Życie zewnętrzne - Annie Ernaux - ebook + audiobook

Życie zewnętrzne ebook i audiobook

Ernaux Annie

4,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Życie zewnętrzne nie jest reportażem ani rozprawą z socjologii miasta, lecz próbą uchwycenia – poprzez zbiór migawek ze zbiorowej codzienności – realiów pewnej epoki. Co można dostrzec w podparyskiej kolejce czy przy kasie w nowoczesnym supermarkecie? O czym rozmawiają wracające z pracy kobiety? W tych drobnych szczegółach, kawałkach „z oka i ucha”, Ernaux dostrzega znaki przemian społecznych, podziałów klasowych i drobnomieszczańskich aspiracji.

Udowadnia przy tym, że dzięki czujnej obserwacji anonimowi ludzie, spotkani w metrze czy w poczekalni, budząc w nas zainteresowanie, gniew lub wstyd, ożywiają naszą pamięć i pozwalają odkryć prawdę o nas samych.

Dlaczego to opowiadam, opisuję tę scenę i inne, które pojawiają się na tych stronach? Czego ze wszystkich sił szukam w rzeczywistości? Znaczenia? Owszem, często, choć nie zawsze, z (wyuczonego) intelektualnego nawyku, by nie poddawać się po prostu wrażeniom, by „wznieść je na wyższy poziom”. Może notując działania, postawy i słowa ludzi, których spotykam, ulegam złudzeniu, że się do nich zbliżam. Nie rozmawiam z nimi, po prostu na nich patrzę, po prostu ich słucham. Jednak emocje, jakie we mnie budzą, są prawdziwe. A może szukam w nich jakiejś wiedzy o sobie samej – w tym, jak się zachowują, jak rozmawiają. (Powracające pytanie: „Dlaczego nie jestem tą kobietą?”, która siedzi naprzeciw mnie w metrze…)

Fragment książki

Na tom składają się: Dziennik zewnętrzny (Journal du dehors), Życie nieosobiste (La vie extérieure), Spójrz na te światła, kochanie (Regarde les lumières mon amour).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 211

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 13 min

Lektor: Anna Grochowska

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuły oryginałów francuskich: Journal du dehors; La vie extérieure; Regarde les lumières mon amour

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografie na okładce © Robert Mason / Alamy / Indigo Images; Francois Lochon / Gamma-Rapho / Getty Images

Journal du dehors © by Éditions Gallimard, Paris, 1993

La vie extérieure © by Éditions Gallimard, Paris, 2000

Regarde les lumières mon amour © by Éditions du Seuil, 2014

The postface to Regarde les lumières mon amour © by Annie Ernaux and Éditions Gallimard, Paris, 2016

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Anastazja Dwulit, 2025

Redakcja Magdalena Budzińska

Korekta Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Kinga Kosiba / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-115-6

Dziennik zewnętrzny

Nasze prawdziwe „ja” bynajmniej nie w całości w nas mieszka.

Jean-Jacques Rousseau (przeł. Janusz Margański)

Przedmowa

Od dwudziestu lat mieszkam w nowo powstałym mieście Cergy-Pontoise, czterdzieści kilometrów od Paryża. Wcześniej zawsze żyłam na prowincji, w miastach naznaczonych śladami przeszłości i historii. Przeprowadzka do miejsca zbudowanego od zera w ciągu kilku lat, pozbawionego jakiejkolwiek pamięci, z budynkami rozrzuconymi na ogromnej przestrzeni o nieustalonych granicach, była poruszającym doświadczeniem. Nic prócz placów, po których hulał wiatr, różowych i niebieskich betonowych fasad, pustyni ulic z szeregowymi domkami – zalewało mnie poczucie obcości. Ciągłe wrażenie unoszenia się między niebem a ziemią, w no-man’s-land. Moje oczy były jak szklane ściany biurowców nieodbijające żadnej osoby, tylko wieże i chmury.

Powoli wyszłam z tego schizofrenicznego stanu. Polubiłam mieszkanie tam, w kosmopolitycznym miejscu, pośród ludzi, których życie zaczęło się gdzie indziej, na francuskiej prowincji, w Wietnamie, Maghrebie czy na Wybrzeżu Kości Słoniowej, tak jak moje zaczęło się w Normandii.

Obserwowałam zabawy dzieci przed domami, patrzyłam na ludzi spacerujących alejkami centrum handlowego Trois Fontaines, czekających na przystankach autobusowych. Przysłuchiwałam się rozmowom w kolejce RER[1]. Miałam ochotę zapisywać sceny, słowa, gesty anonimowych ludzi, których nigdy więcej nie zobaczę, szybko usuwane graffiti. Wszystko, co w ten czy inny sposób wzbudzało we mnie jakieś uczucie, niepokój czy bunt.

Tak narodził się ten dziennik zewnętrzny, który prowadziłam do 1992 roku. To nie reportaż ani rozprawa z socjologii miasta, lecz próba uchwycenia – poprzez migawki ze zbiorowego życia codziennego – rzeczywistości pewnej epoki, tej nowoczesności, którą w nowo wybudowanym mieście dotkliwie odczuwamy, nie umiejąc jej jednak zdefiniować. Wierzę, że właśnie w sposobie, w jaki ludzie patrzą na zawartość swoich wózków przy kasach, w słowach, które wypowiadają, prosząc o stek lub oceniając obraz, odczytujemy pragnienia i frustracje, społeczno-kulturowe nierówności. Że wyrażają się one, gdy klientka upokarza kasjerkę, gdy przechodnie omijają żebraka – w przemocy i wstydzie społeczeństwa, we wszystkim tym, co wydaje się trywialne i pozbawione znaczenia, bo jest zbyt nam bliskie, zwyczajne. W naszym doświadczaniu świata nie ma hierarchii. Odczucia i refleksje, które wywołują w nas miejsca i przedmioty, nie zależą od ich wartości kulturowej, w hipermarkecie znajdziemy tyle samo sensu i ludzkiej prawdy, co w sali koncertowej.

Jak się tylko dało, unikałam wyrażania i objaśniania uczuć, które skłaniały mnie do robienia poszczególnych notatek. Przeciwnie, starałam się uprawiać coś w rodzaju fotograficznego zapisu rzeczywistości, w którym napotkane postaci zachowują swoją nieprzejrzystość i swoje tajemnice. (Później, oglądając zdjęcia Paula Stranda przedstawiające mieszkańców włoskiego miasteczka Luzzara, zdjęcia bardzo poruszające przez gwałtowną, niemal bolesną obecność – fotografowane osoby po prostu tam są – pomyślałam, że patrzę na niedostępny ideał pisania).

Ostatecznie jednak znalazło się w tych tekstach znacznie więcej mnie samej, niż zakładałam – moje obsesje, moje wspomnienia, bo przecież nieświadomie wybierałam takie, a nie inne słowa i sceny. I teraz wiem na pewno, że więcej dowiadujemy się o sobie, rzutując siebie na świat zewnętrzny, niż w introspekcji zapisków z dziennika, który jako forma powstała dwa wieki temu niekoniecznie jest wieczny. To inni, anonimowi ludzie, spotkani w metrze czy w poczekalni, budząc w nas zainteresowanie, gniew lub wstyd, ożywiają naszą pamięć i pozwalają nam odkryć prawdę o nas samych.

Annie Ernaux

1996

1985

Na murze parkingu przy stacji kolejki RER napis OBŁĘD. Kawałek dalej, na tym samym murze: KOCHAM CIĘELSA i IF YOURCHILDREN AREHAPPY THEYARE COMMUNISTS.

Dziś wieczorem w dzielnicy Linandes dwóch strażaków niosło na noszach kobietę. Leżała podparta, w pozycji półsiedzącej. Cicha, siwa, między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Koc zakrywał jej nogi i połowę ciała. Jakaś dziewczynka powiedziała koleżance: „Prześcieradło było zakrwawione”. Ale na noszach nie było prześcieradła. Kobieta sunęła jak królowa przez deptak Linandes, mijając ludzi zmierzających na zakupy we Franprix, bawiące się dzieci, aż do wozu strażackiego na parkingu. Było wpół do piątej, jasno i zimno. Ze szczytu budynku zamykającego plac ktoś zawołał: „Rachid! Rachid!”. Włożyłam zakupy do bagażnika. Pracownik odprowadzający sklepowe wózki opierał się o ścianę przejścia prowadzącego z parkingu na plac. Miał na sobie niebieską kurtkę i te same co zawsze szare spodnie z nogawkami opadającymi na wielkie buciory. W jego wzroku było coś przerażającego. Przyszedł po mój wózek, kiedy już prawie wyjeżdżałam z parkingu. Wracałam do domu ulicą biegnącą wzdłuż wykopów pod przedłużenie linii kolejowej. Jadąc w stronę centrum Cergy, miałam wrażenie, jakbym wspinała się w stronę słońca zachodzącego między krzyżującymi się prętami na słupach wysokiego napięcia.

W pociągu do Saint-Lazare starsza kobieta siedząca obok przejścia rozmawia ze stojącym na korytarzu chłopcem, pewnie wnukiem:

– Wyjechać, wyjechać! Źle ci tu, gdzie jesteś? Kamień, co się toczy, nie obrasta mchem.

Chłopiec trzyma ręce w kieszeniach, nie odpowiada. Dopiero po chwili:

– Poznaje się ludzi, jak się podróżuje.

Starsza pani się śmieje.

– Wszędzie znajdziesz ludzi pięknych i ludzi paskudnych.

Kończy, patrzy przed siebie, ale jej twarz pozostaje radosna. Chłopak, oparty o ścianę, bez uśmiechu gapi się na czubki swoich butów. Naprzeciwko nich piękna czarna kobieta czyta harlequina, Czarne chmury nad moim szczęściem.

Sobota rano, w sklepie Super-M w centrum handlowym Trois Fontaines kobieta ze szczotką w dłoni snuje się między półkami działu gospodarstwa domowego. Mruczy sama do siebie, z szaleństwem w oczach:

– Gdzie oni się podziali? Jakie to trudne, wspólne zakupy!

Przy kasach milczący tłum. Jakiś Arab uporczywie wgapia się w zawartość swojego wózka, parę rzeczy spoczywających na dnie. Może się cieszy, że wkrótce będzie miał to, czego chce, może boi się, że „wyjdzie drogo”, a może jedno i drugie. Pięćdziesięciolatka w brązowym palcie gniewnie ciska swoje zakupy na taśmę, a gdy już zostaną nabite, gwałtownie je porywa i wrzuca z powrotem do wózka. Potem czeka, aż kasjerka wypełni jej czek, i powoli go podpisuje.

Ludzie z trudem przedzierają się przez zadaszone alejki centrum handlowego. Wszystkie te oddalone od siebie ledwie o kilka centymetrów ciała, mimo braku kontaktu wzrokowego, jakimś cudem się nie zderzają. Nieomylny instynkt lub nawyk. Czasem tylko wózek sklepowy albo dziecko uderzą cię w brzuch czy plecy.

– Patrz, jak idziesz! – krzyczy matka do synka.

Kilka kobiet idealnie zgranych z oświetleniem i manekinami w witrynach – czerwone usta, czerwone botki, szczupłe pośladki w dżinsach, lwie grzywy – z determinacją prze do przodu.

Wsiada w Achères Ville, dwudziesto-, dwudziestopięciolatek. Zajmuje dwa miejsca, nogi wysuwa daleko po skosie i zabiera się do obcinania paznokci wyjętymi z kieszeni cążkami. Podziwia kolejno efekty uzyskane na każdym palcu, raz za razem wyciągając przed siebie dłoń. Współpasażerowie udają, że nie patrzą. Młody mężczyzna wygląda, jakby pierwszy raz w życiu trzymał cążki. Bezczelnie szczęśliwy. Nic nie zakłóci szczęścia tego – jak mówią miny ludzi wokół – prostaka.

Dziewczynka w pociągu zmusza matkę do czytania jej książeczki, której każda strona zaczyna się od słów: „Która godzina? Już czas na…” (śniadanie, wyjście do szkoły, karmienie kota i tak dalej). Matka czyta na głos. Teraz dziewczynka sama chce czytać. Lecz, jak się zdaje, jeszcze nie potrafi – powtarza tylko, co zapamiętała z lektury (matka pewnie czytała jej to już wiele razy), myląc się co do czynności, które należy wykonać o danej porze. Matka ją poprawia. Rozbawiona dziewczynka powtarza coraz głośniej:

– Godzina czwarta, czas iść z dzieckiem na spacer. Godzina piąta, czas zmienić rybkom wodę w akwarium. – I tak dalej.

Powtarzanie w kółko sekwencji arbitralnie ze sobą powiązanych godzin i czynności budzi w niej coraz żywszą przyjemność, dziewczynka wpada w ekscytację, kręci się na siedzeniu jak fryga, przewraca kartki książki jakby z wściekłością, „Która godzina? Czas na…”. Normalnie ten powszechny u dzieci trans wywołany powtarzaniem powinien zaraz osiągnąć kulminację – krzyk, płacz i klaps. Tym razem dziewczynka rzuca się na matkę z okrzykiem:

– Zaraz cię ugryzę!

W niedzielny poranek na placu Linandes sprzedawca z sąsiadującego z Franprix warzywniaka małą konewką zrasza sałaty na straganie. Niezręczna sytuacja, jakby na nie sikał. Jest kościsty, ma cienki wąsik, nosi niebieski fartuch. Na parkingu mężczyzna odprowadzający wózki opiera się o mur. Może mieć dwadzieścia pięć, trzydzieści lat. Jakiś facet podchodzi do niego i pyta:

– Chcesz fajkę?

Mężczyzna odrywa się od ściany i sięga po papierosa, nie zdejmując grubych wełnianych rękawiczek. Odpala od tego, który go poczęstował. Jest zimno i przejrzyście.

Stoimy w kolejce w małym sklepie mięsnym na obrzeżach naszego nowo wybudowanego miasta. Jedna z klientek, gdy nadeszła jej kolej, mówi:

– Poproszę stek, taki dla mężczyzny.

Potem rzeźnik pyta:

– Będzie coś jeszcze?

– To wszystko – odpowiada, wyciągając portmonetkę.

W metrze jadącym z Mairie d’Issy kobieta w chustce na głowie bacznie obserwuje przez okno podziemną czerń, jakby jechała pociągiem i podziwiała przemierzane równiny i wioski. Nagle zwraca się do osoby siedzącej obok:

– Wszędzie ci narkomani, wie pani, jakie to zło?

Jej słowa są coraz mniej wyraźne. Można zrozumieć tylko:

– No wie pani, ten minister, Żyd, co wypuścił ich wszystkich z więzienia.

Od pewnego czasu w Samaritaine, jednym ze sklepów w centrum Trois Fontaines, słyszymy męski głos, który w różnych tonacjach – pytającej, roześmianej, figlarnej czy z nutką przestrogi – zachęca nas do wykupienia całego sklepu: „Nadciąga zima, nie obejdziesz się bez ciepłych rękawiczek i szalików, zajrzyj do działu z galanterią” lub „Czy pomyślała pani, że doskonałą gospodynię poznajemy po tym, jak nakryła do posiłku? W dziale zastawy stołowej…”. Młody, uwodzicielski głos. Dziś mężczyzna, do którego ten głos przynależy, stał wśród zabawek z mikrofonem w ręku. Mocno już łysiejący rudzielec, w grubych okularach krótkowidza, z drobnymi, pulchnymi dłońmi.

Na stacji w Cergy kupiłam „Marie Claire”. W horoskopie na ten miesiąc: „Poznasz wspaniałego mężczyznę”. Kilka razy tamtego dnia zastanawiałam się, czy mężczyzna, z którym akurat rozmawiam, to właśnie ten.

(Pisząc w pierwszej osobie zdanie: „Kilka razy tamtego dnia zastanawiałam się, czy mężczyzna, z którym akurat rozmawiam, to właśnie ten”, narażam się na różnego rodzaju komentarze. Trzecia osoba, on/ona, to zawsze ktoś inny, ktoś, kto może zachowywać się, jak chce. „Ja” to ja – czytelnik – więc to niemożliwe, niedopuszczalne, żeby czytał horoskopy i zachowywał się jak podlotek. Czytelnik wstydzi się za „ja”).

1986

Ślepiec z dworca Saint-Lazare był tam, gdzie zawsze. Słyszysz go od chwili, gdy po skasowaniu biletu przechodzisz przez obrotową bramkę. Potężny głos, pełen fałszywych nut, na granicy ochrypnięcia. Zawsze śpiewa te same piosenki, znane ze szkoły czy z kolonii: „Là-haut sur la montagne, l’était un vieux chalet” lub Je ne regrette rien Édith Piaf. Stoi prosty jak struna, jak wszyscy niewidomi z głową odchyloną do tyłu, na skrzyżowaniu dwóch korytarzy – do linii metra w kierunku Porte de la Chapelle i w stronę Mairie d’Issy. W jednej ręce biała laska, w drugiej metalowy kubek, u stóp kulawy pies. Od czasu do czasu któraś z pędzących osób, zwykle kobieta, wrzuca do kubka monetę. Moneta wydaje głośny brzęk, a wtedy niewidomy natychmiast przerywa piosenkę i krzyczy: DZIĘKUJĘ, DOBREGO DNIA. Nie można mieć wątpliwości, że właśnie ktoś okazał się hojny i przyniesie mu to szczęście. Jałmużna idealna. Za pieniążek rzucony czystemu i pełnemu godności biedakowi dostajesz publiczne podziękowanie i nadzieję na przychylność losu przez cały dzień. Zbiera pewnie najwięcej ze wszystkich żebraków w metrze. Dziś miał na sobie szary płaszcz w jodełkę i czarny szalik. Ja, podobnie jak inni, którzy nic nie dają, ominęłam go szerokim łukiem.

Dyrektor galerii sztuki przy ulicy Mazarine opanowanym głosem mówi do zwiedzającej, która stoi przed jednym z obrazów:

– To płótno o niezwykłej zmysłowości.

Kobieta wzdycha głęboko, jakby ta konstatacja pogrążyła ją w rozpaczy, jakby nie mogła znieść aż tak silnych wrażeń. Teraz rozmawiają przyciszonymi głosami. Nagle mężczyzna wyraźniej:

– I proszę spojrzeć na czerwoną plamkę pośrodku, jest niezwykła. Nie stawia się czerwonej plamki na samym środku.

Obraz przedstawia popękaną powierzchnię w kolorze ochry – może to skały w słońcu. Jego tytuł w katalogu brzmi: Ardèche, czerwona plama. Próbuję powiązać zmysłowość, tak jak ją odczuwam, z tym, co widzę i co przypomina mi pustynny krajobraz. Jednak mój umysł czy też moja wrażliwość nie są w stanie przeprowadzić takiej operacji. Poczucie, że nie wtajemniczono mnie jeszcze w ten obszar wiedzy. A jednak nie chodzi o wiedzę, bo – gdy się nad tym zastanowić – zamiast o „niezwykłej zmysłowości” równie dobrze mogliby mówić o „świeżości” czy „gwałtowności” – brak związku opisu z obrazem byłby taki sam. To tylko kwestia przyswojenia kodu. Ceny obrazów w galerii wahały się od dwóch do dwóch i pół miliona starych franków.

Światła i wilgoć stacji Charles de Gaulle – Étoile. Kobiety kupujące błyskotki u stóp podwójnych schodów ruchomych. W korytarzu – oznaczony kredą fragment podłogi i napis: „Na jedzenie. Nie mam rodziny”. Ktokolwiek to napisał, już sobie poszedł, kredowy okrąg jest pusty. Ludzie starają się go omijać.

Na Filipinach powstało „muzeum Marcosa” (wczorajszy „Le Monde”). Ludzie mogą zwiedzić pałac byłego dyktatora i jego żony. Oficjalnie chodzi o wzbudzenie oburzenia na bogactwo i luksus, lecz tak naprawdę wygrywa rozkosz – jakże przyjemnie oglądać to, czego nas pozbawiono, i mieć prawo z tego szydzić, zawłaszczyć to słowami i wzrokiem. Odwiedzających „muzeum”, zarówno mężczyzn, jak i kobiety, najbardziej interesuje jedwabna bielizna Imeldy, żony Marcosa. W tym kraju rewolucja osiągnęła apogeum właśnie tutaj, w oznakach kobiecej seksualności, choć to kobieta znienawidzona. Pięćset biustonoszy, pasów do pończoch, par majtek, przed którymi ludzie defilują, których dotykają – panie marząc, by je założyć, panowie, by się nimi brandzlować.

W sobotę w Super-M. Kasjerka jest zdecydowanie starsza od pozostałych (tamte nie mają dwudziestu pięciu lat) i powolna. Klientka, czterdziestolatka ubrana z wyszukaną prostotą, okulary w subtelnych oprawkach, domaga się korekty błędnego rachunku. Trzeba dzwonić po przełożoną, tylko ona może sprawić, by kasa zarejestrowała i poprawiła błąd. Gotowe. Kierowniczka odchodzi. Kasjerka zaczyna obsługiwać kolejną klientkę. Pani w okularach, która została, żeby jeszcze raz sprawdzić swój paragon, znów woła kasjerkę.

– Wciąż coś jest nie tak.

Kasjerka porzuca klientkę, którą obsługiwała. Kobieta znów wyjaśnia problem i pokazuje swój paragon. Kasjerka bierze go i ogląda, nic nie rozumiejąc. Ponownie dzwoni po przełożoną. Czterdziestolatka wypakowuje wszystkie towary z wózka, kierowniczka sprawdza je sukcesywnie z paragonem, tymczasem kasjerka wraca do porzuconej klientki. Po wypakowaniu i zliczeniu wszystkiego przełożona macha kasjerce rachunkiem przed twarzą.

– Na paragonie tej pani jest coś za pięćdziesiąt siedem franków. Żaden z produktów nie kosztuje pięćdziesiąt siedem franków. Za to nie zostały nabite cztery baterie do radia za siedemnaście franków.

Kasjerka nie odpowiada. Przełożona zaczyna od nowa:

– Widzi pani, że jest błąd. Pięćdziesiąt franków.

Kasjerka nie patrzy na kierowniczkę. Jest siwa, wysoka, bezbarwna, zdjęte z kasy ręce zwisają bezwładnie po bokach. Kierowniczka nalega:

– No chyba to pani widzi?

Cała kolejka słucha. Parę kroków dalej drobna czterdziestolatka czeka na zwrot nadpłaty, jej twarz pod elegancką fryzurą nic nie wyraża. W obliczu anonimowej potęgi Super-M stoi jak konsumentka pewna swoich praw. Stara kasjerka bez słowa wraca do cyfr na klawiaturze. Jest tylko ręką, której nie wolno się mylić, ani na korzyść jednej, ani drugiej strony.

Przesłuchanie w szkole muzycznej w centrum kultury. Dzieci kolejno wchodziły na scenę, ustawiały wysokość taboretu przy fortepianie, sprawdzały ułożenie rąk i zaczynały grać. Siedzący na widowni rodzice – sztywni i pełni niepokoju. Jedna z dziewczynek grała ubrana w długą białą sukienkę, białe buciki, we włosach miała wielką kokardę. Pod koniec przesłuchania przyniosła nauczycielowi bukiet kwiatów. To było jak stary sen w sercu nowoczesnego miasta, sen pełen gestów i ceremoniałów wziętych z salonów przeszłości. Tyle że rodzice nie rozmawiali ze sobą, każdy miał nadzieję, że jego dziecko okaże się najlepsze, że pewnego dnia stanie się częścią elity, z której tego wieczoru mieli dla siebie jedynie teatralność.

Za osiedlem czystych, różowych i kremowych domów z zielonymi okiennicami (jakaś dziewuszka otworzyła okna na parterze, dostrzegłam w środku rośliny i ratanowe fotele), za granicą tego miejskiego obszaru, wyznaczoną przez ulicę oblamowaną trawnikami, zaczynają się nieużytki z zagajnikami, kilkoma opuszczonymi zabudowaniami i ścieżką pełną głębokich kałuż. Wszędzie, w zaroślach i wzdłuż ścieżki, walają się śmieci. Papierki po holenderskich ciasteczkach Spirits, rozbita butelka po coca-coli, puszki po piwie, darmowa gazetka „Télex”, gazrurka, zgniecione plastikowe butelki, coś białawego z purchlami – jakby rozmoczony karton, który przybrał wygląd gipsowej róży pustyni. A zatem to odludne miejsce ktoś musi stale odwiedzać w jakichś nieokreślonych godzinach, zapewne raczej nocnych. Skumulowane dowody ludzkiej obecności, samotności, która się powtarza. Przede wszystkim ślady aktywności spożywczej, choć raczej nie przychodzi się tu jeść, tylko się izolować, w parach lub w małych grupkach. Porzucanie w tym dzikim miejscu pudełek i papierów jest czymś naturalnym; zacieranie śladów po sobie to gest cywilizowanego superego.

Metamorfoza tych wszystkich przedmiotów, połamanych, pogniecionych, stłuczonych, zarówno celowo, przez ludzi, którzy je zostawili, jak i przez niełaskawą aurę. Dwa rodzaje zniszczenia pospołu.

Stoimy w ogonku przed bankomatem w centrum handlowym. Okienko tego konfesjonału bez zasłon otwiera się, wszyscy wykonują te same gesty: oczekiwanie, lekkie pochylenie głowy, naciśnięcie klawiszy, oczekiwanie, zabranie pieniędzy, schowanie pieniędzy, odejście, unikanie spojrzeń ludzi wokół.

Na ekranie wyświetla się napis: „Twoja karta jest uszkodzona”. Baranieję, nic nie rozumiem, jakby zarzucono mi jakiś karygodny czyn, o którym nie mam pojęcia. Nie wiem, dlaczego moja, właśnie moja karta kredytowa ma być uszkodzona. Powtarzam operacje podpowiadane przez komputer. I znów to samo: „Twoja karta jest uszkodzona”. Przerażające słowo „uszkodzona”. To ja jestem uszkodzona, wadliwa. Wyciągam kartę i odchodzę bez pieniędzy. Rozumiem tych, którzy niszczą bankomaty i obrzucają je wyzwiskami.

Na autostradzie, niedaleko wieżowców Marcouville, rozjechany kot, jakby wdrukowany w asfalt.

Po wyjściu z windy na podziemnym parkingu, poziom minus trzeci – huk wyciągów powietrza. Nikt nie usłyszałby krzyków gwałconej kobiety.

Wspomnienia pojawiające się, kiedy przejeżdżam obok czarnego biurowca 3M Minnesota z rozświetlonymi oknami: tuż po zamieszkaniu w Cergy wciąż się gubiłam, jeździłam w kółko, zbyt oszołomiona, by się zatrzymać. W centrum handlowym usiłowałam zapamiętać, którym wejściem weszłam – A, B, C czy D – żeby umieć potem wyjść. Starałam się też nie zapomnieć, w jakiej części parkingu zostawiłam samochód, w ciągłym lęku, że nie mogąc go znaleźć, będę się błąkać do nocy po betonowym labiryncie. Wiele dzieci gubiło się w supermarkecie.

Tylko rżnięcie się liczy, a w bardziej zacienionym rogu ściany, na czerwono: Nie ma podludzi.

Co tydzień w skrzynce na listy darmowe gazetki reklamowe. „PROFESOR SOLO-DRAMA. WIELKI MARABUT nareszcie z nami. Oferuje rozwiązanie wszystkich waszych problemów miłosnych, uczucia na nowo odżywają, wierność małżeńska, zdjęcie uroku, konkursy, sukcesy w sporcie, szybki powrót do domu ukochanej osoby. Szukasz szczęścia? Przyjdź do mnie niezwłocznie. Poważna oferta, skuteczność gwarantowana. Aleja Clichy 131, 2 piętro, drzwi po prawej”. (W ramce zdjęcie przystojnego Afrykańczyka). Zamknięty w paru linijkach obraz pragnień społeczeństwa, narracja w trzeciej osobie, potem w pierwszej, ktoś o niejednoznacznej tożsamości, mędrzec albo magik, poetyckie i teatralne nazwisko, dwa rejestry języka, psychologiczny i techniczno-komercyjny. Próbka fikcji literackiej.

Zdanie podkreślone w tekście czytanym przez studenta w kolejce RER między stacjami Châtelet les Halles a Luxembourg: „Prawda wiąże się z rzeczywistością”.

Rodziny i młodzi ludzie spacerujący alejkami centrum handlowego, powoli, blisko siebie; jest ciepło i jasno. Między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem prawie nikt nie idzie do pracy, więc popołudniami przychodzą tutaj. Zaczęły się zimowe wyprzedaże. Chociaż przyszłam kupić tylko kawę, po kilku minutach zapragnęłam płaszczy, bluzek, torebek, już się widziałam w kolejnych paltach i koszulach. Na przykład zamarzył mi się czarny trencz, choć mam już jeden, do pół łydki (ale to przecież nie to samo, to nigdy nie jest to samo, upragnione modele różnią się od posiadanych – kołnierzem, długością, materiałem i tak dalej). Ten dziwny stan, w którym pożądam każdego ciuszka, wszystko jedno jakiego, bo najważniejszą, najpilniejszą sprawą jest zakup płaszcza lub torby. Na dworze to pragnienie znika.

W delikatesach Hédiard ekspedientka, zatrudniona tymczasowo na okres świąteczny, rozpakowywała z powrotem wiktuały zapakowane chwilę wcześniej na prezent. Nie była pewna, czy włożyła do środka wszystkie zamówione słoiczki z miodem i dżemem. Pakowała je więc jeszcze raz, w jednej ręce trzymając pudełko, a drugą sięgając po rolkę firmowych naklejek, z której oderwała jedną ustami. Do sklepu weszła kobieta, z wyniosłą miną pokazała palcem, które z lodów wystawionych w witrynie chłodniczej chciałaby zamówić na sylwestrowy wieczór – „ten smak”, „i ten” – po czym omiotła resztę klientów niewidzącym wzrokiem. Kupiła jeszcze foie gras i oświadczyła, że potrzebuje ręcznie wyrabianego chleba na żytnim zakwasie.

Salon fryzjerski Gérard Saint-Karl. Długo zastanawiałam się, który z zajętych pracą fryzjerów to właśnie on. Pomyślałam, że musi nim być ten najstarszy, wciąż przystojny, w stylu apasza. Później zauważyłam zdjęcia na ścianie, wydało mi się, że dostrzegam jakieś podobieństwo łączące przedstawione na nich osoby z młodymi fryzjerami w workowatych spodniach i z włosami na jeża. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, że Gérard Saint-Karl to nazwa całej sieci salonów i być może w ogóle nie istnieje postać, która się tak nazywa. Poczucie, że mnie oszukano.

Wszystkie fryzjerki wyglądają jak w drodze na imprezę – ostry makijaż, ciężkie, błyszczące kolczyki, czerwone włosy, niebieskie pasemka. Są uosobieniem swojej funkcji i celu: wyczarować na każdej głowie burzę loków, fal, kruczą czerń lub muśnięcie słońca, olśniewający efekt na jeden dzień (nazajutrz jest już gorzej). Fryzjerzy i fryzjerki należą do kolorowego, teatralnego świata, ich ciuchy to ostatni krzyk mody, poza salonem też są ekscentryczni. Pół roku temu szef, ów wciąż przystojny fałszywy Gérard Saint-Karl, ubierał się jak kowboj, w skórzane spodnie i kurtkę odsłaniającą poziomy pas opalonego brzucha. Potem nosił się jak tancerz, cały na biało, spod rozpiętej do pasa koszuli wystawał tym razem pionowy pasek ciała. Teraz stylizuje się na Lawrence’a z Arabii: czarne marszczone szarawary, biała koszula, szal owinięty kilka razy wokół szyi, broda, długie włosy. Kobieta w podobnym wieku, zapewne jego żona, przechodzi symetryczną metamorfozę – coraz obciślejsze spodnie, coraz większe kolczyki, sztuczne rzęsy, lecz wszystko w tym samym kierunku: wyrafinowania. Tyle że on, w swoich tureckich pantalonach, wyprzedza ją o całą długość.

Kosmetyczka zatrudniona przed Bożym Narodzeniem do depilacji woskiem i makijażu, cała jak z żurnala, chodząc od jednej klientki do drugiej, oferuje swoje zabiegi i przedstawia cennik. Dziś roznosiła też kobietom czekającym, aż chwyci farba, kawę w plastikowych kubkach. Potem zamiatała ścięte włosy i pełniła funkcję kasjerki. Nikt nie potrzebował zabiegów kosmetycznych.

– Myślisz, że zdążymy pójść do (niesłyszalne).

– Co mówisz?

– Robisz się głucha!

– Nie, wcale nie.

Wysoki, gruby chłopak, może osiemnastoletni, siedzi naprzeciwko kobiety, pewnie matki, w pociągu do Paryża. Wielkie usta, małe oczy.

– Co?

– Sama widzisz, jesteś głucha!

Kobieta pochyla się w jego stronę, żeby uchwycić słowa. On triumfalnie:

– Jesteś głucha!

Szeroko rozstawił grube uda skryte pod płaszczem przeciwdeszczowym i uśmiecha się z wyższością.

Na opustoszałej w środku dnia stacji metra jakiś mężczyzna opiera się o ścianę, ma pochyloną głowę. Nie żebrze. Każdy, kto się do niego zbliża, widzi, że z rozpiętego rozporka wystają mu jądra. Coś nie do zniesienia, przeraźliwa forma dumy: demonstrowanie męskiego przyrodzenia. Przechodzące kobiety odwracają wzrok. Nie sposób dać mu jałmużny. Można tylko udawać, że się nie widzi, można skrywać w sobie ten widok do przyjazdu metra. To gest, który wszystko unicestwia: próżność kobiet w futrach, zdecydowany chód rekinów biznesu, służalczość grajków i żebraków, którym się rzuca monetę.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Skrót od Réseau express régional (Szybka Sieć Regionalna) – paryska kolej miejska i podmiejska. Składa się z pięciu linii (A, B, C, D, E), które na przedmieściach rozwidlają się w wielu kierunkach; niektóre trasy wybiegają kilkadziesiąt kilometrów poza Paryż [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I