Cudza żona i mąż pod łóżkiem - Fiodor Dostojewski - ebook

Cudza żona i mąż pod łóżkiem ebook

Fiodor Dostojewski

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Cudza żona i mąż pod łóżkiem" to krótka, zabawna opowieść o zazdrości, podejrzeniach i absurdalnych sytuacjach, które wynikają z obsesji na punkcie niewierności. Dostojewski pokazuje, jak łatwo można popaść w paranoję, gdy brakuje zaufania, a także ukazuje komiczne skutki ludzkich słabości. Choć to lżejszy utwór w jego dorobku, wciąż można dostrzec w nim elementy głębszej analizy ludzkiej psychiki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 150

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cudza żona i mąż pod łóżkiem

❧☙

I

– Prze­pra­szam, łaskawy panie, pozwól pan zapy­tać…

Prze­cho­dzień drgnął i nieco prze­stra­szony spoj­rzał na jego­mo­ścia w jona­tach, który pod­szedł do niego tak obce­sowo o godzi­nie ósmej wie­czo­rem na ulicy. Wia­domo bowiem, że w Peters­burgu, jeśli jeden jego­mość nagle zagad­nie na ulicy dru­giego, zupeł­nie mu nie­zna­jo­mego, to ten drugi nie­chyb­nie się prze­stra­szy.

A więc i prze­cho­dzień nasz drgnął i nieco się prze­stra­szył.

– Pro­szę wyba­czyć, że prze­stra­szy­łem pana – mówił pan w jona­tach – ale… ja, istot­nie, nie wiem… pan, praw­do­po­dob­nie, wyba­czy pan… widzi pan, jestem tro­chę zde­ner­wo­wany…

Teraz dopiero zauwa­żył młody czło­wiek w płasz­czu, że pan w jona­tach rze­czy­wi­ście był zde­ner­wo­wany. Zmarsz­czona twarz jego dość była blada, głos drżał, myśli, oczy­wi­ście, plą­tały mu się, słowa zacze­piały się o język i widoczne było, że mówiący je musi pod­jąć strasz­liwy wysi­łek, by osta­tecz­nie wykrztu­sić swą pokorną prośbę do może niż­szego stop­niem lub sta­nem roz­mówcy swego, w koniecz­nej potrze­bie zwró­ce­nia się do kogo­kol­wiek ze swą prośbą. W końcu zresztą, prośba ta w każ­dym razie była nie­przy­zwo­ita, nie­so­lidna, dziwna ze strony wła­ści­ciela tak solid­nego futra, tak sza­now­nego, wspa­nia­łego wprost fraka barwy ciem­no­zie­lo­nej i tylu wcale zna­mien­nych ozdób, pstrzą­cych się na nim. Widać było, że wszystko to razem bar­dzo mie­szało samego jego­mo­ścia w jona­tach, tak, że osta­tecz­nie zde­ner­wo­wany do żywego, nie wytrzy­mał, posta­no­wił stłu­mić swe wzbu­rze­nie i grzecz­nie zatrzeć nie­przy­jemne zaj­ście, które sam wywo­łał.

– Wyba­czy pan, że stra­ci­łem pano­wa­nie nad sobą: ale, prawda, pan mnie nie zna… Pro­szę wyba­czyć, że prze­stra­szy­łem pana; roz­my­śli­łem się.

W tym miej­scu z sza­cun­kiem uchy­lił czapki i pobiegł dalej.

– Ależ pozwól pan, panie!

Lecz pan niskiego wzro­stu skrył się już w ciem­no­ściach, zosta­wia­jąc mło­dego czło­wieka w płasz­czu, w zupeł­nym osłu­pie­niu.

„Co za dzi­wak!” – pomy­ślał pan w płasz­czu. Następ­nie, gdy już, jak się patrzy, dość się nadzi­wił i w końcu wyszedł z osłu­pie­nia, przy­po­mniał sobie wła­sne swe sprawy i znowu zaczął prze­cha­dzać się tam i z powro­tem, upo­rczy­wie patrząc na bramę pew­nego domu o nie­skoń­czo­nej ilo­ści pię­ter. Mgła poczęła zapa­dać, młody czło­wiek był z tego zado­wo­lony, bo prze­cha­dza­nie się jego pod­czas mgły nie wpa­dało tak w oczy, choć zresztą tylko jaki-taki doroż­karz, który bez­na­dziej­nie dzień cały tkwił na miej­scu, cze­ka­jąc chęt­nego gościa, mógł był nań zwró­cić uwagę.

– Prze­pra­szam pana!

Prze­cha­dza­jący się znowu drgnął i oto znowu ten sam pan w jona­tach stał przed nim.

– Prze­pra­szam, że ja znowu… – prze­mó­wił tenże – ale pan… jest na pewno czło­wie­kiem szla­chet­nym! Pro­szę nie zwra­cać na mnie uwagi, jako na jed­nostkę w zna­cze­niu towa­rzy­skim: zresztą, ja nie to chcia­łem powie­dzieć; pro­szę wnik­nąć z ludz­kiego sta­no­wi­ska… przed panem, sza­nowny panie, stoi czło­wiek, mający wielką, a uni­żoną prośbę…

– Pro­szę bar­dzo… jeśli tylko będzie w mojej mocy… czego pan sobie życzy?

– Pan pomy­ślał może, że ja potrze­buję pożyczki! – rzekł zagad­kowy jego­mość, wykrzy­wia­jąc usta i zbladł, śmie­jąc się histe­rycz­nie.

– Ależ pro­szę pana.

– Nie, widzę jed­nak, że jestem zbyt natrętny! Prze­pra­szam pana bar­dzo, ja sam sie­bie znieść nie mogę; pro­szę mieć na wzglę­dzie, że, jak pan widzi, jestem mocno roz­draż­niony, obłą­kany pra­wie, pro­szę jed­nak nie sądzić…

– Do rze­czy jed­nak, do rze­czy! – odpo­wie­dział młody czło­wiek zachę­ca­jąco i nie­cier­pli­wie kiw­nął głową.

– A, to tak! Pan, taki młody czło­wiek, wzywa mnie, abym mówił do rze­czy, jak gdy­bym był nie­po­rad­nym mal­cem! Sta­now­czo, jam zmy­sły postra­dał…! Jakże ja się panu teraz przed­sta­wiam w mym poni­że­niu, pro­szę mi szcze­rze powie­dzieć.

Młody czło­wiek zmie­szał się i mil­czał.

– Pozwoli pan, że zapy­tam otwar­cie: czy nie widział pan pew­nej pani? Oto i cała moja prośba! – Wypa­lił w końcu pan w jona­tach…

– Pani?

– Tak, pew­nej pani.

– Ow­szem, widzia­łem… ale wie pan, tyle ich tędy prze­szło…

– Tak, istot­nie – odparł zagad­kowy męż­czy­zna z gorz­kim uśmie­chem. – Bre­dzę, wła­ści­wie nie o to chcia­łem zapy­tać, pan wyba­czy: chcia­łem powie­dzieć, czy pan nie widział pew­nej pani w lisim futerku, w ciem­no­ak­sa­mit­nej kapu­zie z czarną woalką?

– Nie, takiej nie zauwa­ży­łem… nie­stety nie.

– A, w takim razie prze­pra­szam!

Młody czło­wiek chciał jesz­cze o coś zapy­tać, lecz pan w jona­tach znik­nął znowu, i znowu zosta­wił swego cier­pli­wego słu­cha­cza w osłu­pie­niu. „A niech go dia­bli…!” – pomy­ślał młody czło­wiek w płasz­czu, widocz­nie zde­ner­wo­wany.

Ze zło­ścią pod­niósł do góry swój koł­nierz bobrowy i znowu począł się prze­cha­dzać, zacho­wu­jąc wszel­kie ostroż­no­ści, przed bramą wie­lo­pię­tro­wej kamie­nicy. Wście­kał się.

„Cze­muż to ona nie wycho­dzi? – myślał. – Wnet już ósma wybije!”.

Na wieży wybiła ósma godzina.

– Ach, do dia­bła!

– Prze­pra­szam!

– Pro­szę wyba­czyć, że ja tak pana… Ale pan tak jakoś pod­to­czył mi się wprost pod nogi, że prze­stra­szył mnie pan zupeł­nie – prze­mó­wił prze­cha­dza­jący się, marsz­cząc brwi i prze­pra­sza­jąc.

– Ja znowu zwra­cam się do pana. Na pewno muszę się panu wyda­wać dziw­nym, może nawet natręt­nym.

– Bądź pan łaskaw, bez pustych słów, jasno się wyra­zić; wszak nie wiem dotych­czas, czego pan sobie życzy…?

– Pan się śpie­szy? Otóż widzi pan, opo­wiem panu wszystko otwar­cie, bez zby­tecz­nych roz­wle­kło­ści. Cóż robić! Warunki nie­raz zbli­żają ku sobie ludzi, naj­zu­peł­niej róż­nią­cych się cha­rak­te­rami… Ale, widzę, że pan się nie­cier­pliwi, młody czło­wieku… A więc… zresztą, nie wiem doprawdy, jak mam powie­dzieć: ja szu­kam pew­nej pani (sko­rom już posta­no­wił wszystko powie­dzieć). A mia­no­wi­cie, muszę koniecz­nie dowie­dzieć się, dokąd poszła ta pani? Kto ona, sądzę, że nie potrze­buje pan znać jej nazwi­ska, młody czło­wieku.

– No, no, dalej!

– Dalej! Ton, ton, w jakim pan prze­ma­wia! Pan wyba­czy, może ja pana obra­zi­łem, nazy­wa­jąc go mło­dym czło­wie­kiem, wcale jed­nak nie mia­łem zamiaru… sło­wem, jeśli pan chce mi wyświad­czyć wielką przy­sługę, to, jak już powie­dzia­łem: pewna pani, jest to, powiedzmy, pewna przy­zwo­ita pani, z bar­dzo dobrej, zna­nej mi rodziny… Pro­szono mnie… bo widzi pan, ja sam nie mam rodziny…

– No, więc?

– Pro­szę wejść w moje poło­że­nie, młody czło­wieku (ach, znowu! prze­pra­szam; cią­gle nazy­wam pana mło­dym czło­wie­kiem). Tu każda minuta jest droga… Wyobraź pan sobie, ta pani… ale, czy nie mógłby mi pan powie­dzieć, kto w tym domu mieszka?

– Ow­szem… mieszka tu dużo ludzi.

– Tak, pan masz zupełną rację – odpo­wie­dział pan w jona­tach, i uśmiech­nął się lekko z grzecz­no­ści. – Ja sam to czuję, że tro­chę bre­dzę… ale po cóż ten ton z pań­skiej strony? Wszak widzi pan chyba, że ja otwar­cie z serca się przy­znaję do tego, że bre­dzę, i jeśli pan należy do typu ludzi dum­nych, to dość już chyba ma pan mego poni­że­nia… Powia­dam, pewna pani, szla­chetna ze spo­sobu ujmo­wa­nia życia, to jest lekka z tre­ści, prze­pra­szam, pomie­sza­łem. Jak gdy­bym mówił o lite­ra­tu­rze; utarł się komu­nał, że romanse Paula de Cocka są lek­kiej tre­ści, i oto cała bieda… z powodu Paula de Cocka… wła­śnie…

Młody czło­wiek ze współ­czu­ciem popa­trzył na pana w jona­tach, który, widocz­nie do osta­tecz­no­ści zmie­szany, zamilkł, patrzył na niego, bez­myśl­nie się uśmie­cha­jąc, i drżącą ręką bez żad­nego słusz­nego powodu, ujął go za wyłogi płasz­cza.

– Pan zapy­ty­wał, kto tu mieszka? – rzekł młody czło­wiek, tro­chę się cofa­jąc.

– No tak, tu mieszka dużo ludzi, jak pan powie­dział.

– Tu… wia­domo, że tu mieszka także Zofia Asta-fjewna – prze­mó­wił młody czło­wiek szep­tem i jakby z pew­nym ubo­le­wa­niem.

– No, widzi pan, widzi pan! Więc pan wie coś jed­nak, młody czło­wieku?

– Zapew­niam pana, że nic, nic nie wiem… Sądzi­łem, tylko ze zde­ner­wo­wa­nia na pań­skiej twa­rzy.

– Przed chwilą wła­śnie dowie­dzia­łem się od słu­żą­cej, że ona tu uczęsz­cza; pan jed­nak omy­li­łeś się w swych przy­pusz­cze­niach, to jest, ona wcale nie do Zofii Asta­fjewny… ona wcale jej nie zna…

– Nie? No, to prze­pra­szam.

– Widzę, że pana wszystko to nie obcho­dzi, młody panie – rzekł dziwny jego­mość z gorzką iro­nią.

– Słu­chaj pan – rzekł młody czło­wiek, ocią­ga­jąc się. – Co do mnie, istot­nie nie znam powo­dów pań­skiego stanu, ale jeśli się nie mylę, to pana zdra­dzono, niech­że pan powie po pro­stu?

Młody czło­wiek życz­li­wie się uśmiech­nął, doda­jąc ducha.

– Wszak osta­tecz­nie można się wza­jem zro­zu­mieć – dodał, i cała jego postać wiel­ko­dusz­nie oka­zała zamiar ukło­nie­nia się z lekka.

– Zabi­łeś mnie pan swoją otwar­to­ścią! Lecz szcze­rze się panu przy­znaję – tak jest rze­czy­wi­ście… Komuż to się jed­nak nie przy­tra­fiało!… Do głębi wzru­szony jestem pań­skim współ­czu­ciem. Zgo­dzi się pan ze mną, że mię­dzy mło­dymi ludźmi… I choć ja nie jestem już młody, ale, wie pan, przy­zwy­cza­je­nie, kawa­ler­skie życie, mię­dzy kawa­le­rami, wia­domo…

– No, to się wie, to się wie! Ale w czymże ja mogę być panu pomoc­nym?

– Zaraz; zgo­dzi się pan ze mną, że odwie­dzać Zofię Asta­fjewnę… Zresztą, ja nie wiem jesz­cze na pewno, dokąd ta pani poszła; wiem tylko, że ona jest tu, w tym domu; widząc zaś, że pan cho­dzi tam i z powro­tem – a ja sam prze­cha­dza­łem się tędy – myślę sobie… widzi pan, ja cze­kam na tę panią… o, wiem na pewno, że ona jest tu – chciał­bym bar­dzo spo­tkać ją i wyłusz­czyć jej, jak bar­dzo nie­przy­zwo­itą, wprost haniebną jest rze­czą… sło­wem, pan mnie rozu­mie…

– Hm! No?

– Ja nie dla sie­bie to czy­nię; niech pan nie myśli, to jest cudza żona! Mąż czeka tam, na Woznie­sień­skim moście; chce ją zła­pać, ale jesz­cze się namy­śla, jesz­cze nie wie­rzy, jak każdy mąż zresztą… (tu pan w jona­tach chciał się uśmiech­nąć), ja zaś jestem jego przy­ja­cie­lem; przy­zna pan sam, że ja, czło­wiek cie­szący się powszech­nym sza­cun­kiem, nie mogę być tym, za kogo pan mnie ma.

– Natu­ral­nie. No? No?

– Tak więc ja ją łapię, mnie pro­szono o to (biedny mąż!); ale ja wiem, że to bar­dzo chy­tre stwo­rze­nie ta młoda kobieta (zawsze śpi z Pau­lem de Coc­kiem pod poduszką); pewny jestem, że ona wyśliź­nie mi się znowu nie­po­strze­że­nie… Słu­żąca, przy­znam się panu, mówiła mi, że ona tu bywa; ja, jak wariat, zaraz pole­cia­łem, dostaw­szy tę wia­do­mość; chcę ją zła­pać; dawno już podej­rze­wa­łem ją, i dla­tego chcia­łem pana pro­sić, skoro pan już tu cho­dzi… pan – panie – nie wiem…

– No, więc, osta­tecz­nie cze­goż pan sobie życzy?

– Tak… Nie mia­łem dotych­czas zaszczytu poznać pana; nie śmiem narzu­cać się z cie­ka­wo­ścią, z kim mam przy­jem­ność… W każ­dym razie, pozwoli pan, że się zazna­jo­mimy; bar­dzo mi przy­jem­nie…! co za szczę­śliwy traf…!

Drżący jego­mość uści­snął gorąco rękę mło­dego czło­wieka.

– Powi­nie­nem był to uczy­nić na samym początku – dodał. – Lecz zapo­mnia­łem o tym naka­zie przy­zwo­ito­ści!

Mówiąc to, pan w jona­tach nie mógł ustać na miej­scu, roz­glą­dał się z nie­po­ko­jem na wszyst­kie strony, prze­stę­po­wał z nogi na nogę i co chwila, jak tonący, chwy­tał się ręką wyło­gów płasz­cza mło­dego czło­wieka.

– Widzi pan – cią­gnął dalej – chcia­łem zwró­cić się do pana po przy­ja­ciel­sku… pro­szę mi wyba­czyć swo­bodę w moim zacho­wa­niu… chcia­łem pana popro­sić, by pan był łaskaw prze­cha­dzać się zarówno po tej stro­nie, jak i po stro­nie dru­giej tego domu przez prze­cznicę, to jest nie­jako opi­su­jąc kro­kami pod­kowę, ponie­waż z tam­tej strony znaj­duje się druga brama tej kamie­nicy. Ja ze swej strony będę się także prze­cha­dzał tam i z powro­tem obok bramy głów­nej, tak że ona się nam nie wymknie; a ja sam zawsze się oba­wia­łem, że jej nie dostrzegę. Gdy ją pan zoba­czy, pro­szę ją zatrzy­mać i zawo­łać mnie… Ale co też ja mówię! Zwa­rio­wa­łem chyba! Teraz dopiero widzę całą głu­potę i nie­przy­zwo­itość swo­jej pro­po­zy­cji.

– Ależ to drob­nostka! doprawdy!

– Niech mnie pan nie uspra­wie­dli­wia; jestem roz­draż­niony, naprawdę, tracę pano­wa­nie nad sobą, jak ni­gdy! Jak gdy­bym stał przed try­bu­na­łem! Przy­znam się panu nawet – będę uczciwy i szczery wobec pana, młody czło­wieku; ja nawet pana samego mia­łem z początku za kochanka!

– To jest, po pro­stu chce pan wie­dzieć, co ja tu robię?

– Zacny czło­wie­cze, łaskawco sza­nowny, daleki jestem od myśli, że pan jesteś nim; nie splu­ga­wię pana tą myślą, lecz… czy daje mi pan słowo honoru, że pan nie jesteś kochan­kiem…?

– No, dobrze, ma pan słowo honoru, że jestem kochan­kiem, ale nie pań­skiej żony; w prze­ciw­nym razie nie był­bym teraz na ulicy, tylko z nią razem!

– Żony? Kto panu powie­dział, że ja mam żonę, młody czło­wieku? Jestem kawa­le­rem, to jest, ja sam jestem także kochan­kiem…

– Opo­wia­dał mi pan, że mąż… czeka na Woznie­sień­skim moście…

– Prawda, prawda, wymknęło mi się; ale zacho­dzą tu jesz­cze pewne kom­pli­ka­cje! Przy­zna pan, młody czło­wieku, że pewna wro­dzona lek­ko­myśl­ność cha­rak­te­rów, chcia­łem powie­dzieć…

– No, no! Dobrze już, dobrze! Zarę­czam panu, że nie jestem mężem…

– Przy­pu­śćmy. Powia­dam panu otwar­cie, że pocie­sza­jąc pana teraz, pra­gnę tym samem sie­bie uspo­koić i dla­tego w grun­cie rze­czy jestem z panem otwarty; zde­ner­wo­wa­łeś mnie pan i prze­szka­dzasz mi. Przy­rze­kam panu, że zawo­łam, jak pan sobie życzył. Pro­szę pana jed­nak bar­dzo, bądź pan łaskaw teraz ustą­pić mi miej­sca i odda­lić się. Ja także ocze­kuję kogoś.

– Pro­szę, pro­szę pana bar­dzo; już odcho­dzę, sza­nuję namiętną nie­cier­pli­wość serca pań­skiego. Ja to rozu­miem, młody czło­wieku. O, jak ja teraz rozu­miem pana!

– Dobrze, dobrze…

– Do widze­nia…! Zresztą, niech pan daruje, młody czło­wieku, że ja znowu… Nie wiem, jak się mam wyra­zić… Pro­szę mi dać jesz­cze raz uro­czy­ste słowo honoru, że pan nie jesteś kochan­kiem!

– Ach, Boże!

– Jesz­cze tylko jedno, ostat­nie pyta­nie; zna pan nazwi­sko męża pań­skiej… to jest tej, która przed­sta­wia przed­miot pań­skiej…

– Ma się rozu­mieć, że znam; nie jest to pań­skie nazwi­sko i basta!

– A skąd pan wie, jak ja się nazy­wam?

– Słu­chaj pan, idźże już; traci pan czas: ona wymknie się panu tysiąc razy… No, cze­goż pan stoi? Wszak pań­ska cho­dzi w lisim futerku i w kapu­zie, a moja w płasz­czyku w kratkę i w nie­bie­skiej aksa­mit­nej cza­peczce… No, cze­goż pan chce jesz­cze wię­cej?

– W nie­bie­skiej aksa­mit­nej cza­peczce! Ona ma także i płaszcz w kratki i nie­bie­ską cza­peczkę – zawo­łał uprzy­krzony czło­wiek, w mig zawró­ciw­szy z drogi.

– Ach, dia­bli nadali! No, i to się może zda­rzyć. Zresztą, co też ja mówię? Prze­cie moja nie bywa tutaj!

– A gdzież ona bywa, pań­ska?

– Chciałby pan wszystko wie­dzieć; po cóż to panu?

– Przy­znam się, że ja cią­gle…

– Tfu, Boże! Ależ pan wstydu nie masz żad­nego. No, moja ma tu zna­jo­mych, na trze­cim pię­trze, od frontu. No, cze­goż pan chce jesz­cze, żebym nazwał tych ludzi po imie­niu, czy co?

– Boże! I ja tu mam zna­jo­mych na trze­cim pię­trze, od frontu… Jene­rał…

– Jene­rał?!

– Jene­rał. Powiem panu zaraz, który jene­rał: no, jene­rał Pało­wi­cyn.

– Masz tu teraz! Nie, to nie ci zna­jomi moi! (Ach, niech to wszy­scy dia­bli…!).

– Nie ci?

– Nie ci.

Mil­czeli obaj i, nie rozu­mie­jąc, patrzyli wza­jem na sie­bie.

– No cze­goż pan tak na mnie patrzy?! – zawo­łał młody czło­wiek, ze zło­ścią otrzą­sa­jąc się z odrę­twy i zamy­śle­nia.

Drugi pan poru­szył się nie­spo­koj­nie.

– Ja, ja, przy­znam się…

– Nie, pozwól pan, pozwólże pan, teraz będziemy ze sobą mówili rozum­niej. Sprawa obu nas zarówno obcho­dzi. Pro­szę mi wyja­śnić… Kogo pan tam ma?

– To jest, zna­jo­mego?

– Tak, zna­jo­mego…

– A więc widzi pan! Po oczach pań­skich poznaję, że zga­dłem!

– Do dia­ska! Ależ nie, nie u dia­ska! Ślepy pan jesteś, czy co takiego? Prze­cie stoję przed panem, prze­cież nie z nią jestem teraz! Nuże więc! Nuże! Zresztą, obo­jętne mi to, czy powie pan, czy nie!

Młody czło­wiek wście­kły wykrę­cił się dwa razy na obca­sie i mach­nął ręką.

– Ależ ja nic, ja tak sobie. Pro­szę mnie wysłu­chać, gotów jestem wobec pana, jako wobec czło­wieka szla­chet­nego, wszy­ściu­teńko wyznać: Zrazu żona uczęsz­czała tu sama. Spo­krew­niona jest z nimi; niczego więc nie podej­rze­wa­łem; wczo­raj spo­ty­kam jego eks­ce­len­cję: powiada, że od trzech tygo­dni zaj­muje miesz­ka­nie gdzie indziej, a ona… to jest nie żona, tylko cudza żona (na Woznie­sień­skim moście), otóż pani ta mówiła, że miesz­ka­nie po jego eks­ce­len­cji zajął młody czło­wiek, nazwi­skiem Boby­ni­cyn.

– A niech to wszy­scy dia­bli porwą…!

– Łaskawy panie, zro­zu­mie pan, w jakim jestem stra­chu!

– E, do dia­bła! Co mnie to obcho­dzi, że pan jesteś w stra­chu? Ach! Oto tam prze­su­nął się czyjś cień, tam oto…

– Gdzie? Gdzie? Nie zapo­mnij tylko zawo­łać: Iwa­nie Andrze­jo­wi­czu, a zaraz przy­lecę…

– Dobrze, dobrze. Tam do dia­bła! To Iwan Andrze­jo­wicz!!

– Jestem – zawo­łał Iwan Andrze­jo­wicz, zawró­ciw­szy zupeł­nie zdy­szany. – No co? Co? Gdzie?

– Nic, nic. Ja tylko tak… chciał­bym tylko wie­dzieć, jak na imię tej pani?

– Głaf…

– Gła­fira?

– Nie, nie wiem na pewno, czy Gła­fira… prze­pra­szam, nie mogę panu zdra­dzić jej imie­nia.

Mówiąc to, czci­godny pan blady był jak płótno.

– Tak, tak, oczy­wi­ście, nie Gła­fira, i ta się nie nazywa Gła­fira: zresztą, z kimże to ona idzie?

– Gdzie?

– Tam! Niech to wszy­scy dia­bli…!

(Młody czło­wiek nie mógł ustać na miej­scu z wście­kło­ści).

– A widzi pan! Skąd pan wie­dział, że jej na imię Gła­fira?

– Osta­tecz­nie, niech to wszy­scy dia­bli porwą! Jesz­cze i pan mi tu tkwi na karku! A prze­cież, mówił pan, że pań­ska nie nazywa się Gła­fira?

– Łaskawy panie, cóż to za ton!

– Do stu tysięcy dia­błów z tonem teraz! Żona to pań­ska, czy?

– Nie, to jest, ja nie jestem żonaty… W każ­dym jed­nak razie nie posyła się do stu tysięcy dia­błów w nie­szczę­ściu czło­wieka sza­no­wa­nego, powiedzmy god­nego sza­cunku, a w każ­dym razie dobrze wycho­wa­nego. Pan cią­gle wzywa wszyst­kie dia­bły!

– No tak, dia­beł pana bierz! Rozu­mie pan?

– Gniew pana zaśle­pia, więc mil­czę. Boże, któż to?

– Gdzie?

Roz­legł się gwar i śmiech; dwie dziewki wyszły z kamie­nicy; ci oby­dwaj rzu­cili się ku nim.

– A to dopiero! Co pan wyra­bia?

– A pan co?

– To nie oni!

– Aha, to do innej! Dorożka!

– Dokąd panienki?

– W Pokrow­ską dziel­nicę; sia­daj, Haniu, pod­wiozę cię.

– Siądę z tej strony; wio-o! Ale prędko!

Dorożka odje­chała.

– Skąd one wyszły?

– Boże! Boże! Czy nie pójść by nam na górę!

– Do kogo?

– No, do Boby­ni­cyna…

– E, nie, nie trzeba…

– Dla­czego?

– Ja bym poszedł, ale ona wtedy się… wykręci; ja ją znam! Powie, że umyśl­nie przy­szła po to, by mnie z kimś zła­pać, i wszystko na mnie zwali!

– I wie­dzieć, że ona może jest tam! Słu­chaj pan – nie wiem doprawdy, dla­czego by pan nie miał pójść do miesz­ka­nia jene­rała…

– Ależ on się wypro­wa­dził!

– Wszystko jedno, poj­muje pan? Prze­cież ona do nich poszła; no, więc pan także – poj­muje pan? Zrobi pan taką minę, jakby pan nie wie­dział o tym, że jene­rał się wypro­wa­dził, niby to przy­cho­dzi pan do niego po żonę, no, i tak dalej.

– A potem?

– No, a potem przy­ła­pujże pan, kto się nawi­nie, u Boby­ni­cyna. Tfu, do dia­bła, co to za głu…

– A cóż panu do tego, że ja kogoś przy­ła­pię? Widać…

– Cóż i cóż! Łaskawco! Cóż? Pan znowu swoje tak jak przed­tem? Ach, Boże! Boże! Wstydź się pan, śmieszny czło­wie­cze, głupi czło­wie­cze!

– Że też to pana tak zaj­muje, to dziwne? Chce się pan dowie­dzieć…

– Co! Dowie­dzieć? Cze­goż? Idźże pan do dia­bła, nic teraz po panu! Ja sam pójdę, ustąp się pan, idź precz, pil­nuj pan, lataj pan tam, no!

– Panie łaskawy, pan się zapo­mina! – W roz­pa­czy zawo­łał jego­mość w jona­tach.

– No i cóż? No i cóż, że się zapo­mi­nam? – odparł młody czło­wiek, zaci­snąw­szy zęby i wście­kły pod­szedł ku panu w jona­tach. – No i cóż? Przed kim to ja się zapo­mi­nam?! – wrza­snął, ści­ska­jąc pię­ści.

– Ależ panie łaskawy, za pozwo­le­niem…

– No, kim pan jesteś, wobec kogo to ja się zapo­mi­nam? Jaka jest pań­ska god­ność?

– Nie wiem doprawdy, co to takiego, młody czło­wieku; na co panu mego nazwi­ska…! Nie mogę go wyja­wić… Raczej już pójdę tam razem z panem. Chodźmy, ja się nie cofnę, że zasłu­guję na tro­chę grzecz­niej­sze trak­to­wa­nie! Ni­gdy nie należy tra­cić rów­no­wagi ducha, i jeśli pan jesteś czymś pode­ner­wo­wany, domy­ślam się czym, to w każ­dym, razie nie trzeba się zapo­mi­nać… Pan jesteś jesz­cze bar­dzo, bar­dzo mło­dym czło­wie­kiem…!

– Co mi tam do tego, żeś pan stary! Nie widział nikt! Ustąp się pan precz, czego pan tu lata?

– Ja stary! Dla­czego, jaki ja stary? Chyba co się tyczy sta­no­wi­ska… Ja nie latam…

– Widać, widać, Idźże pan już precz…

– Nie, już razem będziemy; pan mi nie może zaka­zać; ja także jestem wmie­szany; ja będę z panem razem…

– No, to ciszej się pan zacho­wuj, cicho, mil­czeć…!

Obaj weszli do sieni i stą­pali po scho­dach na trze­cie pię­tro; było cał­kiem ciemno.

– Zatrzy­maj się pan! Ma pan zapałki?

– Zapałki? Jakie zapałki?

– Cygara pan pali?

– A, zapałki, zapałki! Mam, rozu­mie się, zaraz, cze­kajże pan…

Pan w jona­tach począł szu­kać po kie­sze­niach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki