Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
W początkach swojej kariery w waszyngtońskiej policji Alex Cross przeżył wielką osobistą tragedię - na oczach detektywa niezidentyfikowany snajper zastrzelił jego ciężarną żonę Marię, pozostawiając go z trójką małych dzieci. Minęło kilkanaście lat. Alex awansował, zrobił karierę w FBI, stał się jednym z najbardziej cenionych specjalistów do tropienia seryjnych zabójców. Po jednej z niebezpiecznych akcji agent decyduje się opuścić FBI i otworzyć własną praktykę psychiatryczną. Kiedy o pomoc prosi go dawny partner, John Sampson, Alex nie odmawia. Nie potrafi. W sprawie, którą prowadzi Sampson - seryjnego gwałciciela i mordercy Michaela Sullivana, który terroryzuje kobiety pokazując im zdjęcia ofiar - pojawił się trop wskazujący na nierozwiązane zabójstwo Marii sprzed 12 lat. Czy tym razem sprawiedliwość zatriumfuje?
[opis okładkowy]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Nowych Ostrowach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
James Patterson (ur. 1947) należy do czołówki amerykańskich autorów powieści sensacyjnych. Przez wiele lat pracował w reklamie. Jako pisarz zadebiutował w 1976, ale dopiero międzynarodowy sukces thrillera W SIECI PAJĄKA (1993) umożliwił mu poświęcenie się wyłącznie karierze literackiej. Na swoim koncie ma ponad 30 powieści, w tym 13 ze swoim ulubionym bohaterem, czarnoskórym policjantem i agentem FBI Alexem Crossem (m.in. KOLEKCJONER, KOT I MYSZ, WIELKI ZŁY WILK, NA SZLAKU TERRORU, CROSS). Łączna sprzedaż jego książek przekroczyła 100 min egzemplarzy, a Patterson stał się (obok Dana Browna) najlepiej zarabiającym pisarzem amerykańskim. W ostatnich kilkunastu miesiącach na czołowych miejscach list bestsellerów w USA znalazły się w krótkim odstępie czasu - DROGA PRZY PLAŻY, PIĄTY JEŹDZIEC APOKALIPSY, CROSS, NEGOCJATOR, Judge & Jury, The 6th Target, The Quickie, You Have Been Warned i Double Cross.
Polecamy powieści Jamesa Pattersona
DOM PRZY PLAŻYDROGA PRZY PLAŻYKRZYŻOWIEC
MIESIĄC MIODOWYRATOWNIK
NEGOCJATOR
Kobiecy Klub Zbrodni
TRZY OBLICZA ZEMSTYCZWARTY LIPCAPIĄTY JEŹDZIEC APOKALIPSY
Alex Cross
W SIECI PAJĄKAKOLEKCJONERFIOŁKI SĄ NIEBIESKIECZTERY ŚLEPE MYSZKIWIELKI ZŁY WILKNA SZLAKU TERRORUMARY, MARYCROSS
Wkrótce
SĘDZIA I KATOTRZYMAŁEŚ OSTRZEŻENIESZYBKI NUMER
Kobiecy Klub Zbrodni
SZÓSTY CELSIÓDME NIEBO
Alex Cross
ZDRADACROSS COUNTRY
Oficjalna strona internetowa Jamesa Pattersona:
www.jamespatterson.com
JAMESPATTERSONCROSS
Z angielskiego przełożyłaANNA KOŁYSZKO
WARSZAWA 2008
Tytuł oryginału:CROSS
Copyright © James Patterson 2006All rights reserved
Copyright © for the Polish editionby Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2008
Copyright © for the Polish translation by Anna Kotyszko 2008
Redakcja: Dorota StańczakIlustracja na okładce: MasterfilProjekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7359-584-2
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek OlesiejukPoznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.it./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowewww.merlin.plwww.empik.comwww.ksiazki.wp.pl
WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZWiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
Wydanie ISkład: LagunaDruk: OpolGraf S.A., Opole
Dedykuję Palm Beach Day School,Shirley i dyrektorowi Jackowi Thompsonowi
Pańska godność?
THOMPSON: Doktor Thompson z Kliniki Akademii Medycznej Berkshires. Ile strzałów pan słyszał?
CROSS: Dużo.
THOMPSON: Pańska godność?
CROSS: Alex Cross.
THOMPSON: Ma pan trudności z oddychaniem? Coś pana boli?
CROSS: Czuję ból w brzuchu. Wszędzie mi tam pluszcze. I brak mi tchu.
THOMPSON: Wie pan, że został pan postrzelony?
CROSS: Tak, dostałem dwa strzały. Czy Rzeźnik nie żyje? Michael Sullivan?
THOMPSON: Nie wiem. Kilka osób nie żyje. Kochani, dajcie mi maskę tlenową Venturiego. Kroplówkę, dwa cewniki, na cito. Dwa litry soli fizjologicznej. Natychmiast! Zawieziemy pana do szpitala, panie Cross. Niech pan się trzyma. Czy pan mnie słyszy? Czy pan rozumie, co do niego mówię?
CROSS: Powiedzcie dzieciom... że je kocham.
Nikt nigdy nie będziecię tak kochał jak ja(1993)
— Alex, jestem w ciąży.
Po dziś dzień tamta noc stoi mi przed oczami. Wszystko widzę jak na dłoni, chociaż minęło tyle czasu, tyle lat, wiele się wydarzyło, przewinęło się mnóstwo straszliwych morderców, którzy dokonali tylu zabójstw wyjaśnionych bądź nie.
Stałem w półmroku sypialni, czule obejmując żonę w pasie, wsparty brodą na jej ramieniu. Miałem trzydzieści jeden lat, nigdy przedtem nie czułem się tak szczęśliwy.
Nic nie mogło się równać z naszym szczęściem. Byliśmy razem: Maria, Damon, Jannie i ja.
Była jesień roku 1993, chociaż dzisiaj wydaje mi się, że upłynęło milion lat.
Minęła druga nad ranem, a biedna mała Jannie cierpiała na straszny krup. Nasza kochana córeczka nie spała prawie całą noc, tak samo jak kilka poprzednich, zresztą podobnie zarwała większość nocy swojego krótkiego życia. Maria kołysała ją łagodnie w ramionach, nucąc You Are So Beautiful, a ja obejmowałem Marię i bujałem się wraz z nią.
Zerwałem się pierwszy, ale mimo że próbowałem wszelkich sztuczek, nie potrafiłem ululać Jannie do snu. Po godzinie żona wstała i przejęła ode mnie dziecko. Z samego rana oboje szliśmy do ciężkiej pracy. Mnie czekała sprawa zabójstwa.
— Jesteś w ciąży? — spytałem Marię zza jej pleców.
— Nie w porę, co? Pewno widzisz przed sobą tylko krup? Pluszaki? Stosy brudnych pieluch? Kolejne noce takie jak ta?
— Zarwane noce nie bardzo mi służą. Kiedy trzeba siedzieć do późna albo, ujmując rzecz inaczej, do świtu. Ale uwielbiam nasze życie, kochanie. I bardzo się cieszę, że będziemy mieli jeszcze jedno dziecko.
Tuląc Marię w ramionach, włączyłem pozytywkę wiszącą nad łóżeczkiem Janelle. Zaczęliśmy dreptać w miejscu, tańcząc do melodii Gershwina Someone to Watch Over Me.
I wtedy uśmiechnęła się do mnie tym swoim na poły zawstydzonym, na poły figlarnym uśmiechem, w którym zakochałem się już chyba pierwszego wieczoru. Poznaliśmy się na oddziale ratunkowym Szpitala Świętego Antoniego, na ostrym dyżurze. Maria przywiozła gangstera, ofiarę strzelaniny, swojego klienta. Była oddaną pracownicą socjalną, niezwykle opiekuńczą — a ja dla odmiany znienawidzonym stołecznym inspektorem od spraw zabójstw, przy czym ona nie do końca ufała policji. Inna sprawa, że ja też.
Przytuliłem Marię jeszcze mocniej.
— Przecież wiesz, że jestem szczęśliwy. Cieszę się z twojej ciąży. Uczcijmy to. Pójdę po szampana.
— Spodobała ci się rola tatusia, co?
— Żebyś wiedziała. Chociaż właściwie nie wiem dlaczego.
— Lubisz dzieci wyjące w środku nocy?
— To minie. Prawda, Janelle? Do ciebie mówię, młoda damo.
Maria odwróciła się od płaczącego dziecka i pocałowała mnie namiętnie. Usta miała jak zawsze miękkie, zmysłowe, kuszące. Uwielbiałem jej pocałunki — zawsze i wszędzie.
W końcu wywinęła się z moich objęć.
— Wracaj do łóżka, Alex. Nie ma sensu, żebyśmy czuwali oboje. Prześpij się za mnie.
Dopiero wtedy zauważyłem w sypialni coś jeszcze i roześmiałem się, bo nie mogłem się powstrzymać.
— Co cię tak śmieszy? — zapytała. Zobaczyła dopiero wówczas, kiedy pokazałem jej palcem. Na nogach trzech pluszaków, różnokolorowych dinozaurów Barneya, leżały trzy jabłka, wszystkie nadgryzione dziecięcymi ząbkami. Naszym oczom ukazały się fantazje naszego małego Damona, który bawił się chwilę w pokoju swojej siostry Jannie.
Już stałem w progu, kiedy Maria posłała mi jeszcze jeden filuterny uśmiech. Puściła oko i szepnęła coś, czego nigdy nie zapomnę:
— Kocham cię, Alex. Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał jak ja.
Sześćdziesiąt kilometrów na północ od Waszyngtonu, w Baltimore, dwóch aroganckich, długowłosych płatnych zabójców, blisko trzydziestoletnich zlekceważyło napis WSTĘP TYLKO DLA CZŁONKÓW i wtargnęło do klubu świętego Franciszka na South High Street, nieopodal portu. Obaj byli uzbrojeni po zęby, które szczerzyli w uśmiechach niczym dwaj kabareciarze na scenie.
W klubie znajdowało się tego wieczoru dwudziestu siedmiu capi i żołnierzy. Grali w karty, pili grappę i kawę, oglądali w telewizji mecz koszykówki, w którym drużyna Bullets z Waszyngtonu przegrywała z nowojorskimi Knicksami. Nagle na sali zapadła złowieszcza cisza.
Nikt nie wchodzi ot, tak sobie do klubu świętego Franciszka z Asyżu, zwłaszcza niezaproszony i uzbrojony.
Jeden z intruzów, niejaki Michael Sullivan, przywitał się chłodno od progu z ludźmi w środku. Kurde, dziwna sprawa, pomyślał. Żeby tylu twardych makaroniarzy siedziało w jednym miejscu i ględziło nie wiadomo o czym. Jego kompan — lub compadre — Jimmy „Kapelusz” Galati rozglądał się po sali, łypiąc okiem spod wysłużonego czarnego kapelusza. Podobny nosił Squiggy w serialu Laverne & Shirley. Był to typowy klub dla mężczyzn — krzesła, stoły karciane, byle jaki bar, Italiańcy we wszystkich zakamarkach.
— Co? Żadnego komitetu powitalnego? Żadnej orkiestry dętej? — zapytał Sullivan, który uwielbiał wszelkie starcia, zarówno słowne, jak i fizyczne. Odkąd on i Jimmy Kapelusz skończyli piętnaście lat i zwiali z domów rodzinnych na Brooklynie, zawsze występował z nim przeciwko reszcie świata.
— Coście, psia mać, za jedni? — spytał szeregowy żołnierz, który uniósł się jak para znad chybotliwego stolika do kart. Miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu, kruczoczarne włosy, sto kilo żywej wagi i najwyraźniej ćwiczył na siłowni.
— Poznaj Rzeźnika ze Sligo. Słyszałeś o kimś takim? — zagadnął Jimmy Kapelusz. — Jesteśmy z Nowego Jorku. Słyszałeś o takim mieście?
Nabzdyczony żołnierz mafii nie zareagował, ale starszy mężczyzna w czarnym garniturze i białej koszuli zapiętej pod szyję uniósł rękę w nieomal papieskim geście, po czym przemówił wolno i wyraźnie, z silnym akcentem.
— Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt? — spytał. — Oczywiście, że słyszeliśmy o Rzeźniku. Co panów sprowadza do Baltimore? Czym możemy służyć?
— Wpadliśmy tu tylko przejazdem — Michael Sullivan zwrócił się do starszego pana. — Mamy niewielką robótkę na zlecenie pana Maggione z Waszyngtonu. Słyszeli panowie o panu Maggione?
Tu i ówdzie goście pokiwali głowami. Ton rozmowy wskazywał na to, że sprawa jest doprawdy poważna. Dominie Maggione sprawował władzę nad nowojorską mafią, której wpływy obejmowały większą część Wschodniego Wybrzeża i sięgały aż do Atlanty.
Wszyscy obecni na sali wiedzieli, kim jest Dominie Maggione oraz że Rzeźnik uchodzi za jego najbardziej bezwzględnego zabójcę. Podobno załatwia ofiary za pomocą noży rzeźniczych, skalpeli i drewnianych młotków. O jednym z jego zabójstw dziennikarz „Newsday” tak się wyraził: „Nie mógł tego dokonać żaden człowiek”. Rzeźnik budził lęk nawet w kręgach mafii i policji. Dlatego zebranych zdumiały młody wiek zabójcy oraz jego wygląd amanta filmowego, długie blond włosy i olśniewające niebieskie oczy.
— Pytam się, gdzie wasz szacunek? Często słyszę to słowo, ale jakoś go tu, w klubie, nie widzę — powiedział Jimmy Kapelusz, który podobnie jak Rzeźnik wsławił się odcinaniem dłoni i stóp swoim ofiarom.
Wtem żołnierz zerwał się i wykonał gwałtowny ruch, na co Rzeźnik błyskawicznie machnął ręką i odrąbał mężczyźnie czubek nosa, a następnie płatek ucha. Żołnierz złapał się za oba te miejsca i cofnął tak raptownie, że stracił równowagę i runął jak długi na drewnianą posadzkę.
Rzeźnik machał nożem jak szalony, najwyraźniej w jego reputacji nie było krztyny przesady. Przypominał sycylijskich zabójców starej daty, nawiasem mówiąc, sztuczek z nożem nauczył go właśnie weteran mafii z południowego Brooklynu. Amputacje i miażdżenie kości przychodziły mu bez trudu. Uczynił z nich swój znak firmowy, symbol swojego okrucieństwa.
Jimmy Kapelusz wyciągnął pistolet półautomatyczny, kaliber .44. Mężczyzna miał jeszcze drugą ksywę, Jimmy Ochroniarz, bo zawsze osłaniał Rzeźnika. Od lat.
Michael Sullivan obszedł wolno salę. Przewrócił kopniakami kilka stolików karcianych, zgasił telewizor, wyrwał z gniazdka sznur ekspresu do kawy. Wydawało się, że zaraz ktoś zginie. Ale dlaczego? Dlaczego Dominie Maggione spuścił na nich ze smyczy swojego szaleńca?
— Widzę, że czekacie na przedstawienie — powiedział. — Poznaję to po waszych oczach. Czuję to. No to nie mogę wam sprawić, psiakrew, zawodu.
Nagle ukląkł na jedno kolano i pchnął nożem rannego żołnierza mafii leżącego na podłodze. Przebił mężczyźnie kolejno szyję, twarz i pierś, dopóki ten nie znieruchomiał. Nie sposób było policzyć ciosy, ale zadał ich chyba tuzin, może więcej.
Najdziwniejszy jednak gest zachował na koniec. Wstał i ukłonił się zebranym nad ciałem nieboszczyka. Jak gdyby uznał cały incydent za wielkie widowisko, wyłącznie spektakl.
W końcu odwrócił się od zgromadzonych i ruszył nonszalancko do drzwi. Cienia strachu przed niczym ani przed nikim. Jeszcze tylko krzyknął przez ramię:
— Miło was było poznać, panowie. I następnym razem proszę o więcej szacunku. Dla pana Maggione... jeśli już nie dla mnie i dla Jimmy’ego Kapelusza.
Jimmy uśmiechnął się do zebranych, uchylił kapelusza.
— Niezły jest, co? — rzekł. — A powiem wam, że jeszcze ciekawsze sztuczki wyczynia z piłą łańcuchową.
Rzeźnik i Jimmy Kapelusz zaśmiewali się do rozpuku z wizyty w klubie świętego Franciszka z Asyżu prawie przez całą drogę autostradą 1-95 do Waszyngtonu, gdzie za dzień lub dwa czekało ich parszywe zadanie. Maggione kazał im się zatrzymać w Baltimore i odstawić tam popis. Don podejrzewał, że kilku miejscowych capi go olewa. Rzeźnik uznał, że wykonał swoją robotę.
Na tym między innymi polegała jego rosnąca reputacja — nie tylko doskonale zabijał, lecz również można było zawsze na niego liczyć, jak na zawał serca u tłuściocha obżerającego się jajkami na boczku.
Wjeżdżali do Waszyngtonu piękną widokową drogą prowadzącą obok pomnika Waszyngtona i innych ważnych szpanerskich gmachów.
— Mój kraju, to o grobie — zaśpiewał Jimmy Kapelusz, mocno fałszując.
Sullivan parsknął śmiechem.
— Kapitalny jesteś, koleś. Gdzieś ty się tego, do diaska, nauczył? Mój kraju, to o grobie?
— W Szkole Parafialnej Świętego Patryka na Brooklynie w Nowym Jorku, gdzie wtłoczono mi do głowy podstawy, czyli nauczyłem się czytać, pisać i rachować, i gdzie poznałem tego szajbusa, Michaela Seana Sullivana.
Dwadzieścia minut później zaparkowali pontiaca grand am i włączyli się w nocną defiladę młodzieży snującej się M Street w Georgetown. Banda rozwydrzonych studenciaków, a obok Jimmy i on, para genialnych zawodowych zabójców, pomyślał Sullivan. I kto sobie lepiej radzi w życiu? Kto spada na cztery łapy, a kto nie?
— Nie myślałeś nigdy, żeby iść na studia? — spytał Kapelusz.
— Nie byłoby mnie stać na to, żeby przestać zarabiać. Kiedy miałem osiemnaście lat, już zgarniałem siedemdziesiąt pięć patoli. Poza tym uwielbiam swoją robotę!
Zatrzymali się przed barem Charliego Malone’a, miejscową knajpą popularną wśród waszyngtońskich studentów z powodów kompletnie niezrozumiałych dla Sullivana. Ani Rzeźnik, ani Jimmy Kapelusz nie wyszli poza szkołę średnią, ale Sullivan wdał się w swobodną pogawędkę z dwiema studentkami, które na pewno miały mniej niż dwadzieścia lat. Sullivan dużo czytał, a przy tym miał świetną pamięć, nie unikał więc rozmów z kimkolwiek. Jego repertuar na dzisiejszy wieczór obejmował niedawne egzekucje amerykańskich żołnierzy w Somalii, kilka najnowszych hitów filmowych, a nawet poezję romantyczną Blake’a i Yeatsa, tak łubianą przez dziewczyny tego pokroju.
Pominąwszy wdzięk, Michael Sullivan był przystojny i na dodatek świadom swojej urody. Szczupły, a przy tym dobrze zbudowany, miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, długie blond włosy i zniewalający uśmiech.
Wcale się więc nie zdziwił, kiedy dwudziestoletnia Marianne Riley z Burkittsville w stanie Maryland zaczęła ostentacyjnie robić do niego maślane oczy i dotykać go niby mimochodem, jak się zdarza co śmielszym pannom.
Sullivan nachylił się do dziewczyny pachnącej łąką.
— Marianne, Marianne... była kiedyś taka piosenka. Bodajże z gatunku kalipso. Znasz ją?
— Chyba jestem za młoda — odparła dziewczyna, ale puściła do niego oko. Miała przecudne zielone oczy, pełne czerwone usta i zgrabniutką kokardkę w kratę wpiętą we włosy. Sullivan od razu poznał, że jest flirciarą, lecz bynajmniej mu to nie przeszkadzało. On też lubił podejmować różne gry.
— Rozumiem. A na Yeatsa, Blake’a i Jamesa Joyce’a nie jesteś za młoda? — zaczął się droczyć z Marianne, obdarzając ją ujmującym, promiennym uśmiechem. Uniósł do ust jej dłoń i delikatnie pocałował. Następnie zsunął dziewczynę z barowego stołka i wykonał kilka swingujących kroków do utworu Stonesów, który leciał z szafy grającej.
— Dokąd idziemy? — spytała. — Dokąd mnie zabierasz, mój panie?
— Niedaleko — odparł Michael Sullivan. — Moja panno.
— Niedaleko? — powtórzyła Marianne. — Co to znaczy?
— Zobaczysz. Bez obaw. Zaufaj mi.
Roześmiała się, cmoknęła go w policzek, znów się roześmiała.
— Jak mogłabym się oprzeć temu twojemu zabójczemu spojrzeniu?
Marianne myślała, że wcale nie chce się opierać temu przystojnemu nowojorczykowi. Poza tym czuła się bezpieczniej w barze przy M Street. Co złego mogło ją tu spotkać? Jaki numer mógł jej wykręcić? Puścić w szafie grającej utwór boysbandu New Kids on the Błock?
— Nie podoba mi się życie w świetle reflektorów — powiedział, prowadząc ją w głąb baru.
— Masz się za drugiego Toma Cruise’a? Ten twój uśmiech zawsze działa? Zaskarbia ci wszystko, czego zapragniesz? — spytała.
Powiedziała to jednak z uśmiechem, wyraźnie prowokując go do czynu.
— Nie wiem, Marianne, Marianne. Czasem chyba toruje mi drogę.
I pocałował ją w półmroku korytarza w głębi baru. Ujął ją tym pocałunkiem, nawet bardziej romantycznym, niżby się spodziewała. Nie próbował jej przy tym obmacywać, choć nie miałaby nic przeciwko temu, ale wołała taki obrót spraw.
— Fiu, fiu.
Wypuściła powietrze, powachlowała się. Niby żartem, chociaż niezupełnie.
— Trochę tu gorąco, prawda? — odezwał się Sullivan, a na twarzy studentki znów zakwitł uśmiech. — Trochę tłoczno, co?
— Wybacz, ale nigdzie z tobą nie idę. Nie jesteśmy nawet na randce.
— Rozumiem — powiedział. — Ani przez chwilę nie pomyślałem, że ze mną wyjdziesz. Skądże znowu!
— Jasne, bo za wielki z ciebie dżentelmen.
Pocałował ją jeszcze raz, tym razem bardziej zmysłowo. Marianne spodobało się, że chłopak nie daje łatwo za wygraną. Chociaż nie miało to większego znaczenia, bo i tak nigdzie z nim nie pójdzie. Nigdy tak nie postępowała, w każdym razie dotąd jej się nie zdarzyło.
— Muszę przyznać — pochwaliła — że nieźle całujesz.
— Tobie również dobrze idzie — odwzajemnił komplement. — Fantastycznie całujesz. W życiu się tak nie całowałem — żartował.
Sullivan naparł na drzwi i nagle oboje zaczęli się kotłować w męskiej toalecie. Wtedy podszedł Jimmy Kapelusz, żeby pilnować drzwi od zewnątrz. Zawsze osłaniał Rzeźnika.
— Nie, nie, nie — jęczała Marianne, lecz nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Żeby facet dobierał się do niej w męskiej ubikacji? Śmiech na sali! Dziwne, a zarazem śmieszne. Studencki wybryk.
— Naprawdę uważasz, że wszystko może ci ujść na sucho? — zapytała.
— Owszem. Potrafię postawić na swoim.
Nagle wyjął skalpel, przyłożył jej do gardła lśniące ostrze, i w okamgnieniu cała sytuacja uległa zmianie.
— Żebyś wiedziała, to wcale nie jest randka. Ale teraz ani słowa, Marianne, bo przysięgam na oczy matki, że będzie to twoje ostatnie słowo na tej ziemi.
— Na tym skalpelu już jest krew — powiedział Rzeźnik chrapliwym szeptem, żeby napędzić jej strachu. — Widzisz?
Po czym dotknął się w kroku.
— To ostrze cię tak nie skrzywdzi. — Zaczął wywijać jej skalpelem przed oczami. — To natomiast bardzo. Może ci oszpecić piękną buźkę na całe życie. Ja nie żartuję, koleżanko.
Rozpiął rozporek, przystawił Marianne Riley skalpel do szyi, ale jej nie drasnął. Zadarł jej spódnicę, ściągnął niebieskie majtki.
— Chyba widzisz, że nie chcę cię pociąć? — spytał.
— Nie wiem.
Ledwo zdobyła się na te dwa słowa.
— Słowo honoru, Marianne.
Po czym wszedł w studentkę powoli, żeby jej nie zabolało. Wiedział, że długo nie może zabawić, ale żal mu było opuszczać ciasne wnętrze jej ud. Psiakrew, już nigdy więcej nie zobaczę Marianne, Marianne.
Przynajmniej miała na tyle rozumu, żeby nie krzyczeć ani nie kopać go kolanami i nie wprawiać w ruch paznokci. Kiedy skończył, pokazał jej kilka zdjęć, które nosił przy sobie. Chciał, żeby zrozumiała swoją sytuację, żeby nie było niedomówień.
— Przyjrzyj się uważnie tym zdjęciom, Marianne. Sam je zrobiłem. I nie waż się pisnąć słówka o dzisiejszym wieczorze. Nikomu, zwłaszcza policji. Zrozumiałaś?
Pokiwała głową, nie patrząc na niego.
— Czekam na odpowiedź, panienko. Musisz na mnie spojrzeć, nawet jeśli ci to sprawia ból.
— Zrozumiałam — powiedziała. — Nigdy nikomu nie powiem.
— Patrz na mnie.
Spotkali się wzrokiem. W jej oczach nastąpiła niesłychana zmiana. Teraz dojrzał w nich strach i nienawiść, co zawsze sprawiało mu przyjemność. Długo by o tym mówić dlaczego. Wiązało się to z dzieciństwem na Brooklynie, stosunkami z ojcem, które wołał zachować dla siebie.
— Brawo. Może się zdziwisz, ale przypadłaś mi do gustu. Zapadłaś w serce. Żegnaj, Marianne, Marianne.
Przed wyjściem z toalety przetrząsnął jej torebkę, wyjął portfel.
— To moja polisa ubezpieczeniowa — powiedział. — I nikomu ani słowa.
Otworzył drzwi i wyszedł. Rozdygotana Marianne Riley osunęła się podłogę. Nigdy nie zapomni tej sceny, a zwłaszcza makabrycznych zdjęć.
— Kto to tak wcześnie wstał? Coś podobnego, nie wierzę własnym oczom. Czyżby to Damon Cross? I Janelle Cross?
Nana przychodziła w dni powszednie codziennie rano punktualnie o wpół do siódmej, żeby zająć się dziećmi. Kiedy wkraczała kuchennymi drzwiami, karmiłem właśnie Damona owsianką, a Maria odbijała Jannie. Biedna, chora Jannie znów się zanosiła płaczem.
— W dodatku dzieci nie spały pół nocy — powiedziałem babci, celując kopiastą łyżką płatków owsianych do wykręcającej się buzi Damona.
— Przecież Damon już umie jeść sam — ofuknęła mnie, odkładając torbę na blat kuchenny.
Najwyraźniej przyniosła gorące ciasteczka i —jedna wielka pychota! — dżem brzoskwiniowy domowej roboty. Do tego zestaw książek na cały dzień. Blueberries for Sal, The Gift of the Magi, Goodnight Moon.
— Babcia twierdzi, że potrafisz jeść sam, kolego — zwróciłem się do Damona. — Czyli mnie nabierasz?
— Damon, weź łyżkę — poleciła Nana.
Mój syn oczywiście posłuchał. Nikt nie śmie się sprzeciwiać babci.
— Niech cię licho! — przekląłem ją i wziąłem ciastko. Chwalić Boga, gorące jak z pieca. Ugryzłem, niebo w gębie. — Niech Bóg cię błogosławi, dobra kobieto.
— Babciu, Alex ostatnio nie słucha, co do niego mówię — wtrąciła Maria. — Zanadto jest zaprzątnięty śledztwami w sprawie zabójstw. Mówiłam mu, że Damon najczęściej je sam. Poza drobnymi wyjątkami, kiedy karmi ściany i sufit.
Nana pokiwała głową.
— Zawsze je sam. Chyba że chce się zagłodzić. Chciałbyś się zagłodzić, Damonku? Prawda, że nie, kochanie?
Maria zaczęła szykować dokumenty do pracy. Poprzedniego dnia ślęczała nad nimi do północy w kuchni. Była pracownicą socjalną na rzecz miasta, klientelę miała spod ciemnej gwiazdy. Zdjęła fioletowy szal z wieszaka przy drzwiach kuchennych i ulubiony kapelusz pasujący do stroju utrzymanego głównie w tonacji czarno-granatowej.
— Kocham cię, Damon. — Posłała całusa naszemu synkowi. — Kocham cię, Jannie. Mimo ostatniej nocy. — Ucałowała Jannie w oba policzki. Następnie złapała babcię, którą również wycałowała. — I ciebie kocham.
Babcia rozpromieniła się, jak gdyby ktoś ją przedstawił samemu Jezusowi Chrystusowi albo Matce Przenajświętszej.
— Ja też cię kocham, Mario. Jesteś cudem.
— Mnie tu nie ma — odezwałem się ze swojego miejsca warowania przy kuchennych drzwiach.
— My to już wiemy — powiedziała Nana.
Nie pozostawało mi nic innego, jak przed wyjściem do pracy wycałować i wy ściskać całą rodzinę, zapewniając kolejno wszystkich o swojej miłości. Wypadło to zapewne ckliwie, ale przejmująco. Niech szlag trafi wszystkich, którzy uważają, że zabieganej, udręczonej codziennością rodziny nie stać na zabawę i miłość. I jednego, i drugiego mieliśmy pod dostatkiem.
— Pa, pa, kochamy was — żegnałem się chórem wraz z Marią, bo razem wychodziliśmy z domu.
Odwiozłem Marię, tak jak codziennie rano, do pracy na osiedlu mieszkaniowym Potomac Gardens. Znajdowało się o kwadrans drogi od Fourth Street, co dało nam trochę czasu sam na sam.
Jechaliśmy czarnym porsche, który niezbicie dowodził, że przez ostatnie trzy lata prywatnej praktyki w charakterze psychoterapeuty zarobiłem trochę kasy, zanim przyjąłem cały etat w waszyngtońskiej policji. Maria jeździła białą toyotą corollą, którą niespecjalnie lubiłem, ale moja żona miała do niej słabość.
Kiedy tamtego ranka jechaliśmy razem G Street, Maria wydawała mi się nieobecna.
— Nic ci nie jest? — spytałem.
Roześmiała się i puściła oko.
— Trochę jestem zmęczona. Zważywszy na okoliczności, nawet nieźle się czuję. Myślałam właśnie o sprawie, w której udzielałam konsultacji z polecenia Marii Pugatch. W toalecie męskiej w barze przy M Street zgwałcono studentkę z Uniwersytetu George’a Washingtona.
Spochmurniałem i pokiwałem głową.
— Kolejna studentka?
— Ona wszystkiemu przeczy, w ogóle niewiele mówi.
Wytrzeszczyłem ze zdziwienia oczy.
— Może znała gwałciciela? A może wykorzystał ją wykładowca?
— Alex, dziewczyna wszystkiemu zaprzecza. Zaklina się, że nie zna tego człowieka.
— Wierzysz jej?
— Raczej tak. Na ogół ufam ludziom. Wygląda mi na sympatyczną, wiarygodną dziewczynę.
Nie chciałem wtykać nosa w sprawy Marii. Nie wtrącaliśmy się nawzajem do swoich prac, a w każdym razie bardzo się staraliśmy.
— Oczekujesz ode mnie pomocy? — spytałem.
Maria potrząsnęła głową.
— Przecież jesteś zajęty. Dziś jeszcze raz porozmawiam z Marianne. Może się trochę otworzy.
Chwilę potem zajechałem pod osiedle Potomac Gardens na G Street, między Thirteenth a Perm. Maria zgłosiła się tam na ochotnika, zostawiwszy dużo łatwiejszą i bardziej pewną posadę w Georgetown. Wzięła tę pracę chyba dlatego, że sama mieszkała w Gardens aż do osiemnastego roku życia, dopóki nie wyjechała na studia na Uniwersytecie Villanova.
— Pocałuj mnie — poprosiła Maria. — Marzę o pocałunku. Ale prawdziwym, a nie żadnym cmokaniu w policzek. Pocałuj mnie jak facet.
Nachyliłem się, pocałowałem ją, raz i drugi. Trochę się poprzytulaliśmy na przednim siedzeniu. Nie odstępowała mnie myśl, jak bardzo kocham swoją żonę i jakim jestem szczęściarzem, że ją mam. A co najważniejsze, wiedziałem, że Maria czuje to samo do mnie.
— Muszę już biec — przerwała nasze pieszczoty i wyskoczyła z samochodu. Ale włożyła jeszcze głowę do środka.
— Nie wiem, czy to po mnie widać, ale jestem szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa.
I znów puściła do mnie perskie oko.
Patrzyłem, jak idzie do góry stromymi kamiennymi schodami apartamentowca, w którym pracowała. Żal ścisnął mi serce, podobnie jak niemal codziennie rano.
Ciekawe, czy się odwróci, żeby sprawdzić, czy już odjechałem. I rzeczywiście — zobaczyła, że jeszcze tam stoję, uśmiechnęła się i pomachała jak szalona, w każdym razie szaleńczo zakochana. Po czym zniknęła w środku.
Chociaż powtarzaliśmy ten rytuał codziennie rano, nigdy mi się nie znudził. Zwłaszcza urzekało mnie perskie oko Marii. „Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał jak ja”.
Nie wątpiłem ani przez chwilę.
Byłem wtedy wziętym detektywem — stale w biegu, stale w akcji, stale na dobrym tropie. Zacząłem już zatem zgarniać coś więcej niż tylko należną mi dolę z co trudniejszych, prestiżowych spraw. Ta ostatnia niestety do nich nie należała.
Zdaniem policji waszyngtońskiej włoska mafia nigdy nie działała na terenie Waszyngtonu na większą skalę, zapewne na mocy umów zawartych z agencjami takimi jak FBI i CIA. Niedawno jednak pięć Rodzin spotkało się w Nowym Jorku i ustaliło, że zacznie robić interesy w Waszyngtonie, Baltimore i częściowo na obszarze Wirginii. Nic dziwnego, że bossowie miejscowego świata przestępczego nie przyjęli tej wiadomości z zachwytem, zwłaszcza Azjaci, którzy trzęśli handlem kokainą i heroiną.
Przed tygodniem chiński suzeren narkotykowy nazwiskiem Jiang An-Lo zgładził dwóch emisariuszy włoskiej mafii. Zły krok. Podobno nowojorska mafia w odwecie wysłała swojego głównego płatnego zabójcę czy nawet całą ekipę, żeby rozprawiła się z Jiangiem.
Dowiedziałem się tego podczas godzinnej konferencji na komendzie głównej policji. Teraz jechałem z Johnem Sampsonem do biura Jianga An-Lo, bliźniaka u zbiegu Eighteenth i M Street w dzielnicy Northeast. Stanowiliśmy jedną z dwóch ekip śledczych przydzielonych do porannego nadzoru, który nazwaliśmy „Inwigilacją gnid”.
Zaparkowaliśmy między Nineteenth a Twentieth i ustawiliśmy się na czatach. Jiang An-Lo mieszkał w spłowiałym żółtym domu obłażącym z farby. Z zewnątrz prezentował się obskurnie. Na podwórku walały się sterty śmieci, jak gdyby wysypywały się z rogu obfitości. Większość okien była zabita deskami, dyktą albo blachą. Mimo to Jiang An-Lo cieszył się w narkobiznesie wielką estymą.
Skuszeni ładną pogodą okoliczni mieszkańcy wybrali się na spacer bądź wylegli na ganki.
— W czym siedzi banda Jianga? Ecstasy, heroina? — zapytał Sampson.
— Dorzuć jeszcze PCP. Dystrybucja hula po całym Wschodnim Wybrzeżu, od Waszyngtonu przez Filadelfię i Atlantę po Nowy Jork. Zyski są niebagatelne, dlatego Włosi chcą przejąć interes. Co sądzisz o awansie Louisa Frencha do Biura?
— Nie znam człowieka. Ale skoro dostał awans, widocznie nie nadaje się do tej roboty.
Roześmiałem się z trafności dowcipu Sampsona, po czym obaj skuliliśmy się, żeby czekać w przyczajeniu na ekipę zabójców mafii, którzy mieli zdjąć Jianga An-Lo. To znaczy jeśli dostaliśmy prawdziwe informacje.
— Wiemy coś o tym zabójcy? — spytał Sampson.
— Podobno Irlandczyk — odparłem i spojrzałem na Johna w oczekiwaniu na jego reakcję.
Sampson wytrzeszczył oczy, odwrócił się do mnie.
— I pracuje dla mafii? Jak to możliwe?
— Słyszałem, że jest dobry, a przy tym szurnięty. Ma ksywę „Rzeźnik”.
Tymczasem na jezdnię M Street wszedł przygarbiony starszy pan. Spoglądał to w prawo, to w lewo. Zaciągał się powoli papierosem. Na przejściu spotkał białego kościstego mężczyznę, który szedł z aluminiową laską zawieszoną przy łokciu. Obaj łazędzy przywitali się poważnym skinieniem głowy na środku jezdni.
— Niezłe typy, nie ma co — skomentował Sampson z uśmiechem. — My też kiedyś stworzymy taką parę.
— Może. Jeśli nam szczęście dopisze.
I wtedy Jiang An-Lo postanowił ukazać się tego dnia publicznie po raz pierwszy.
Jiang był tyczkowatym, żeby nie powiedzieć wymizerowanym mężczyzną. Miał rzadką czarną kozią bródkę, długą na co najmniej piętnaście centymetrów.
Ów baron narkotykowy uchodził za człowieka przebiegłego, walecznego i okrutnego, często niepotrzebnie, ale najwyraźniej traktował wszystko jak jedną wielką, niebezpieczną grę. Wychował się na ulicach Szanghaju, stamtąd przeprowadził się do Hongkongu, następnie do Bagdadu, wreszcie do Waszyngtonu, gdzie trząsł kilkoma dzielnicami niczym chiński cesarz nowego świata.
Rozejrzałem się po M Street, szukając zapowiedzi kłopotów. Dwaj ochroniarze Jianga byli w pogotowiu. Ciekawe, czy ktoś dał im cynk, a jeśli tak, to kto? Czyżby ktoś z policji? Nie wykluczałem takiej ewentualności.
Zastanawiałem się, jak dobry jest ten irlandzki zabójca.
— Ochroniarze już nas wypatrzyli? — zapytał Sampson.
— Tak mi się zdaje, John. Jesteśmy tu głównie po to, żeby odstraszać.
— A zabójca też nas widział?
— Jeżeli tu jest. Jeżeli jest coś wart. Jeżeli naprawdę jest płatnym zabójcą, to pewnie też nas widział.
Kiedy Jiang An-Lo znajdował się w pół drogi do lśniącego czarnego mercedesa zaparkowanego na ulicy, w M Street skręcił inny samochód, buick lesabre. Przyspieszył z rykiem silnika i piskiem opon palonych o krawężnik.
W mgnieniu oka ochroniarze Jianga odwrócili się w stronę nadjeżdżającego samochodu. Wyciągnęli broń. Sampson i ja pchnęliśmy z impetem drzwi od środka.
— Żeby odstraszać... akurat — mruknął.
Jiang zawahał się tylko chwilę. W paru susach, jakby usiłował biec w spódnicy do kostek, zawrócił w stronę szeregowca, z którego właśnie wyszedł. Całkiem słusznie uznał, że jeśli nie zawróci i będzie szedł do mercedesa, znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Wszyscy jednak źle ocenili sytuację. Jiang, ochroniarze, Sampson i ja.
Strzały padły z drugiej strony ulicy, zza pleców dealera.
Trzy donośne strzały z karabinu.
Jiang padł na chodnik i znieruchomiał. Krew tryskała mu z boku głowy jak z kranu. Nie sądziłem, by mógł przeżyć.
Odwróciłem się i spojrzałem na dach kamieniczki połączonej dachami z drugą stroną M Street.
Zobaczyłem blondyna, który zachował się przedziwnie, mianowicie wykonał głęboki ukłon w naszym kierunku. Nie wierzyłem własnym oczom. Ukłon?
Następnie skoczył za ceglany gzyms i znikł nam z oczu.
Ja i Sampson puściliśmy się biegiem przez M Street. Wskoczyliśmy do budynku. Pędem na górę, w mgnieniu oka pokonaliśmy cztery kondygnacje. Ale kiedy dotarliśmy na dach, Strzelca już tam nie było. Ani żywej duszy.
Czyżby Chińczyka załatwił właśnie Rzeźnik, ów irlandzki zabójca? Człowiek mafii przysłany z Nowego Jorku?
Bo któżby inny, do diabła?
Wciąż nie mogłem się otrząsnąć ze sceny, którą przed chwilą zobaczyłem. Zabójca wprawił mnie w zdumienie nie tylko dlatego, że tak łatwo zdjął Jianga An-Lo. Jeszcze bardziej zdziwił mnie ukłon po jego wyczynie.
Rzeżnik bez trudu wmieszał się w snobistyczny tłum studentów na terenie Uniwersytetu George’a Washingtona. Miał na sobie dżinsy i szary wymięty podkoszulek z napisem „Athletic Department”, a pod pachą wyświechtany egzemplarz powieści Isaaca Asimova. Przez całe przedpołudnie wysiadywał na kilku ławkach, zatopiony w lekturze Foundation, i oglądał różne studentki, ale tak naprawdę śledził Marianne, Marianne. Fakt, może i dopadła go drobna obsesja. Żeby miał tylko takie zmartwienia!
Rzeczywiście spodobała mu się ta dziewczyna, dlatego obserwował ją dwadzieścia cztery godziny na dobę. Złamała mu serce, bo po ich rozstaniu rozpuściła język. Był tego pewien, gdyż podsłuchał jej rozmowę z najlepszą przyjaciółką, Cindi, o „doradczyni”, z którą spotkała się kilka dni wcześniej. Potem poszła na drugą sesję do „doradczyni”, mimo jego, Rzeźnika, wyraźnego zakazu i przestrogi.
Błąd, Marianne.
Po zajęciach z pompatycznej osiemnastowiecznej literatury o godzinie dwunastej Marianne, Marianne opuściła teren uniwersytetu, a on trop w trop za nią w grupie około dwudziestu studentów. Od razu zorientował się, że wraca na stancję. Świetny układ.
Może skończyła już na ten dzień albo miała długie okienko między zajęciami. Nieważne. Złamała zasady i musi za to zapłacić.
Kiedy już będzie wiedział, dokąd dziewczyna idzie, tam spuści jej łomot. Jako magistrantka miała prawo mieszkać poza miasteczkiem uniwersyteckim. Razem z młodą Cindi wynajmował niewielką, trzypokojową stancję przy rogu ulic Thirty-ninth i Davis. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze. Wszedł tam bez większego kłopotu. Drzwi frontowe zamykały się na zwykły klucz. Śmieszne.
Musiał zaczekać, postanowił się więc rozgościć. Zdjął buty, rozebrał się. Tak naprawdę nie chciał sobie zapaskudzić ciuchów krwią.
Poczytał książkę w oczekiwaniu na Marianne. Kiedy weszła do pokoju, chwycił ją oburącz od tyłu i przycisnął jej do szyi skalpel.
— Witaj, Marianne, Marianne — wyszeptał. — Czy nie kazałem ci milczeć?
— Nikomu nie powiedziałam — odparła. — Błagam.
— Kłamiesz. Przecież cię uprzedzałem. Nawet ci, kurwa, pokazałem zdjęcia ku przestrodze.
— Przysięgam, że nikomu nie powiedziałam.
— Ja też złożyłem wtedy przysięgę, Marianne. Przysiągłem na oczy matki.
Jednym nagłym pociągnięciem ręki z lewej strony do prawej rozpłatał szyję studentce, a następnie wykonał ten sam ruch w drugą stronę.
Kiedy wiła się na podłodze, dławiąc na śmierć, pstryknął jej kilka zdjęć.
Mistrzowskie, bez dwóch zdań. Bo nigdy nie chciał zapomnieć Marianne, Marianne.
Nazajutrz wieczorem Rzeźnik nadal bawił w Waszyngtonie. Dokładnie wiedział, co sobie myśli Jimmy Kapelusz, lecz Jimmy za bardzo trząsł portkami i dbał o własną skórę, żeby zapytać kumpla, czy ten wie, co robi. Lub dlaczego obaj nadal sterczą w Waszyngtonie.
A on wiedział. Jechał kradzionym chevy caprice z przyciemnianymi szybami przez dzielnicę Southeast, szukając konkretnego domu, bo planował kolejne zabójstwo, a wszystko przez Marianne, Marianne i jej długi język.
Adres miał w głowie. Wydawało mu się, że są już blisko. Jeszcze tylko stuknie jedną osobę i może wiać z Jimmym z Waszyngtonu. Sprawa zamknięta.
— Te ulice przypominają mi naszą dzielnicę — zapiszczał Jimmy Kapelusz z siedzenia pasażera. Silił się na swobodny ton, jakby w ogóle nie przejmował się tym, że kręcą się po Waszyngtonie tak długo po zastrzeleniu Chińczyka.
— Ciekawe dlaczego? — spytał Rzeźnik ironicznie. Dokładnie wiedział, co Jimmy odpowie. Nietrudno mu było przejrzeć myśli kolegi. Szczerze mówiąc, przewidywalność Jimmy’ego Kapelusza przeważnie działała na niego jak balsam.
— Wszystko rozpada się w cholerę, i to na naszych oczach. Tak samo jak na Brooklynie. Dlatego przypomina mi nasze strony. Widzisz tych czarnuchów wystających na co drugim rogu? Kto tu zechce, do pioruna, mieszkać? W takim otoczeniu?
Michael Sullivan uśmiechnął się, ale bez krztyny radości. Kapelusze bywają tępe, czasem wręcz irytujące.
— Jak to kto? Politycy, żeby posprzątać ten cały burdel. Niewiele by ich to kosztowało.
— Och, Mikey, ależ ty masz, cholera, złote serce. Może powinieneś się zająć polityką.
Jimmy Kapelusz pokręcił głową i wyjrzał przez okno. Wiedział, że w rozmowie z Rzeźnikiem nie wolno przeciągać struny.
— Nie zastanawiasz się, co my tu, u diabła, robimy? Nie uważasz, że odbiło mi bardziej niż tym szczwanym lisom z Coney Island? Może chcesz wyskoczyć z wozu, chłoptasiu? Prosto na Union Station, żeby stamtąd złapać pociąg do Nowego Jorku?
Rzeźnik zapytał go z uśmiechem, dlatego Kapelusz uznał, że może się roześmiać. Chociaż z tym facetem nigdy nic nie wiadomo. Tylko w ostatnim roku Sullivan w jego obecności zatłukł ich dwóch wspólnych „kolegów”, jednego kijem baseballowym, drugiego kluczem francuskim. Nie wolno tracić czujności.
— No więc co tu robimy? — spytał. — Skoro powinniśmy już być w Nowym Jorku.
Rzeźnik wzruszył ramionami.
— Szukam domu jednego gliniarza.
Kapelusz przymknął oczy.
— Chryste Panie, tylko nie gliniarza. Po co ci gliniarz? — Naciągnął sobie kapelusz na oczy. — Nie patrz na zło — mruknął.
Rzeźnik wzruszył ramionami, ale go to rozbawiło.
— Zaufaj mi. Czyja cię kiedyś wystawiłem? Czyja kiedyś przegiąłem?
Obaj się roześmieli, bo żart mu się udał. Czy Michael Sullivan kiedykolwiek przegiął? Lepiej byłoby zapytać, czy kiedykolwiek nie przegiął.
Dwadzieścia minut szukali domu, o który chodziło Rzeźnikowi. W końcu znaleźli. Piętrowy domek, niedawno odmalowany, skrzynki z kwiatami w oknach.
— Tu mieszka glina? Niezła chata. Ładnie sobie odpicował.
— No. Ale wiesz, Jimmy, korci mnie, żeby tam wejść i zrobić trochę dymu. Może z pomocą piły. I cyknąć kilka fotek.
Kapelusz się skrzywił.
— Uważasz, że to taki świetny pomysł? Pytam poważnie.
Rzeźnik wzruszył ramionami.
— Przecież widzę, że pytasz poważnie. Czuję, jak mózg ci się przegrzewa od pracy w nadgodzinach.
— Ten gliniarz jakoś się nazywa? — spytał Kapelusz. — Chociaż dla mnie to bez różnicy.
— Właśnie, bez różnicy. Nazywa się Alex Cross.
Rzeźnik zaparkował przecznicę dalej przy Fourth Street, wysiadł z auta i udał się szybkim krokiem do przytulnego domu, w którym gliniarz zajmował mieszkanie na parterze. Bez trudu znalazł właściwy adres. Mafia miała swoje powiązania z FBI. Obiegł budynek, starając się nie rzucać w oczy, chociaż specjalnie się nie przejmował. W takich dzielnicach ludzie nie opowiadają, co widzieli.
Wszystko rozegra się teraz błyskawicznie. Powinni uporać się z tym w kilka sekund. A potem wrócą na Brooklyn, żeby świętować ostatnią robotę i zgarnąć kasę.
Przebiegł, przyczajony, przez gęsty klomb runianki japońskiej rosnącej wokół tylnego ganku, wyprostował się. Wszedł do domu kuchennymi drzwiami, które zajęczały jak ranne zwierzę.
Jak dotąd łatwizna. Bez trudu dostał się do środka. Reszta też pewno pójdzie jak po maśle.
W kuchni nie było żywej duszy.
Czyżby nikogo nie zastał?
I wtedy usłyszał płacz dziecka. Wyjął lugera, wymacał skalpel spoczywający w lewej kieszeni.
Sytuacja rozwijała się po jego myśli. Przy bachorach ludzie tracą czujność. Już zabijał takich kolesiów na Brooklynie i w Queens. Jednego frajera, który zakapował na mafię, pociął na kawałki w jego własnej kuchni, a potem załadował do lodówki jako przestrogę dla innych.
Minął korytarzyk jak cień, bezszelestnie.
Zajrzał do saloniku, a właściwie pokoju rodzinnego czy jak go tam, cholera, zwą.
Takiego widoku się nie spodziewał. Wysoki, przystojny facet zmieniał dwu bachorom pieluchy. Robił to z nie lada wprawą. Sullivan znał się na tym, bo sam przed laty na Brooklynie musiał się zajmować trzema smarkaczami, swoimi braćmi. Zmienił wtedy stosy zafajdanych pieluch.
— Czyżbym miał przyjemność z panią domu? — spytał.
Facet — detektyw Alex Cross — podniósł wzrok, lecz nie przestraszył się intruza. Nawet nie mrugnął okiem na widok Rzeźnika we własnym domu, chociaż powinien doznać wstrząsu, powinien się przerazić. Słowem, facet ma jaja ze spiżu. Nieuzbrojony, przyłapany na zmienianiu pieluch, pokazał charakter, pokazał, ile jest wart.
— Kim pan jest? — spytał inspektor Cross, zupełnie jakby panował nad sytuacją.
Rzeźnik założył ręce, schował pistolet przed dziećmi. Cholera, jak on lubi dzieci. Tylko dorośli robią problemy. Weźmy jego starego, jawny przykład sukinsyna.
— Nie wiesz, po co tu jestem? Nie domyślasz się?
— Może i się domyślam. Pewno jesteś płatnym zabójcą z tamtej akcji. Ale dlaczego tutaj? W moim domu? Tak się nie godzi.
Sullivan wzruszył ramionami.
— Nie godzi? A kto decyduje o tym, co się godzi? Podobno jestem trochę szurnięty. Bo wciąż to słyszę od ludzi. Niewykluczone. A twoim zdaniem? Mówią na mnie Rzeźnik.
Cross pokiwał głową.
— Owszem, słyszałem. Nie zrób krzywdy moim dzieciom. Jestem tu z nimi sam. Ich matka wyszła.
— Niby dlaczego miałbym skrzywdzić dzieci? Albo ciebie przy dzieciach? To nie w moim stylu. Wiesz co? Spadam. Mówiłem, że jestem szurnięty. Miałeś fart. Pa, pa, dzieciaki.
Po czym złożył ukłon, taki sam jak po zastrzeleniu Jianga An-Lo.
Następnie odwrócił się i wyszedł tą samą drogą, którą przyszedł. Niech ten cwany inspektor łamie sobie głowę, o co tu chodzi. Bo w jego szaleństwie zawsze, w każdym posunięciu, była jakaś metoda. Zawsze wiedział, co robi, po co i kiedy.
Tamten wieczór z Rzeźnikiem wstrząsnął mną bardziej niż wszystkie moje wcześniejsze doświadczenia w służbie policyjnej. Zabójca wtargnął pod mój dach. Znalazł się w salonie z moimi dziećmi.
I jak miałem potraktować jego wizytę? Uznać za ostrzeżenie? Ucieszyć się, że żyję? Ale mnie szczęście spotkało! Zabójca oszczędził moją rodzinę. Ale po co w ogóle do mnie przyszedł?
Nazajutrz przeżyłem jeden ze swoich najgorszych dni w policji. Mojego domu pilnował patrol, a mnie wezwano na trzy różne spotkania w sprawie nieudanej akcji z Jiangiem An-Lo. Po raz pierwszy za mojej kadencji zaczęto mówić o przetrzepaniu całego wydziału.
Z powodu tych niezapowiedzianych spotkań, a także dodatkowej papierkowej roboty i stałych obowiązków, wieczorem z opóźnieniem przyjechałem po Marię do Potomac Gardens. Gryzło mnie sumienie. Jeszcze nie przywykłem do tego, że pracuje w takim otoczeniu, zwłaszcza o tej porze. A już zapadł zmrok. I znów była w ciąży.
Dopiero kwadrans po siódmej dotarłem na miejsce. Tym razem Maria nie czekała jak zwykle przed budynkiem.
Zaparkowałem, wysiadłem. Ruszyłem w kierunku jej biura mieszczącego się przy lokalu dozorcy na parterze. Zacząłem biec.
Kiedy zobaczyłem Marię wychodzącą frontowymi drzwiami, wszystko nagle wydało mi się w porządku. Papiery dosłownie wylewały jej się z aktówki, której nie udało się zapiąć. Przed sobą niosła naręcze teczek, które nie zmieściły się do torby.
Mimo że szła tak objuczona, pomachała mi i uśmiechnęła się na mój widok. Prawie nigdy nie gniewała się na mnie za żadne uchybienia, a przecież spóźniłem się ponad pół godziny.
Może zabrzmi to rubasznie albo staroświecko, ale podnieciłem się na jej widok. Zresztą jak zawsze. Zacząłem stawiać Marię i naszą rodzinę na pierwszym miejscu, przed pracą. Dobrze się czułem, kiedy złapałem równowagę i właściwie ustaliłem priorytety.
Maria zawsze bardzo zmysłowo wołała mnie po imieniu.
— Alex, Alex! — krzyknęła i pomachała jedną ręką. Podbiegłem i spotkaliśmy się tuż przed budynkiem. Kilku okolicznych meneli siedzących na murku przed domem odwróciło się w naszą stronę i zaczęło z nas nabijać.
— Witaj, ślicznotko — zawołałem. — Przepraszam za spóźnienie.
— Nie szkodzi. Ja też pracowałam. Ej, Reuben! Zazdrościsz, chico? — krzyknęła do jednego z chłopaków podpierających ścianę.
Roześmiał się i odszczeknął:
— Pobożne życzenia, Mario. Chciałabyś mieć mnie zamiast niego.
— Chyba w twoich marzeniach.
Pocałowaliśmy się, starając się nie robić widowiska w jej miejscu pracy, na oczach meneli, ale pocałunek świadczył o naszym prawdziwym zaangażowaniu. Wziąłem od niej teczki i ruszyliśmy do samochodu.
— Fajnie, że mi nosisz teczkę — zażartowała Maria. — Rozmarzyłam się, Alex.
— Jak chcesz, mogę i ciebie wziąć na ręce.
— Tęskniłam za tobą cały dzień. Chyba bardziej niż zwykle — powiedziała i znów się uśmiechnęła. Wtuliła twarz w moje ramię. — Tak bardzo cię kocham.
Najpierw zawisła bezwładnie w moich ramionach, a dopiero potem usłyszałem strzały. Dwa niezbyt głośne pyknięcia w oddali. Nie widziałem Strzelca ani żadnego znaku. Nie wiedziałem nawet, skąd strzelano.
— Och, Alex — szepnęła, po czym umilkła i znieruchomiała. Nie miałem pojęcia, czy oddycha.
Zanim zdążyłem się zorientować w sytuacji, osunęła się na chodnik. Widziałem tylko, że dostała w pierś albo w brzuch. Z powodu ciemności i szoku trudno mi to było ustalić.
Próbowałem ją osłonić, ale kiedy zobaczyłem, że krew tryska jej z rany, złapałem ją na ręce i puściłem się biegiem.
Cały byłem zbryzgany krwią. Chyba krzyczałem, ale nie wiem dokładnie, co działo się wówczas, gdy już dotarło do mnie, że Maria została postrzelona i że paskudnie to wygląda.
Tuż za mną biegło dwóch meneli, w tym Reuben. Może chcieli pomóc. Ale nie sądziłem, by ktokolwiek mógł teraz pomóc Marii. Bałem się, że niosę martwą żonę.
Szpital Świętego Antoniego znajdował się nieopodal. Biegłem ile sił w nogach, a Maria zwisała mi ciężko w ramionach. Serce mi waliło, krew dudniła w żyłach, głośny huk rozrywał uszy, jakbym znalazł się na dnie lub w środku oceanu, którego fala zaraz zdruzgocze nas oboje i zatopi na ulicach miasta.
Nogi miałem jak z waty. Odmawiały mi posłuszeństwa, dlatego modliłem się, żeby się nie potknąć. Wiedziałem jednak, że mogę się zatrzymać dopiero na oddziale ratunkowym.
Odkąd Maria szepnęła mi na ucho moje imię, już więcej się nie odezwała. Ogarnął mnie strach, może też szok, zacząłem widzieć tunelowo. Wszystko dookoła się rozmazało, straciło realny wymiar.
Wiedziałem tylko, że biegnę.
W końcu na Independence Avenue, niecałą przecznicę dalej, zobaczyłem błyszczący neon ODDZIAŁ RATUNKOWY Szpitala Świętego Antoniego.
Musiałem przepuścić gęsty sznur sunących teraz szybko samochodów. Zacząłem wołać o pomoc. Widziałem szpitalnych sanitariuszy zbitych w gromadkę, zagadanych, ale żaden jeszcze mnie nie zauważył ani nie mógł usłyszeć przez uliczny zgiełk.
Nie miałem wyboru, musiałem wedrzeć się na zatłoczoną jezdnię.
Samochody uskakiwały i lawirowały wokół mnie, jakieś srebrne kombi nawet się zatrzymało. Za kierownicą siedział zdenerwowany ojciec, dzieci z tyłu za nim wyciągały szyje. Nikt nie zatrąbił klaksonem, może kierowcy widzieli Marię w moich ramionach. A może zadziałały strach i rozpacz malujące się na mojej twarzy.
Przepuściły mnie kolejne auta.
Zdążymy, powtarzałem sobie w myślach. Wyszeptałem Marii na ucho:
— Już widać Szpital Świętego Antoniego. Wszystko będzie dobrze, kochanie. Prawie jesteśmy na miejscu. Trzymaj się, zaraz będziemy w szpitalu. Kocham cię.
Kiedy wbiegłem na chodnik, nagle Maria zamrugała i podniosła powieki. Spojrzała mi głęboko w oczy. Najpierw popatrzyła błędnym wzrokiem, lecz po chwili skupiła się na mojej twarzy.
— Jak ja cię kocham, Alex — powiedziała i puściła do mnie to swoje cudowne perskie oko. Zaraz jednak jej oczy zamknęły się po raz ostatni i moja ukochana odeszła ode mnie na zawsze. Chociaż nie odstępowałem jej na krok i ściskałem ją kurczowo w ramionach.
Maria Simpson Cross umarła na moich rękach. Zwierzyłem się z tego tylko Sampsonowi i babci.
Nie chciałem nikomu mówić o naszych ostatnich chwilach razem. Nie chciałem niczyjego współczucia ani wścibstwa. Nie chciałem zaspokajać niczyjego zapotrzebowania na plotki, najświeższe sensacje przekazywane sobie półgłosem. W ciągu wielu miesięcy śledztwa ani razu nie zająknąłem się o tym, co zdarzyło się przed szpitalem. Wszystko rozegrało się wyłącznie między Marią a mną. Do spółki z Sampsonem przesłuchałem setki osób, ale żadna nie doprowadziła nas na trop zabójcy. Wszystkie ślady nagle się urywały. Sprawdziliśmy szalonego zabójcę mafii, ale ustaliliśmy, że poprzedniego dnia wieczorem poleciał do Nowego Jorku. Wyglądało na to, że zaraz po opuszczeniu mojej kuchni wyjechał z Waszyngtonu. FBI przyszło z pomocą, bo zastrzelono żonę gliniarza. Ale zabójcą nie był Rzeźnik.
Nazajutrz po śmierci żony o drugiej nad ranem chodziłem z pistoletem w kaburze po naszym salonie i nosiłem plączącą Janelle na ręku. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że nasza mała córeczka płacze za mamą, która zginęła w nocy przed Szpitalem Świętego Antoniego, gdzie pół roku wcześniej Jannie przyszła na świat.
Nagle łzy trysnęły mi z oczu. W jednej chwili dotarły do mnie zarówno rzeczywistość, jak i nierzeczywistość całej sytuacji. Nie radziłem sobie z tym wszystkim, zwłaszcza z małą córeczką na ręku, której nie potrafiłem uspokoić.
— Już dobrze, kochanie, już dobrze — szeptałem swojej biednej córeczce udręczonej zdradzieckim krupem, która zapewne wołałaby być kołysana w ramionach mamy, a nie w moich. — Już dobrze, Jannie, już dobrze — powtarzałem, mając świadomość, że ją okłamuję. Jakie dobrze? — myślałem. Przecież twoja mama nie żyje. I nigdy jej nie zobaczysz. Ja zresztą też. Moja kochana, cudowna Maria, która nigdy nikogo nie skrzywdziła i którą kochałem nad życie. Tak okrutnie nam ją nagle zabrano, i to bez powodu. Sam Pan Bóg nie zdołałby mi tego wyjaśnić.
Och, Mario, przemawiałem do niej, chodząc po pokoju z dzieckiem na ręku, jak to się mogło stać? Jak ja podołam swoim obowiązkom? Jak je udźwignę bez ciebie? Nie użalam się nad sobą. Po prostu odchodzę od zmysłów. Wezmę się w garść, obiecuję. Ale jeszcze nie dzisiaj.
Wiedziałem, że Maria mi nie odpowie, ale bardzo dodawało mi otuchy wyobrażenie, że mogłaby się odezwać albo przynajmniej mnie usłyszeć. Wciąż miałem w uszach jej głos, jego ton, wyraźne słowa. Alex, poradzisz sobie, bo bardzo kochasz nasze dzieci.
— Jannie, moje ty biedactwo. Tak bardzo cię kocham — szepnąłem nad mokrą od potu, rozpaloną główką córki.
I wtedy zobaczyłem Nanę.
Stała z założonymi rękami w drzwiach korytarza prowadzącego do dwóch sypialni naszego mieszkania. Najwyraźniej obserwowała mnie od pewnego czasu. Czyżbym mówił do siebie? Nie bardzo się kontrolowałem.
— Obudziłem cię? — zapytałem szeptem całkowicie zbędnym przy głośnym płaczu dziecka.
Nana zachowała spokój, w pełni nad sobą panowała. Została na noc, żeby rano pomóc mi przy dzieciach, ale mimo wczesnej pory przeze mnie i przez Jannie już była na nogach.
— Nie spałam — wyznała. — Myślałam, że powinieneś razem z dziećmi przenieść się teraz do mnie na Fifth Street. Dom jest wystarczająco duży, pomieści nas wszystkich. Lepszego pomysłu nie znajdziemy.
— Pomysłu na co? — spytałem trochę stropiony jej propozycją, tym bardziej że Jannie wyła mi do ucha.
Nana się wyprostowała.
— Przecież muszę ci pomóc przy dzieciach. To jasne jak słońce. I nie ma od tego odwołania. Chcę i muszę.
— Babciu, poradzimy sobie — zapewniłem ją. — Damy sobie radę sami. Tylko chwilę potrwa, zanim się wezmę w garść.
Puściła moje słowa mimo uszu i ciągnęła swoje.
— Przyszłam tu dla ciebie i dla dzieci, Alex. Tak musi teraz być, bez gadania. Nie chcę nic więcej słyszeć na ten temat.
Podeszła, objęła mnie chudymi rękami tak mocno, że nie sądziłbym, by było ją stać na tak silny uścisk.
— Kocham cię nad życie, babciu. Marię też kochałem. Już za nią tęsknię. Dzieci też kocham. Chyba teraz jeszcze bardziej.
Oboje się popłakaliśmy. Ściśle rzecz biorąc, w małym, zagraconym saloniku zanosiliśmy się teraz płaczem wszyscy troje. Nana miała rację co do jednego — nie mogliśmy zostać w tym mieszkaniu. Za dużo wspomnień wiązało się z Marią.
— Daj mi Jannie — poprosiła, a właściwie zażądała. Westchnąłem i przekazałem córkę tej bojowej kobiecie o wzroście niewiele ponad metr pięćdziesiąt, która wychowała mnie od dziesiątego roku życia, odkąd zostałem sierotą.
Nana zaczęła oklepywać Jannie plecy i masować kark, na co mała zdrowo beknęła. Parsknęliśmy śmiechem.
— Damie nie przystoi takie zachowanie, Janelle — szepnęła babcia. — Proszę cię, skończ już te swoje ryki, słyszysz? Skończ ten płacz.
Mała Jannie posłuchała babci, co otworzyło nowy rozdział naszego życia.
Nierozwiązana sprawa
Moja teraźniejszość.
Napisał do mnie psychopata Kyle Craig. Aż coś się we mnie zagotowało. Jak mógł mi wysłać list? List przyszedł dziś do mojego domu na Fifth Street. Z tego co wiedziałem, Kyle siedział w więzieniu o zaostrzonym rygorze we Florence, w stanie Kolorado. Mimo to wyprowadził mnie tym listem z równowagi.
Dosłownie zrobiło mi się niedobrze.
Alex,
bardzo się za Tobą stęskniłem, za naszymi regularnymi rozmowami i w ogóle, dlatego zebrało mi się na pisanie. Szczerze mówiąc, wciąż mnie to wkurza, że chociaż tak dalece nie dorównujesz mi inteligencją i wyobraźnią, złapałeś mnie i tu wsadziłeś. Okoliczności i ostateczny wynik mogłyby mi kazać uwierzyć w boską interwencję, ale tak mnie jeszcze nie otumaniło.
JV każdym razie wiem, że jesteś (bez obrazy) zajętym chłoptasiem, dlatego Cię nie zatrzymuję. Chciałem Cię tylko zawiadomić, że nie przestoję o Tobie myśleć i mam nadzieję
niedługo Cię zobaczyć. Masz to jak w banku. Najpierw zamierzam zabić na Twoich oczach babcię i dzieci. Nie mogę się doczekać, kiedy znów Was wszystkich zobaczę. Przysięgam, dotrzymam słowa.
K.
Przeczytałem list dwa razy, a potem podarłem go na strzępy i próbowałem zrobić dokładnie to, od czego tak mnie odwodził Kyle. Próbowałem wyrzucić go z pamięci.
W każdym razie dokładałem starań.
Przedtem jednak zadzwoniłem do jego zakładu o zaostrzonym rygorze w Kolorado, poinformowałem dyrekcję o tym liście, a przy okazji upewniłem się, że Kyle Craig nadal siedzi w izolatce.
Była sobota, miałem wolne. Czekał mnie dzień z dala od zbrodni i kary. Żadnych psychopatów na horyzoncie, a w każdym razie jeszcze o nich nie wiedziałem.
W tamtym okresie jeździliśmy starą toyotą corollą, niegdyś należącą do Marii. Pominąwszy oczywistą wartość pamiątkową i długowieczność, samochód nie przedstawiał dla mnie żadnych szczególnych zalet. Ani nie miał prezencji, ani nie był zbyt funkcjonalny — brudnobiały lakier na masce i klapie bagażnika upstrzony licznymi plamami jak po ospie. Na ostatnie urodziny dostałem od dzieci dwie naklejki na zderzak: NAWET JEŚLI JADĘ WOLNO, I TAK JESTEM PRZED TOBĄ i MIEJ LITOŚĆ, UKRADNIJ MI TEN WÓZ. Też nie lubiły naszej corolli.
Dlatego w ową piękną, słoneczną sobotę wybrałem się z Jannie, Damonem i małym Alexem, żeby kupić samochód.
Po drodze słuchaliśmy CD z nagraniem Overnight Celebrity w wykonaniu Twisty, a potem All Falls Down Kanye’a Westa. Dzieci przez cały czas się wygłupiały, podsuwając coraz bardziej szalone pomysły, jaki wóz powinniśmy kupić.
Jannie marzył się range rover, o którym z wielu powodów nie mogło być mowy. Damon próbował mnie namówić na motocykl, którym mógłby jeździć dopiero za cztery lata, kiedy przekroczy osiemnastkę. Pomysł wydał mi się na tyle niedorzeczny, że nawet nie raczyłem skomentować. Chyba że odburknięcie uchodzi w tych czasach za odpowiedź.
Mały Alex, nasz Ali, popierał wszystkie modele, bylebym kupił auto czerwone albo jaskrawoniebieskie. Mądry chłopak, można by go posłuchać, pod warunkiem że wykluczymy „czerwony” oraz Jaskrawy”.
Podjechaliśmy do salonu Mercedesa w Arlington w Wirginii, nieopodal naszego domu. Jannie z Damonem oglądali srebrny kabriolet CLK500, a ja z Alim sprawdzałem wygodne przednie siedzenie R350. Szukałem samochodu rodzinnego, dlatego miałem na względzie bezpieczeństwo, wygląd, wartość odsprzedaży. Serce i rozum.
— Podoba mi się — pochwalił Ali. — Bo jest niebieski. Piękny, akurat dla nas.
— Masz świetny gust, kolego — pogratulowałem. — Samochód ma sześć miejsc, i to jakich. A spójrz na ten szklany dach. Pewno ma z półtora metra.
— Piękny — powtórzył Ali.
— Wyciągnij nogi, młody człowieku. Zobacz, ile jest miejsca. To się nazywa samochód!
Sprzedawczyni Laurie Berger nie odstępowała nas ani na krok, chociaż przyznam, że nie wtrącała się ani nie narzucała. Doceniałem jej takt. Chwała firmie Mercedes.
— Ma pan jakieś pytania? — spytała. — Może chciałby pan coś wiedzieć?
— Właściwie to nie. Wystarczy usiąść w R trzysta pięćdziesiąt, żeby zaraz chcieć go kupić.
— Co ułatwia mi zadanie. Mamy jeszcze jeden, w obsydianowej czerni, z popielatą tapicerką. R trzysta pięćdziesiąt określa się mianem samochodu crossover, panie Cross. Bo łączy cechy kombi z samochodem sportowo-użytkowym.
— Właśnie, łączy zalety obu — potwierdziłem i uśmiechnąłem się z sympatią.
W tej samej chwili zadzwonił mój pager. Westchnąłem tak głośno, że ściągnąłem na siebie spojrzenia postronnych osób.
Nie w sobotę! Nie podczas kupowania samochodu. Nie wtedy, kiedy siedzę w pięknym mercedesie R350.
— O raju! — zawołał Ali, wytrzeszczając oczy. — Pager tatusia! — krzyknął głośno do Jannie i Damona na drugim końcu salonu. — Tacie dzwoni pager.
— Zakapowałeś mnie, ty wstrętny mały donosicielu — powiedziałem i pocałowałem go w czubek głowy. Codziennie go tak całuję z pół tuzina razy.
Roześmiał się, klepnął mnie w rękę, a potem zaniósł się jeszcze większym śmiechem. Zawsze chwytał moje żarty. Nic dziwnego, że żyliśmy w takiej komitywie.
Tyle że wiadomość na pagerze zapewne nie wróżyła nic w najmniejszym stopniu zabawnego. Od razu poznałem numer i zrozumiałem, że nie czeka mnie nic dobrego.
Ned Mahoney z jednostki antyterrorystycznej? Czyżby zapraszał mnie na grilla i tańce w Quantico? Niestety, chyba dzwonił po coś innego.
Oddzwoniłem do Neda z komórki.
— Cześć Ned, mówi Alex Cross. Dostałem twoją wiadomość. Z czym dzwonisz?
Ned natychmiast przeszedł do rzeczy.
— Znasz skrzyżowanie Kentucky Avenue z Fifteenth w Southeast?
— Jasne. To niedaleko mojego domu. Ale teraz jestem w Arlington z dzieciakami. Kupujemy nowe auto dla rodziny. Ned, potrafisz wymówić słowo „rodzina”?
— Przyjedź natychmiast na róg Kentucky i Fifteenth. Potrzebna mi jest twoja pomoc, zwłaszcza znajomość okolicy.
Więcej nie mogę powiedzieć przez telefon.
Podał mi jeszcze kilka szczegółów, ale nie wszystkie. Dlaczego? Po co te tajemnice?
O rany, o rany, o rany.
— Natychmiast nie dam rady. Jestem z dzieciakami.
— Przykro mi. Moi ludzie będą tam najpóźniej za dziesięć, piętnaście minut. To nie żarty, Alex. Rozpętało się istne piekło.
Bez wątpienia. Bo co w przeciwnym razie robiłaby jednostka antyterrorystyczna FBI w centrum Waszyngtonu? I po co Ned Mahoney wzywałby mnie w sobotnie popołudnie?
— Co się dzieje? — spytał Ali, wlepiając we mnie spojrzenie.
— Muszę jechać na grilla.
Ale to chyba mnie tam będą przypiekać na ogniu, młody człowieku.
Obiecałem Laurie Berger, że wkrótce zgłoszę się po R350, następnie odwiozłem dzieci do domu. Przez całą drogę milczały, przybite. Ja zresztą też. Większość czasu jechałem za samochodem kombi z naklejką na zderzaku NAJPIERW IRAK, POTEM FRANCJA. Ostatnio bez przerwy widuję tę naklejkę w mieście.
Z odtwarzacza leciały irytująco-ogłuszające dźwięki zespołu Hoobastank, zapanował chaos, zgodnie z faktyczną sytuacją. Byłem ojcem tych dzieci, a musiałem zostawić je z powodu pracy. Nie obchodziło ich, że muszę zarabiać na życie ani że czeka mnie trudne zadanie. Co się, do diabła, działo na rogu Kentucky i Fifteenth? Dlaczego musiało się to zdarzyć właśnie dzisiaj? Fatalna historia!
— Dziękuję za fajną sobotę, tato — powiedziała Jannie, wysiadając z samochodu na Fifth Street. — Będę miała miłe wspomnienie.
Jej nonszalancki ton i sarkazm powstrzymały mnie przed przeprosinami, z którymi nosiłem się w myślach prawie całą drogę o domu.
— Do zobaczenia — pożegnałem się tylko. I dodałem: — Kocham cię.
Bo rzeczywiście bardzo ją kochałem.
— Aha, do zobaczenia. Przy odrobinie szczęścia może w przyszłym tygodniu — docięła mi znów Jannie i zasalutowała gniewnie. Jakby mi ktoś wbił dzidę w serce.
— Przepraszam — powiedziałem w końcu. — Bardzo was przepraszam.
Pojechałem w stronę Kentucky Avenue, gdzie miałem się spotkać z Nedem Mahoneyem i jego dziarską ekipą z jednostki antyterrorystycznej i poznać ową naglącą sprawę.
Okazało się, że nie mogę dojechać nawet w pobliże skrzyżowania. Policja stołeczna odcięła dziesięć przecznic od reszty miasta. Wyglądało to bardzo groźnie.
W końcu wysiadłem i ruszyłem pieszo.
— Co się tu dzieje? Słyszał pan coś? — zapytałem kręcącego się tam mężczyznę, w którym rozpoznałem sprzedawcę z miejscowej piekarni, gdzie kupowałem czasem pączki z marmoladą. Oczywiście nie dla siebie, tylko dla dzieci.
— Jak w psiarni — powiedział. — Rozejrzyj się, brachu. Nic, tylko gliny.
Najwyraźniej nie podejrzewał, że pracowałem dawniej jako inspektor do spraw zabójstw, a teraz przeszedłem do FBI. Pokiwałem głową, chociaż trudno przywyknąć do takiej wrogości i wściekłości, choćby nawet czasami uzasadnionej. „Psy”, „mendy”, jakkolwiek ludzie nas nazywają, narażamy dla nich życie. Najczęściej nie rozumieją, na czym polega nasza praca. Ani nie jesteśmy doskonali, ani za takich się nie uważamy, ale robotę mamy cholernie niebezpieczną.
Zakosztowałbyś choć przez chwilę mojej pracy, piekarzyno, chciałem powiedzieć facetowi, ale ugryzłem się w język. Poszedłem dalej, po raz kolejny przełknąwszy zniewagę, żeby ponownie wcielić się w rolę walecznego rycerza.
Przynajmniej wprawiłem się w bojowy nastrój, zanim w końcu wypatrzyłem Neda Mahoneya. Błysnąłem odznaką FBI, żeby mnie przepuszczono. Wciąż nie wiedziałem, co się tam, do diabła, stało. Wiedziałem tylko, że niezidentyfikowani sprawcy zostali ujęci w laboratorium dealera, gdzie odbywały się produkcja i porcjowanie narkotyków. Nie brzmiało to tak źle, jak się z pozoru wydawało. Gdzie więc był haczyk? Bo gdzieś musiał się kryć.
— Och, jak miło, że wpadłeś — ucieszył się na mój widok Mahoney. — Alex, za nic w świecie nie uwierzysz, co to za smród.
— Założymy się? — zaproponowałem.
— Dziesięć dolców, że w życiu nie widziałeś czegoś takiego. Wyciągaj forsę.
Przybiliśmy zakład, a naprawdę zależało mi, żeby nie przegrać.