Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Ciupasem na Syberję” to książka oparta na faktach.
Autor Wacław Sieroszewski w sierpniu 1879 roku został skazany przez sąd wojenny dla spraw politycznych w Warszawie na 6 lat katorgi na Syberii.
Razem ze swoim współtowarzyszem zostali wywiezieni w głąb Rosji do centralnego więzienia przesyłkowego we Wysznim Wołoczku, gub. Twerskiej. Zamknięci w dużym murowanym więzieniu, pełnym kryminalistów i więźniów politycznych. Tylko Sieroszewski i jego przyjaciel byli naówczas pierwszymi i jedynymi dotychczas skazańcami sądowymi, pozbawionymi praw. Przebrani w odzież więzienną i umieszczeni w małych „osobnikach”. Postrzegani byli za wielkich i niebezpiecznych zbrodniarzy.
Następnie zostali zmuszeni do ciężkiej pracy między innymi w kopalni srebra…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 59
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wacław Sieroszewski „Ciupasem na Syberję”
Copyright © by Wacław Sieroszewski, 1926
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Kamil Skitek
Projekt okładki: Kamil Skitek
Druk: Druk. "Grafia"
Wydawnictwo: Towarzystwo wydawnicze "Rój"
Warszawa, 1926
ISBN: 978-83-8119-194-4
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
W sierpniu 1879 roku zostałem skazany w Warszawie przez sąd wojenny dla spraw politycznych na 6 lat katorgi. Mój współtowarzysz z więzienia i oskarżenia, Stanisław Landy, dostał 8 lat katorgi. Obu nas wkrótce potem wywieziono w głąb Rosji do centralnego więzienia przesyłkowego we Wysznim Wołoczku, gub. Twerskiej. Duże, murowane więzienie było pełne kryminalistów i politycznych. Ci ostatni składali się wyłącznie z tak zwanych „administracyjnych“ — zsyłanych nie na mocy wyroku sądowego, lecz na żądanie policji politycznej przez generał-gubernatorów rozmaitych prowincyj. My dwaj byliśmy naówczas pierwszymi i jedynymi dotychczas skazańcami sądowymi, pozbawionymi praw. Przebrano nas w odzież więzienną i umieszczono nie we wspólnej sali, lecz w małych „osobniakach“. Wzbudziło to wielkie zainteresowanie w całem więzieniu, uważano nas za wielkich i niebezpiecznych zbrodniarzy.
— „Polskie buntowniki!“ — Tak nas rekomendował współwięźniom p. naczelnik więzienia. Wszyscy byli pewni, że jesteśmy nowem wydaniem strasznych powstańców 63-go roku. Zetknęliśmy się z rosyjskimi więźniami politycznymi dopiero w kilka dni potem, w Moskwie, gdyż nawet w pociągu wieziono nas osobno. Przyłączono nas do ogromnej partji politycznych, zgromadzonych w Butyrskiem więzieniu i przeznaczonych do niezwłocznego wywiezienia „do miejscowości mniej lub więcej odległych“. Było tego paręset osób, umieszczonych w kilku obszernych i widnych salach. Ruch tu panował i gwar, jak na jarmarku. Co chwila rozchodziły się elektryzujące pogłoski, przynoszone z miasta przez odwiedzających więźniów krewnych. Większość ubrana była w odzież własną, „cywilną“, jak tu mówiono. I nam również wydano walizki z rzeczami, odebrane na wyjezdnem w Warszawie.
— Panowie, panowie, nie wolno z sobą więcej zabierać bagażu, jak 2 i pół puda (50 kil.). Tak mi mówił inspektor — rozlega się głos.
Gwar cichnie, potem wybucha burza.
— Co? Głupstwo!.. My nie jesteśmy pozbawieni praw!...
— Skoro nas wywożą, muszą zabrać wszystko, co nam potrzebne!.. Wołać naczelnika więzienia, wołać inspektora!... Nie zgadzamy się, nie pojedziemy!...
Wszyscy się gorączkują, wybierają delegację, wiodą gorące spory...
— Podkreślając, że nie jesteśmy pozbawieni praw, wystawiamy na sztych naszych towarzyszy katorżan...
— Przecież pojedziemy razem i dzielić się będziemy z nimi wszystkiem, co nam się uda zabrać... Trzeba zrobić zapasy tytoniu, cukru, mąki, ryżu, wiktuałów... na tak daleką drogę... Nie wiadomo, co nas czeka!...
— Ale zawsze nieładnie!
— Co nieładnie?! Wiadomo, że pluję na ich prawa, chodzi mi o bagaż!
Chodzę od grupy do grupy, przysłuchuję się, rozpytuję. Po rocznej samotności w murach warszawskiej cytadeli, ten gwar, ten tłum oszałamia mię, zaciekawia, pociąga... Kogo tam niema? Oto starszy już pan, w eleganckiej „paddjowce“, podpasanej czerwonym pasem, to „ludowiec“ (narodnik), Jużakow, znany statystyk i ekonomista, współpracownik „Otieczestwiennych Zapisok“. Oto inny, olbrzymiego wzrostu szpakowaty już jegomość z manierami wielkiego pana, to bogacz Gernet, prezes „Uprawy“ jednego z większych miast Południowej Rosji. Oto profesor Kowalewski, historyk, „ukrainofil“, którego całą winą jest, że ma żonę „Marusię“, słynną na całej Ukrainie rewolucjonistkę. Malowannyj ukrainofil, przezywany „Hetmanem“[1] w szykownym kazakinie, dr. Biełyj, (ukrainofil) Krawcow, z olbrzymią wypieszczoną brodą, lew kijowskich i odeskich salonów, Afanasiew, Panfiłow, Pankratiew, Żełtanowskij, Spandoni, Siemieniuta, cały szereg członków i sekretarzy Upraw — wszyscy posądzani o sprzyjanie ruchowi rewolucyjnemu, który rozgorzał ze szczególną siłą na Południu Rosji. — Dalej grupa żydów: Lion, prawnik z Odesy, literat Czudnowskij, ojciec i syn Frejbergi, jakiś dziennikarz, kilku kupców, pół tuzina studentów i uczniów, bardzo włochatych i bardzo krzykliwych, wreszcie niepozorna figurka, która zbliża się do mnie i mówi szeptem, w łamanym polskim języku:
— Pan nie wie, co to jest? Ja widzę, że ci panowie, to zupełnie co innego... Ja się zupełnie nie czuję winny... To jacyś uczeni ludzie!... Może ja mam jaką małą... niedokładność w swoich interesach, ale to inna rzecz... To jest wielka omyłka...
Trochę na uboczu trzymają się skazani do ciężkich robót. Było ich z górą trzydziestu, większość już ubrana w więzienne szare chałaty z kolorowemi kierami na plecach i w grubą więzienną bieliznę. Na czoło wybijał się tęgi, mocny brunet Wołoszenko, przywódca terorystów na Ukrainie, obok milczący, cichy i skromny Popko[2], student Fomiczow[3], syn protojereja; Efremow, również ze sfer duchowieństwa prawosławnego, łagodny jak dziecko, cierpliwy, prawy i szlachetny, ale przezwany „Stieńką Riazinem“ za okropny swój wygląd. Podobno, że jedynie za ten swój wygląd został skazany na wieloletnią katorgę. Dalej grupa z procesu, oskarżonych o zamach na cara i powieszonych przed paru tygodniami Lizoguba i Łochowenki: miczman Kalużny, z carskiego jachtu „Liwadja“, Luri z Nikołajewa, siedemnastoletni gimnazjalista Morejnis i rówieśnik jego Zajdner, Kołtanowski (zruszczały polak), dwaj bracia Bałamezy, bułgarzy i dwaj szeregowi marynarze, z których Skorniakow, zdrajca, otoczony powszechną pogardą, umierał na suchoty. Z tą grupą stale łączył się żyd, robotnik, którego tak zbito w czasie aresztowania, że dostał lekkiego pomieszania zmysłów. Przedstawił mi się w następujący sposób:
— Miedwiediew, ten, co „zrobił“ na manifestacji pierwszy wystrzał: skazany na śmierć, zamienioną na piętnaści lat ciężkich robót... Okpiłem ich, dałem nie jeden, a dwa strzały, ale oni o tem nie wiedzą!...
Było tam jeszcze wielu innych: żydów, greków, rumunów, łotyszów, niemców, gruzinów, ormian, nie licząc rdzennych rosjan. Wśród tych ostatnich wyróżniał się urodą, powagą i wielkiem wykształceniem Komow, tkacz z Moskwy, samouk, skazany na 15 lat za pracę w tajnej drukarni. Przeciwieństwem jego był szewc Gorainow, wielki warchoł i zaciekły wróg inteligencji, którą obwiniał o rozmaite „klasowe zbrodnie“. Prócz tego zwrócili na siebie moją uwagę dwaj „sztundziści“, jeden rosły drab, koniokrad, drugi „naczotczyk“[4], wciąż cytujący na poparcie rewolucji ewangelję; nareszcie odeski „żulik“ niewiadomego nazwiska; zwano go Pospiełtoff, czy coś w tym rodzaju — król podrabiaczy pieczęci: igiełką na trzygroszniaku podrabiał na poczekaniu dokładnie, jak oryginał, najbardziej misterne rządowe insygnia[5].
Takie były ofiary polityki ówczesnego dyktatora grafa Łoris-Melikowa, który głosił: „wielkie represje i wielkie reformy“. Reformy polegały na gadaniu z liberałami i obiecywaniu im za poparcie rządu „konstytucję“, jako „w mniej lub więcej odległej przyszłości wieniec budowy!“ Chytry ormianin przeprowadził jednak tylko pierwszą połowę swego programu, upadł, gdy spróbował przystąpić do drugiej; dokonała jej dopiero rewolucja 1905 roku. Wszyscy zebrani naówczas w Butyrkach więźniowie niesłychanie interesowali się nami, polakami, uchodzącymi z dawien dawna za „zastrelszczyków“ wszelkiego buntu. Przychodzili do nas, rozmawiali, wypytywali się i wręcz nie wierzyli, że jesteśmy przedstawicielami polskiego budzącego się ruchu robotniczego o wszechświatowym charakterze. Dopiero doskonała znajomość Marksa, wykazana w dyskusjach przez Stanisława Landego, przekonała ich nieco, zawsze jednak zarzucali nam „wąski nacjonalizm“ za poprawki niepodległościowe, wprowadzane przez nas do minimalnego programu socjalistycznego.
— Po co wam to, skoro wszyscy będą braćmi?...
— Na wszelki wypadek, dopóki ludzie nie zostaną aniołami!... — stale odpowiadał im Landy. Ja sam z powodu słabej znajomości rosyjskiego języka mało mieszałem się w spory i polityczne dociekania, zresztą należałem do najmłodszych w tej różnorodnej gromadzie i jej życie więcej mię interesowało, niż ich słowa, których jednak słuchałem z całą uwagą, i nieraz z większem skupieniem, niż warte były, jak się o tem później przekonałem.
Najważniejszą kwestją dla zesłańców było, rozumie się, pytanie: kiedy i kogo wywiozą dalej? Co do tego wciąż inne przypływały wiadomości. Jednego dnia obiegała pogłoska, że wobec zbliżającego się na Syberji jesiennego bezdroża, żadna partja nie zostanie wysłana z Moskwy przed Bożem Narodzeniem; na drugi dzień mówiono znowu, że już są przygotowane spisy wygnańców, których lada chwila wywiozą. Byli nawet tacy, co te spisy widzieli, lecz tych szczęśliwców niepodobna było odszukać, każdy wymieniany wypierał się w żywe oczy. Powstały dwa obozy, jedni, przeważnie katorżanie i dożywotni zesłańcy, pragnęli jak najbardziej przedłużyć pobyt w stolicy, w Butyrkach, gdzie sale obszerne, obejście przyzwoite, obfitość książek, gazet i nowin, wikt mocno zasilany z zewnątrz przez krewnych i znajomych, częste widzenia czyniły życie znośnem; drudzy, przeważnie młodzież „administracyjna“, niecierpliwiła się, miała dosyć więzienia, spieszyła na względną wolność i marzyła o przygodach, o nieznanych krajach, o ucieczkach... Dla wielu wygnanie przedstawiało się jak daleka romantyczna wyprawa na koszt rządu, gdyż mówili: „i na Syberji jest przecież Rosja“. Dla nas polaków był to bezwątpienia najbardziej rozdzierający dramat, gdyż myśmy tracili na długo, może na zawsze... Ojczyznę. Dlatego trzymaliśmy się wciąż ze Stanisławem Landy razem i często bywaliśmy smutni. Pewnego dnia monotonność więziennego życia została wstrząśnięta okrzykiem:
[1] Ukrainofilami nazywali wtedy rosjanie ukraińskich patrjotów; o niepodległości Ukrainy nie było jeszcze wtedy ani mowy, ani myśli nawet wśród samych ukraińców.
[2] Popko w kilka lat potem umarł w katordze, przykuty do taczek i wtedy ujawniło się, że to on był zabójcą naczelnika żandarmów w Kijowie Heikinga, kata Ukrainy.
[3] Na sądzie wojennym zaprzeczył stanowczo, by brał udział w aktach terorystycznych, ale przyznał się jednocześnie, że jest socjalistą. To wystarczyło do skazania go na 20 lat ciężkich robót. Po kilku latach dostał obłędu religijnego.
[4] Kaznodzieja, coś w rodzaju duchownego w tej sekcie.
[5] Muszę jeszcze wymienić 15-letniego Iwiczewicza, ulubieńca wszystkich, ślicznego młodzieniaszka, skazanego za to tylko na wygnanie, że był bratem dwóch rewolucjonistów, zabitych w Kijowie w czasie oporu zbrojnego.
Wydawnictwo Psychoskok