Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Błyskotliwy thriller, nowy hit autorstwa «dream teamu» - prezydenta Billa Clintona i Jamesa Pattersona. - Lee Child.
Wszyscy prezydenci mają swoje koszmary. Ten akurat się ziścił.
Matthew Keating, były komandos i były prezydent Stanów Zjednoczonych, zawsze staje w obronie swojej rodziny, tak samo jak wcześniej niezłomnie bronił ojczyzny. Tym razem jednak obrona zamienia się w atak.
Terrorysta porywa nastoletnią córkę Keatinga, Melanie. Gdy cały świat na bieżąco przygląda się wydarzeniom, Keating rozpoczyna specjalną operację ratunkową, która będzie próbą jego siły i wytrzymałości – jako przywódcy, żołnierza i ojca.
Pierwsza wspólna książka autorów – Gdzie jest prezydent, bestseller „New York Timesa” – była najlepiej sprzedającą się powieścią w 2018 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 549
BILL CLINTON
Został prezydentem Stanów Zjednoczonych w 1993 roku i pełnił tę funkcję do roku 2001. Po opuszczeniu Białego Domu założył Clinton Foundation, organizację zajmującą się m.in. ochroną zdrowia na całym świecie, zwiększaniem możliwości rozwoju dziewcząt i kobiet, tworzeniem możliwości wzrostu gospodarczego, a także zapobieganiem efektom zmian klimatycznych. Jest autorem wielu książek non-fiction, w tym międzynarodowego bestsellera Moje życie. Wraz z Jamesem Pattersonem napisał powieść Gdzie jest prezydent, która zdobyła popularność na całym świecie.
JAMES PATTERSON
Jest uznanym autorem wielu popularnych powieści. Wykreował mnóstwo znanych postaci i serii, do których zaliczają się „Alex Cross”, „Kobiecy Klub Zbrodni”, „Michael Bennett” i „Maximum Ride”. Do jego godnych uwagi literackich osiągnięć należy powieść Gdzie jest prezydent, której współautorem jest prezydent Bill Clinton, a także seria „Max Einstein” wydana w ramach współpracy z Albert Einstein Estate. Dzięki swojej zdumiewającej, nieszablonowej wyobraźni i literackiemu geniuszowi James Patterson w 2019 roku otrzymał amerykańską nagrodę National Humanities Medal. Organizacja National Book Foundation przyznała mu nagrodę dla wybitnych pisarzy – Literarian Award for Outstanding Service to the American Literary Community. Jest również laureatem Edgar Award i dziewięciokrotnym zdobywcą nagrody Emmy. Mieszka na Florydzie wraz z rodziną.
Podziękowania dla Roberta Barnetta, naszego prawnika i przyjaciela, który namówił nas do wspólnej pracy nad książką Gdzie jest prezydent. Wyszło całkiem nieźle, więc później – co powinniśmy byli przewidzieć – skłonił nas do napisania Córki prezydenta. Bardzo się cieszymy, że posłuchaliśmy Boba po raz drugi. Panie mecenasie, dobra robota.
Dziękujemy również Brendanowi DuBois, który cały czas był przy nas, chociaż ukryliśmy się w domu w New Hampshire. Towarzyszył nam podczas prac przygotowawczych, czytał wszystkie szkice i wersje robocze, których nawet nie jesteśmy w stanie zliczyć. Brendan był naszą opoką, a jeśli tego potrzebowaliśmy, trzymał nas żelazną ręką.
———————
Na pokładzie black hawka MH-60M o kryptonimie Spear One, należącego do elitarnej jednostki Sił Specjalnych Night Stalkers, chorąży marynarki wojennej Nick Zeppos z Navy SEALs Team Six patrzy na zegarek. Pięć minut wcześniej wystartowali w atramentowej ciemności z okrętu desantowego USS Wasp, by rozprawić się z wrogiem. Jeśli jego żołnierze – oraz załoga drugiego śmigłowca Spear Two – będą mieli szczęście, to wytropią i zabiją Asima Al-Aszida jeszcze przed wschodem słońca.
Zeppos obrzuca szybkim spojrzeniem swoich szturmowców stłoczonych ciasno w dwóch rzędach. W wibrującym od hałasu wnętrzu śmigłowca niemal wszyscy żołnierze zachowują milczenie; niektórzy popijają wodę z plastikowych butelek, inni siedzą rozparci ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami. Dwaj piloci ze 160. Pułku Specjalnych Operacji Lotniczych lecą nisko, jakieś dziesięć metrów nad lekko wzburzoną wodą. Instrumenty pokładowe jarzą się na zielono i niebiesko. Zeppos wie, że wszyscy żołnierze w słabo oświetlonym śmigłowcu analizują czekającą ich misję, myślą o swoim wyszkoleniu, a potem oczyszczają umysł i koncentrują się na czekającym ich zadaniu.
Czyli na wyeliminowaniu Asima Al-Aszida.
To długoterminowy cel amerykańskich agencji wywiadowczych i wojska. A dzisiejszej nocy, po czterech latach przygotowań, Zeppos ma nadzieję, że trafią w dziesiątkę. Oddziały Navy SEALs i Sił Specjalnych od dawna ścigały przywódców terrorystów – na celowniku służb znajdowali się przede wszystkim Osama bin Laden i Abu Bakr Al-Baghdadi oraz ich zastępcy i poplecznicy, czyli ludzie, którzy zawsze pozostawali w cieniu, ale wydawali rozkazy, nie brudząc sobie rąk i ograniczając się do słabej jakości nagrań wideo i kwiecistych obietnic śmierci i zemsty.
– Zbliżamy się do lądu! – woła dowódca Night Stalkers, co oznacza, że za chwilę zostawią za sobą morze i znajdą się nad terenem Libii, kraju zamieszkanego przez podzielony i skłócony naród, będący dzięki temu doskonałą wylęgarnią terroryzmu i idealnym schronieniem dla takich przywódców, jak Asim Al-Aszid.
Ale Al-Aszid nie jest taki jak inni przywódcy organizacji terrorystycznych.
Od kilku lat w Internecie pojawiają się nagrania dokumentujące działania jego grupy. Każde z nich przedstawia Al-Aszida w samym centrum krwawego chaosu, zorganizowanego przez dobrze zakamuflowaną sieć jego zwolenników, którzy pokazują się obok niego w ostatniej chwili, a potem znikają.
Asim w zatłoczonej galerii handlowej w Belgii trzyma w górze zapalnik, a potem bez mrugnięcia okiem naciska guzik. Głuche bum! odbija się echem w zatłoczonym pasażu, wprawiając kamerę w drżenie, ale nie na tyle, by ukryć kłębiącą się chmurę dymu, krzyczących ludzi biegających bezładnie i krew spływającą z ich pokaleczonych twarzy i połamanych kończyn.
Asim spaceruje ulicą w Paryżu, kamerzysta idzie za nim. Kamera rejestruje, jak wydobywa spod długiego płaszcza karabin automatyczny, strzela do tłumu przechodniów, celując specjalnie do kobiet i dzieci, a potem wsiada do białego pick-upa i bezpiecznie odjeżdża.
Asim, dzierżąc w dłoni wielki miecz, stoi za dwiema łkającymi wolontariuszkami z Organizacji Narodów Zjednoczonych na pustyni w Sudanie. Kobiety mają związane ręce i nogi, on ze spokojem podchodzi do każdej z nich i obcina im głowy, ich krew tryska na jego ubranie.
Zeppos prostuje nogi, a potem szybko przyciąga je do siebie. Brał udział w dwóch obławach na Asima – jedną w Jemenie, drugą w Iraku – bo według informacji zebranych przez wywiad istniało spore prawdopodobieństwo, że właśnie tam go znajdą. Ale informacje okazały się chybione. Obie obławy zakończyły się fiaskiem, nie licząc rannych żołnierzy Navy SEALs, ostrzelanych śmigłowców i ogólnej frustracji.
Zeppos ma nadzieję, że trzeci raz okaże się szczęśliwy.
Są jeszcze inne nagrania, zbyt makabryczne, by je upubliczniać. Nauczycielka w Afganistanie, przykuta łańcuchami do skały, oblana benzyną i podpalona. Przywódca wioski w Nigerii, przytrzymywany brutalnie przez ludzi z muzułmańskiej organizacji ekstremistycznej Boko Haram, i Asim, który mija po kolei stojących w rzędzie członków jego rodziny i podrzyna im gardła.
No i Boyd Tanner…
Zeppos wygląda przez iluminator – nie chce myśleć o Boydzie Tannerze, którego śmierć jest najpilniej strzeżoną tajemnicą w środowisku służb specjalnych – i widzi łunę światła nad szybko podnoszącym się z gruzów Trypolisem. Chińczycy – w ramach programu nowego Jedwabnego Szlaku pod nazwą „Jeden pas, jedna droga” – zdominowali inwestycje rozwojowe zarówno tutaj, jak i w innych biednych krajach na całym świecie.
Chiński rząd oficjalnie twierdzi, że to tylko sposób, by ich rosnące w siłę mocarstwo dzieliło się ze światem swoją dobrą passą i wiedzą. Zeppos i inni dowódcy otrzymali jednak tajne instrukcje odsłaniające prawdziwe cele Chin: zabezpieczenie zasobów, sojuszy oraz ewentualnych przyszłych baz wojskowych, by Chiny już nigdy więcej nie były izolowane i poniżane, tak jak to się działo w długiej historii tego państwa.
Poświata na horyzoncie zaczyna gasnąć. Spear One i Spear Two lecą teraz nad pofałdowaną libijską pustynią, na której kiedyś Niemcy i Brytyjczycy toczyli dramatyczne boje i na której nadal w nieznającym litości piasku stoją ich zardzewiałe czołgi i ciężarówki.
Przedtem byli tutaj Włosi, teraz są Chińczycy, myśli Zeppos.
Wielkie rzeczy.
Ponownie sprawdza sprzęt.
W interkomie znowu rozlega się głos dowódcy załogi:
– Szefie, rozmowa do ciebie.
Zeppos włącza mikrofon.
– A kto mówi? – pyta. – Połączone Dowództwo Operacji Specjalnych?
– Nie, Nick, to z pewnością nie oni – oznajmia pilot.
Kurwa, myśli Zeppos. Kto śmie zawracać mi teraz głowę?
– Połącz – rzuca jednak; słyszy trzaski zakłóceń radiowych, a potem bardzo znajomy głos, który wiele razy słyszał w radiu i telewizji.
– Szef Zeppos? Tu Matt Keating. Przepraszam, że niepokoję. Wiem, że jest pan zajęty, więc nie będę marnować pańskiego cennego czasu. Chciałbym jednak, aby pan wiedział, że bardzo pragnąłbym być teraz z wami.
– Och, dziękuję, panie prezydencie! – Zeppos podnosi głos, żeby Keating mógł go usłyszeć.
– Głęboko wierzę w pana i pańskich ludzi. Jestem przekonany, że idealnie wykonacie swoją misję – ciągnie Keating. – I możecie na mnie liczyć, bez obaw. A teraz szykujcie dla tego skurwysyna worek na zwłoki – za kraj, za komandosów i zwłaszcza za Boyda Tannera. Odmeldowuję się.
– Tak jest, proszę pana – odpowiada Zeppos. Z jednej strony jest zdumiony, że facet osobiście do niego zadzwonił, a z drugiej wzruszyły go jego szczere słowa. Ale przede wszystkim nie chce się przed sobą przyznać, że wkurzyła go ta rozmowa w środku akcji!
Kurwa, myśli. Politycy naprawdę potrafią wpienić człowieka. Potem trochę odpuszcza prezydentowi. W końcu Keating jest jednym z nich. No i wie o Boydzie Tannerze.
Od oddziału Navy SEALs Team Two.
Niewielu wiedziało, jak zginął Boyd Tanner. I wcale nie było tak, jak powiedziano pogrążonej w żałobie żonie i dzieciom, że zginął w wypadku podczas treningu.
W zeszłym roku został pojmany w Afganistanie po brutalnej strzelaninie. Był ranny i ledwo żywy. Asim Al-Aszid i jego bojownicy pozbawili go sprzętu i uzbrojenia, zdarli z niego ubranie i zabrali na dziedziniec, przez cały czas wszystko nagrywając.
Potem Asim – używając młotka i gwoździ – ukrzyżował go na sękatym drzewie. Nagranie uchwyciło moment agonii Tannera wiszącego na drzewie i znudzonych porywaczy, którzy w końcu poderżnęli mu gardło.
Dwóch żołnierzy siedzących w śmigłowcu wybucha śmiechem. Zeppos pochyla się i spogląda na swoją załogę – Kowalski trzyma coś, co wygląda jak włócznia.
– Co to jest, do diabła? – woła.
Kowalski wybucha śmiechem i wymachuje dzidą.
– Asim Al-Aszid – wrzeszczy. – Namierzymy jego truchło, nadziejemy łeb na pikę i zabierzemy do Gabinetu Owalnego. Myślisz, że prezydent się ucieszy?
Więcej śmiechu, Zeppos mości się na niewygodnym siedzisku i szczerzy zęby.
Wiadomo.
To dobra noc dla niego i żołnierzy, by pomścić śmierć tak wielu niewinnych ludzi i wreszcie stanąć twarzą w twarz z Asimem Al-Aszidem, dać mu chwilę, by się zorientował, kto przed nim stoi, a potem władować mu dwie kule w klatkę piersiową i jedną w czoło.
Zaciemniony black hawk mknie przez noc, a za nim podąża jego cień.
Jest cholernie późno – albo wcześnie – a w recepcji ambasady Chińskiej Republiki Ludowej na skrzyżowaniu Mensir Street i Gargaresh Road Jiang Lijun, który widnieje na liście gości jako wiceprezes China State Construction Engineering Corporation, tłumi ziewanie.
Przyjęcie miało się skończyć już godzinę temu, ale goście specjalni pochodzący z tego dziadowskiego kraju nie chcieli wyjść. Przywódcy polityczni, członkowie różnych plemion i wojskowi – w szykownych mundurach, z lampasami, medalami, niczym mali chłopcy w kostiumach – nadal palą, piją i gawędzą w kątach z cierpliwymi gospodarzami.
Jiang spogląda na lokalnych przedstawicieli Great Wall Dribling Company, CNPC Services & Engineering, China National Petroleum Company oraz innych firm, którzy dzielnie reprezentują Zhongguo – Państwo Środka – i śmieje się z niewybrednych żartów, zabawiając swoich wieśniackich gości.
Cóż to za barbarzyńcy! Nawet gdy światła już przygasły, niemal puste półmiski zniknęły, butelki wódki i piwa – carlsberga, heinekena i tsingtao – zostały uprzątnięte, te kmiotki nie zrozumiały, że powinny już się udać do swoich zawszonych ruder. Nie, nadal tu tkwili i plotkowali, a niektórzy pociągali alkohol z flaszek trzymanych w kieszeniach płaszczy. Nawet tu tak było, w tym muzułmańskim kraju. Kiedy za młodu Jiang był na wymianie studenckiej na uniwersytecie w Kalifornii, a potem na Columbii w Nowym Jorku, myślał, że już nigdy nie napotka na swojej drodze dziecinnych, lekkomyślnych, ciemnych i nieokrzesanych ludzi, ale przy Libijczykach Amerykanie prezentowali się jak członkowie dynastii Han.
Bierze paczkę papierosów Chunghwa, wyciąga jednego i zapala. Stoi samotnie w pobliżu dwóch wielkich roślin doniczkowych i obserwuje, kto z kim rozmawia i który z pracowników ambasady wygląda na pijanego lub zniecierpliwionego, zwracając przy tym szczególną uwagę na grupy libijskich gości. W zeszłym roku doszło do zawieszenia broni i pojednania, ale sytuacja jest w dalszym ciągu bardzo niepewna, więc Jiang chce wiedzieć, którzy przedstawiciele plemion trzymają się z daleka od swoich krajanów, być może przygotowując grunt pod przyszły rozłam lub wojnę domową.
Lepiej zdobyć takie informacje z wyprzedzeniem.
Z drugiego końca sali bankietowej zmierza ku niemu szczupły pracownik ambasady w okularach i źle dopasowanym czarnym garniturze. Stąpając po wypolerowanej, błyszczącej podłodze, uważnie przygląda się tłumowi gości. Ling – tak ma na imię ten chłopak. Jiang po raz ostatni zaciąga się papierosem, a potem gasi go w najbliższej doniczce i czeka.
Chłopak podchodzi do niego i lekko się kłania.
– Proszę wybaczyć – mówi. – Jest pan proszony do piwnicy. Pokój numer dwanaście.
Jiang kiwa głową i rusza do pokoju numer dwanaście, ale nagle zagradza mu drogę krępy, brodaty mężczyzna. Ma na sobie typowy strój miejscowych składający się z białej koszuli i czarnych luźnych spodni i ledwo się trzyma na nogach.
– Panie Jiang! Już pan wychodzi? – woła po angielsku z wyraźnym akcentem i chwyta Jianga za ramiona.
Chińczyk, z którego twarzy nie znika szeroki uśmiech, stara się nie udusić oparami alkoholu wydobywającymi się z ust brudnego wieśniaka. Poklepuje zniszczone dłonie mężczyzny, delikatnie zdejmując je ze swoich ramion.
– Wybacz, przyjacielu, wiesz, jak jest – odpowiada również po angielsku, bo to lingua franca dyplomacji w wielu częściach świata. – Obowiązki wzywają.
Mężczyzna – Jiang nie może sobie przypomnieć, jak on się nazywa, wie tylko, że jest przywódcą jednego z mniej więcej stu pięćdziesięciu plemion zamieszkujących tę jałową ziemię – znowu się zatacza i beka.
– Tak, obowiązki – potakuje, a w jego oczach nagle pojawiają się łzy. – Muszę to powiedzieć… muszę. Wasza obecność tak wiele znaczy dla naszego kraju. Włosi, Francuzi, Brytyjczycy, Katarczycy i ci cholerni Egipcjanie… Oni wszyscy próbowali nami rządzić, przejmowali nasze zasoby… Kto by pomyślał, że żółta rasa przemierzy aż pół świata, żeby obdarzyć nas swoją mądrością i wiedzą?
W tym momencie Jiang ma przemożną ochotę walnąć faceta w twarz, obrócić go, skręcić mu kark – żółta rasa, doprawdy! – a potem rzucić nim o podłogę.
Powstrzymuje się jednak, pomny tego, kim jest ten nieokrzesany wieśniak, i tylko się uśmiecha, a potem ściska mu ohydne łapska.
– Gdy wrócę do Pekinu, dopilnuję, żeby pańskie słowa dotarły do naszego prezydenta – zapewnia.
Potem energicznie odchodzi, odczuwając potrzebę natychmiastowego udania się do łazienki i zeskrobania z rąk obrzydliwego smrodu i brudu libijskiego chłopaka, ale zamiast tego idzie dalej.
Obowiązki wzywają.
Mija dwóch poważnych strażników ambasady z częściowo ukrytymi słuchawkami i pistoletami ledwo przysłanianymi przez marynarki. Przy windzie spotyka Linga, który przytrzymuje dla niego drzwi, ale Jiang go ignoruje i wybiera schody, po czym szybko zbiega do piwnicy. W tym zapyziałym kraju znienacka wyłączają prąd, a Jiang nie ma zamiaru ryzykować, że utknie w windzie pomiędzy piętrami, co może się zdarzyć, mimo że budynek posiada własne generatory.
Otwiera drzwi piwnicy, mija kolejnego strażnika i podąża słabo oświetlonym korytarzem, aż w końcu dociera do ciężkich stalowych drzwi wyposażonych w czytnik biometryczny. Przyciska do niego dłoń, błyska światło i drzwi się otwierają.
Jiang przez nie przechodzi, a one zamykają się za nim ze szczękiem. W pomieszczeniu jest przyjemnie chłodno i przytulnie. Ma wielką ochotę na dymka, ale palenie w centrum operacyjnym chińskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, w którym przez całą dobę przebywają jego pracownicy, jest zabronione.
Liu Xiaobo, oficer pełniący nocny dyżur, nosi okulary z czarnymi oprawkami i swobodny strój składający się z czarnych spodni i białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Uderza w klawiaturę przed ogromnym ekranem komputera.
– Jak przyjęcie na górze? – pyta. – Dużo wielbłądów sra na podłogę?
– Jeszcze nie – odpowiada Jiang. – Co się dzieje?
Małe pomieszczenie jest zagracone szafkami na dokumenty, kontuarami, monitorami i telewizorami transmitującymi wiadomości różnych stacji – CNN, BBC, CCTV-13, kanału informacyjnego Centralnej Telewizji Chińskiej – oraz wielkimi ekranami plazmowymi pokazującymi obrazy z Afryki Północnej, znad Morza Śródziemnego i Wielkiej Syrty. Oprócz Liu Xiaobo na posterunku tym wczesnym rankiem jest również ośmiu innych pracowników Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego.
– Amerykanie coś kombinują – odpowiada Liu.
– To chyba nic nowego? Szczenne z nich suki. Co tym razem?
– W Syrcie pojawił się ich okręt desantowy, jakieś dwadzieścia kilometrów od Trypolisu – wyjaśnia Liu, wskazując na mapę na wielkim ekranie. – Trzydzieści minut temu wystartowały z niego dwa black hawki UH-60. Podążają w tym kierunku. – Poplamiony nikotyną palec wędruje po świecącym ekranie, pokazując trasę helikopterów. – Naruszyły przestrzeń powietrzną Libii i teraz są mniej więcej… tutaj.
Jiang gapi się na ekran, na trójkąciki oznaczające miasta i wioski, krajobraz jest płaski, nudny i pozbawiony cech charakterystycznych aż do…
– Lecą w kierunku płaskowyżu Dżabal Nafusa – konstatuje Jiang.
– Tak – potwierdza Liu. – Chyba będą lecieć prosto i na tej samej wysokości, bez żadnych większych manewrów. A biorąc pod uwagę zużycie paliwa, z ledwością im go wystarczy, żeby dolecieć do płaskowyżu, a potem wrócić na Wasp. Według mnie czegoś tam szukają i to coś jest warte ryzyka, że może im zabraknąć paliwa.
Wasp, osa, myśli Jiang. Co za debile nazywają okręt wojenny na cześć żądlącego owada?
Znowu skupia uwagę na ekranie.
– Czy pan czasem nie interesował się tym płaskowyżem? – sonduje ostrożnie Liu.
Dzięki latom praktyki i pracy Jiangowi udaje się zachować kamienną twarz. Oddycha spokojnie i jest odprężony. W końcu nie odnosi się sukcesów ani nie awansuje, okazując emocje.
– Coś jeszcze?
– Nie – mówi Liu. – Po prostu chciałem, żeby pan wiedział.
Jiang klepie go lekko po ramieniu.
– Doceniamy waszą inicjatywę, towarzyszu.
Wydaje się, że mężczyznę cieszy zainteresowanie ze strony wyższego rangą urzędnika.
– Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić? – pyta.
– Tak. – Jiang kiwa głową. – Macie tu pracownika nazwiskiem Ling, prawda? Ten, który po mnie przyszedł.
– Zgadza się – odpowiada ostrożnie Liu.
– Wyślijcie go do domu następnym transportem – nakazuje Jiang. – I upewnijcie się, że wyląduje w największej chlewni w Liaoning. Niemal biegł do mnie przez salę i praktycznie wrzeszczał, więc każdy, kto ma mózg większy od ziarnka grochu, od razu się zorientował, że jestem kimś ważniejszym niż pierwszy lepszy technokrata. Chłopak musi zostać ukarany.
– Oczywiście – mówi Liu.
– Świetnie. Teraz muszę wrócić na górę i sprawdzić, czy wielbłądy już przybyły. I czy wieśniacy zaczęli się obrzucać łajnem.
Liu wybucha śmiechem, a potem wraca do swojego wielkiego monitora. Jiang znowu przykłada dłoń do czytnika, opuszcza centrum operacyjne i wychodzi na pusty korytarz. Gdyby skręcił w lewo, biegnące w górę schody zaprowadziłyby go z powrotem na przyjęcie.
Ale skręca w prawo i szybkim krokiem zmierza do swojego biura, w którym Jiang Lijun nie jest wiceprezesem China State Construction Engineering Corporation, lecz wyższym oficerem w Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwowego.
Co ci cholerni Amerykanie kombinują?
Dwie minuty! – krzyczy dowódca załogi na pokładzie Spear One. – Dwie minuty do celu!
Nick Zeppos unosi dwa palce, a żołnierze w odpowiedzi robią to samo. Potem pozbywają się sprzętu pozwalającego utrzymać łączność w śmigłowcu i zakładają hełmy z noktowizorami. Zeppos włącza gogle i w ostrej, upiornej zieleni ukazuje się wnętrze zmodyfikowanego, „niewidzialnego” black hawka.
Dwie minuty.
Sto dwadzieścia sekund.
– Cel w zasięgu wzroku. – Zeppos słyszy głos dowódcy Spear One. – Mniej więcej na drugiej.
Zeppos szybko przypomina sobie kolejne straszliwe morderstwo popełnione przez Asima Al-Aszida dwa lata wcześniej. Na oczach swoich zwolenników zabił pewną syryjską rodzinę, którą podejrzewał o zdradę, a transmisję pokazał światu. To była prosta egzekucja – rodzina została zagnana do stalowej klatki i oblana benzyną, Asim osobiście zapalił zapałkę.
Ostatni wyraźny obraz nagrania – nim kłębiący się dym przesłonił obiektyw – przedstawiał zgiętą sylwetkę matki, która w płomieniach rozpaczliwie i na próżno osłaniała własnym ciałem umierającego syna.
– Trzydzieści sekund – zawiadamia pilot.
Dowódca śmigłowca odblokowuje i otwiera drzwi. Zeppos po raz ostatni sprawdza sprzęt. Zimne powietrze wdziera się do wnętrza. Zeppos wstaje i krzyczy:
– Ruchy, ruchy, trzymać się blisko siebie. Miejmy to już za sobą.
Żołnierze potakują i unoszą kciuki. Wszyscy wyglądają jak potwory z wyłupiastymi, owadzimi oczami, obładowane sprzętem i bronią, z hełmami wyposażonymi w gogle noktowizyjne. Zeppos wychyla się przez otwarte drzwi. W jego polu widzenia pojawiają się zabudowania. Dwa małe budynki po lewej stronie i jeden większy po prawej, nieco z tyłu.
Oto dom Asima Al-Aszida. Według informacji, które wieczorem wywiad dostarczył Zepposowi i jego ludziom, właśnie w tym momencie Asim w nim przebywa.
Budynki są jednopiętrowe, zbudowane ze skał i kamieni. W oddali widać zagrodę dla kóz. To wszystko. Za mało, żeby uznać to za wioskę.
Black hawk błyska światłami, unosząc się niecały metr nad skalistym podłożem. W ciągu sekundy Zeppos jako pierwszy wyskakuje z helikoptera. Jego wojskowe buty firmy Oakley dotykają ziemi w górach zachodniej Libii, w pobliżu granicy z Tunezją. Zeppos dźwiga ponad dwadzieścia kilogramów sprzętu, w tym karabin Heckler & Koch 416 z magazynkiem typu hi-cap, ale kiedy rozpoczyna się taka akcja jak ta, czuje się lekki niczym piórko.
Przez gogle noktowizyjne dostrzega sylwetki komandosów ze Spear Two. Żołnierze ruszają szybko do przodu, stosując dobrze wyćwiczoną taktykę żabich skoków. Część oddziału pozostaje z tyłu i ubezpiecza tych, którzy są z przodu, by potem „przeskoczyć” na prowadzenie. Nick zajmuje pozycję na przedzie, kręci głową, obserwując przez noktowizor cienkie promienie czerwonego światła celowników laserowych błądzące w zimnym nocnym powietrzu.
Nadal spokój.
Zeppos wspina się po zboczu w kierunku zabudowań. Rozgląda się, ocenia każdy szczegół.
Nikt jeszcze nie nawiązał kontaktu?
Żaden cel nie pojawił się na dachach trzech niewielkich budynków?
Cholera, coś tu za cicho.
Oddział na pozycjach, broń gotowa do strzału, głowy poruszają się tam i z powrotem. Ich pojawienie się powinno już wywołać reakcję przeciwnika, jakiś opór.
– Oddział szturmowy, do ataku – rzuca do towarzyszących mu żołnierzy.
Przez noktowizor widzi w podczerwieni migające znaczniki laserowe. Oddział przemieszcza się wzdłuż większego budynku i podchodzi do okna. Możliwe, że główne drzwi są zaminowane.
Zeppos słyszy lekkie uderzenia podeszew swoich butów, widzi krótki rozbłysk światła.
Jego oddział wchodzi do budynku.
Żołnierze poruszają się w ciszy.
Przez słuchawki przenośnego radia PRC 148 MBITR słyszy głos Ramireza, jednego ze swoich ludzi.
– Nick.
– Dawaj.
– Jesteśmy w środku.
– I co?
– Pusto – mówi rozczarowany Ramirez. – Nikogo tu nie ma.
Pokój Dowodzenia był tego nerwowego wieczoru bardzo zatłoczony. Siedzę u szczytu stołu i obserwuję atak na siedzibę Asima Al-Aszida. Jest dość ciasno. W rogu stołu, wpatrując się w ekran, siedzi wiceprezydent Pamela Barnes, a przy moim boku miejsce zajął admirał Horace McCoy, szef Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Obok niego siedzą kapitan Marynarki Wojennej i pułkownik Wojsk Lądowych i stukają w klawisze swoich zabezpieczonych rządowych laptopów, szepcząc coś do McCoya, który przekazuje informacje reszcie zgromadzenia zasiadającego w tym historycznym pokoju. Zabawne, ale nie mówi się o tym, że Pokój Dowodzenia składa się z kilku pomieszczeń i że każde z nich jest pełne ludzi, którzy przez cały czas zbierają i analizują informacje z całego świata.
Oprócz pani wiceprezydent znajdują się tutaj jeszcze inni urzędnicy: Jack Lyon, mój szef personelu, członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego oraz fotograf Białego Domu.
Najważniejsze osoby to Sandra Powell, sroga czarnoskóra kobieta z długimi kręconymi włosami, doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego, i sekretarz obrony Pridham Collum, gładkolicy mężczyzna w okularach, który nie wygląda na swoje czterdzieści lat.
Sandra jest ekspertką w zakresie obrony narodowej i polityki zagranicznej oraz autorką kilku książek politycznych, które dobrze się czyta. Pridham zaś został wybrany na swoje stanowisko z powodu mistrzowskiego opanowania rozległego i skomplikowanego budżetu Pentagonu oraz nadzwyczajnej zdolności przedzierania się przez dżunglę regulacji prawnych i przetargów w celu pozyskania oprogramowania do systemów zbrojeniowych i zastosowania go na polu walki. Poza tym ma spore doświadczenie z zakresu obrony, które zdobył w poprzedniej pracy jako zastępca sekretarza do spraw międzynarodowej polityki bezpieczeństwa.
Chociaż media nazywają ich wszystkich zespołem do spraw bezpieczeństwa prezydenta Keatinga, zasadniczo są drużyną mojego poprzednika. Po prostu nie miałem czasu, żeby poddać ich ocenie i zdecydować, kto zostanie ze mną przez rok do końca kadencji, która zaczęła się sześć miesięcy temu, kiedy to podczas wyprawy wędkarskiej na Kolumbii w swoim ukochanym stanie Waszyngton prezydent Martin Lovering umarł z powodu pęknięcia tętniaka aorty.
– Spear One i Spear Two są trzydzieści sekund od celu – informuje admirał McCoy.
Kiwam głową i spoglądam na wyświetlane na głównym ekranie upiorne obrazy w podczerwieni ukazujące dwa niewykrywalne dla radarów black hawki. Śmigłowce zbliżają się do małego kompleksu budynków, gdzie prawdopodobnie ukrywa się Asim Al-Aszid ze swoimi ludźmi. Na pokładzie jednego z helikopterów jest Nick Zeppos. Nie powinienem był do niego dzwonić kilka minut wcześniej, ale pokusa była zbyt duża. Chciałem życzyć mu powodzenia i naprawdę żałowałem, że nie mogę wziąć udziału w tej misji. Jej cele były oczywiste, a wrogowie znajdowali się na otwartej przestrzeni. Zupełnie inaczej niż na waszyngtońskiej scenie politycznej, gdzie motywy są podejrzane i mętne, a adwersarze ukrywają się za eleganckimi garniturami i gładką retoryką.
Gdy patrzę na komandosów, czuję ból w prawym biodrze. To pamięć mięśniowa, przypomnienie misji, w których brałem udział, i nieszczęsnej katastrofy śmigłowca, kiedy to strzaskałem sobie biodro, co zakończyło moją karierę wojskową. Później, gdy nie miałem nic do roboty, zapragnąłem dawki niebezpieczeństwa i zająłem się polityką, a dobrzy ludzie z siódmego okręgu kongresowego w Teksasie zdecydowali, że będę ich reprezentować na Kapitolu.
Helikoptery uwolniły widmowe sylwetki żołnierzy, którzy przystąpili do tak dobrze mi znanego ataku techniką żabich skoków.
Słyszę słaby trzask i uświadamiam sobie, że właśnie złamałem długopis.
Chyba nikt tego nie zauważył poza panią wiceprezydent, która obrzuca mnie chłodnym, taksującym spojrzeniem, a potem wraca do obserwowania ekranu.
Podobno polityka jest sztuką kompromisów, a ubiegły burzliwy rok w nie obfitował. Kiedy dwa lata wcześniej senator Martin Lovering miał już poparcie tylu delegatów, by zdobyć nominację wyborczą naszej partii, pojawiły się naciski, aby zapewnić „równowagę tandemu”, wybierając odpowiedniego kandydata na wiceprezydenta, i w ten sposób zwiększyć szanse na elekcję. I wybrano… mnie, polityka, który od stosunkowo niedawna zasiadał w Kongresie i z pewnością nie uczestniczył w tym, co nazywają wyścigiem do Białego Domu.
Ten wykalkulowany ruch polityczny rozzłościł wielu nastawionych pokojowo członków partii, w tym również gubernator Florydy, Pamelę Barnes, która w kampanii wyborczej niemal pokonała senatora Loveringa i ze zrozumiałych względów była przekonana, że to właśnie ona powinna zostać wiceprezydentem w jego gabinecie.
Cóż, jej marzenie w końcu się spełniło. Kiedy zostałem prezydentem z powodu nagłej i niespodziewanej śmierci Loveringa, po miesiącu urzędowania mianowałem ją na to stanowisko. Była trzecim wiceprezydentem wybranym w ten sposób, gdyż pięćdziesiąta druga poprawka umożliwiła nam obsadzenie wakatu. Wybrałem ją, ponieważ chciałem zjednoczyć naszą partię i miałem nadzieję, że dzięki temu zdołamy więcej osiągnąć w czasie, jaki pozostał do końca kadencji mojego poprzednika. Nawet jeśli Barnes była szczęśliwa bądź wdzięczna mi za tę fuchę, nigdy tego nie okazała.
Siedzę więc teraz w otoczeniu moich ludzi od bezpieczeństwa narodowego i robię coś, co sprawia mi ogromną trudność: trzymam cholerną gębę na kłódkę.
I czekam.
Obserwuję na ekranie sylwetki żołnierzy Sił Specjalnych. Poruszają się energicznie i pewnie, a ja walczę z napływającymi wspomnieniami podobnych misji, w których brałem udział. Jesteś ze swoim oddziałem, ciężko oddychasz, w ręku karabin, wszystkie zmysły masz napięte do granic możliwości, biegniesz, realizujesz przećwiczony wcześniej scenariusz, gotowy w mgnieniu oka otworzyć ogień.
Byłem tam – w Iraku, Afganistanie, Jemenie.
Wszystkie te miejsca łączyło jedno: w nocy zawsze byłeś odsłonięty, otaczali cię najbliżsi przyjaciele i towarzysze broni, gotowi siać zniszczenie, strzelać do wrogów naszego kraju nabojami kalibru 5,56 mm i ciskać w nich granatami. Tak samo jak teraz ci mężczyźni w Libii, niemal pięć tysięcy mil stąd, których każdy ruch i działanie obserwujemy w tym pokoju.
Jestem tutaj zamiast tam i jest to bardzo dziwne uczucie. Poczucie nierealności potęguje fakt, że kilka kroków od miejsca tego emocjonującego spotkania moja żona, doktor Samantha Rowell Keating, pracuje nad artykułem dla czasopisma archeologicznego, a nasza córka, Melanie, którą nazywamy Mel, wydaje przyjęcie dla przyjaciół ze szkoły Sidwell Friends.
Jestem bardzo szczęśliwy, że je mam. Nie jest łatwo prowadzić normalne życie w tym nienormalnym miejscu.
Ponownie spoglądam na ekran, widzę poruszające się postaci, trzy wchodzą do budynku.
To wszystko.
Żadnych rozbłysków, żadnych pocisków smugowych, żadnych gorączkowych ruchów ze strony uzbrojonych mężczyzn stawiających opór napastnikom.
Admirał McCoy chrząka znacząco.
– Panie prezydencie…
– Tak, wiem – mówię. – Misja się nie powiodła. Asima Al-Aszida tam nie ma.
Jiang Lijun siedzi w biurze w bezpiecznej, nudnej piwnicy i przykłada się do swojej roli starszego oficera Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego Chińskiej Republiki Ludowej na terenie Afryki Północnej. Zapala kolejnego papierosa marki Chunghwa i myśli. Pomieszczenie jest prawie puste, nie licząc biurka, półki na książki i trzech metalowych szafek na dokumenty. Na ścianie, obok fotografii obecnego przywódcy, wisi zdjęcie Wielkiego Sternika. Na biurku stoją dwie fotografie: żony Jianga, Zhen, i jego zmarłego ojca. W 1999 roku miał tylko pięć lat i razem z łkającą matką stał na asfaltowej płycie międzynarodowego lotniska w Pekinie, czekając na prochy ojca, którego Amerykanie zamordowali w piwnicy chińskiej ambasady wraz z dwoma innymi urzędnikami.
Do ataku doszło siódmego maja podczas operacji lotniczej NATO, która miała powstrzymać Serbów przed robieniem tego, co było ich przeznaczeniem: przed kontrolowaniem własnych terytoriów i eliminowaniem wrogów. Zachód robił to samo od wieków, ale ponieważ Serbowie to „ci inni”, obwiniano ich i bombardowano za to, co czyniły wszystkie mocarstwa.
Ojciec Jianga pracował w chińskiej ambasadzie w Belgradzie przy ulicy Augusta Cesarca jako oficer łącznikowy, kiedy amerykański bombowiec B-2 Spirit zrzucił cztery bomby na budynek, prawdopodobnie przez pomyłkę, chociaż w Chinach nikt nie wierzył w takie bajki. Wszyscy wiedzieli, że było to celowe działanie zachodnich państw, które chciały ukarać Chiny za wspieranie Serbów.
Później, gdy Jiang był już starszy i chodził do szkoły, dowiedział się, że bombowiec, który zabił jego ojca, należał do osławionego Dywizjonu Bombowego 509. Grupy Operacyjnej Amerykańskich Sił Powietrznych, tego samego, który w 1945 roku zrzucił bombę atomową, obracając w popiół dziesiątki tysięcy ludzi.
A tym razem zabili niewinnych Chińczyków, myśli Jiang.
Obrzuca szybkim spojrzeniem zdjęcie Zhen zrobione podczas miesiąca miodowego na Hawajach. Teraz żona mieszka w Pekinie ze swoim chorym ojcem i pracuje w ministerstwie na Don Chang’an Avenue jako kierowniczka działu kadr.
Dziadek Jianga, Jiang Yun, był niepiśmiennym chłopem, który wstąpił do Armii Czerwonej, walczył zarówno z Japończykami, jak i z Kuomintangiem, a potem został cichym, choć wpływowym funkcjonariuszem partyjnym w Szanghaju. Żył na tyle długo, by być świadkiem sukcesów syna; w tym momencie Jiang czuje ukłucie żalu, że przez Amerykanów jego ojcu nie było to dane.
Jiang dotyka fotografii Zhen. Wiele razy obiecywał sobie, że ich dziecko będzie dorastało w silnym, spokojnym świecie, w globalnej społeczności, która uzna pozycję i potęgę Chin.
Za wszelką cenę.
Otwiera środkową szufladę biurka, wyjmuje szczegółową mapę Libii i rozkłada ją na zimnej podłodze wyłożonej wykładziną. W systemie komputerowym Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego ma do dyspozycji setki wysokiej jakości map cyfrowych, na których można dostrzec pojedynczy kwiatek w Ogrodzie Różanym Białego Domu albo twarze amerykańskich marynarzy na mostku atomowej łodzi podwodnej wypływającej z portu Kitsap w stanie Waszyngton.
Ale korzystanie z takich map zawsze zostawia cyfrowy ślad w ministerstwie, więc każdy może zobaczyć, co robi.
A Jiang wie, jak nie zostawiać śladów.
Przesuwa palec z Wielkiej Syrty na góry Nafusa. Studiuje legendę mapy i określa odległość w kilometrach. Potem podchodzi do biurka, bierze linijkę i przykłada ją do mapy.
Ponad wszystko chciałby poznać dokładną lokalizację okrętu amerykańskiej floty noszącego nazwę owada – Jiang ciągle nie może w nią uwierzyć – ale wypytywanie o Wasp wzbudziłoby za jakiś czas zbyt wiele innych wątpliwości.
Oficer nocnej zmiany, Liu Xiaobo, ma rację. Amerykanie wkrótce wylądują na górzystym płaskowyżu, mając niewielkie rezerwy paliwa. Och, mogą wprawdzie tankować w powietrzu, ale w Libii działa elektroniczny podsłuch oraz podgląd z krajów Bliskiego Wschodu, Rosji, Iranu i innych państw. Ich ciekawskie oczy i uszy mogą być źródłem wielu pytań.
Jiang ściera trójkąciki z zaznaczonych na mapie wiosek. Liu naprawdę ma słuszność, więc Jiang zaczyna się interesować, kto tam mieszka, i zastanawia się, co robić.
Porzuca mapę i linijkę, a potem ponownie zasiada za biurkiem. Zdejmuje z szyi cienki łańcuszek z małym prostokątnym cyfrowym kluczem i wkłada go do zamka najniższej szuflady po prawej stronie. Rozlega się cichy odgłos i szuflada się otwiera. Zamek Schlage jest niezawodny – pomija układ zasilania ministerstwa – więc Jiang ma pewność, że nikt nie otworzy szuflady bez jego pozwolenia.
Wśród papierów, pendrive’ów, notebooków oraz innego dobytku znajduje się tam również najnowszy telefon satelitarny z limitowanej edycji, wyprodukowany przez amerykańską firmę Irridium, którego można używać wewnątrz budynków. Zachód w końcu się nauczył, że ta cała tania elektronika kupowana przez dziesięciolecia od Państwa Środka jest naszpikowana programami szpiegującymi i elektronicznymi „tylnymi drzwiami”, z których korzystali jego pracownicy, a Jiang potrzebuje bezpiecznego kanału komunikacji i nie zamierza dać się namierzyć własnym ludziom.
Wyciąga notes z numerami telefonów.
Odpala telefon satelitarny i czeka kilka sekund, rozważając następny ruch.
Zabić Amerykanów, postanawia w końcu, a wtedy telefon ożywa.
To właśnie jest jego przeznaczeniem od tamtej majowej nocy 1999 roku.
Powietrze jest chłodne i przejrzyste. Nick Zeppos unosi zaciśniętą pięć i sygnalizuje wszystkim w zasięgu wzroku, żeby byli cicho. Czuje narastającą furię. Kurwa, znowu to samo.
Zasada „do trzech razy sztuka” tym razem nie zadziałała.
Przygląda się uważnie małym budynkom, widzi usianą kamieniami ścieżkę prowadzącą na wzgórze. Patrzy na nią, wiedząc, że gdzieś tam w oddali czeka na nich podwózka do domu, czyli śmigłowce, które krążą cierpliwie, gotowe zabrać ich na Wasp, najlepiej wraz z garścią informacji wywiadowczych i workiem na zwłoki z ciepłym jeszcze ciałem Asima Al-Aszida.
Niestety oni mają puste ręce, a Spear One i Spear Two niedługo będą miały puste baki.
Czas na decyzję.
Sięga po mikrofon, by wydać rozkaz odwrotu, ale nagle wydaje mu się, że słyszy dzwonek.
Co, do cholery?
Patrzy w górę na ścieżkę.
Dzwonienie narasta.
Wie, że zbiorniki black hawków z każdą chwilą się opróżniają.
Ale się nie zatrzymuje.
W coraz bardziej napiętej i gęstniejącej atmosferze Pokoju Dowodzenia wiceprezydent Pamela Barnes po raz pierwszy zabiera głos.
– Dlaczego jednostki Navy SEALs się nie wycofują? – pyta. – Chyba mają już niewiele paliwa? I czy czas, który mogą spędzić na terytorium Libii, nie jest ograniczony? Dodałabym jeszcze, że ich pobyt tam jest raczej nielegalny, prawda?
Chcę jej odpowiedzieć, ale siedzę cicho. Wiele lat temu, gdy brałem udział w wyczerpujących i piekielnie trudnych szkoleniach bojowych BUD/S (Basic Underwater Demolition/SEAL), Class 342, w kilka sekund zaspokoiłbym jej ciekawość.
Ale nie należę już do drużyny Navy SEALs i nie jestem komandosem.
Teraz jestem POTUS, President of The United States.
Ktoś inny zatem musi ją oświecić.
– Pani wiceprezydent – odzywa się siedzący obok mnie admirał Horace McCoy, szef Kolegium Połączonych Szefów Sztabów – sytuacja nadal jest… dynamiczna. Przypuszczam, że oddział kontroluje sytuację i sprawdza, czy w sąsiedztwie nie ma innych celów.
Wtedy się wtrącam:
– Pamelo, masz jeszcze jakieś pytania?
Gapi się na mnie, a ja odpowiadam jej spojrzeniem. Dobrze się spisuje jako wiceprezydent, a przedtem była znakomitym gubernatorem Florydy. Dwa lata wcześniej prawie dotarła do Gabinetu Owalnego jako kandydatka na prezydenta, ale jest impulsywna i nie zna się na operacjach wojskowych. Moja pani wiceprezydent uważa, że komandosi to nakręcane zabawki, które wysyła się na akcję, tam chodzą jak po sznurku, słuchają rozkazów dowódców, a potem szybko i grzecznie wracają.
– Panie prezydencie – rzuca admirał McCoy. – Proszę spojrzeć na ekran.
Odwracam wzrok od Barnes i patrzę na niewyraźne obrazy przekazywane przez drona. Białe sylwetki komandosów przemieszczają się w szyku bojowym, a dron podąża za nimi.
Na horyzoncie pojawiają się inne budynki.
W zagrodach kręcą się zwierzęta.
Na dachach zabudowań pojawiają się jakieś zamazane, białe sylwetki z bronią.
– Sytuacja się rozwija – stwierdza admirał McCoy.
– To super – mówię.
Oddział Zepposa wspina się po zboczu małego wzgórza, wszyscy komandosi działają jak jeden mąż, rozpraszają się wśród skał i karłowatych zarośli, aby nikt nie mógł ich zobaczyć na tle nocnego nieba. Nick rozgląda się dookoła, w dłoniach w rękawiczkach ściska karabin automatyczny HK 416, a pod sobą czuje zmarzniętą ziemię.
– Niech to diabli – szepcze.
Po lewej znajduje się jakaś mała kamienna zagroda, a w niej kozy z dzwoneczkami na szyjach.
Słyszy ich dźwięk.
Ale to, co widzi, wykracza poza jego zdolność pojmowania.
To lustrzane odbicie miejsca, w którym wylądowali kilkanaście minut temu.
Błąd mapowania.
Co za cholerna niespodzianka.
W słuchawkach melduje się jeden z żołnierzy.
– Tu Blake. Tango jeden, cel w budynku na południowym zachodzie. Odbiór.
– Przyjąłem – mówi Zeppos. Jego nastrój i postawa ulegają zmianie.
W końcu zaczynamy, myśli. Jesteśmy w odpowiednim miejscu. Asimie Al-Aszidzie, idziemy po ciebie.
W najmniejszym budynku po lewej stronie rozlega się stłumiony odgłos. Pif-paf! Dwaj komandosi z karabinkiem automatycznym AK-47 przywierają do ziemi.
W końcu nie chodzi tutaj o pokojowo nastawione plemię, prawda? Element zaskoczenia już przepadł, jeśli w ogóle był im dany.
Trzeba zachować elastyczność, myśli Nick.
Wstaje, płaskowyż jest cichy, spokojny, a potem wkracza do akcji. Porusza się scalony z oddziałem, ale nikt nie krzyczy: „Dawaj, dawaj”, jak w beznadziejnych grach komputerowych. To doskonale zorganizowana grupa, która działa tak, jak została wyszkolona, wypełniając swoje zadania bez zbędnego dramatyzowania.
Z najmniejszego budynku wypada uzbrojony mężczyzna, Zeppos zdejmuje go dwoma strzałami. Tamten prawie się nie rusza, ale Nick pakuje mu w klatkę piersiową następne dwie kule.
Zeppos podchodzi bliżej do większego budynku, zdaje sobie sprawę, że dzięki dronom oraz innym urządzeniom wywiadowczym, które ma nad głową, każdy ruch, szept i wystrzał trafia do Centrum Operacji Specjalnych w Bagram, do pokojów projekcyjnych w Pentagonie, Langley i do Pokoju Dowodzenia Białego Domu.
Nie chce się do tego przyznać, ale czuje się trochę dumny i zobowiązany tym, że prezydent Stanów Zjednoczonych z odległości tysiąca mil obserwuje jego misję. To w końcu były wiceprezydent i kongresmen z Teksasu, który kiedyś robił to samo i służył w armii, gdy dokonano ataku na Twin Towers.
Nie zawiedziemy, panie prezydencie, myśli.
– Do ataku – szepcze. – Naprzód.
Dwa oddziały Navy SEALs ruszają w kierunku największego budynku. Teraz lepiej go widać, więc Zeppos czuje spokój i opanowanie. Mniej więcej w ciągu minuty żołnierze sforsują drzwi, a mężczyzna, który rezyduje w środku, otrzyma dwa strzały w klatkę piersiową i jeden w czoło. Potem sfotografują ciało, zmierzą je, zdejmą odciski palców, pobiorą próbki DNA i wyślą wszystko do analizy.
Asimie, idziemy po twoją dupę, myśli Zeppos.
Dwaj komandosi stają w progu.
Zeppos widzi, że metalowe drzwi są zamknięte na kłódkę.
Po chwili orientuje się, że okna są zabezpieczone w ten sam sposób.
Żołnierze obchodzą budynek, szukając innego wejścia.
– Tango, odbiór – rozlega się głos Milera, kolejnego łącznościowca.
Bum, bum!
Komandosi forsują okno budynku, który jest ich celem. Zaczynają swoją robotę i…
Błysk światła, po czym silny podmuch eksplozji kładzie Zepposa na plecy. Krztusi się, kaszle krwią i kurzem, a potem dźwiga na kolana, trzymając w rękach karabin HK 416. Nic nie widzi.
Mruga, podnosi gogle i przeciera oczy oślepione nagłym rozbłyskiem.
Cel zapada się w wyniku wybuchu, pogrąża w kłębach dymu i płomieni.
Z dwóch sąsiednich budynków dochodzi kanonada.
Zeppos zajmuje pozycję i odpowiada ogniem.
– Pozycja – mówi. – Podać pozycję!
Ale nikt nie odpowiada.
Strzela znowu.
– Pozycja! – mówi jeszcze raz, głośniej. – Podać pozycję!
Wokół niego świszczą kule i odbijają się od skał.
– Kurwa, kurwa, kurwa – mruczy i wymienia magazynek.
Przykro mi, panie prezydencie, myśli, strzelając w stronę migających świateł najbliższego budynku. Znowu daliśmy dupy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The President’s Daughter
Copyright © 2021 by James Patterson and William Jefferson Clinton
All rights reserved
This translation published by arrangement with The Knopf Doubleday Group, a division of Penguin Random House LLC and Little, Brown and Company, a division of Hachette Book Group, Inc.
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Okładka
© 2021 Hachette Book Group, Inc.
Projekt okładki oryginalnej: Mario J. Pulice
Ilustracja na okładce: Debra Lill
Zdjęcia autorów
Bill Clinton – fot. Russell James
James Patterson – fot. David Burnett
Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Urszula Gireń
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Córka prezydenta, wyd. I, Poznań 2022)
ISBN 978-83-8188-941-4
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer