Cytadela ciemności - Henry Kuttner - ebook

Cytadela ciemności ebook

Henry Kuttner

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Henry Kuttner pod swoim własnym nazwiskiem oraz pod wieloma pseudonimami, sam i wspólnie z żoną - także pisarką C. L. Moore - napisał wiele błyskotliwych i głębokich, zabawnych i dramatycznych powieści, a przede wszystkim opowiadań reprezentujących wszystkie możliwe gatunki fantastyki - fantastykę naukową, fantasy i horror. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (2) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Henry Kuttner

Cytadela ciemności

Strona redakcyjna

wybór

Marek S. Nowowiejski

ilustracja na okładce

Piotr Stanek

redakcja

Piotr Kasprowski

korekta

Aleksandra Grygierczyk

For the Polish edition

Copyright © by Wydawnictwo PiK, Katowice 1992

ISBN 83-85264-12-4

Bielskie Zakłady Graficzne, zam. 2304/92

PRZEKLĘTE NIECH BĘDZIE MIASTO

Oto opowieść o Królu, którą powtarzają: Zanim jeszcze królewskie chorągwie powiewały na wysokich wieżach chaldejskiego Ur, zanim skrzydlaci faraonowie rządzili tajemniczym Egiptem, daleko na wschodzie istniały już potężne imperia. Tam, na rozleglej pustyni znanej jako Kolebka Ludzkości – tak, w samym sercu niezmierzonej Gobi – toczyły się wielkie wojny i wyniosłe pałace wznosiły minarety w purpurowe azjatyckie niebo. Lecz to, o Królu, było dawno temu, w czasach poprzedzających najstarsze legendy; wspaniale Imperium Gobi żyje dziś tylko w marzeniach minstreli i poetów...

Legenda o Sakhmet Przeklętym

1. Bramy wojny

W szarym świetle fałszywego świtu prorok wspiął się na zewnętrzny mur otaczający Sardopolis. Jego broda trzepo­tała na zimnym wietrze. Przed nim na rozległej równinie stały barwne namioty oblegającej armii, ozdobione szkar­łatnym symbolem skrzydlatego, dwunożnego smoka – god­łem wojowniczego króla Cyaxaresa z północy.

Żołnierze gromadzili się już przy katapultach i oblężniczych wieżach. Niewielka grupka zebrała się pod murem, gdzie stał prorok. Urągliwe głosy miotały szyderstwa, ale siwowłosy starzec nie zwracał na nie uwagi. Jego zapadnięte oczy pod śnieżnymi, krzaczastymi brwiami wpatrywały się w dal, gdzie zalesione górskie zbocza roz­pływały się w błękitnej mgiełce.

Cienkim, przenikliwym głosem przemówił:

– Biada, biada Sardopolis! Padnie klejnot Gobi, padnie i zginie marnie, i na zawsze przeminie jego chwała! Zbeszczeszczone będą ołtarze, a ulice spłyną czerwoną krwią. Widzę śmierć dla króla i hańbę dla jego poddanych...

Przez jakiś czas żołnierze pod murem milczeli, ale teraz włócznie uniosły się i szydercze wrzaski zagłuszyły słowa proroka. Brodaty olbrzym ryknął:

– Zejdź do nas, stary koźle! Zgotujemy ci gorące powitanie!

Prorok opuścił wzrok, a krzyki żołdactwa stopniowo za­marły. Starzec przemówił bardzo cicho, ale każde słowo było czyste i ostre jak cios miecza.

– Przejedziecie w triumfie ulicami miasta, a wasz król zasiądzie na srebrnym tronie. Ale z lasów nadejdzie wa­sza zguba, spadnie na was prastara klątwa i nikt nie ujdzie z życiem.. On powróci... ON... który niegdyś tu rządził...

Prorok wzniósł ramiona i spojrzał prosto w czerwone oko wschodzącego słońca.

– Evoe! Evoe!

Potem postąpił dwa kroki do przodu i skoczył. Spadał w dół z rozwianą brodą i rozpostartą szatą, aż dosięgły go wzniesione włócznie i umarł.

Tego dnia bramy Sardopolis padły pod naporem wiel­kich bojowych taranów i ludzie Cyaxaresa wdarli się do miasta niczym fala przypływu, wilki, które mordowały, grabiły i torturowały bez miłosierdzia. Tego dnia strach padł na miasto, a kurz bitewny wzbijał się ponad dachami. Obrońców wyłapywano i bezlitośnie mordowano na uli­cach. Gwałcono kobiety, zabijano dzieci i chwała Sardopo­lis zginęła w odmętach hańby i przerażenia. Ostatnie pro­mienie zachodzącego słońca rozświetliły chorągiew Cyaxaresa ze szkarłatnym smokiem, powiewającą na najwyższej wieży królewskiego pałacu.

Zapalono pochodnie zatknięte w uchwyty i wielka sala rozbłysła czerwoną poświatą, odbijającą się w srebrnym tronie, gdzie zasiadł najeźdźca. Jego czarna broda pokryta była kurzem i krwią, i niewolnicy zmywali z niego brud, kiedy siedział pośród swych ludzi, ogryzając baranią kość. A jednak, pomimo tego brudu i wyszczerbionej, pogiętej zbroi, było coś nieomylnie królewskiego w jego wyglądzie. Cyaxares był królewskim synem, ostatnim z rodu biorącego początek w zamierzchłych wiekach Gobi, kiedy rządzili feudalni baronowie.

Lecz jego twarz była tragiczną ruiną.

Niegdyś gościła na niej duma i szlachetna siła, których ślady wciąż jeszcze przebijały, niczym przez mętną wodę, przez maskę okrucieństwa i występku grubo powlekającą rysy Cyaxaresa. Szare oczy, które zapalały się czerwienią tylko w ogniu walki, spoglądały chłodno i beznamiętnie. Teraz to martwe spojrzenie spoczywało na skrępowanej postaci Chalema, zwyciężonego króla Sardopolis.

W porównaniu z potężnym Cyaxaresem Chalem wyda­wał się wątły; ale pomimo ran stał sztywno wyprostowany, a jego blada twarz nie zdradzała żadnych uczuć.

Dziwaczny kontrast! Marmurowa, ozdobiona gobelina­mi sala tronowa powinna raczej oglądać wesołe parady, a nie takie ponure sceny. Jedyny człowiek, który nie raził w tym otoczeniu, stał obok tronu – smukły, ciemny mło­dzieniec odziany w aksamity i jedwabie, które wyraźnie nie ucierpiały w walce. To był Necho, zaufany króla, a także – jak powiadali niektórzy – jego osobisty demon. Nie wiado­mo było, skąd się wziął, ale niewątpliwie posiadał zły wpływ na króla.

Nieznaczny uśmiech pojawił się na przystojnej twarzy młodzieńca. Necho wygładził swoje ciemne, kędzierzawe włosy, pochylił się niżej i szepnął coś królowi. Ten kiwnął głową, odprawił gestem służebnicę, która namaszczała mu brodę, po czym powiedział krótko:

– Twoja potęga została złamana, Chalemie. Ale okażemy ci miłosierdzie. Złóż wiernopoddańczą przysięgę, a oca­lisz życie.

W odpowiedzi Chalem splunął na marmurowe płyty podłogi.

Dziwny błysk zamigotał w oczach Cyaxaresa. Niemal niedosłyszalnie król mruknął:

– Dzielny człowiek. Zbyt dzielny, żeby umierał...

Jakby wbrew woli odwrócił głowę i napotkał spojrzenie Necho. Ten milczący wzrok przekazywał jakąś wiado­mość, ponieważ Cyaxares sięgnął po długi, zakrwawiony miecz u boku, wstał, zszedł z podwyższenia... i zamachnął się.

Chalem nie zrobił nic, żeby uchylić się od ciosu. Stal rozcięła czaszkę i mózg. Trup osunął się na ziemię, a Cyaxares stał, spoglądając na niego bez wzruszenia. Wyszarp­nął miecz z ciała.

– Rzućcie to ścierwo sępom – rozkazał.

Od pobliskiej grupki więźniów dobiegło gniewne prze­kleństwo. Król odwrócił się szukając wzrokiem człowieka, który ośmielił się przemówić. Skinął ręką.

Dwaj strażnicy wypchnęli do przodu wysokiego, musku­larnego mężczyznę o żółtych włosach i mocnej, choć mło­dej twarzy, teraz pociemniałej z wściekłości. Mężczyzna nie nosił zbroi i jego pierś przecinały liczne rany.

– Kim jesteś? – zapytał Cyaxares ze złowróżbnym spokojem, wciąż trzymając obnażony miecz.

– Jestem książę Raynor, syn króla Chalema.

– Szukasz śmierci?

Raynor wzruszył ramionami.

– Dzisiaj już otarłem się o śmierć. Zabij mnie, jeśli chcesz. I tak zarżnąłem z tuzin twoich wilków. Zawsze to jakaś pociecha.

Za plecami króla rozległ się szelest jedwabi, wywołany lekkim poruszeniem Necho. Ukryte wśród zmierzwionej brody wargi króla skrzywiły się. Jego twarz nagle stała się znowu twarda i okrutna.

– Czyżby? A więc zanim zajdzie następne słońce, bę­dziesz czołgał się u moich stóp. – Skinął ręką. – Na pew­no pod tym pałacem są lochy tortur. Sudrach!

Krępy, odziany w skóry mężczyzna wystąpił do przodu i zasalutował.

– Słyszałeś moje życzenie. Wykonaj je.

– Jeśli przyczołgam się do twoich stóp – cicho powie­dział Raynor – to podetnę ci ścięgna, opasły wieprzu.

Król zasapał gniewnie. Bez słowa skinął na Sudracha. Oprawca poszedł za Raynorem, którego wyprowadzono z komnaty. Cyaxares znowu usiadł na tronie i zadumał się na chwilę, póki niewolnik nie przyniósł mu wina w poz­łacanym kielichu.

Ale trunek nie zdołał rozproszyć ponurego nastroju kró­la. Wreszcie Cyaxares wstał i podszedł do komnat poprze­dniego władcy, których najeźdźcy nie śmieli splądrować ze strachu przed gniewem swojego pana. Nad jedwabnym ło­żem wisiał lśniący sztandar – szkarłatny smok z rozpostar­tymi skrzydłami i sztywno uniesionym kolczastym ogo­nem. Cyaxares w milczeniu przyglądał mu się przez jakiś czas.

Nie odwrócił się, kiedy usłyszał miękki głos Necho. Młodzieniec powiedział:

– Jeszcze raz smok zwyciężył.

– Tak – odparł tępo Cyaxares. – Jeszcze raz czarna hańba i występek zatriumfowały. To był zły dzień, kiedy cię spotkałem, Necho.

Rozległ się cichy śmiech.

– A przecież wezwałeś mnie, o ile pamiętasz. Tam u siebie było mi całkiem dobrze, póki mnie nie przywoła­łeś.

Król wzdrygnął się mimo woli.

– Wołałbym, żeby Isztar poraziła mnie piorunem tam­tej nocy.

– Isztar? Teraz czcisz innego boga.

Cyaxares obrócił się gwałtownie i wyszczerzył zęby.

– Necho, nie doprowadzaj mnie do ostateczności! Wciąż jeszcze mam władzę...

– Masz całkowitą władzę – odparł niski głos. – Tak jak chciałeś.

Przez kilka uderzeń serca król nie odpowiadał. Potem wyszeptał:

– Ja pierwszy okryłem hańbą nasz królewski ród. Kie­dy zostałem ukoronowany, poprzysiągłem na groby moich przodków, że pozostanę wierny ich pamięci. Przez pewien czas dotrzymywałem tych ślubów. Rządziłem dobrze i sprawiedliwie...

– I szukałeś mądrości.

– Tak. Nie byłem zadowolony. Pragnąłem rozsławić imię i dlatego wezwałem czarnoksiężnika... Bleysa z Czar­nego Stawu.

– Bleys – mruknął Necho. – Nawet sporo umiał. A jednak... nie żyje.

Oddech króla stał się nierówny.

– Wiem. Zamordowałem go... na twój rozkaz. A ty pokazałeś mi, co się z nim stało później.

– Bleys nie jest teraz szczęśliwy – powiedział Necho łagodnie. – Służył temu samemu panu co ty. I dlatego... – cichy głos nabrał mocy. – I dlatego żyj! Ponieważ na mocy naszego układu dam ci całą władzę nad ziemią, piękne ko­biety i skarby przekraczające wyobraźnię. Ale kiedy umrzesz – będziesz mi służył!

Król stał milcząc i tylko żyły nabrzmiały na jego śnia­dym czole. Nagle z ochrypłym, nieartykułowanym prze­kleństwem wyszarpnął miecz z pochwy. Jasna stal śmignęła w powietrzu – i odskoczyła ze szczękiem. Przez ramię króla i przez całe ciało przebiegł lodowaty dreszcz, a jednocześnie w królewskiej komnacie zrobiło się ciemniej. Płomienie pochodni przygasły. Powietrze było zimne... i szeptało.

Ciemność gęstniała coraz bardziej. Wreszcie wszędzie zaległa głęboka czerń, pośród której stała nieruchoma, jasna postać, promieniująca niesamowitym, nieziemskim świat­łem. Martwą ciszę przeszywały urywane szepty. Ciało Necho rozbłysło jaśniej, oślepiająco. Stał bez ruchu, bez sło­wa, aż wreszcie król skulił się wstrząsany szlochem. Miecz z brzękiem upadł na marmurową posadzkę.

– Nie! – załkał król. – Przez litość... nie!

– On nie ma litości – odparł cichy głos, zimny i zło­wrogi. – Dlatego módl się do mnie, psie, którego zowią królem! Módl się do mnie!

I Cyaxares zaczął się modlić...

2. Krew w mieście

Książę Raynor cierpiał. Leżał rozciągnięty na kole tor­tur, wpatrując się w kamienne, ociekające wilgocią sklepie­nie piwnicy, a oprawca Sudrach rozgrzewał żelazne sztaby w palenisku. Obok stał wielki puchar wina. Od czasu do czasu Sudrach, nucąc pod nosem, sięgał po puchar i hałaś­liwie pociągał łyk trunku.

– Tysiąc sztuk złota, jeśli pomożesz mi uciec – powtó­rzył Raynor bez większej nadziei.

– Na co złoto człowiekowi obdartemu ze skóry? – od­parł Sudrach. – Taki los mnie czeka, jeśli uciekniesz. Poza tym skąd weźmiesz tysiąc sztuk złota?

– Z mojej komnaty – wyjawił Raynor. – Są bezpiecz­nie ukryte.

– Możesz kłamać. W każdym razie i tak powiesz mi, gdzie jest ta skrytka, kiedy wypalę ci oczy. Wówczas zdo­będę złoto – o ile ono istnieje – bez żadnego ryzyka.

Raynor zamiast odpowiedzi szarpnął sznury, które go krępowały. Peta nie ustąpiły. Raynor natężył wszystkie si­ły, aż krew zatętniła mu w skroniach, ale kiedy wreszcie dał za wygraną, ani na krok nie zbliżył się do wolności.

– Niepotrzebnie się męczysz – rzucił Sudrach przez ramię. – Lepiej oszczędzaj siły. Będziesz ich potrzebował, żeby krzyczeć.

Wyjął żelazny pręt z ognia. Jego koniec żarzył się czerwienią. Raynor wpatrywał się w narzędzie tortur z pełną grozy fascynacją. Nieprzyjemny rodzaj śmierci...

Ale kiedy rozżarzony pręt zbliżył się do piersi Raynora, nastąpiła przerwa. Żelazne drzwi otwarły się z rozmachem i stanął w nich wysoki, potężnie umięśniony czarny człowiek. Sudrach odwrócił się, odruchowo podnosząc pręt niczym broń. Potem odprężył się i spojrzał pytająco na przybysza.

– Kim jesteś, u diabła? – warknął.

– Nubijczyk Eblik – odrzekł czarny z ukłonem. – Przynoszę wiadomość od króla. Zgubiłem drogę w tym przeklętym pałacu i dopiero teraz cię znalazłem. Król ma jeszcze dwóch więźniów, których oddaje w twoje ręce.

– Doskonale! – Sudrach zatarł ręce. – Gdzie oni są?

– W tym... – przybysz podszedł bliżej, grzebiąc przy pasie.

Nagle zakrwawiony sztylet błysnął w powietrzu i zagłębił się w ciało. Sudrach wrzasnął, wyrzucił w górę zakrzywione dłonie i powoli zgiął się wpół. Napastnik odskoczył, a Sud­rach osunął się na kamienną podłogę, drgnął nieznacznie i znieruchomiał.

– Bogom niech będą dzięki! – jęknął Raynor. – Ebliku, wierny sługo, przybywasz w samą porę!

Czarna, szkaradna twarz Eblika była zatroskana.

– Pozwól, książę...

Przeciął sznury, które krępowały więźnia.

– To nie było łatwe. Kiedy rozdzielono nas w bitwie, panie, wiedziałem, że Sardopolis padnie. Zamieniłem odzienie z jednym z ludzi Cyaxaresa... którego zabiłem... i czekałem na szansę ucieczki. Tylko przez szczególny traf usłyszałem, że obraziłeś króla i skazano cię na tortury. Więc... – wzruszył ramionami.

Raynor, wreszcie wolny, zeskoczył z koła tortur i rozprostował zesztywniałe mięśnie.

– Czy ucieczka będzie łatwa?

– Zobaczymy. Wielu żołnierzy upiło się lub zasnęło. W każdym razie nie możemy tu zostać.

Dwaj mężczyźni ostrożnie wyśliznęli się na korytarz. Nieopodal leżał martwy strażnik, unurzany we własnej krwi. Minęli go pospiesznie i cicho przekradli się przez pa­łac. Wiele razy musieli kryć się w bocznych korytarzach, żeby ich nie spostrzeżono.

– Gdybym wiedział, gdzie śpi Cyaxares, zaryzykował­bym życie, żeby poderżnąć mu gardło – oświadczył Ray­nor. – Czekaj! Tędy!

Na końcu wąskiego korytarza znajdowały się drzwi, któ­re otwarły się pod naciskiem ręki i ukazały ogród skąpany w blasku księżyca.

– Pamiętam – odezwał się Eblik – tędy wszedłem. Tutaj... – zanurkował w krzaki i wkrótce wynurzył się ponownie, niosąc miecz i ciężki topór wojenny; topór we­pchnął za pas. – Co teraz?

– Przez mur – odparł Raynor i ruszył przodem. Nie­łatwo było wspiąć się na wysoki wał obronny, ale obok rosło rozłożyste drzewo i czepiając się jego gałęzi, dwaj mężczyźni pokonali wreszcie przeszkodę. Kiedy Raynor lekko zeskoczył na ziemię po drugiej stronie muru, usłyszał nagły okrzyk. Rozejrzał się i zobaczył, że biegnie ku niemu gromada ludzi, odzianych w zbroje połyskujące w świetle księżyca. Zaklął cicho.

Eblik już uciekał. Jego długie nogi pokonywały przes­trzeń w zdumiewającym tempie. Raynor pobiegł za nim, chociaż w pierwszym odruchu chciał zostać i przyjąć walkę.

Ale wobec przewagi ludzi Cyaxaresa takie postępowanie oznaczałoby samobójstwo.

Prześladowcy wywrzaskiwali pogróżki za dwójką ucieki­nierów. Zabłysły wydobyte miecze. Raynor chwycił ramię towarzysza, wciągnął go w boczną alejkę i obaj przyspie­szyli biegu, gorączkowo szukając jakiegoś schronienia. To Eblik pięć minut później spostrzegł świątynię. Przebiegając przez zalany krwią, pokryty trupami dziedziniec, wykrzyk­nął pospiesznie jakieś słowo i po chwili obaj zbiegowie wpadli do wnętrza budynku.

Z wysokiego sklepienia zwieszała się złocista kula, błyszcząca słabo w półmroku. To był święty dom Słońca, przybytek największego boga Amona. Eblik bywał tu wcześniej i znał drogę. Poprowadził Raynora obok podartych gobe­linów i poprzewracanych kadzielnic, a potem zatrzymał się przed złocistą zasłoną i nasłuchiwał. Nie było słychać pogoni.

– Dobrze! – powiedział nubijski wojownik. – Mó­wiono mi, że stąd prowadzi sekretne przejście, chociaż nie wiem, gdzie go szukać. Może znajdziemy je wspólnymi si­łami.

Odsunął zasłonę i obaj weszli do sanktuarium boga. Ray­nor bezwiednie wyszeptał przekleństwo i jego brązowe palce zacisnęły się na rękojeści miecza.

Znajdowali się w niewielkiej komnacie o ścianach, suficie i podłodze błękitnych jak letnie niebo. Było tu pusto, tylko na środku stała samotna, wielka, złota kula.

Na lśniącej kuli spoczywał człowiek.

Samotna pochodnia na ścianie rzucała migoczące świat­ło na skręcone, zakrwawione ciało, na siwą brodę splamio­ną krwią. Mężczyzna leżał rozciągnięty na kuli, przybity żelaznymi gwoździami, które przeszywały jego dłonie i sto­py i tkwiły głęboko w złocie.

Obracał siwą głowę z boku na bok, patrząc niewidzącym wzrokiem i tocząc pianę z ust. Zajęczał.

– Wody! Na miłość Amona, kroplę wody!

Usta Raynora zacisnęły się w wąską, białą kreskę. Z pomocą Eblika wyrwał żelazne gwoździe. Umęczony kapłan jęczał i przygryzał okaleczone wargi, ale nie wydał krzyku. Wkrótce zmasakrowane ciało spoczęło na błękitnej podło­dze. Eblik mruknąwszy coś zniknął i po chwili wrócił, nio­sąc kubek, który przysunął do ust umierającego człowieka.

Kapłan pił łapczywie.

– Książę Raynor! – szepnął. – Czy król jest bezpiecz­ny?

Raynor pokrótce opowiedział, co się wydarzyło. Siwa głowa kapłana opadła.

– Podnieście mnie... szybko!

Raynor usłuchał. Kapłan przesunął rękami po złotej kuli i nagle pod dotknięciem jego palców kula pękła na dwie połowy niczym rozcięty owoc. W środku ukazał się otwór. Strome schody prowadziły w dół.

– Ołtarz jest otwarty? Nie widzę dobrze. Zabierzcie mnie na dół. Nie znajdą nas w tej kryjówce.

Raynor zarzucił sobie ciało starca na plecy i bez wahania ruszył w dół po schodach z Eblikiem depczącym mu po piętach. Ołtarz zamknął się za nimi z cichym zgrzytem – lśniąca kula, która zatrzyma i zmyli pogoń. Znaleźli się w absolutnej ciemności. Książę poruszał się ostrożnie, wypróbowywał każdy stopień, zanim przeniósł na niego cię­żar ciała. Wreszcie poczuł pod stopami podłogę.

Powoli pojawiło się słabe światło, niczym pierwsza zapowiedź poranku. Oświetliło pustą kamienną piwnicę, zbudo­waną z topornie ciosanych głazów, dziwnie kontrastującą ze wspaniałym miastem na powierzchni. W jednej ścianie ziała czarna dziura. Na podłodze spoczywała okrągła me­talowa tarcza, wgłębiona pośrodku, a w zagłębieniu leżał odłamek jakiegoś kamienia, przypominającego złotonośny marmur, wielkości połowy dłoni Raynora. Na skorupie wyrzeźbiono symbole, których książę nie rozpoznał, poza jednym – był to starożytny krzyż z pętlą, poświęcony bogu słońca.

Delikatnie położył kapłana na ziemi, ale mimo wszystko ranny jęknął z bólu. Okaleczone ręce zatrzepotały w powiet­rzu.

– Amonie! Wielki Amonie... dajcie mi jeszcze wody!

Eblik usłuchał. Odzyskawszy częściowo siły, kapłan wy­ciągnął rękę i chwycił Raynora za ramię.

– Jesteś silny. To dobrze! Siła będzie ci potrzebna w misji, którą musisz wypełnić.

– Misja?

Palce kapłana zacisnęły się mocniej.

– Tak. Amon cię tutaj sprowadził. Ty będziesz posłań­cem zemsty. Nie ja. Moje chwile są policzone. Uchodzi ze mnie siła...

Milczał przez chwilę, po czym znowu przemówił:

– Chcę ci coś powiedzieć. Czy znasz legendę o założe­niu Sardopolis? Dawno temu pewien straszliwy bóg miał swój ołtarz w tym miejscu i służyli mu wszyscy mieszkańcy lasu... dopóki nie przyszli ci, którzy służą Amonowi. Po­konali i uwięzili leśnego boga, wygnali go do Doliny Ciszy i on tam nadal spoczywa, spętany silnym czarem i pieczęcią Amona. Ale istnieje proroctwo, że pewnego dnia Amon zostanie obalony, a spętany bóg rozerwie okowy i powróci do swoich włości, na ruiny Sardopolis. Dzień proroctwa nadszedł!

Kapłan wyciągnął rękę.

– Wszędzie ciemno. Ale pieczęć powinna tu być... nie ma jej?

– Kawałek marmuru? – zapytał Raynor.

– Tak... ten talizman. Weź go!

Głos kapłana zabrzmiał rozkazująco. Raynor wykonał polecenie.

– Mam go.

– Dobrze. Pilnuj tej rzeczy. Teraz podnieś tarczę.

Niemal z lękiem książę podważył metalową płytę. Okaza­ła się zdumiewająco lekka. Pod spodem nie było nic, tylko wyszczerbiony kamień, nieudolnie rzeźbiony w archaiczne figury i symbole. Kamień... a jednak Raynor skądś wiedział, że ten głaz jest straszliwie stary, że istnieje od zarania czasu.

– Ołtarz leśnego boga – oznajmił kapłan. – On po­wróci tu, kiedy zostanie uwolniony. Musisz iść do Skalne­go Zbójcy i oddać mu talizman. On będzie wiedział, co to znaczy. Amon zostanie pomszczony...

Nagle kapłan poderwał się, wzniósł ramiona i łzy popły­nęły z jego ślepych oczu.

– Ohe! Ohe! – wykrzyknął. – Runęła na wieki świą­tynia Amona! Runęła w proch i pył...

Upadł, jak pada drzewo, zwalił się na kamienie z ramio­nami rozkrzyżowanymi jak w modlitwie. Tak umarł osta­tni kapłan Amona z Gobi.

Raynor zamarł na chwilę. Potem pochylił się nad zwiotczałym ciałem. Krótkie oględziny przekonały go, że kapłan nie żyje. Wzruszył ramionami i wsunął za pas odłamek mar­muru.

– Chyba tam jest wyjście – powiedział, pokazując dziurę w ścianie – chociaż nie wygląda zachęcająco. No cóż, chodźmy.

Wcisnął się w wąski otwór, przeklinając pod nosem, a Eblik ruszył za nim.

3. Skalny Zbójca

Cyaxares powolnymi krokami przemierzał komnatę, gniewnie marszcząc krzaczaste brwi. Raz czy dwa razy jego dłoń zacisnęła się konwulsyjnie na rękojeści miecza, a skrywane cierpienie wyrwało mu z piersi głośny jęk. Ale ani razu nie spojrzał na szkarłatny symbol smoka, wiszący nad łożem.

Podszedł do okna i spojrzał w dół, na miasto. Potem jego wzrok powędrował dalej, poza równinę, w stronę od­ległych, zalesionych gór. Król westchnął ciężko.

– Przyjrzyj się dobrze, Cyaxaresie – przemówił jakiś głos. – Ponieważ stamtąd nadejdzie twoja zguba, jeśli nie zaczniesz szybko działać.

– Czy to ty, Necho? – zapytał ze znużeniem król. – Jakie nowe bezeceństwo mam popełnić?

– Dwaj ludzie wędrują na południe do Doliny Ciszy. Muszą zginąć, zanim tam dojdą.

– Dlaczego? Czy wezwą stamtąd pomocy?

Necho nie odpowiedział od razu. Wreszcie rzekł z waha­niem:

– Bogowie mają własne tajemnice. W Dolinie Ciszy znajduje się coś, co może rozbić w pył całą twoją potęgę i chwałę. Wówczas nawet ja ci nie pomogę. Mogę tylko udzielić ci rady i jeśli mnie posłuchasz... to dobrze. Ale nie mogę, nie wolno mi działać, z przyczyn, których nie po­trzebujesz znać. Wyślij zatem swoich ludzi, rozkaż im do­ścignąć tamtych dwóch i zabić ich... szybko!

– Jak sobie życzysz – odparł król i odwrócił się, żeby wezwać sługę.

***

– Ścigają nas żołnierze – oznajmił Eblik, osłaniając oczy stwardniałą dłonią. Dosiadał długonogiej kasztano­wej klaczy, a Raynor jechał obok na wielkim siwym ruma­ku o czerwonych nozdrzach i płomiennym oku. Książę od­wrócił się w siodle i spojrzał za siebie.

– Na bogów! – mruknął. – Cyaxares wysłał za nami połowę armii. Całe szczęście, że ukradliśmy te wierzchow­ce.

Dwaj uciekinierzy skierowali konie na szczyt niskiego wzgórza ukrytego w lesie. Za nimi, u stóp wzniesienia, le­żała wielka równina i zniszczone miasto Sardopolis; przed nimi wznosiły się postrzępione szczyty, porośnięte dębami, sosnami i jodłami.

Nubijczyk oblizał wyschnięte wargi i powiedział chrap­liwie:

– Czuję w gardle ognie wszystkich piekieł. Wynośmy się z tej dziczy, gdzie nie ma nic do picia oprócz wody.

– Zbójca napoi cię winem... albo krwią – odparł Raynor. – Tak czy owak musimy odnaleźć tego Zbójcę i po­prosić go o pomoc. Kiedyś pewien najemnik wskazał mi drogę.

Uderzył obcasami w boki konia i wierzchowiec ruszył kłusem. Po chwili grzbiet wzgórza zakrył zbiegów przed ludźmi Cyaxaresa. Dwaj jeźdźcy zagłębiali się coraz dalej w leśną głuszę, gdzie żyły wilki, wielkie niedźwiedzie oraz -jak szeptali niektórzy – potworne, wężowate bazyliszki.

Mijali ośnieżone szczyty, które wbijały białe iglice w błę­kit nieba, jechali brzegami głębokich wąwozów, z których dochodził niski, grzmiący huk wodospadów. A za nimi uparcie podążała pogoń, oddział ponurych, groźnych żoł­nierzy, ścigający ich wolno, lecz nieprzerwanie.

Ale Raynor znał niejeden fortel. Trzykrotnie poprowa­dził swego rumaka pod prąd strumienia, a mądre zwierzę ostrożnie wybierało drogę; to znów spuścił lawinę, która zablokowała szlak. Tak więc kiedy dwaj jeźdźcy dotarli do wielkiej, porośniętej trawą kotliny, ludzie Cyaxaresa zostali daleko z tyłu.

Ze wszystkich stron wznosiły się góry. Pośrodku leżała szeroka dolina, gdzie rosły krzewy i zielone zagajniki. Da­leko w przodzie piętrzył się wysoki wał obronny, który w jednym miejsca rozdzielał się, tworząc wąski kanion.

Po prawej stronie nad wąwozem wystrzelała w górę wiel­ka, szara skała, ogromna niczym góra. Nagą kamienną płaszczyznę przecinał kręty szlak wykuty w kamieniu, któ­ry prowadził do zamku stojącego na szczycie. Nawet z tej odległości można było ocenić rozmiary potężnej budowli – kamiennej twierdzy, dziwacznie przystrojonej jaskrawymi, trzepoczącymi chorągwiami i proporcami.

Raynor pokazał zamek.

– On tam mieszka. Skalny Zbójca.

– A tam jest niebezpieczeństwo – odparł Eblik, chwy­tając za wojenny topór. – Patrz!

Z pobliskiej kępy drzew wypadł oddział jeźdźców. W po­południowym słońcu zabłysły wzniesione włócznie, hełmy i tarcze. Jeźdźcy z krzykiem natarli na dwójkę przybyszów. Raynor ujął rękojeść miecza i zawahał się.

– Schowaj broń – rozkazał Eblikowi. – Przybywamy jako przyjaciele.

– Ale czy oni o tym wiedzą? – odparł z powątpiewa­niem Nubijczyk.

Mimo wszystko schował miecz do pochwy i czekał, aż jeźdźcy zbliżą się na kilka kroków. Jeden wysunął się do przodu, wysoki mężczyzna na karym ogierze.

– Czyżby życie wam zbrzydło, że szukacie twierdzy Zbójcy? – zapytał. – A może chcecie wstąpić do niego na służbę?

– Przynosimy wiadomość – wyjaśnił Raynor. – Wia­domość od kapłana Amona.

– My tutaj nie znamy żadnych bogów – warknął tam­ten.

– Ale znacie wojenne rzemiosło, sądząc po waszych wyszczerbionych zbrojach – odparł Raynor. – Sardopolis upadło! Cyaxares zajął miasto i zamordował króla, mo­jego ojca, Chalema z Sardopolis.

Ku jego zdumieniu gromada ryknęła gromkim śmie­chem. Dowódca powiedział:

– Co to ma wspólnego z nami? Nie mamy innego króla oprócz Zbójcy. Ale zaprowadzimy was przed jego oblicze, jeśli taka jest wasza wola. Wstyd byłoby walczyć w dwunastu przeciwko dwóm, a wasze łachmany i tak są niewiele warte.

Eblik nastroszył się jak kogut.

– Na bogów, niewiele wiecie o uprzejmości! Za jednego miedziaka gotów jestem rozłożyć cię na miejscu!

Dowódca z namysłem podrapał się po karku i wyszcze­rzył zęby.

– Możesz spróbować później, jeśli tego chcesz, mój ob­darty samochwało. Ale teraz chodźcie, ponieważ Zbójca jest w zamku, a dziś wieczór wyrusza na wyprawę.

Raynor kiwnął głową i spiął konia ostrogami. Nubijczyk jechał u jego boku. Otoczeni przez ludzi Zbójcy przemie­rzyli dolinę i dotarli do podnóża skały. Potem wspięli się stromą, niebezpieczną ścieżką na urwiste zbocze, przeje­chali zwodzony most i na dziedzińcu zsiedli z koni.

Raynora zaprowadzono przed oblicze Skalnego Zbójcy.

Był to potężny mężczyzna o lśniących, czerwonych policz­kach i szpakowatej brodzie, w koronie zawadiacko prze­krzywionej na splątanych, kędzierzawych włosach. Siedział w wysokiej kamiennej sali przed buzującym ogniem. U jego stóp stała otwarta żelazna szkatuła, z której wyjmował klej­noty, ozdoby i złote łańcuchy godne królewskiego skarbca, oglądał je dokładnie i gęsim piórem zapisywał coś na perga­minie leżącym na kolanach.

Podniósł wzrok i wesołym spojrzeniem zmierzył zarumienioną twarz Raynora pod strzechą żółtych włosów.

– No, Samar, co tam znowu?

– Dwaj obcy. Mają wiadomość dla ciebie... przynaj­mniej tak powiedzieli.

Nagle twarz Zbójcy spoważniała. Pochylił się do przodu, strącając klejnoty z kolan.

– Wiadomość? Jest tylko jedna wiadomość, której mo­gę się spodziewać... mów, ty! Kto cię przysłał?

Raynor śmiało postąpił do przodu. Wyjął zza pasa od­łamek marmuru i podał Zbójcy.

– Kapłan Amona kazał, żebym ci to oddał – oznaj­mił. – Sardopolis padło.

Na jedno uderzenie serca zapanowała cisza. Potem Zbój­ca wziął skorupę i obejrzał ją dokładnie.

– Tak – mruknął. – Więc moje rządy się kończą. Przez długie lata moi przodkowie panowali na tej skale, czekając na wezwanie, które nie nadchodziło. A teraz nadeszło.

Podniósł wzrok.

– Odejdźcie wszyscy, oprócz tych dwóch. A ty, Samar, zaczekaj, powinieneś o tym wiedzieć.

Pozostali wyszli. Zbójca krzyknął za nimi:

– Zawołajcie Delphię!

Odwrócił się i zapatrzył w płomienie.

– Więc ja, Kialeh, muszę wypełnić dawne ślubowanie moich przodków. A najeźdźcy są blisko. No cóż...

Przerwano mu. Weszła dziewczyna z dumnie uniesioną ciemną głową, w wyszczerbionym pancerzu okrywającym smukłe ciało. Podeszła do Zbójcy i rzuciła mu na kolana błyszczący klejnot.

– Czy to jest moja nagroda? – parsknęła. – Bogowie, przecież zdobyłam zamek Ossana niemal w pojedynkę, a dostałam mniej od Samara!

– Jesteś moją córką – spokojnie powiedział Zbójca. – Czy dlatego masz otrzymywać większe przywileje w na­szym wolnym bractwie? Zamilcz i słuchaj.

Raynor z przyjemnością obserwował twarz dziewczyny. Biło z niej piękno, mroczne, dzikie, nieskażone piękno i si­ła, widoczna w mocnym zarysie szczęki oraz w płomien­nym spojrzeniu czarnych oczu. Czarne jak heban kędziory rozpuszczonych włosów spadały na zakute w stal ramiona.

– No? – burknęła dziewczyna. – Już się napatrzyłeś?

– Daj mu spokój – mruknął Zbójca. – Słuchajcie mnie wszyscy. Opowiem wam pewną historię.

Jego głęboki głos nabrał mocy.

– Dawno temu, przed wiekami, był tu barbarzyński kraj. Ludzie czcili leśnego boga zwanego... – jego dłoń szybko uczyniła dziwaczny znak – ...zwanego Pan. Potem z północy przybyli dwaj królowie, bracia, którzy sprowa­dzili tu boga słońca, Amona. Wówczas wybuchła wojna i stal spłynęła krwią. Ale Amon zwyciężył.

Leśny bóg został uwięziony w Dolinie Ciszy, która leży za moim zamkiem. Dwaj królowie zawarli umowę. Jeden miał rządzić w Sardopolis, zaś drugi, młodszy, otrzymał we władanie wielki zamek u wrót Doliny Ciszy i musiał strzec spętanego boga. Dopóki nie nadejdzie wiadomość...

Zbójca zważył w dłoni lśniący kamień.

– Ponieważ istniało proroctwo, że pewnego dnia wła­dza Amona będzie złamana. Przepowiednia mówi, że wów­czas leśny bóg zostanie uwolniony i zemści się na tych, którzy zniszczyli Sardopolis. Przez długie wieki moi przod­kowie strzegli tej skały, a ja, Kialeh, jestem ostatni z rodu. Ach – westchnął. – Wielkie dni przeminęły. Nigdy już Zbójca nie wyruszy, żeby grabić, plądrować i drwić sobie z bogów. Nigdy... co to jest?

Uzbrojony człowiek wpadł do sali. Jego oczy płonęły, twarz miał ściągniętą jak pysk wilka.

– Kialehu! W dolinie jest wojsko!

– Na szejtana! – zaklął Raynor. – Ludzie Cyaxaresa! Ścigali nas...

Dziewczyna, Delphia, odwróciła się gwałtownie.

– Zebrać ludzi! Obejmę dowództwo...

Nagle Zbójca wydał grzmiący ryk.

– Nie! Na wszystkich bogów, z których szydziłem... nie! Czy chcesz mi odebrać moją ostatnią walkę, dziewczy­no? Zbierz twoich ludzi, Samar... ale ja będę dowodził!

Samar skoczył wypełnić rozkazy. Delphia uścisnęła ra­mię ojca.

– Więc będę walczyć razem z tobą.

– Mam dla ciebie inne zadanie. Zaprowadź tych dwóch przez Dolinę Ciszy do miejsca, które znasz. Trzymaj – rzucił księciu marmurową skorupę. – Weź to. Będziesz wiedział, jak tego użyć, kiedy nadejdzie czas.

Potem zniknął za zasłoną z czarnego brokatu.

Raynor z ciekawością przyglądał się dziewczynie. Jej twarz zbladła pod opalenizną, z oczu wyzierał strach. Bez drżenia gotowa była przyjąć krwawą walkę, ale wędrówka przez Dolinę Ciszy oznaczała dla niej coś o wiele gorszego. A jednak powiedziała:

– Chodźmy. Mamy mało czasu.

Wyprowadziła Raynora i Eblika z sali. Przeszli przez za­mek, surowy w swej wspaniałości, po czym dziewczyna za­trzymała się przed gładką kamienną ścianą. Nacisnęła ukrytą sprężynę. Część ściany odsunęła się, odsłaniając mroczne przejście, prowadzące w dół.

Delphia przystanęła na progu i odwróciła się do dwóch mężczyzn.

– Zbierzcie całą odwagę – szepnęła drżącymi usta­mi. – Ponieważ teraz schodzimy do piekła...