Czarne sombrero z orlim piórem - Marek Bahdaj, Adam Bahdaj - ebook

Czarne sombrero z orlim piórem ebook

Marek Bahdaj, Adam Bahdaj

0,0
34,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niepublikowana dotąd powieść Adama Bahdaja!

Czejeni uwięzieni w rezerwacie Agilar pragną jednego – wolności, którą tak trudno wywalczyć, a tak łatwo stracić. Po zrywie i zabiciu pilnujących ich strażników uciekają z rezerwatu.

Pomaga im biały – Ron Hogan, który wkrótce zakochuje się w Czejence Chmurce i zostaje wyznaczony przez radę plemienia do uzgadniania warunków pokoju ze strażnikami oraz odnalezienia skarbu ukrytego przez Indian.

Czy uda mu się odnaleźć skarb? Czy powróci z niebezpiecznej wędrówki, gdy ktoś depcze mu po piętach, a wilki i śnieg utrudniają dotarcie do domu?

To opowieść o Dzikim Zachodzie po wojnie secesyjnej, o Indianach głodujących w rezerwatach, ale i o przyjaźni i miłości, które nie zależą od koloru skóry, plemienia czy wyznawanej wiary.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 399

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Chciałbym wyrazić wdzięczność mojej żonie, która wytrwale słuchała mnie i wspierała podczas pracy nad powieścią.

Marek Bahdaj

Adam Bahdaj, Marek Bahdaj

Czarne sombrero z orlim piórem

© by Adam Bahdaj

© by Marek Bahdaj

© by Wydawnictwo Literatura

Okładka: Katarzyna Kołodziej

Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

Wydanie I, Łódź 2024

ISBN 978-83-8208-797-0

Wydawnictwo Literatura

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630-23-81

www.wydawnictwoliteratura.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Adam Bahdaj

Część pierwsza

Taniec wojenny

I

– Wattson, kiedy dowiedziałeś się, że ten przeklęty skarb Czejenów jest w ich rękach? – Słowa pułkownika Burnby’ego raziły jak pociski. Kapitan wyprężył się.

– W tym samym dniu, panie pułkowniku, kiedy wigilanci wraz z Czejenami rozbili bandę Siwego Eda.

– To pięknie… I kto ci o tym powiedział?

– Niejaki Jonathan Kerr…

– Co to za jeden?

– Człowiek z Florence. Podobno podejrzany o sprzyjanie Siwemu Edowi.

– Gdzie to było?

– Jakieś pięć mil przed Florence. Jechaliśmy z zadaniem okrążenia i zniszczenia silnej grupy Czejenów pod wodzą Czarnego Jelenia.

Pułkownik zerwał się z krzesła. Zdawało się, że rzuci się na podwładnego z pięściami. Zatrzymał się jednak przed nim i cisnął przez zaciśnięte gniewem zęby:

– To jeszcze piękniej! Zamiast ścigać tych śmierdzących dzikusów, szukałeś Rona Hogana.

Kapitan cofnął się o pół kroku. Jego gładko ogolona twarz zapłonęła rumieńcem.

– Pan wybaczy, pułkowniku, ale…

– Czy wiesz, coś zrobił? – przerwał mu Burnby.

– Chciałem się dowiedzieć od Hogana, komu oddał tę skrzynię.

– I zamiast się dowiedzieć, pozwoliłeś mu uciec. A teraz nie mamy ani złota, ani Rona Hogana.

Burnby posłał Wattsonowi pełne złośliwej drwiny spojrzenie. Opuścił na chwilę głowę, jak gdyby sam był przytłoczony niepomyślnymi wiadomościami, lecz wnet wyprostował kark i rzekł niemal szeptem:

– Czy zdajesz sobie sprawę, co ci grozi?

Wattson przygarbił się na chwilę i utkwił wzrok w zakurzonych czubkach butów.

– Dlaczego milczysz? – zapytał jeszcze ciszej zwierzchnik.

– Myślałem, że Hogan jako biały, a do tego Jankes, pomoże nam.

– To tylko tobie coś podobnego mogło przyjść do głowy – rzucił pułkownik nieco głośniej i splótłszy na piersi ręce, jął krążyć wokół stołu. Kapitan jak słonecznik za słońcem obracał się w jego kierunku. Twarz miał purpurową, oczy mętne jak u strofowanego smarkacza. I dyszał ciężko. Nagle pułkownik zatrzymał się przed nim. Chwilę badał go ostrym spojrzeniem.

– I co myślisz teraz zrobić?

– Ścigać Czejenów.

Pułkownik zaśmiał się złośliwie.

– Wspaniały pomysł. Myślisz, że oni na ciebie czekają? Zastanów się, człowieku, co mówisz. Znasz chyba tych dzikusów. Potrafią być przebiegli. Chodzi o to, żeby tymczasem uśpić ich czujność, a dopiero potem…

– Dowiedzieć się, co zrobili ze skarbem, ewentualnie… gdzie go ukryli – dokończył ze służbową gorliwością kapitan.

– Brawo, Wattson. To twoja pierwsza mądra myśl w naszej rozmowie. – Nagle wyprężył się, chwycił kapitana za guzik bluzy. – Masz szczęście, że znam cię od dawna. Gdyby nie twoje zasługi i wojenne odznaczenia, zdegradowałbym cię przed własnym oddziałem. – Pchnął go lekko, okrążył stół i usiadł na krześle. – A teraz słuchaj uważnie. Ty spartaczyłeś tę sprawę i ty ją musisz naprawić.

– W tej chwili, panie pułkowniku! – rzucił niemal służalczo Wattson.

Pułkownik uspokoił go machnięciem ręki.

– Nie gorączkuj się. Musisz się zrehabilitować, dlatego daję ci niezwykle ważne zadanie… – zawiesił głos i spojrzał dociekliwie. Kapitan pod jego spojrzeniem wyprężył się tak mocno, że na plecach pękł mu szew oficerskiej bluzy.

– Słucham, panie pułkowniku.

– Przydzielę ci dwóch ludzi: sierżanta Gaila i Pearsona, wiesz, tego Metysa, przewodnika. I jeszcze jednego… Juanitę Conturasa, tego meksykańskiego chłopca, który opiekuje się u nas końmi. On będzie waszym łącznikiem. – W jego ciemnych oczach przygasał nieco ogień gniewu. Przejechał wolną dłonią po krawędzi stołu i podsunął bliżej notes oprawny w skórę krokodyla. – Będziecie działali w cywilu, żeby nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Masz dowiedzieć się, gdzie obecnie znajduje się skarb… To pierwsze zadanie. Drugie – zastanawiał się chwilę – to trzeba za wszelką cenę aresztować Hogana…

– To już moja osobista sprawa – wtrącił Wattson. – Ręczę, że niedługo będzie zażywał wolności.

Pułkownik uśmiechnął się kącikiem ust.

– Nie bądź taki pewny. To człowiek pełen inteligencji i polotu. Przypuszczam, że po ucieczce z Florence dołączył do Indian.

– Tym gorzej dla niego. Niech pan będzie spokojny, panie pułkowniku, postaram się wnet go tu przyprowadzić.

– To jedyna twoja szansa.

– Znam doskonale całą okolicę i nie dam mu się wymknąć, a tych zbuntowanych Czejenów jak barany zapędzę do rezerwatu, a potem postaram się, żeby za długo tam nie siedzieli.

Pułkownik przymknął lekko oczy.

– O to właśnie chodzi. – Wyjął z szuflady starannie zapieczętowaną kopertę. – Tu masz adresy naszych agentów. Jeśli będziesz miał jakiekolwiek kłopoty, możesz się do nich zgłosić, podając umieszczone na liście hasło. W razie potrzeby możesz się meldować dowódcom stacjonujących w tej okolicy oddziałów. Czy zrozumiałeś, Wattson?

– Tak, pułkowniku. Chciałem jedynie zapytać, w jaki sposób mam podejmować gażę… dla mnie i moich podwładnych.

Pułkownik wysunął boczną szufladę. Wyjął z niej drugą, większą kopertę. Ważąc ją chwilę w dłoni, wyjaśnił:

– Tu masz gażę za trzy miesiące, a jeżeli zabraknie ci pieniędzy, to zawiadom nas przez łącznika. Pamiętaj, że pieniądze najłatwiej otwierają ludziom usta. Ubrania i potrzebny sprzęt odbierzecie od kwatermistrza. I jeszcze jedno: mów ludziom, że zwolniono cię z wojska za…

– Za niewykonanie obowiązków służbowych.

– Właśnie o to mi chodzi. Wszystkie wiadomości będziesz kierował do mnie. Nie chciałbym, żeby ta sprawa stała się przedmiotem plotek. Rozumiesz?

Wattson stuknął obcasami.

– Tak, panie pułkowniku.

II

Po granicach śnieżnych szczytów przebiegły świetliste błyski i nagle spoza gór na szare niebo trysnęły słoneczne promienie, a za chwilę całą okolicę zalał delikatny blask słońca. W jego cieple topiły się rozwleczone po skalnych rozłogach mgły, a krwiste stoki pokazały swe oblicza. Trzy orły wzbiły się nad upłazy i niewidzialnymi kręgami opasywały położone niżej obłe wzgórze. Gdzieś spod piarżystego żlebu potoczyły się drobne kamienie. Zagrzechotały sucho i przeciągle.

Hogan ocknął się z dręczącej go drzemki. Rozejrzał się. Zobaczył przeskakujące ze skalnej grzędy na grzędę stado śnieżnych baranów, a wśród nich podobne do kłębków wełny jagnięta. Widok ten wybił go z dręczącego go półsnu. Wyprostował się w siodle, przeciągną i ziewnął. Na ten dźwięk idący stępa koń przyspieszył. Pod jego kopytami zachrzęścił drobny żwir. Jeździec, stając w strzemionach, szukał wzrokiem ukrytego wśród wielkich skał domu Jankinsa, znanego jako Milczące Usta.

Jechał całą noc i nie mógł zaznać spokoju. Dręczyły go koszmarne zwidy i bolesne dociekania. Pierwszy raz był poza prawem. Od chwili, kiedy udało mu się w cudowny niemal sposób uciec z domu sędziego, męczyła go boleśnie myśl, że popełnił błąd. Ale jaki? Tego nie mógł dociec; bo gdyby został i dał się aresztować, stanąłby przed sądem wojskowym i nie wiadomo, czym by się ta rozprawa skończyła. Chodziło przecież o ogromny skarb, z utratą którego wojsko nie mogło się pogodzić. Wyczytał to z oczu kapitana i z tonu, jakim doń się zwracał. Dla niego oddanie skarbu Czejenom było najsprawiedliwszym rozwiązaniem; dla nich ciężkim przestępstwem. Jako prawnik rozumiał jednak, że skoro prawo stanu Kolorado każdą znalezioną lub wykopaną z ziemi rzecz uznaje za własność stanową, czyli publiczną, on, działając nawet z najszlachetniejszych pobudek, wchodził w kolizję z prawem. Nie mógł sobie poradzić z tym nieoczekiwanym konfliktem interesów. Miał również kłopoty z natrętnym pytaniem – co dalej robić?

Kiedy wzburzony uciekał z domu sędziego Donglasa, był przekonany, że dołączy do oddziału Czarnego Jelenia i będzie bił się o prawa Indian, lecz w miarę oddalania się od Florence nachodziły go rozmaite wątpliwości: a nuż Czarny Jeleń nie przyjmie go? Do tej pory bowiem rzadko zdarzało się, by biały człowiek z bronią w ręku walczył przeciwko swym pobratymcom. Bratanie się z Indianami było uważane za hańbiące. Wprawdzie wśród białych spotykało się sporo pięknoduchów, może nawet ludzi wspomagających Indian, lecz ogromnie rzadko ktoś chwytał za broń, by walczyć za ich sprawę.

Spośród zwalisk skalnych i karłowatej sośniny wyłonił się dach domu Jankinsa. Hogan jeszcze raz przeciągnął się. Poczuł szybszy rytm serca i z jego myśli pierzchły nękające go wątpliwości. Srokosz wyczuł jeźdźca i bez zachęty jął raźniej wspinać się pod stromiznę. Kiedy osiągnęli przechył zbocza, Hogan z radością ujrzał stojącego w drzwiach Jankinsa, a obok niego starą Indiankę. Zdjął z głowy czarne sombrero i wywijając nim w powietrzu, zawołał:

– Witajcie, przyjaciele! Pokój wam!

Jankins rzucił się na spotkanie.

– Witaj, niech Bóg prowadzi cię bezpieczną drogą – przywitał go dawnym zwyczajem.

Uściskali się mocno, a gdy stanęli przed Indianką, ta wyciągnęła ku Hoganowi ręce, przymknęła powieki i jęła mówić coś po indiańsku.

Jankins wyjaśnił:

– Wita cię w progu naszego domu, życzy ci szczęścia i prosi, żebyś się czuł u nas jak u siebie.

Weszli do zasłanej skórami izby. Hogan z rozkoszą osunął się na ławę. Dopiero teraz poczuł cały znój długiej i trudnej drogi.

– Ron – powiedział Milczące Usta, siadając obok niego – masz niezwykłą zdolność zmartwychwstawania. Przyjacielu, znowu dochodziły do nas wieści, żeś zginął.

Hogan uśmiechnął się skąpo.

– Kto ci to mówił?

– Zajechał tu patrol wojskowy. Jeden z żołnierzy opowiadał, że jego dowódca chciał cię aresztować.

– Zgadza się.

– I podobno uciekłeś z domu sędziego.

– Jak mnie tu widzisz…

– I że podczas ucieczki trafiła cię kula…

– To już czyste kłamstwo.

– A my tu ze Stokrotką prosiliśmy Wielkiego Ducha, by ci przydzielił najlepsze łowiska. – Naraz złapał go mocno za ramiona i potrząsnął. – Przyjacielu, mów, co się z tobą działo!

Hogan przymknął oczy.

– Opowiem wszystko, ale najpierw daj mi się wyspać.

Kiedy się obudził i wygrzebał spośród miękkich i delikatnych jak jedwab skór śnieżnych baranów, ujrzał nad sobą Stokrotkę. Indianka patrzyła na niego tak czule jak na syna. Podała mu lniany ręcznik i wskazała na drzwi prowadzące do sieni.

– Ciepła woda… dobrze mycie… w cebrzyk zaparzony zioła… dobrze zioła na zmęczenie – mówiła wolno, jak gdyby angielskie słowa nie chciały jej przejść przez gardło.

Hogan na chwilę przymknął powieki. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Po chwili roześmiał się głośno.

– To ty, Stokrotko!

Gdy otworzył oczy, Indianki już nie było. Doznał takiego wrażenia, jak gdyby duch przemknął przez izbę. Rozejrzał się. Było zupełnie ciemno, tylko z kamiennego kominka bił nikły blask od dogasających bierwion. Po chwili z drugiego kąta usłyszał tubalny głos Jankinsa:

– Kąpiel gotowa, jaśnie panie.

– Która to godzina?

– Tu czas liczy się według pór dnia. Jest środek nocy.

Hogan przetarł oczy.

– To sobie zdrowo pospałem.

– A chrapałeś – zaśmiał się Jankins – jak niedźwiedź. I wykrzykiwałeś coś przez sen.

– Co?

– Nie mam pojęcia. Raz tylko zrozumiałem, że rozmawiałeś z Czarnym Jeleniem.

– Taaak? – udał zdziwienie.

– Tak, tak – potwierdził żartobliwie stary traper. – A teraz, mój przyjacielu, do cebrzyka, bo woda ci wystygnie.

Po ciepłej kąpieli i zdrowym posiłku usiedli na ławie, a Hogan zaczął opowiadać o zdarzeniach minionych dni. Myśliwy słuchał go uważnie. Czasem wtrącił słowo, czasem przerwał opowieść pytaniem, a kiedy Ron skończył, po chwili namysłu powiedział:

– Przyjacielu, nie zazdroszczę ci. Znalazłeś się w paskudnym położeniu.

III

Kapitan Wattson zakołatał do drzwi.

– Wejść! – usłyszał mocno brzmiący głos Sama Collinsa. Pchnął drzwi, a kiedy stanął w progu, ujrzał za stołem zwalistą, mocną postać nowego szeryfa. Ten chciał coś powiedzieć, lecz gdy ujrzał kapitana w cywilnym ubraniu, słowa utknęły mu w gardle.

– Nie dziw się – rzucił Wattson niemal przyjacielsko. – Właśnie wczoraj pułkownik zwolnił mnie dyscyplinarnie z wojska.

– Pana, kapitanie? – wyszeptał zdumiony. – A właściwie za co?

– Nie znasz pułkownika. On od dawna nosił do mnie urazę. Teraz skorzystał, by mnie posłać na zieloną trawkę.

Z jasnej twarzy szeryfa nie znikło zdumienie.

– A co pan właściwie przeskrobał?

– Sam, nie udawaj, że nie wiesz.

– Przecież był pan bardzo gorliwy. Chciał pan aresztować najuczciwszego ze znanych mi ludzi.

– Myślisz o Hoganie?

– Tak.

– I mówisz, że chciałem… W tym właśnie tkwi cała zagadka. Chciałem, ale on uciekł.

– A co miał robić? Czekać, aż go postawicie przed sądem wojskowym?

– Pułkownikowi o to właśnie chodziło. Posądza mnie, i to słusznie, że pozwoliłem mu uciec. – Nieproszony podsunął krzesło i usiadł naprzeciw szeryfa. Na chwilę zamyślił się, czekając, co powie Collins, lecz gdy ten okazał się oszczędny w słowach, zrobił skwaszoną minę i rzucił: – Będę z tobą szczery. Ja… rzeczywiście pozwoliłem mu uciec.

Collins zaprzeczył żywo.

– Nie, kapitanie, pan przecież strzelał do niego.

Wattson zmrużył znacząco oko.

– W powietrze, przyjacielu… w powietrze… żeby ludzie słyszeli. Żal mi go było, bo to przecież porządny człowiek. Ale pułkownikowi chodzi nie tylko o Hogana. Najbardziej złościło go to, że skarb dostał się w ręce Czejenów.

– A komu Hogan miał go oddać?

– Według prawa powinien zwrócić go nam albo tobie.

– Przecież to złoto należało do Czejenów.

– Przyjacielu, choć jesteś szeryfem, nie znasz prawa – rzucił kąśliwie. – Ale ja ciebie rozumiem. Jesteś nim dopiero od niedawna. Masz jeszcze czas na zapoznanie się z kodeksem… Ale prawo jest prawem…

Sam spojrzał na gościa niechętnie.

– A właściwie to o co panu chodzi?

Przez starannie ogoloną twarz kapitana przemknął cień zakłopotania.

– Przyszedłem do ciebie po poradę.

Szeryf uniósł dłoń do zarośniętego policzka.

– Kapitanie… jestem tutaj nie od dawania rad, lecz od pilnowania porządku.

– Oczywiście, Sam… Oczywiście… Słyszałem, że tutejsi ludzie darzą cię zaufaniem.

– Czy to ma być pochlebstwo?

– Nie, przecież wszyscy tak mówią.

– A pan co o mnie sądzi?

– Mam nadzieję, że mi pomożesz.

– W porządku, kapitanie. Tylko niech pan mówi wprost, a nie kluczy.

– Słuchaj – pochylił się głęboko nad stołem – jestem w pożałowania godnym położeniu. Wypłacili mi trzymiesięczną gażę… i to wszystko. A ja mam rodzinę w Denver…

– Nie wygląda pan na takiego, który by sobie nie poradził – przerwał mu cierpko Collins.

Kapitan żachnął się.

– Sam, nie o to chodzi. Zrozum, muszę się zrehabilitować. Jestem oficerem i nie mogę puścić tej sprawy płazem. Mam honor…

– Więc czego pan ode mnie oczekuje? – w głosie szeryfa zabrzmiało zniecierpliwienie.

Wattson obejrzał się za siebie, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś ich nie podsłuchuje.

– Sam – zaczął cicho – jeżeli mi zawierzysz, dobrze na tym wyjdziesz.

Masywną postacią byłego kowala wstrząsnął gniew.

– Kapitanie, do stu piorunów, nie wiem, o co panu chodzi?!

Wattson cofnął się gwałtownie, a przez jego stalowozielone oczy przemknął błysk.

– Coś taki niecierpliwy, Sam? I nie zapominaj, że mówisz z kapita… – urwał, jakby zrozumiał, że zapędził się za daleko.

– Z byłym kapitanem – mruknął Collins z nieukrywanym zadowoleniem.

Wattson uśmiechnął się cierpko.

– Jeszcze mnie będą prosić, żebym wrócił w szeregi.

– Jestem tego pewny – zakpił szeryf i nagle podniósł się. Jego szerokie bary zasłoniły pół izby. Chrząknął znacząco, zamknął leżącą przed nim książkę raportów i rzucił oschle: – Muszę wyjść, kapitanie.

Wattson nie potrafił opanować pogardliwego uśmiechu. Ten zasmolony kowal ma czelność wypraszać go, traktować jak naprzykrzającego się petenta.

– Mam nadzieję, że poświęcisz mi jeszcze chwilę.

– Proszę… tylko zwięźle, bo pan wie, ile teraz po tym wszystkim mam roboty.

Kapitan wstał, wyprężył się po wojskowemu.

– Jestem pewny, że gubernator wyznaczy wysoką nagrodę za odnalezienie skarbu Czejenów.

– Ja też tak sądzę.

– Proponuje ci spółkę. Połączymy moje doświadczenie z twoją sumiennością i…

Szeryf pokiwał dobrodusznie głową.

– Ma pan nadzieję odzyskać ten skarb. Niech pan się dobrze zastanowi. Przecież Czejenowie będą go pilnować jak oka w głowie. To dla nich jedyna szansa przetrwania… a pan…

– Możemy przyjąć do spółki Hogana…

– Hogana?… – roześmiał się szeroko. – Szukaj wiatru w polu…

W tym samym momencie ktoś pchnął mocno drzwi, a w progu ukazał się po miejsku ubrany mężczyzna.

– Szukam szeryfa Collinsa – powiedział bardzo pewnym tonem.

– To ja – odparł szeryf i z nieukrywanym zdumieniem ogarnął wzrokiem nieznajomego.

Był to niewielkiego wzrostu tęgawy mężczyzna w sile wieku. Ubrany starannie, miał na sobie dobrze skrojone, granatowe ubranie. Jego tęgi kark zdawał się rozrywać kołnierz wykrochmalonej koszuli ozdobionej pstrym jedwabnym krawatem. Z ramion niemal do ziemi zwisał mu podróżny prochowiec. Jego szeroka twarz z zakrzywionym nosem i blisko siebie osadzonymi oczyma zdradzała spryt i pyszałkowatość.

– To ty – zdziwił się nieco. Widocznie solidna postać i dobroduszne wejrzenie Collinsa nie pasowały do funkcji, jaką sprawował. Podszedł do stołu i energicznym ruchem wyciągnął rękę do przywitania. – Jestem Tyrone Smool, prokurator generalny stanu Kolorado…

Po tym wyjaśnieniu zapadła kłopotliwa cisza. Collins z Wattsonem wymienili zdumione spojrzenia. Po chwili kapitan wyprężył się.

– Jestem… – Chciał wymienić swój stopień wojskowy, lecz w porę zmiarkował się i dokończył przytłumionym głosem: – Richard Wattson.

Prokurator nie zwrócił nań uwagi. Odsunął go i usiadł naprzeciw szeryfa.

– Co tu się u was dzieje? – zapytał urzędowym tonem.

Collins opanował chwilowe zakłopotanie.

– Czy mam panu złożyć sprawozdanie?

– Nie trzeba. O wszystkim dowiedziałem się po drodze. To niebywałe – szatkował twardo słowa. – Najpierw pozwalacie jakiemuś włóczędze podpalić dom uczciwego ranczera…

– O czyim domu pan myśli?

– Jak to o czyim, tego ranczera… Martina Lobba.

– Jego dom stoi nietknięty.

Smool nie tracił tupetu.

– W każdym razie napadli na jego stado i uprowadzili je. A najciekawsze, że pognali je do Czejenów! – zawołał oburzony. – A ty, Collins, na wszystko przymykasz oko. Jaki z ciebie szeryf?

Collins zagryzł wargę.

– Nie prosiłem, żeby mnie wybierali… a jeśli chodzi o ścisłość…

– Wiem – nie pozwolił mu dokończyć. – I do tego aresztujecie niewinnego człowieka.

– Kogo?

– Lobba – powiedział z naciskiem. – I jego syna.

– To przecież oni…

– Dość tego! – uderzył pięścią w stół prokurator. – Nie pozwolę łamać prawa.

Collins zaniemówił. Szeroko rozwartymi oczyma patrzył na miotającego się zwierzchnika.

– Panie prokuratorze, może pan pozwoli mi wytłumaczyć.

Smool zerwał się. Natarł ostro na szeryfa.

– Żądam, żebyś natychmiast wypuścił Martina i Freda Lobbów!

– Panie prokuratorze – westchnął głęboko Collins – co ludzie na to powiedzą? Przecież to właśnie Lobbowie żyli tu bezkarnie.

– Ludzie są zbałamuceni. Nie znają prawdy. Nie wiedzą, że to… – urwał, a unosząc dłoń do czoła, zwrócił się do kapitana: – Jak on się właściwie nazywał?

Ten posłał Collinsowi uśmiech zaprawiony przewrotną radością.

– Pewno panu chodzi o tego szefa bandy, Siwego Eda, a właściwie Benneta.

– No proszę – skinął w stronę szeryfa prokurator – ten człowiek wie, a ty, Collins – pokiwał znacząco głową – jesteś szeryfem.

Na osypaną rudawym zarostem twarz Collinsa uderzył rumień gniewu.

– Pan chyba żartuje! – rzucił oschle.

– Brawo, nawet nie wiesz, jak się nazywał Siwy Ed, którego aresztowałeś.

Collins cofnął się o pół kroku, aby objąć wzrokiem całą postać prokuratora.

– Ludzie z Florence wybrali mnie na szeryfa, żeby tu zaprowadzić porządek, a pan przyjeżdża wszystko odkręcić.

Prokurator zbladł, otworzył usta, by krzyknąć, lecz opanował się i rzekł lodowatym głosem:

– Proszę mi nie przerywać. Mamy ścisłe wiadomości, że Lobb był szantażowany przez Benneta. Polecam panu natychmiast zwolnić z więzienia Freda i Martina Lobbów.

IV

Mądry Kruk przypadł do ziemi. Spojrzał za siebie. Jego koń nakryty kraciastym kocem skubał rzadko rosnącą trawę. Uspokojony tym widokiem podczołgał się do przechyłu. Znalazłszy bezpieczne miejsce między skałami, ukrył się w ich cieniu, a gdy wyjrzał spoza zasłony wysokich traw, zobaczył głęboką kotlinę zasłaną wielkimi głazami. Między głazami, niby kopce mrowisk, widniały indiańskie tipi. Obóz usadowiono na jałowych zboczach, wyżej ciągnęło się pogorzelisko. Spalone pnie karłowatych sosen sterczały jak stalagmity piekielnej jaskini. Nad wypalonym upłazem leżało wielkie rumowisko, a wyżej zalegała mgła. Ten jałowy krajobraz robił przygnębiające wrażenie.

Mądry Kruk bacznie obserwował rezerwat. Po chwili zobaczył młodą Indiankę idącą do źródła po wodę. Bliżej, przy ledwo widocznych koleinach drogi stał barak straży. Jasne ściany ostro odbijały się od szarej calizny. Pod ścianą chudy pies obgryzał kość. Na dachu usiadła zielona kraska. Potrząsnęła kilka razy ogonem i spłynęła bezszelestnie ku krzakom jałowca. Panowała głucha martwota.

Nagle po przeciwnej stronie kotliny ze zbocza posypały się kamienie, a po chwili wśród jałowców ukazał się jeździec.

– Strażnik – wyszeptał Indianin i wycofał się głębiej między głazy, ze wzrastającym napięciem obserwując jeźdźca. Ten rozejrzał się dokoła, zawołał coś do wracającej od źródła Indianki, lecz ta nie odwróciła ku niemu nawet głowy. Szła wolno. Uginając się pod ciężarem nosideł, dźwigała dwa skórzane worki pełne wody.

Strażnik pchnął mocniej konia i pokłusował do baraku. W ciszy słychać było zwielokrotniony echem tętent konia, a potem, gdy strażnik zniknął za ścianą baraku – głośną rozmowę. Puszczony luzem koń powlókł się bez celu.

Mądry Kruk powziął decyzję – zaczeka do zmroku, a potem okrąży górą obóz i przez pogorzelisko wejdzie do namiotu wodza.

Mrok zapadł szybko, a kiedy po zachodniej stronie nieboskłonu zniknęła wieczorna zorza, a nad czubkami sosen zamrugała pierwsza gwiazda, Mądry Kruk spętał konia i wolno ruszył obraną wcześniej drogą. Dochodząc do pogorzeliska, zatrzymał się. W cichych do tej pory tipi zaczął się ruch. Przez szpary błysnął ogień, głodne psy jęły zbliżać się do namiotów. Słychać było ich ciche skamlenie, a kiedy wiatr zawiał z tamtej strony, przyniósł zapach stęchłej mąki i suszonych ryb. Jałowa zaprawka z mąki z kawałkami suszonego łososia była teraz głównym posiłkiem tych niedoścignionych myśliwych. A gdy zabrakło mąki, prażono utartą na żarnach korę i żołędzie.

Kiedy Mądry Kruk zbliżył się do namiotów, opadła go zgraja psów. Był na to przygotowany. Ze zwisającego u pasa woreczka wyjął garść suszonego mięsa i rozsiał je jak rolnik ziarno. Psy ucichły i rozpierzchły się we wszystkie strony w poszukiwaniu drobnych kawałków jadła. Przezorny wojownik zaczekał chwilę. Ujadanie psów nie zaalarmowało nikogo. Widocznie Indianie i strażnicy byli doń przyzwyczajeni. Mądry Kruk jął się skradać do stojącego na środku obozu obszernego tipi wodza. Wódz tkwił w ponurym odrętwieniu. Splótłszy na piersiach ręce, przymknął oczy.

Nagle ktoś szarpnął osłaniającą wejście do namiotu skórę, a odblask ogniska wyrwał z ciemności postać przybysza. Stojąca u wejścia młoda Indianka wydała cichy okrzyk i cofnęła się. Mądry Kruk kilkoma susami znalazł się w namiocie. Na jego widok ludzie zamilkli ze zdumienia.

Mądry Kruk opuścił podniesioną połę namiotu i unosząc ręce gestem pozdrowienia, usiadł przy ognisku naprzeciw wodza. Obok wodza siedziała jego żona, stara Indianka Samotna Jodła, z twarzą pomarszczoną jak zwiędłe jabłko. Mieszała coś w wiszącym nad ogniskiem kociołku. Z prawej strony wodza siedział czarownik i lekarz szczepu Kipiąca Woda. Jakby na pośmiewisko swej funkcji miał twarz obsypaną wrzodami. Spomiędzy ropiejących strupów patrzyły duże, do połowy bielmem przysłonięte oczy. Twarz wodza w blasku ogniska wyglądała jak pośmiertna maska odlana z miedzi.

– Kto to?

– Mądry Kruk – odparła kobieta.

– A gdzie, mój synu, Czarny Jeleń? – Podniósł nieco powieki i przez szparki spojrzał na przybysza. Ten wyjaśnił:

– Czarny Jeleń pilnuje skarbu Czejenów.

Wódz szerzej otworzył oczy, lecz jego miedziana twarz nawet nie drgnęła. W chytrym spojrzeniu czarownika kryły się niechęć i niewiara.

– Skarb Czejenów – rzekł jakby do siebie – dawno wykopali i zabrali biali.

Młoda dziewczyna, Kwitnąca Jabłoń, o delikatnej twarzy i oczach gorejących jak żagwie, żachnęła się:

– Dlatego tak mówisz? Bo tak nam wywróżyłeś?

Wódz uniósł rękę gestem nakazującym milczenie.

– Jeżeli Kipiąca Woda tak mówi, to tak jest.

Mądry Kruk nachylił się ku niemu.

– Wodzu – powiedział – widziałem skarb na własne oczy.

– Jeżeli tak mówisz, to twoje oczy źle widzą. – Wyciągnął sękate dłonie w stronę ogniska, jakby chciał je ogrzać.

Zaległa cisza. Ludzie z zakłopotaniem spojrzeli po sobie.

– Czarny Jeleń – powtórzył wódz w zamyśleniu, a gdy nie podjął rozmowy, czarownik rzucił z drwiącym uśmiechem:

– Czarny Jeleń chce jeszcze przed twoją śmiercią, szlachetny wodzu, stanąć na czele twoich wojowników.

Mądry Kruk wtrącił z godnością:

– Wybacz – zwrócił się do wodza. – Czarny Jeleń czci cię i kocha. I pragnie, byś jak najdłużej szedł w wojennym pochodzie na czele naszego szczepu.

Starzec uśmiechnął się nikle. Chciał coś powiedzieć, lecz czarownik uprzedził go:

– To ty tak mówisz, bo jesteś zaufanym wojownikiem Czarnego Jelenia. Jeśli Czarny Jeleń tak bardzo czci swego ojca, a naszego wodza, to dlaczego tak długo każe nam czekać? Przyrzekał, że zdobędzie dużo mięsa. A gdzie to mięso? Obiecał…

– Nie posądzaj go o wszelkie zło – wtrącił spokojnie Mądry Kruk. – Czarny Jeleń z pomocą naszego białego przyjaciela Hogana zagarnął część stada grubego farmera…

– To gdzie podziało się to bydło?

– Musieliśmy zagnać je do rezerwatu Savateh.

– Dlaczego nie do naszego?

Wódz poruszył się niespokojnie.

– Przestań, Kipiąca Wodo. W Savateh też żyją nasi wojownicy…

– Żyją i umierają – podjął Mądry Kruk. – Musieliśmy zagnać tam stado, bo bydło padało z wycieńczenia, a my mieliśmy zdobyć dużo, dużo koni i dużo, dużo broni.

– To ty tak mówisz – westchnął wódz.

– I musieliśmy walczyć o skarb Czejenów.

Stara kobieta mocniej zamieszała w kociołku.

– Dlaczego mu nie ufasz? – wskazała ruchem głowy Mądrego Kruka.

Starzec przymknął oczy. Milczał chwilę, a gdy przemówił, w jego głosie zabrzmiała nuta żalu:

– Może Czarny Jeleń pilnuje skarbu Czejenów, lecz to na nic się nie zda. Wielki Duch odwrócił od nas swą twarz. Wielki Duch sprawił, że nie kwitnie nam preria, a ziemia nie daje nam plonów. Wielki Duch przegnał z tych stron jelenie i wszelką łowną zwierzynę, a nam napełnił serca smutkiem. Mógł mój dzielny syn Czarny Jeleń znaleźć skarb Czejenów, o którym mówi nasza dawna legenda, lecz skarb ten już nam nie pomoże. Będziemy błądzić po jałowych ścieżkach, będziemy zamiast chleba jeść żołędzie, korę i owady, dzieci nasze będą płakały z głodu, a nasze kobiety roniły płód. – Uniósł ręce i dłońmi oplótł głowę. – W mojej głowie co chwila rodzą się myśli, lecz żadna z nich nie dąży ku nadziei. Wszystkie szamotają się jak zwierzę w sidłach i dążą ku zagładzie…

Przerwał, opuścił dłonie na kolana i nie otwierając oczu, zwrócił się ku Mądremu Krukowi:

– A ty idź do Czarnego Jelenia i powiedz mu, żeby wracał do naszego obozu.

Ucichło. Słychać było jedynie trzaskanie bierwion na ognisku i miarowe uderzenia drewnianej łyżki o brzegi kociołka. Wódz znowu zapadł w odrętwienie, czarownik tęsknym wzrokiem spoglądał na kociołek, a stara kobieta zgarnęła z kipiącej zawartości kociołka męty i chlusnęła nimi w ognisko. Zasyczało, ponad płomieniem wzbił się obłok pary. Kobieta westchnęła.

– Wodzu – zaczęła z rozwagą – powodują tobą żal, upodlenie i niewiara. Pragniesz, byśmy wszyscy zginęli na tej jałowej ziemi. Dawniej w twym sercu gościły godność i odwaga. To ty wypędziłeś z naszych łowisk podstępnych wojowników ze szczepu Kiowa, ty prowadziłeś naszych wojowników od zwycięstwa do zwycięstwa. To pod twoją wodzą rozbiliśmy wielki hufiec niebieskich bluz. To ty wiodłeś nas za stadami bizonów i napełniałeś nasze sakwy wszelkim dobytkiem, a teraz…

W tej samej chwili ktoś uchylił połę namiotu. Wszyscy zwrócili wzrok ku wejściu. Stał w nim młody Indianin. Jego wynędzniała, lecz mimo to piękna twarz pałała gniewem, a głęboko osadzone oczy rzucały błyskawice.

– Wodzu! – zawołał. – My tu dłużej nie możemy zostać.

Starzec ocknął się.

– To ty, Płowy Sokole?

Młodzieniec uniósł hardo głowę.

– Ja, wodzu. Stałem chwilę pod tipi i słyszałem, co powiedziałeś. Mowa twoja napełniła mnie żalem i gniewem zarazem. Jesteś wodzem, lecz nie możesz skazywać nas wszystkich na zagładę. Biali jedynie na to czekają. Chcą zagarnąć nasze łąki, na których pasą się stada bizonów, nasze lasy, w których kryją się chmary jeleni, nasze góry pełne śnieżnych baranów.

Na twarzy starca drgnęły mięśnie, a w jego oczach pojawiły się migotliwe ogniki.

– W naszym szczepie od pradziejów szanowano i czczono wodzów. Jak śmiesz tak hardo odzywać się do mnie?

Płowy Sokół zawołał gniewnie:

– Jeżeli myślisz i mówisz tak jak teraz, nie możesz być naszym wodzem!

Starzec otworzył szeroko oczy, w których pojawiło się bezgraniczne zdumienie.

– Przez usta twoje przemawiają pycha i zuchwałość. Może nie ty wypowiedziałeś te słowa?

– Ja – odparł twardo młodzieniec.

Wódz uniósł drżącą rękę i wskazał wyjście z namiotu.

– To opuść mój namiot i nie wracaj, bo nie mogę słuchać twej zdradliwej mowy.

Płowy Sokół wyprężył się.

– Kochałem cię i szanowałem, lecz nie mogę pozwolić, by szczep nasz zamorzono głodem. My tu nie możemy zostać, wodzu.Ten rezerwat jest naszym grobem, a jego strażnicy naszymi grabarzami. – To powiedziawszy, skinął na Mądrego Kruka. – Wyjdź ze mną. Wojownicy chcą cię zobaczyć i rozmawiać z tobą. – Odwrócił się, podniósł połę tipi i spojrzał znacząco na Mądrego Kruka. Ten zawahał się.

Przed chwilą był świadkiem niespotykanego wśród Indian zdarzenia. Nigdy do tej pory nie słyszał, by młody wojownik odmawiał posłuszeństwa wodzowi. Zdarzało się, że sterany życiem oddawał władzę komuś młodszemu, lecz to, co stało się przed chwilą, przekraczało wyobraźnię Czejena. Zawahał się, lecz po chwili wstał i bez słowa wyszedł za Płowym Sokołem. Za nimi podążyła Kwitnąca Jabłoń.

– Zaczekaj! – zawołała na męża i drobnymi, pełnymi kobiecego wdzięku krokami dopadła go, a uwiesiwszy się u jego ramienia, powiedziała: – Wróć, może on da się przekonać.

Płowy Sokół ogarnął ją ramieniem.

– On pod czaszką zamiast mózgu ma galaretę, a w piersi – zamiast serca – drewnianą kołatkę… A ten czarownik omotał go, odebrał mu zdolność myślenia i wiarę.

V

W namiocie Płowego Sokoła wokół dogasającego ogniska siedziało kilku młodych Czejenów. Na widok Mądrego Kruka zerwali się. Witając go jak od dawna oczekiwanego przybysza, zasypali go pytaniami.

Płowy Sokół uspokoił ich.

– Siadajcie. Mądry Kruk przyniósł radosną nowinę.

Młodzieńcy otoczyli ich ciasnym kręgiem. Przez długi czas nie mogli się uspokoić. Dopiero gdy przybysz usiadł przy ognisku i uniósł rękę, przestali go nagabywać. Mądry Kruk powiódł oczyma po ich rozpalonych ciekawością twarzach. Poczuł na sobie natarczywe spojrzenia, więc jeszcze raz uniósł rękę i zaczął opowiadać o wydarzeniach, które doprowadziły do znalezienia skarbu, jego utraty i ponownego odzyskania. Opowiadanie zakończył tymi słowami:

– Wielki Duch nie odwrócił od nas swej twarzy. Wielki Duch poddał nas ciężkiej próbie. Teraz odzyskaliśmy skarb, o którym przy ogniskach opowiadali nam nasi wodzowie. To nie baśń ani legenda. To pełno złota i srebra. Tyle tego, że muszą dźwigać dwa konie.

– A gdzie żeście go ukryli? – zapytał młodzieniec z głęboką blizną na policzku.

– To bardzo niebezpiecznie ciągnąć go z sobą – zauważył drugi.

– Ktoś może napaść na oddział.

– Trzeba go strzec! – posypały się gorączkowe okrzyki.

Mądry Kruk zasyczał:

– Ciszej! Chyba wierzycie mnie i Czarnemu Jeleniowi. Przemykaliśmy się najłatwiejszymi ścieżkami, obozowaliśmy w nam tylko znanych ostępach, byliśmy czujni i ostrożni jak preryjny wilk.

– A gdzie teraz przebywa syn wodza, Czarny Jeleń? – zapytał wojownik o kanciastej twarzy i posępnym wejrzeniu, odziany w kraciasty koc.

Oczy Mądrego Kruka spoczęły na jego surowej twarzy. Był to Kipiąca Smoła, znany z niepohamowanej skłonności do zwady, a jednocześnie z zuchwałej odwagi i ślepej niemal bitności. Nie chcąc go urazić, Mądry Kruk uśmiechnął się łagodnie.

– Wybacz, ale tego nie mogę wam wyznać. Czarny Jeleń polecił mi, bym nikomu nie zdradzał miejsca jego obozowiska.

Młody wojownik, niemal chłopiec z okrągłymi jak paciorki oczami i z orlim piórem wpiętym w związane na czubku głowy włosy, wystąpił na środek namiotu.

– Znamy dobrze Czarnego Jelenia. Możemy mu ufać.

– Dobrze robi – przytaknął mu wojownik z głęboką blizną na policzku.

– Dajcie mu mówić! Nie przerywajcie. Czarny Jeleń ma rozum bystry jak górski potok. Wie, co robi! – przekrzykiwał jeden drugiego.

Płowy Sokół wstał.

– Wojownicy, jeżeli chcecie, by nasza narada nie skończyła się zwadą, musicie szanować słowa. Mamy teraz postanowić, co robić dalej…

– Uciekamy. Nie ma na co czekać – wyrwał się młodzieniec z piórem we włosach. Płowy Sokół skinął mu przyjaźnie głową.

– Oto słowa, które chciałem usłyszeć. Musimy opuścić ten przeklęty rezerwat. Wielki Duch dlatego pozwolił wykopać z ziemi skarb Czejenów, żeby dać nam hasło do zrzucenia pęt. Powiedziane było, że wtedy należy wykopać skarb z ziemi, kiedy nad szczepem zawiśnie niebezpieczeństwo.

– To uciekajmy nawet dzisiaj! – zawołał gromko Kipiąca Smoła. – Nikt nas nie potrafi…

– Trzeba działać z rozwagą. Niech głos serca nie wyprzedza rozumu – przerwał mu Płowy Sokół, a wskazując Mądrego Kruka, dorzucił: – Dajcie mu dokończyć.

Mądry Kruk uniósł ręce.

– Słuchajcie mnie. To nie ja wpadłem na ślad skarbu, ani nie Czarny Jeleń. Nasz brat Milczące Usta przechowywał narysowany na koźlej skórze plan miejsca, w którym nasi przodkowie zakopali skarb. To on przekazał tę wiadomość naszemu bratu Ronowi Hoganowi. Zapamiętajcie dobrze jego imię. Należy mu się wieczna wdzięczność. Kto kiedykolwiek spotka go na swej drodze, winien mu okazać cześć i szacunek, a w razie niebezpieczeństwa – pomoc.

– To biali znaleźli nasz skarb – powiedział z rozczarowaniem w głosie wojownik z piórem we włosach.

Mądry Kruk posłał mu pełne wymówki spojrzenie.

– Bądź spokojny! Ron Hogan narażał swe życie, by go dla nas uratować.

– Zapewne – dokończył Płowy Sokół – Wielki Duch tak chciał.

Wstał i z namysłem powiódł wzrokiem po twarzach wojowników.

– Słuchajcie mnie teraz uważnie. Nasz wódz, szlachetny Ognisty Grom, był wielkim wojownikiem i prowadził nas po ścieżce chwały i zwycięstwa. Teraz, kiedy jest nam najbardziej potrzebny, zeszedł z tej ścieżki i wkroczył na spadzisty stok uległości i hańby. Nie wierzy nam, że posiedliśmy skarb, i nie chce z nami opuścić tej kotliny płaczu i nieszczęścia.

– Może słuszność jest przy nim – wtrącił mężczyzna ze szramą na policzku. – Do tej pory nigdy nas nie zawiódł. Może tylko… – utknął na ostatnim słowie, jakby go opuściła odwaga.

Kwitnąca Jabłoń podjęła za niego:

– Byłam tam i to, co mówi mój mąż, a potwierdza Mądry Kruk, jest prawdą.

Kipiąca Smoła zerwał się, stanął na szeroko rozstawionych nogach, jak gdyby szykował się do walki. A gdy zaczął mówić, słowa jego brzmiały jak pękające w mroźną noc pnie jodeł.

– Dość już nędzy, głodu i upodlenia! Kto był najwaleczniejszym szczepem między Rzeką Wolnego Prądu i Rzeką Wartką?

– Czejenowie! – zawołali chórem wojownicy.

– Kto przepędził szczep Dakota z pastwisk i z upłazów?

– Czejenowie! – zabrzmiało jeszcze głośniej.

Kipiąca Smoła uniósł rękę z zaciśniętą pięścią.

– Kto rozbił hufiec niebieskich bluz?

– To my, to nasi wojownicy! – huknęła gromka odpowiedź.

– Kto pozwolił zagnać nas do tej kotliny jak stado górskich baranów i kóz?

Umilkli. Spojrzeli po sobie niepewnie, jak gdyby obawiali się wymienić jego imię. Nagle spośród ciżby wydarł się wojownik z przewieszonym przez ramię kraciastym kocem:

– To nasz wódz – Ognisty Grom! – zawołał napiętym głosem. – Nasz wódz, który już wodzem być nie może.

– Ten, który z walecznego kuguara stał się tchórzliwym kojotem! – krzyknął Kipiąca Smoła.

Płowy Sokół jak młody źrebiec zaczął dreptać w miejscu w rytm wojennego tańca. Jego stopy obute w dziurawe mokasyny sunęły wokół ogniska. Nagle zatrzymał się. Z jego krtani niby trzask padającego pioruna wyrwał się bojowy okrzyk. Odpowiedzieli mu wojennym okrzykiem, a on wyrzucił w górę ręce i zawołał:

– Kto zmyje naszą hańbę i upodlenie?!

Czejenowie odkrzyknęli chórem:

– My, wojownicy! – zawołali zawodzącym głosem.

I nagle wszystko ożyło. Z sąsiednich namiotów wyskoczyli mężczyźni i młodzieńcy. Po pustkowiu uniósł się dziki, nieokiełznany okrzyk bojowy. Zakotłowało się. Z daleka zabrzmiały bębny i kotły. Zrazu ich rytm kłócił się z rytmem pieśni, lecz wnet głosy się wyrównały i buchnęły pod chmurny nieboskłon trwogę rodzącym zaśpiewem. Młodzi wojownicy rozbiegli się we wszystkie strony. Zatrzeszczały łamane gałęzie, zabłysły toporki i siekiery. Wnet na środku obozowiska powstał stos. Płomienie uderzały krwawą łuną pod stojące we mgle skalne ściany. Wojownicy opasali watrę tanecznym kręgiem. W ich początkowo wolnych ruchach drzemała pierwotna siła.

VI

– Ray, do jasnego pioruna, co się tam dzieje?! – zawołał dowódca strażników Gregory Cox, zwracając głowę w stronę okna.

Wysoki, chudy jak żerdka strażnik przesunął na tył głowy kapelusz i zerknął niechętnie w tę samą stronę.

– A… nic. Pewno się upili i zaczynają te swoje tańce czarownic.

Mc Grady wysączył do dna dwie szklaneczki rumu.

– Ty, Ray, zaczynasz mi się nie podobać.

– O co ci właściwie chodzi?

– O to, żebyś oderwał swój chudy tyłek od ławy i wyszedł zobaczyć.

Mc Grady wolno zsunął nogi ze stołka.

– Mówiłem, że nic się nie dzieje.

– Gdyby się nic nie działo, to nie posyłałbym tam tej twojej wszawej osoby.

Strażnik zsunął się na skraj ławy.

– Widziałem, jak rano ten ospowaty śmierdziel, jak mu tam?…

– Wołają na niego „Zostań w domu” czy coś w tym rodzaju. W ich języku to mniej więcej tak: czuma-sakna-czu.

– Niech ich diabli wezmą. Język można połamać.

– Więc co widziałeś rano?

– Ten dziobaty kupował od Peta cały gąsiorek rumu.

Ich dowódca, Gregory Cox, cisnął szklanką o podłogę.

– Do jasnej… przecież mówiłem, żeby sprzedawać tylko po butelce!

Mc Grady zaśmiał się cicho.

– To nie znasz Peta. On sprzedałby całą beczkę, żeby tylko zarobić i jak najszybciej wynieść się stąd.

Cox chciał coś dodać, lecz w tej samej chwili ktoś pchnął drzwi, a do pomieszczenia wbiegł strażnik Francis Bow. Był wystraszony jak królik w burzę gradową. Jego okrągła niewielka postać wtoczyła się na środek izby.

– Gregory! – zawołał, nie zamykając za sobą drzwi. – Indianie się buntują.

Cox podbiegł do niego, złapał go za poły wełnianej kurtki.

– Ty, Francis, nie opowiadaj takich bajek, bo cię… – uniósł go na stopę w górę i puścił. Pod Bowem ugięły się kolana.

– Ja nie żartuję, Greg. Ja ich dobrze znam… Oni tańczą wojenny taniec. To nie przelewki.

Cox pchnął go na ławę.

– Śmiej się z tego. Już nieraz tańczyli. Może sobie popili i teraz…

– Już nieraz… – powtórzył z lękiem w oczach Bow. – Ale nigdy nie tańczyli tańca wojennego.

Dowódca strażników machnął lekceważąco ręką.

– Niech sobie tańczą. Wyszumią się, a jutro będą smutni i potulni.

Bow zamrugał bezrzęsnymi powiekami.

– To nie żarty, Greg. Jeżeli mi nie wierzysz, to wyjdź i zobacz.

Cox bez słowa porwał ze stołu pas z kaburami, zapiął go na brzuchu, zarzucił na ramiona skórzaną kurtkę i racząc obu strażników pełnym pogardy spojrzeniem, wyszedł z baraku.

Kiedy przekroczył próg, owionął go chłodny powiew, a na rozpalonej twarzy poczuł drobne kropelki mgły. Gdy okrążył barak, zza węgła ujrzał wielki słup ognia, a w jego łunie krąg poruszających się w tanecznym rytmie Czejenów.

Rozpędzę tę bandę szmaciarzy – pomyślał. Poprawił pas na biodrach i ruszył w kierunku namiotów. Im bliżej był wielkiej watry, tym wolniej niosły go nogi, a gdy dotarł do pierwszych tipi, zawrócił. Biegnąc, pokonał stromiznę i jak burza wpadł do izby.

– Zbierać się! – zawołał ochrypłym głosem. – Francis – skinął na Bowa – ty wal do tych, co mają służbę, i to piorunem, a ty – zerknął na stojącego ze szklanką rumu Mc Grady’ego – obudź Toma i Peta.

Mc Grady, nie spiesząc się, odstawił na stół szklankę.

– Po co ta gorączka? – zamruczał jakby do siebie.

Cox doskoczył do niego.

– Ty, Ray, nie lubię takich głupich uwag.

Tamten wzruszył ramionami.

– Czy to pierwszy raz tak tańczą…

– Zbieraj się! – zawołał dowódca strażników nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Jak wyjdziesz, to zobaczysz, że to nie piknik.

Strażnik leniwym ruchem chwycił oparty o ścianę karabin.

– Zobaczymy – mruknął i wolno ruszył ku drzwiom.

Za progiem natknęli się na Toma Powera. Zeskakiwał właśnie z okrytego pianą konia. Na widok Coxa zatrzymał nogę w strzemieniu.

– Greg! – rzucił zdyszany. – Dzieje się coś niedobrego. Musimy działać, bo inaczej będzie…

– Widzę – mruknął niechętnie.

W bijącej od ogniska łunie zobaczył spoconą twarz Powera, jego jasne czoło i łagodne niebieskie oczy. Nie lubił go. Zawsze uważał, że sprzyja Indianom.

– Co chcesz robić? – zapytał.

– Musimy pogadać z wodzem.

Gregory zaśmiał się sarkastycznie.

– On pewnie też tańczy z tymi dzikusami.

– Nie. Przejeżdżałem tamtędy. Widziałem go i czarownika przed namiotem.

– To wal do niego i powiedz mu, że jak nie uspokoi tych drani, to poczęstuję ich kulkami.

– Tylko tego nie rób! – w głosie Powera zabrzmiał głos przerażenia.

– A co? Może będę czekał, aż oni rzucą się na nas?

– Lepiej byłoby, gdybyś ty sam poszedł.

– Ten głupi starzec gra mi na nerwach. Nic do niego nie trafia.

– To dobrze, pojadę i pogadam z nim, ale ty… nie zaczynaj.

Cox zaklął plugawie i naciskając kapelusz na oczy, krzyknął do strażników:

– Zajmujcie bezpieczne stanowiska! Czuję, że będzie gorąco.

VII

Tom Power zatrzymał się między skałami. Jeszcze raz ocenił swe położenie. Patrząc na tańczących wojowników, odczuwał lęk. Domyślał się, że ten taniec nie zakończy się zwyczajnie. Doświadczenie w kontaktach z Indianami podpowiadało mu, że tym razem Czejenowie nie wrócą spokojnie do swych tipi.

A co będzie z nim? Był wobec swego przełożonego lojalny i zdyscyplinowany. Domyślał się jednak, że tym razem będzie musiał wybierać… Myśl ta zaniepokoiła go. Cox miał rację, gdy mówił, że on, Tom Power, sprzyja Indianom. Co go do tego skłoniło? Przecież był sierotą i nie zapomniał wielkiej farmy w stanie Nebraska nad rzeką Platte. Pamiętał, kiedy na ich dom napadli Indianie. Wybili całą rodzinę. Ocalał on jeden dzięki przypadkowi. Został bowiem w stajni ze źrebcami, a kiedy ujrzał łunę palących się zabudowań, uciekł w niezmierzoną prerię. A potem, kiedy dorósł, postanowił się mścić, lecz zamiar został tylko zamiarem. Choć nosił w sobie niezabliźnioną ranę, nie potrafił zdobyć się na nienawiść. Takie miał usposobienie.

Jeszcze rok temu, gdy na rozkaz generała Tosnera postanowiono zagnać do rezerwatu południowych Czejenów, zgłosił się do dowódcy strażników z myślą, że nareszcie znajdzie sposobność do zemsty. Gdy jednak zobaczył upodlonych i nieszczęśliwych Indian, gdy ich bliżej poznał, odsunął od siebie nienawiść. Najpierw litował się nad nimi, potem zaczął im sprzyjać.

Teraz, siedząc mocno w siodle, ukryty za skałami przypatrywał się kręgowi wojowników. Ich widok przerażał go. Poznał ich dobrze i do tej pory uważał ich za ludzi poddających się nędzy i upodleniu. Wprawdzie niektórzy z nich zdobywali się na odwagę i nie mogąc wytrzymać niewoli, uciekali z rezerwatu, jednak większość z niezrozumiałą dlań uległością godziła się na uwłaczający godności ludzkiej los. Dziś jednak przebudzili się. Ich siła biła z każdego słowa wojennej pieśni, z każdego taktu ich tańca.

Patrzył jeszcze chwilę jak zauroczony. Dopiero gdy spojrzał w stronę namiotu wodza, pchnął piętą konia i wolno ruszył w tamtą stronę.

Przed namiotem zsunął się z konia i prowadząc go za lejce, zbliżył się do wodza stojącego z bolesnym grymasem na ustach i wpatrującego się w magiczny krąg tańca.

– Witaj, szlachetny wodzu. – A gdy zobaczył stojących za wodzem jego żonę i czarownika, dodał: – Witaj, szlachetny czarowniku i ty, Samotna Jodło, żono wodza – zwrócił się do nich w ich narzeczu, którego nauczył się przez ostatni rok.

Tak ich zaskoczył, że cofnęli się z bojaźnią. Uniósł więc do góry ręce, chcąc im pokazać, że nie przyjeżdża ze złymi zamiarami. Byli tak spłoszeni, że nie zrozumieli tego gestu.

– Niech wam czas płynie jak łagodna rzeka przez łąki pełne kwiatów – wyrecytował ich stare przywitanie.

Pierwszy odezwał się czarownik. Wskazując wyciągniętą ręką tańczących w dole wojowników, rzekł cicho:

– To nie my… nie my – utknął, a jego słowa zginęły w napadzie kaszlu.

– Domyślam się, że to nie wy – podjął spokojnie Power i odwracając wzrok od zniekształconej ropiejącymi strupami twarzy czarownika, spojrzał na wodza. Ten przymknął powieki.

– Boje się – powiedział tak cicho, że Power ledwo go dosłyszał.

– Ja też się boję. I proszę cię, powiedz, co skłoniło twych walecznych mężów do wojennego tańca.

– Nie wiemy – odparła zamiast wodza jego żona.

Power chrząknął znacząco, jakby chciał zaznaczyć, że jej nie wierzy, i jeszcze raz zwrócił się do wodza.

– Zapytuję cię, szlachetny wodzu, czy nie mógłbyś zatrzymać tych młodych wojowników.

– Wezbranego w górach potoku nikt nie potrafi zatrzymać – rzekł, nie otwierając oczu.

– To jeszcze nie potok, tylko strumień.

– Ale ma już swą siłę.

– Jesteś wodzem, więc możesz im rozkazać.

Starzec chciał coś powiedzieć, lecz zalękniona żona uprzedziła go:

– Za wiele żądasz od niego.

– Słyszałem, że nie on dał hasło do wojennego tańca. Więc przeciw komu chcecie zwrócić ostrza włóczni i toporków?

Starzec skrzyżował ręce na piersiach.

– Chcieliście odebrać nam nawet włócznie.

– Nie mówmy o tym, co było – powiedział Power pojednawczo. – Trzeba działać tak, żeby krew waszych wojowników nie zrosiła jałowych kamieni.

– To ty rzekłeś, a nie ja.

– Wysoko cenię twą rozwagę, dlatego przyszedłem do ciebie.

Kobieta zawołała jazgotliwie:

– To wracaj, my cię tu nie prosili!

Power zrozumiał, że niewiele tu zdziała. Ogarnęła go niemoc, z trudem supłał rozpierzchłe myśli. Zdobył się jednak na ostatni wysiłek.

– Nie wiem – zaczął napiętym głosem – co zamierzają zrobić twoi wojownicy. Czuję jednak, że wiszą nad nami ciężkie chmury, z których zagrzmią pioruny. Jeżeli jesteś wodzem i ludzie twoi są ci drodzy i bliscy, uczyń coś, by chmury te rozpędzić.

Starzec zakrył dłońmi oczy.

– Odejdź w pokoju – wyszeptał. – Są takie chwile, kiedy potrzeba serca wyprzedza rozsądną myśl. – Nagle uniósł ręce, a wzrok utkwił w płonącej wśród głazów watrze. – Nadszedł czas, kiedy rozsądek staje się wadą, a rozwaga podłością. Kiedy godność i cześć wojownika są zorzą na ciemnym nieboskłonie. Odejdź w spokoju – otworzył oczy, w których można było ujrzeć nieodwołalne postanowienie. – Odejdź – powtórzył. – Rani mnie każde twoje słowo. Idź do swoich i powiedz im, że wódz Czejenów kocha swój lud i chociaż czas oprószył mu włosy siwizną, a lata odebrały siłę jego mięśniom, to jeszcze serce ma harde, a umysł na tyle lotny, by przewidzieć, że na nic zdadzą się twe słowa.

* * *

– Jakie wieści? – zapytał Cox, kiedy Tom Power wrócił do baraku.

– Niedobrze – odparł z nutą smutku w głosie.

– Czy wódz nie może ich uspokoić?

– Jeśli się nie mylę, to jest po ich stronie.

– Nie mogłeś go przekonać?

– Robiłem, co w mojej mocy.

Cox splunął z pasją.

– Mięczak z ciebie. Ja to inaczej rozmawiałbym z tym zgrzybiałym próchnem.

– To dlaczego nie poszedłeś do niego?

Zanim Cox zdołał odpowiedzieć, w mroku na tle skał ukazało się kilku jeźdźców.

– To ty, Bow?! – zawołał z ulgą dowódca strażników.

Bow skierował konia w stronę baraku.

– Tak.

– Wszystkich ściągnąłeś?

– Tak.

Strażnicy zsiadali z koni. Ich twarze i spojrzenia były pełne mrocznej zaciętości. Cox krzyknął:

– Nie zsiadać! Będziecie mi potrzebni.

Nie usłuchali. Prowadząc konie, otoczyli go ze wszystkich stron.

– Dlaczegoś ściągnął nas z posterunków? – zapytał strażnik z siwiejącą brodą.

– Żeby z wami zagrać w kości – zażartował. – Nie widzisz, co się tu dzieje?

– Widzę, ale ja nie zaczynałbym z nimi. Za mało nas jak na taką zgraję.

– Nie słuchaj go, Greg! – zawołał spoza pleców brodacza młodzieniec o rudej czuprynie i niebieskich jak niezapominajki oczach. – Oni przecież nie mają broni.

– Skąd wiesz? – błysnął białkami oczu brodacz.

– Słyszałem, że ukryli broń w lesie pod Czerwoną Skałą. A ja nie mam ochoty…

– Cicho, chłopcy – przerwał im Cox. – Jeżeli nie zaatakujemy pierwsi, to nas rozniosą.

Power doskoczył do niego.

– Zastanów się, Greg, co mówisz. Trzeba spróbować dogadać się z nimi.

– To idź.

– Ja już tam byłem.

– I co przyniosłeś?

– Trzeba porozmawiać z młodymi. Z Płowym Sokołem, bo zdaje mi się, że on im przewodzi.

– Dobrze mówi – odezwał się z boku Ray Mc Grady.

– A ciebie kto pytał o zdanie? – wtrącił rudy.

– Ciszej! – zawołał Cox. – Ja znam tych bohaterów. Strzelę w powietrze i cała ta banda rozleci się na cztery wiatry. – Chciał wyrwać z kabury colta, lecz Power złapał go za rękę.

– Spokojnie, Greg. To, co chcesz zrobić, jest szaleństwem.

Cox wyszarpnął się, lecz już nie sięgnął po pistolet.

– Idź jeszcze raz i staraj się im podchlebić – zakpił.

– Ilu nas jest? – zapytał napiętym głosem Power.

– Chyba wiesz, a jak nie, to policz.

– Dwunastu – podjął Power. – A ich?

– Trzystu mężczyzn – rzucił ktoś z boku.

Brodacz wyciągnął rękę ruchem niemal proszalnym.

– Idź, ty przecie mówisz ich dialektem.

– Spróbuj dogadać się z Płowym Sokołem – wtrącił Ray Mc Grady. – On z nich najrozsądniejszy i ma mir wśród młodych.

Cox uśmiechnął się gorzko.

– Możesz iść, jeżeli o to cię proszą.

* * *

Zdawało się, że są w dziwnym transie. Początkowo kobiety nie zwracały na niego uwagi. Wpatrzone rozognionymi oczyma w tancerzy wybijały zaciśniętymi pięściami takt wojennej pieśni. Rozejrzał się. Szukał wśród tłumu Chmurki, kobiety, z którą chciał porozmawiać. Była wdową po wojowniku nazwanym Ten Co Wszystko Spostrzega. Podobnie jak jej mąż nosiła w piersi nieugięte serce. Była przy tym najpiękniejszą kobietą w całym obozie i nie dziw, że młodzi starali się o jej względy.

Power, choć biały i strażnik, chętnie z nią rozmawiał i nawet się nie spostrzegł, kiedy zagościła na dobre w jego myślach. To właśnie ona dawała mu pierwsze lekcje dialektu ich szczepu. Dobrze odmierzonymi ruchami wybijała rytm wojennej pieśni. Na jej łagodnej zwykle twarzy zagościł wyraz nieprzejednanej zaciętości; w jej oczach płonęła chęć walki.

Power zsunął się z siodła i przebijając się przez tłum kobiet i dzieci, zmierzał w jej kierunku. Gdy go ujrzała, uczyniła taki ruch głową, jak gdyby chciała go ostrzec, by się do niej nie zbliżał. Po chwili, ciągnąc konia za lejce, przepchnął się do niej.

Kobiety jęły jazgotliwie mu wygrażać. Nie patrzył na nie, wyczuwał tylko nienawiść w ich wejrzeniach. Kiedy stanął przy Chmurce, ta odwróciła się od niego. Położył dłoń na jej ramieniu. Strząsnęła ją gwałtownie i nie patrząc mu w oczy, powiedziała cicho:

– Czego chcesz ode mnie?

– Chciałbym, żebyś mi pomogła.

– Jakże ja ci mogę pomóc?

– Muszę porozmawiać z Płowym Sokołem.

– Teraz? – westchnęła ciężko i ruchem głowy wskazała taneczny krąg wojowników.

– Teraz – powiedział z naciskiem – bo wnet już będzie za późno.

– Myślę, że już się spóźniłeś – odwróciła się do niego i ogarnęła go pełnym żalu spojrzeniem.

Power mocniej ścisnął jej ramię.

– To bardzo ważne. Trzeba nadal rozmawiać…

– Nic już ich nie powstrzyma – spojrzała chłodno i obco. – Tańca wojennego nie wolno przerywać.

– Słuchaj – szukał jej dłoni – znasz mnie przecie i wiesz, że…

– Wiem – przerwała mu. – Ty byłeś z nich najbardziej ludzki.

– Nie chcę rozlewu krwi.

– Nie znasz nas – ujęła jego dłoń, lecz jej uśmiech był obcy i nieprzyjazny.

– Starałem się was poznać.

– I dlatego byłeś strażnikiem – uśmiechnąwszy się gorzko, odtrąciła jego dłoń. – Teraz już za późno na wszystko. Szanuję cię i dlatego radzę ci, żebyś stąd jak najszybciej uciekał.

Chciał coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili kilku wyrostków z płonącymi żagwiami w rękach ruszyło ku niemu. Wykrzykiwali głośno i nienawistnie. Kobiety rozstąpiły się, a Power został nagle otoczony sunącymi w rytm pieśni młodzikami.

– Zostawcie go! – zawołała napiętym głosem Chmurka.

Nie usłuchali. Jeden z nich wydał okrzyk podobny do wycia wilka i cisnął smolną żagiew w Powera. Ten zdołał zasłonić twarz ręką. Żagiew ześlizgnąwszy się z jego ramienia, ugodziła w szyję konia. Ten wspiął się, zarżał żałośnie i w popłochu uderzył kopytami jednego z nacierających. Młodzik zwinął się, jęknął boleśnie, a padając na ziemię, zdołał jeszcze rzucić żagwią w konia. Power zdobył się na nadludzki wysiłek, ściągnął lejce i w biegu dosiadł spłoszonego rumaka. Koń, nie zważając na przeszkody, pogalopował na oślep. Power, trzymając się grzywy, przylgnął policzkiem do jego szyi. Ujrzał padającą na ziemię kobietę. Inne rozstąpiły się w popłochu i zawodząc głośno, wygrażały pięściami, a koń niósł go w szaleńczym cwale poprzez kotlinę usianą głazami. Zatrzymał się dopiero pod lasem.

* * *

– Gdzie do jasnej… podział się ten perfumowany fircyk Power?! – zawołał Cox, okraszając słowa przekleństwami.

Nikt mu nie odpowiedział. Stali pod barakiem, ćmiąc fajki. Konie były niespokojne, szarpały wędzidła, a ludzie byli coraz bardziej spięci.

– Greg – odezwał się cicho Mc Grady – może lepiej posłać kogoś do fortu Rocky, żeby przysłali wojsko.

Cox spiorunował go spojrzeniem.

– Ty, Ray, jeżeli masz stracha, to lepiej znikaj mi z oczu.

– To nie jest zła myśl – podchwycił jeden ze strażników. – Wojsko zaprowadziłoby tu porządek.

– A wy co chcecie przez ten czas robić? Grać w pokera albo bawić się w ciuciubabkę?! – rzucił kpiąco, a gdy nikt się nie odezwał, wyszedł przed nich i podjął poważnie: – Słuchajcie, posłał mnie tutaj Urząd do Spraw Indian w Waszyngtonie. Jestem waszym zwierzchnikiem i macie mnie słuchać. Gdyby wszyscy tak się bali jak Ray – skinął głową w stronę Mc Grady’ego – to my bylibyśmy teraz w rezerwacie, a oni by nas pilnowali. Nasze państwo jest potężne, nasz naród dzielny i waleczny. Nie stać nas na żale, lament i wyczekiwanie. Widzicie sami, co się tu święci. Jeżeli będziemy stali z założonymi rękami i medytowali, to oni nas nakryją jak pisklęta w gnieździe. Musimy ich uprzedzić.

W tej chwili spoza głazów wyłonił się jeździec.

– Hej, Greg – zawołał z daleka – nie uwierzysz, jak ci powiem!

– Mów, do jasnej! – zrugał go dowódca.

Sierżant zeskoczył z konia. Stanął przed agentem i napiętym głosem powiedział:

– Mądry Kruk wrócił do obozu.

– Może ci się tylko zdawało.

– Nie. Widziałem go doskonale przez lunetę.

– Nie pomyliłeś się?

– Nie, Greg.

– To dobrze – powiedział Cox. – Mamy pretekst do wkroczenia.

Strażnicy zaszemrali.

– Co chcesz zrobić? – zapytali go.

– To, co powinien zrobić każdy dowódca. Muszę go aresztować za opuszczenie rezerwatu.

Nie czekając na ich odzew, dosiadł konia. Zwlekali chwilę, lecz gdy zobaczyli jego gniewną twarz i pełne zaciętości spojrzenie, wspięli się na konie. Cox uniósł rękę.

– Jedziemy ostro aż do ogniska, potem na mój znak strzelamy w powietrze. Zobaczymy, jak to przyjmą. Jeżeli zaczną uciekać, trzeba będzie ich rozpędzić na cztery wiatry, a jak stawią opór, to bez litości… strzelać!

Cox zawrócił konia i dał znak do wyjazdu. Konie zarżały cicho, a przez ich rżenie przebił się coraz szybszy i groźniejszy odgłos wojennej pieśni.

Jechali wolno. Ich twarze i wejrzenia wyrażały największe napięcie. Wiedzieli, a może tylko przeczuwali, że za chwilę stanie się coś ważnego, coś, co może zaważyć na ich całym życiu. Na dnie kotliny, niby złoty słup, wzbijały się prosto w górę płomienie. W ich świetle postacie tańczących wojowników wyglądały groźnie i wspaniale. Zdawało się, że za chwilę w rytm ich pieśni pójdą leżące na jałowiźnie głazy.

Odległość między jeźdźcami a tancerzami kurczyła się, czas dążył nieubłaganie ku odmianie. I stało się. Pierwsze ujrzały jeźdźców kobiety. Na ich widok odwróciły ku nim złocone blaskiem ognia twarze. Stara Indianka w podartym kocu na grzbiecie uniosła ręce gestem wołającym o pomstę. Inna krzyknęła długo i płaczliwie. I nagle zupełnie nieoczekiwanie porwały z ziemi kamienie.

Cox uniósł karabin. Padł suchy strzał jak klaśnięcie z bicza, a potem głośna salwa rozdarła powietrze. Kobiety, jakby były głuche i nieczułe, cisnęły w jeźdźców kamieniami. Cox pierwszy otrzymał cios w czoło. Rozłożył szeroko ramiona i ogłuszony zsunął się z konia. Wtedy huknęły karabiny. Kule przeorały ławę biegnących kobiet; któraś z nich zachwiała się i padła twarzą na ziemię, inna zawyła jak wilczyca; jeszcze inna, unosząc dziecko nad sobą, lamentowała głośno i żałośnie, ale żadna nie cofnęła się. Już były przy koniach, już otaczały strażników. Ci, pozbawieni swobody ruchów, wyrywali z kabur colty i razili z najbliższej odległości, lecz nie potrafili rozedrzeć ciasnego pierścienia indiańskich kobiet.

Oszołomieni tańcem i pieśnią wojenną wojownicy dopiero po gęstej salwie rozerwali magiczny krąg i z podniesionymi toporkami ruszyli w stronę ciżby. Zrobiło się tak tłoczno, że przerażone konie zrzucały jeźdźców. Ci padali na głowy nacierających, starali się jeszcze bronić, lecz zanim zdołali wystrzelić, dosięgały ich ręce kobiet lub dobrze wymierzone ciosy toporków.

Walka nie trwała długo. Ucichły strzały, przestały błyskać toporki. Słychać było jęki rannych i rzężenie umierających.