.
Napisałam do P., że jestem w ciąży i że nie chcę jej utrzymać. Kiedy się żegnaliśmy, nie byliśmy pewni, czy chcemy kontynuować nasz związek, więc czułam satysfakcję, zakłócając jego beztroskę, choć nie miałam złudzeń, że moją decyzję o aborcji przyjmie z głęboką ulgą.
Tydzień później Kennedy został zamordowany w Dallas. Ale to już nie było coś, co mogłoby mnie zainteresować.
Miesiące, które nastąpiły później, są skąpane w świetle znad otchłani. Widzę siebie, jak bez przerwy chodzę po ulicach. Za każdym razem gdy myślałam potem o tym czasie, przychodziły mi na myśl literackie sformułowania w rodzaju „gra pozorów”, „poza dobrem i złem” czy „podróż do kresu nocy”. Zawsze wydawały mi się pasować do tego, co wtedy przeżywałam i czułam – do czegoś, co było nie do wypowiedzenia i jednocześnie jakoś piękne.
Od lat krążę wokół tego wydarzenia w moim życiu. Jeśli w powieści natykam się na historię o aborcji, wywołuje we mnie wstrząs, bez obrazów i bez myśli, jakby słowa przekształcały się natychmiast w gwałtowne odczucia. Podobnie poruszają mnie zasłyszane przypadkiem La javanaise, J’ai la mémoire qui flanche czyktórakolwiek z piosenek, które towarzyszyły mi w tamtym okresie.
Mija tydzień, odkąd zaczęłam tę opowieść, absolutnie nie mając pewności, że będę ją ciągnąć. Chciałam jedynie sprawdzić swoje pragnienie pisania na ten temat. Pragnienie, które przeszywało mnie za każdym razem, gdy pracowałam nad książką rozpoczętą dwa lata wcześniej. Opierałam się, ale nie umiałam przestać o tym myśleć. To, że miałabym mu się poddać, przerażało mnie. Ale mówiłam też sobie, że mogę umrzeć, nie zrobiwszy nic z tym zdarzeniem. Jeśli istniała jakaś wina, polegała właśnie na tym. Pewnej nocy śniło mi się, że trzymam w ręku książkę, którą napisałam o swojej aborcji, lecz była ona nie do znalezienia w księgarniach i nie wspominał o niej żaden katalog. Na dole okładki dużymi literami widniał napis: „WYCZERPANA”. Nie wiedziałam, czy ten sen oznacza, że powinnam napisać tę książkę, czy że niczemu to nie posłuży.
Czas ruszył wraz z tą historią i ciągnie mnie z sobą, czy tego chcę, czy nie. Wiem już, że jestem zdecydowana dojść do końca, cokolwiek się stanie, podobnie jak byłam zdecydowana w wieku dwudziestu trzech lat, kiedy podarłam zaświadczenie o ciąży.
Chcę ponownie zanurzyć się w tym okresie mojego życia, dowiedzieć się, co można tam znaleźć. Eksploracja wpisze się w tę opowieść, będącą jedynym sposobem na przekazanie wydarzenia, które nie było niczym innym jak tylko czasem wewnątrz i na zewnątrz mnie. Kalendarz i dziennik prowadzone w tamtych miesiącach dostarczą mi niezbędnych punktów orientacyjnych i dowodów do ustalenia faktów. Postaram się przede wszystkim schodzić w głąb każdego obrazu aż do momentu, gdy fizycznie odczuję, że go „dotykam”, i gdy pojawią się jakieś słowa, o których będę mogła powiedzieć: „To jest to”. Aż do momentu, gdy usłyszę jeszcze raz każde z tych zdań nie do zatarcia w moim wnętrzu, zdań, których sens był wtedy tak nieznośny albo odwrotnie, tak pocieszający, że kiedy przypominam je sobie dzisiaj, ogarnia mnie obrzydzenie lub błogość.
Potajemność aborcji takiej jak moja to już historia, lecz według mnie nie ma powodu, by pozostawić ją zagrzebaną gdzieś głęboko, nawet jeśli paradoks sprawiedliwego prawa polega niemal zawsze na tym, że w imię zasady „to już przeszłość” zobowiązuje się dawne ofiary do milczenia, więc w rezultacie milczenie kryje to, co zdarzyło się przedtem i potem. Właśnie dlatego, że na aborcji nie ciąży już żaden zakaz, mogę, odsuwając na bok poglądy ogółu i z konieczności uproszczone formuły narzucone przez walkę z lat siedemdziesiątych – „przemoc wobec kobiet” i tym podobne – skonfrontować się z tym wydarzeniem nie do zapomnienia w całej jego realności.
(prawn.) Karze pozbawienia wolności i grzywny podlegają: 1) osoby wykonujące jakiekolwiek czynności związane z zabiegiem aborcji; 2) lekarze, położne, farmaceuci oraz osoby winne proponowania lub zachęcania do tych czynności; 3) kobieta, która dokonała aborcji lub wyraziła na nią zgodę; 4) osoby nawołujące do aborcji i propagujące antykoncepcję. Ponadto wobec winnych może zostać orzeczony zakaz pobytu, a w przypadku osób wymienionych w punkcie 2 także pozbawienie prawa wykonywania zawodu na stałe lub czasowo.
Nouveau Larousse Universel, wydanie z 1948 roku
Czas przestał być nieodczuwalnym ciągiem dni, wypełnianych wykładami i referatami, przesiadywaniem w kawiarniach i w bibliotece, czyli tym wszystkim, co prowadzi do egzaminów i letnich wakacji, w przyszłość. Stał się bezkształtną rzeczą, która parła do przodu w moim wnętrzu i którą należało za wszelką cenę zniszczyć.
Chodziłam na zajęcia z literatury i socjologii, do stołówki uniwersyteckiej, w południe i wieczorem piłam kawę w barze Studencki Beret. Nie przebywałam już w tym samym świecie. Z jednej strony były inne dziewczyny, te z pustymi brzuchami, z drugiej ja.
Aby objąć myślą swoją sytuację, nie użyłam żadnego z określających ją terminów, ani „spodziewam się dziecka”, ani „jestem w ciąży”, ani tym bardziej „ciężarna” – słowa, które rymuje się z „koszmarna”. Zawierały one akceptację przyszłości, która nie nastąpi. Nie było sensu nazywania tego, do czego zniknięcia postanowiłam doprowadzić. W dzienniku pisałam: „to”, „to coś” i tylko raz „w ciąży”.
Przechodziłam od niedowierzania, że mi się to przytrafia, właśnie mnie, do przekonania, że musiało mnie to spotkać. Czekało na mnie od pierwszego razu, kiedy szczytowałam pod prześcieradłem w wieku czternastu lat i odtąd nie potrafiłam, pomimo modlitw do Najświętszej Panny i różnych świętych, powstrzymać się od powtarzania tego doświadczenia, wyobrażając sobie zawzięcie, że jestem dziwką. To wręcz cud, że nie znalazłam się w tej sytuacji wcześniej. Aż do poprzedniego lata udawało mi się za cenę wysiłków i upokorzeń – bycia nazywaną szmatą i podpuszczalską – nie iść w seksie na całość. Ostatecznie swoje ocalenie zawdzięczałam jedynie gwałtowności pożądania, które nie potrafiąc zatrzymać się w granicach flirtu, doprowadziło mnie do tego, że obawiałam się nawet zwykłego pocałunku.
Niejasno dopatrywałam się związku pomiędzy klasą społeczną, z której pochodziłam, a tym, co mi się przytrafiło. Jako pierwsza z rodziny robotników i drobnych sklepikarzy uniknęłam fabryki i lady sklepowej, poszłam na studia. Ale ani matura, ani licencjat z literatury nie zdołały odwrócić fatum dziedziczenia biedy, której emblematem, podobnie jak alkoholizm, była dziewczyna w ciąży. Dałam się złapać za dupę i to, co we mnie rosło, było w pewnym sensie społeczną porażką.
Myśl o aborcji nie budziła we mnie żadnych obaw. Wydawało mi się to jeśli nie łatwe, to przynajmniej wykonalne i niewymagające szczególnej odwagi. Zwykłe przykre doświadczenie. Wystarczyło pójść ścieżką, którą wydeptał przede mną długi łańcuch kobiet. Odkąd byłam nastolatką, gromadziły się we mnie historie przeczytane w powieściach lub przyniesione przez sąsiedzką plotkę podczas rozmów prowadzonych ściszonym głosem. Zdobyłam mgliste pojęcie o środkach, które do tego służą – druty do robótek, łodyżki pietruszki, irygacje z mydlin, jazda konna – z tym że najlepszym rozwiązaniem było znalezienie tak zwanego lewego lekarza lub kobiety określanej ładnym mianem „fabrykantki aniołków”; oba rozwiązania były bardzo kosztowne, ale nie miałam pojęcia o taryfach. Rok wcześniej pewna młoda rozwódka powiedziała mi, że lekarz w Strasburgu spędził jej płód, nie podała jednak żadnych szczegółów poza tym, że „bolało tak bardzo, że chwyciłam się umywalki”. Ja też byłam gotowa chwycić się umywalki. Nie sądziłam, że mogę od tego umrzeć.
Trzy dni po tym, jak podarłam zaświadczenie o ciąży, spotkałam na dziedzińcu uniwersytetu Jeana T., który był już żonaty i pracował; dwa lata wcześniej robiłam dla niego przez kalkę notatki na wykładach o Victorze Hugo. Odpowiadały mi jego płomienne przemowy i rewolucyjne przekonania. Poszliśmy napić się czegoś do Metropolu na placu koło dworca. W pewnym momencie powiedziałam mu w zawoalowanej formie, że jestem w ciąży – zapewne w przekonaniu, że może mi pomóc. Wiedziałam, że należy do na poły tajnego stowarzyszenia walczącego o dostęp do antykoncepcji, i chyba wyobrażałam sobie, że ratunek przyjdzie gdzieś stamtąd.
Jean T. natychmiast przybrał minę wyrażającą ciekawość i podekscytowanie, jakby już widział mnie z rozłożonymi nogami i obnażonym sromem. Być może znalazł też przyjemność w nagłej przemianie wczorajszej dobrej studentki w dziewczynę w opałach. Chciał wiedzieć, z kim jestem w ciąży i od jak dawna. Był pierwszą osobą, której opowiedziałam o swojej sytuacji. Nawet jeśli w tej chwili nie miał dla mnie żadnego rozwiązania, jego ciekawość stanowiła jakąś ochronę. Zaproponował, że zabierze mnie do siebie na kolację – mieszkał na przedmieściach Rouen. Nie miałam ochoty być sama w akademiku.
Kiedy przyjechaliśmy, jego żona karmiła dziecko usadowione w wysokim krzesełku. Jean T. powiedział jej krótko, że mam kłopoty. Zjawił się jakiś kolega. Żona położyła dziecko spać i podała nam królika ze szpinakiem. Zrobiło mi się niedobrze na widok zieleniny pod kawałkami mięsa. Pomyślałam, że za rok będę przypominać żonę Jeana, jeśli nie przerwę ciąży. Po kolacji wyszła z kolegą po jakieś materiały do szkoły, bo była nauczycielką, a ja zaczęłam zmywać naczynia z Jeanem T. Naraz objął mnie i powiedział, że mamy dość czasu, żeby pójść do łóżka. Wyrwałam mu się i dalej myłam talerze. Dziecko płakało w pokoju obok, a ja miałam ochotę zwymiotować. Jean T. przyciskał się do mnie od tyłu, nie przerywając wycierania naczyń. Nagle wrócił do zwykłego tonu i stwierdził, że chciał sprawdzić moją siłę moralną. Gdy wróciła żona, zaproponowali, żebym została na noc. Było już późno, żadnemu z nich nie chciało się mnie odwozić. Spałam na dmuchanym materacu w salonie. Nazajutrz rano znów znalazłam się w swoim pokoju w akademiku, z którego wyszłam wczoraj wczesnym popołudniem, zabierając rzeczy potrzebne mi na zajęciach. Łóżko było posłane, wszystko wyglądało tak samo, a minęła prawie doba. To właśnie tego rodzaju szczegóły pozwalają stwierdzić, że w życiu zaczyna się robić bałagan.
Nie uważałam, że Jean T. okazał mi brak szacunku. W jego oczach przeszłam z kategorii dziewcząt, o których nie wiadomo, czy zgodzą się pójść do łóżka, do kategorii tych, które niewątpliwie już poszły. W epoce, kiedy to rozróżnienie było niezmiernie ważne i dyktowało stosunek chłopców do dziewcząt, Jean okazał przede wszystkim pragmatyzm, a ponadto miał pewność, że mnie nie zapłodni, ponieważ już byłam w ciąży. Był to epizod nieprzyjemny, ale tak czy inaczej mało ważny w świetle mojego stanu. Jean obiecał, że dowie się o adres lekarza, a ja nie miałam nikogo innego.
Dwa dni później poszłam do niego do biura, on zaś zabrał mnie do bistra na nabrzeżu koło dworca autobusowego, w dzielnicy, do której nigdy nie zaglądałam, zburzonej w czasie wojny i odbudowanej w betonie. Zaczynałam się szwendać, wychodzić poza przestrzenie i miejsca, w których wcześniej o tej samej porze przesiadywałam z innymi studentami. Zamówił kanapki. Jego fascynacja nie malała. Rzucił ze śmiechem, że razem kolegami mogą mi założyć sondę. Nie byłam pewna, czy żartuje. Następnie opowiedział mi o B., młodym małżeństwie – ona dwa lub trzy lata wcześniej dokonała aborcji. „Zresztą mało brakowało, a by się przekręciła”. Nie miał ich adresu, ale mogłam skontaktować się z L.B. przez gazetę, w której zarabiała na wierszówkach. Znałam ją z widzenia – niska, ciemnowłosa, poważnie wyglądająca dziewczyna w wielkich okularach, mało przystępna; chodziłyśmy razem na zajęcia z literatury starofrancuskiej. Profesor pochwalił ją kiedyś bardzo za referat. To, że taka dziewczyna jak ona przeszła aborcję, dodawało mi otuchy.
Jean T. zjadł kanapki, rozparł się na krześle i uśmiechnął szeroko, odsłaniając rzadko rozstawione zęby: „Jak przyjemnie coś przekąsić”. Było mi niedobrze i czułam się samotna. Zaczynałam rozumieć, że nie ma ochoty zbytnio angażować się w tę sprawę. Dziewczęta starające się o aborcję nie mieściły się w ramach moralnych wyznaczonych przez stowarzyszenie planowania rodziny, do którego należał. Chodziło mu tylko o to, żeby zachować miejsce w pierwszym rzędzie i być informowanym o dalszym ciągu mojej historii. Wszystko widzieć i za nic nie płacić – coś w tym stylu; uprzedził mnie, że jako członek stowarzyszenia popierającego świadome macierzyństwo „ze względów etycznych” nie może pożyczyć mi pieniędzy na potajemną aborcję. (Z kalendarza: „Z T. w knajpce na nabrzeżu. Problemy się nawarstwiają”).
Zaczęły się poszukiwania. Musiałam znaleźć L.B. Jej mąż, którego często widywałam w stołówce uniwersyteckiej rozdającego ulotki, raczej się już tam nie pokazywał. W porze obiadu i kolacji przebiegałam przez sale i czatowałam w holu naprzeciwko wejścia.
Przez dwa wieczory z rzędu czekałam na L.B. pod redakcją „Paris-Normandie”. Nie miałam odwagi wejść i zapytać, czy już przyszła. Bałam się, że ludzie zobaczą w tym coś podejrzanego, a jeszcze bardziej bałam się przeszkodzić L.B. w pracy z powodu czegoś, od czego omal się nie przekręciła. Drugiego wieczora padał deszcz, stałam sama na ulicy, machinalnie czytając spod parasola strony gazety przypięte pinezkami do osłoniętej siatką tablicy. Na przemian spoglądałam to w jeden, to w drugi koniec ulicy de l’Hôpital. L.B., jedyna kobieta, która mogła mnie uratować, była gdzieś w Rouen, ale nie nadchodziła. Po powrocie do akademika zapis w kalendarzu: „Znów czekanie na L.B. w deszczu. Nie ma jej. Jestem zrozpaczona. To coś musi zniknąć”.
Nie miałam żadnej wskazówki, żadnego tropu.
Choć wiele powieści zawierało wzmiankę o aborcji, żadne nie wyjaśniały, jak to się dokładnie odbywa. Pomiędzy momentem, gdy dziewczyna odkrywa, że jest w ciąży, a tym, w którym w ciąży już nie jest, była dziura. W bibliotece przeszukałam katalog pod hasłem „aborcja”. Odniesienia dotyczyły wyłącznie czasopism medycznych. Zamówiłam dwa, „Rocznik Chirurgiczny” i „Przegląd Immunologiczny”.Miałam nadzieję, że znajdę jakieś informacje praktyczne, ale artykuły mówiły tylko o następstwach „nielegalnej aborcji”, a to mnie nie interesowało.
(Te tytuły i sygnatury, „Per m 484, n-ry 5 i 6, Norm. Mm 1065”,figurują na pierwszej stronie mojego notesu z adresami z tamtego czasu. Patrzę na nabazgrane niebieskim długopisem ślady z poczuciem obcości i fascynacji, jakby w tych dowodach rzeczowych przechowała się w nieprzejrzystej i niezniszczalnej formie rzeczywistość, do której ani pamięć, ani pisanie ze względu na swoją niestabilność nie pozwolą mi dotrzeć).
Pewnego popołudnia wyszłam z akademika z zamiarem znalezienia lekarza, który zgodzi się usunąć moją ciążę. Ktoś taki musiał przecież gdzieś istnieć. Rouen zmieniło się w las szarych kamieni. Wczytywałam się w złote tabliczki[2], zastanawiając się, kogo za nimi znajdę. Nie naciskałam dzwonka. Czekałam na znak.
Poszłam do dzielnicy Martainville, mówiąc sobie, że w tej biednej okolicy, zamieszkanej częściowo przez margines, lekarze powinni być bardziej wyrozumiali.
Świeciło blade listopadowe słońce. Moim krokom wtórował w głowie refren piosenki, którą słyszało się na okrągło: „Dominique -nique -nique”;śpiewała Sœur Sourire, zakonnica z Dominikany. Słowa były budujące i naiwne – jako że Uśmiechnięta Siostra nie wiedziała, co znaczy niquer[3]– a muzyka radosna i zachęcająca do tańca. Dodawało mi to odwagi w poszukiwaniach. Znalazłam się na placu Świętego Marka, gdzie piętrzyły się rozmontowane stragany. W głębi widziałam sklep meblowy Froger, do którego jako mała dziewczynka przyszłam kiedyś z matką, żeby kupić szafę. Nie spoglądałam już nawet na tabliczki przy drzwiach, błądziłam bez celu.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Ceniony podręcznik historii literatury francuskiej [wszystkie przypisy, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczki].
[2] We Francji na budynkach, w których znajdował się gabinet lekarski, umieszczano znormalizowane mosiężne tabliczki.
[3] Wulg. „pieprzyć”.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail:[email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I