Telemach w dżinsach - Adam Bahdaj - ebook + książka

Telemach w dżinsach ebook

Adam Bahdaj

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podobno jeszcze trochę z Maćka dzieciak (piętnastoletni?), ale rozmawia się z nim jak z dorosłym. Podobno też patrzy spode łba, ale szczerze. No i mizerne sprawia wrażenie. Nic dziwnego – od dwóch tygodni jest w drodze. Nie na gigancie, bo nie ma skąd uciekać. Zwykle wieje się z domu, a Maciek mieszka w internacie. A w drodze jest od czasu, kiedy zobaczył program w telewizji o przodownikach pracy. I robili wywiad… z jego ojcem! Maciek go szuka. Już tylu ciekawych ludzi spotkał po drodze! Tylko ojca jeszcze nie.

Druga część, Gdzie twój dom, Telemachu? została wpisana na Listę Honorową IBBY.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 354

Oceny
4,0 (42 oceny)
20
10
8
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Adam Bahdaj

Telemach w dżinsach

Strona redakcyjna

Adam Bahdaj

Telemach w dżinsach

© by Adam Bahdaj

© by Wydawnictwo Literatura

Okładka:

Olga Reszelska

Korekta:

Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

Wydanie IX

w Wydawnictwie Literatura

ISBN 978-83-7672-412-6

Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630-23-81

www.wyd-literatura.com.pl

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Nigdy nie miałem łatwego życia. Nie urodziłem się w czepku i nikt mnie nie rozpieszczał. Miałem jednak pogodne usposobienie i traktowałem tę moją drogę życiową jak tor przeszkód.

Pozwólcie więc, że się przedstawię: nazywam się Maciej Łańko, urodziłem się w Jerzmanowie, a teraz mam lat piętnaście i jestem dopiero na początku tego toru. Wziąłem dopiero najłatwiejsze przeszkody. Zobaczymy, co będzie dalej. Może los się kiedyś do mnie uśmiechnie, jak w tych amerykańskich powieściach, w których czyścibut staje się nagle milionerem. Milionerem u nas i tak nie można zostać, i w ogóle co to za przyjemność zastanawiać się stale, na co wydać forsę. Grunt to porządnie żyć i dojść do jakiegoś celu.

Przeczytałem ostatnio fantastyczną książkę – Moje góry Bonattiego. Wspaniały człowiek. Nie uznawał żadnych trudności i nic go nie przerażało. To jeden z największych alpinistów. Samotnie zdobywał najtrudniejsze ściany alpejskie i zawsze wychodził zwycięsko. Wyobrażacie sobie człowieka, który samotnie zdobywa północną ścianę Eigeru? Wspina się sześć dni i sześć nocy, zdaje mu się, że już nigdy nie zwycięży tej piekielnej ściany, a jednak... Tak może być i w życiu. Trzeba tylko zacisnąć zęby i przezwyciężyć samego siebie. Fantastyczna książka! Chociaż nigdy jeszcze nie byłem w górach, a ściany skalne widziałem tylko na fotografii, to jednak zrozumiałem, o co mu chodzi. I to mnie bardzo pokrzepiło.

Może właśnie dzięki tej książce siedziałem teraz w pociągu i waliłem prosto do Ełku, żeby odnaleźć swego ojca. A sprawa nie była prosta. Mój ojciec opuścił naszą rodzinę, kiedy miałem trzy lata. Wsiąkł, rozpłynął się i od tego czasu ślad po nim zaginął. Rok po tym umarła moja matka. Wychowywała mnie ciotka Frania, robotnica z fabryki sklejek w Jerzmanowie. Była surowa i wymagająca. Nie miałem u niej aksamitnego życia. Twardą miała rękę, ale nie czuję do niej żalu. I świeć, Panie, nad jej duszą, bo zginęła przed kilku miesiącami podczas pożaru lakierni. Zostałem więc pod opieką pana Sielickiego i pani Telichowskiej, koleżanki mojej ciotki.

W ten sposób znalazłem się w internacie szkoły zawodowej przy Zakładach Przemysłu Drzewnego w Jerzmanowie. Powiedzieli mi, że będę podtrzymywał tradycje rodzinne, że niby moja matka tutaj pracowała, moja ciotka usmażyła się w lakierni, to ja też mam tkwić w tej cuchnącej dziurze i podtrzymywać tradycje. Dziękuję. Sam zapach wiórów i kleju doprowadza mnie do mdłości. Ale co miałem robić? Wpakowali mnie do tego internatu i gniłbym tam zapewne do końca szkoły, gdyby nie pewne zdarzenie.

A było to już po zakończeniu roku szkolnego. Moi koledzy wyjechali na pierwszy turnus kolonii letnich, a ja zostałem w internacie i codziennie przekładałem na placu sterty desek. Zarobiłem przynajmniej na bilet kolejowy i coś mi jeszcze w kieszeni zostało, ale myślałem, że od tego układania desek dostanę – nie daj Boże – kręćka albo padaczki.

I nagle wszystko się zmieniło jak w filmie, daję słowo. Przyszedłem kiedyś wieczorem do świetlicy na coca-colę. Usiedliśmy z kolegami przy stoliku, a w telewizji szedł reportaż z budowy kombinatu mięsnego w Ełku. Nic ciekawego. Nawet nie patrzyłem na ekran. Obok siedzieli robotnicy. Popijali piwo. I nagle coś mną szarpnęło. Kosiak, którego znałem z placu, powiedział nagle do Bośkiewicza:

– Ty, Wacek, poznajesz tego... To przecież Waldek Łańko.

Szarpnęło mną jeszcze mocniej. Zerknąłem na ekran. Spocony i zdyszany reporter przeprowadzał wywiad z brygadą montażową. Nad ich głowami przesuwała się wolno suwnica i spawacze sypali ze spawalnic snopami iskier. I było zupełnie tak jak w telewizji. Brygadzista drapał się za uchem. Mówił, że mają pewne trudności, ale wszystko idzie klawo i halę oddadzą przed terminem, a reporter co chwila zwracał się do telewidzów i chwalił całą brygadę za solidną pracę. I wtedy Bośkiewicz, robotnik z narzędziowni, trącił łokciem Kosiaka:

– Niech mnie kule biją, to Waldek!

Obaj spojrzeli na mnie, a mnie się nagle zrobiło gorąco i potem przeszył mnie dziwny ból w okolicy serca. Zobaczyłem wśród robotników na ekranie swego ojca. Wprawdzie nigdy go nie widziałem, ale u ciotki wisiała fotografia ślubna moich rodziców. Ten człowiek stojący nieco z boku, trzymający w kącikach warg papierosa, to był mój ojciec. Po chwili byłem już pewny. Nastąpiło bowiem zbliżenie i w powiększeniu zobaczyłem jego twarz. Ten sam owal, wyraźne łuki brwi, osadzone oczy i dziwnie przekorny uśmieszek na zaciśniętych ustach. Tamci się nie mylili.

Ojciec wyjął z ust papierosa, niedbałym ruchem rzucił go za siebie, a spoza ekranu odezwał się głos reportera:

– Panie Łańko, słyszałem od brygadzisty, że pan jest przodownikiem pracy. Niech pan nam powie, w jaki sposób osiąga pan tak znakomite rezultaty?

Ojciec uśmiechnął się cierpko, jakby chciał zlekceważyć reportera.

– No cóż – powiedział przekornie – robi się, panie redaktorze... No i brygada jest zgrana. To nie żadna sztuka. Ja już robiłem na wielu budowach. Jak się ma smykałkę, to i robota idzie. – Wyciągnął z kieszeni pudełko papierosów i wyłuskał jednego.

Przy stoliku Bośkiewicz głośno się roześmiał.

– Waldek, jak pragnę... Ale mu dobrze powiedział.

A Kosiak dodał wesoło:

– Nic się chłop nie zmienił. Zawsze miał cięty język i wiedział, jak komu przysolić.

Podszedłem do nich. Czułem się, jak gdybym przed chwilą wylądował na księżycu. W ustach miałem Saharę, a gardło ściśnięte. Wybąkałem jednak z trudem:

– Panowie... panowie znali mojego ojca?

Najpierw popatrzyli na mnie, a potem po sobie, jak gdyby się zakłopotali. Bośkiewicz przeczesał dłonią opadające na oczy włosy.

– No jasne – powiedział z namysłem. – Robiłem z nim w narzędziowni, ale niedługo, bo potem poszedł do wojska. – Nagle spojrzał na mnie badawczo i trochę dziwnie. – A ty... tyś go poznał?

– Co ty, Kazek – wtrącił Kosiak. – Przecież on był jeszcze w kołysce... – Urwał nagle i zerknął z zakłopotaniem na Bośkiewicza.

Tamten wzruszył ramionami.

– Kopę lat od tego czasu minęło.

– A ja z nim byłem w wojsku – dodał trzeci, barczysty robotnik, którego nie znałem. – Byliśmy w WOP-ie w Zgorzelcu. Twój ojciec był za kierowcę. Wesoły człowiek.

– Wesoły – westchnął ciężko Kazik. – Jak się urwał, to do tej pory nie wrócił.

Bośkiewicz syknął ostrzegawczo.

– Ty, Kazek – pokazał na mnie oczami – przecież to jego chłopiec.

Kosiak machnął ręką.

– On już ma swoje lata. On już wszystko rozumie. – Nagle wstał, położył mi rękę na ramieniu i uśmiechnął się ciepło: – No co, ucieszyłeś się? Starego pokazali w telewizji. Pistolet. Przodownik pracy. Teraz będziesz mógł się pochwalić, że masz takiego ojca.

A ten trzeci dorzucił:

– I będziesz mógł do niego napisać. Znasz adres.

Nie wiedziałem, czy żartują, czy mówią poważnie. Wciąż czułem się tak, jakbym przed chwilą wylądował na księżycu. Chciałem coś powiedzieć, lecz nie mogłem. Nie potrafiłem nawet odejść, jakby mnie coś trzymało. Musiałem wyglądać strasznie głupio, bo tamci zamilkli i bez słowa zabrali się do niedokończonego piwa. Z tej drętwoty wyrwał mnie dopiero Maniek Giemza. Podszedł do mnie i, jakby nic się nie stało, klepnął mnie w ramię.

– No, Maciek, pójdziemy do kina.

– Dobrze... – wyszeptałem.

Wyszliśmy z Mańkiem i ze Staszkiem Pierogiem ze świetlicy, ale tuż za drzwiami pożegnałem ich. Powiedziałem ni w pięć, ni w dziesięć, że mnie strasznie głowa boli. Uwierzyli, bo któż nie uwierzyłby w takiej sytuacji. Maniek, mój najlepszy kolega, odprowadził mnie do internatu. Szliśmy długo w milczeniu, wreszcie przed internatem Maniek powiedział:

– Nie cieszysz się, że odnalazłeś starego?

– Nie wiem – mruknąłem, podałem mu rękę i szybko wszedłem do internatu.

2

Przyznam się wam szczerze, że w internacie rozbeczałem się jak małe dziecko. Myślałem o Bonattim, który samotnie zdobywał najtrudniejsze ściany, o Slocumie, który pierwszy samotnie opłynął świat na małej łodzi, ale nic mi nie pomogło. Płakałem i dziwiłem się, skąd tyle łez w oczach się bierze. Poduszka była mokra, a we mnie jakaś czczość. I nie wiedziałem, czy smucić się, czy cieszyć.

Nie należę jednak do takich, co się za długo martwią i mażą. Splunąłem wreszcie ze złością i postanowiłem w jednej chwili, że jutro nawiewam z internatu i jadę do ojca. Jak go zobaczę, zamienię kilka słów, to wtedy będę wiedział, czy się martwić, czy cieszyć. Prysnął stary, ulotnił się, rzucił matkę, ale teraz nie wiadomo, jaki jest i co o tym myśli. Nie pisał przez cały czas i nie posłał nawet grosza, chociaż ciotka starała się o alimenty dla mnie, ale kto to wie, co się przez ten czas z nim działo. Człowiek się przecie zmienia. Może nie chciał pisać, może nie mógł płacić. Stawiałem sobie tysiąc pytań, ale na próżno, na żadne nie mogłem odpowiedzieć. A więc postanowiłem: jadę do Ełku i na miejscu zobaczę, co w trawie piszczy! Nikomu nic nie powiedziałem, bo przypuszczałem, że będą mnie odmawiać. Zostawiłem tylko krótki list do mojego wychowawcy i opiekuna, pana Sielickiego. Napisałem, jak było, i że jadę do ojca, przekonać się, czy weźmie mnie do siebie. Napiszę z Ełku kilka słów. Niech się pan Sielicki na mnie nie gniewa, bo nie mogłem zrobić inaczej.

Rano zapakowałem do mojej ulubionej torby najpotrzebniejsze rzeczy, wziąłem kilka moich ulubionych książek i zamiast na plac do roboty, poszedłem na dworzec kolejowy. A teraz byłem już kilka godzin w drodze.

* * *

W pociągu jak w pociągu w porze wakacji i urlopów – tłok, przedziały nabite, dzieci grymaszą, starzy kłócą się, czy otworzyć, czy zamknąć okno, jedni drzemią, drudzy żłopią lemoniadę i przegryzają kanapkami, a wszyscy nie mogą doczekać się kresu podróży.

Wcisnąłem się cudem do jakiegoś przedziału i w kącie pod oknem znalazłem miejsce stojące między drzemiącym rencistą a paniusią w słomkowym kapelusiku. Rencista co chwila budził się z drzemki i przekazywał swej sąsiadce słowny serial z polowania na dziki. Gdyby to była prawda, o czym opowiadał, to już nie byłoby śladu po dzikach w naszych lasach. Paniusia z nicianej torebeczki wyłuskiwała cukierki i ssała je bladymi, popękanymi wargami. W przerwach między jednym cukierkiem a drugim narzekała, że wszystko drożeje i nie można związać końca z końcem. I było strasznie nudno, tak nudno, że wyjąłem z torby Wojnę trojańską Parandowskiego i stojąc na jednej nodze, zacząłem czytać.

Trafiłem właśnie na opis wyprawy Telemacha do Argos do Nestora. I jakoś mi się lżej zrobiło. Znałem dobrze tę książkę, więc przerzucałem tylko kartki i przypominałem sobie ciekawsze fragmenty.

Wyobraźnia zaczęła pracować. Oto rodzinna wyspa Telemacha – Itaka. Dokoła spienione morze, na morzu kilka białych żagli. Na brzegu winnice i gaje oliwne, a wśród gajów dwór Odysa. I młody chłopiec wychodzący codziennie na brzeg morza i wypatrujący statku ojca. Ojciec od dziesięciu lat nie wraca. Wszyscy myślą, że już zginął, że już nigdy jego noga nie stanie na skałach rodzinnej wyspy. Tylko matka i on, Telemach, wierzą, że kiedyś na horyzoncie pojawi się łódź, a potem ujrzą wysmaganą wichrami, spaloną słońcem twarz Odysa i zobaczą go, jak zstępuje z łodzi na przybrzeżne skały...

Ogarnęło mnie wzruszenie. Pomyślałem, że ja, Maciek Łańko, syn Waldemara, podobnie jak Telemach oczekuję ojca. I zagłębiłbym się po uszy w rozmyślania, gdyby nagle nie rozległo się mocne walenie w szybę drzwi przedziału. Obejrzałem się. Za drzwiami, wtłoczony między ludzi, stał niewielki chłopaczek i gwałtownymi ruchami dawał mi znaki, żebym wyszedł do niego.

Wzruszyłem tylko ramionami, bo nie wiedziałem, o co mu chodzi. Był tłok. Żeby przecisnąć się na korytarz, musiałbym być akrobatą, ale szczeniak nie ustępował i tak się zachowywał, jakbym mu był coś winien. Wrzuciłem więc do torby książkę i zacząłem przedzierać się między poplątanymi nogami. Po chwili byłem już na korytarzu.

– Czego chcesz? – zapytałem wściekły.

Przymrużył tajemniczo oko.

– Ty, koleś, czy konduktor sprawdzał już w tym wagonie bilety?

– Dawno, zaraz za Warszawą. A co?

– Bo ja jadę na gapę. A ty masz bilet?

– Ja? – zdziwił mnie jego protekcjonalny ton. – No jasne. Mam nawet cały, bo mi nie chcieli sprzedać zniżkowego.

– To fajnie, bo ja nie mam nawet ćwiartki. Prysnąłem z domu – oznajmił takim tonem, jakby chodziło o zmianę rządu w Etiopii.

– Ho... – mruknąłem z uznaniem i przyjrzałem mu się uważniej.

Był to dwunastoletni szczeniak, może nawet młodszy. Loczki kręciły mu się dokoła uszu jak aniołkowi, gębę miał pyzatą, nos zadarty, siekacz z przodu wybity, a oczy jak dwa guziczki, małe, lecz pełne przebiegłości. Jednym słowem komiczna figura. Ubrany był zamożnie i starannie, jakby go przed chwilą wypuścili z dobrego sklepu, i nie wyglądał na uciekiniera. Uśmiechnąłem się więc z politowaniem i dobrodusznie.

– Ty, mały, radzę ci, zapnij sobie guzik pod szyją i wysiadaj na najbliższej stacji, bo cię zgarną i będziesz miał kłopoty.

Szczeniak rzucił mi wzgardliwe spojrzenie.

– Coś taki ważny! Masz bilet, to już nosa zadzierasz.

– Uspokój się, szczeniaku, bo ci przyłożę – ostrzegłem niemal po ojcowsku.

Spokorniał i zamrugał niebieskimi oczkami.

– Co, nie znasz się na żartach? Jak masz bilet, to pokaż.

– Nie widziałeś biletu?

– U ciebie jeszcze nie. No, pokaż, pokaż.

– A co ci przyjdzie z mojego biletu?

– Co? Widzisz, jak jeden z nas ma, to już dużo lepiej.

– Co ty się tak do mnie przyznajesz?

– Bo wyglądasz mi na porządnego cyzia.

– I kto cię nauczył tak mówić? Z respektem, muminku, bo ci uszu natrę.

Znowu uśmiechnął się maślanie i pojednawczo.

– Coś taki ostry? Ja do ciebie jak do kolegi, a ty...

– Bo mi grasz na nerwach i stawiasz się. I w ogóle, co się tak spoufalasz?!

– Myślałem, że dalej pryskamy razem.

– Ja z tobą, muminku? A dokąd ty pryskasz?

– Do Szwecji. Tam wysoka stopa życiowa i można dobrze zarobić. Dolary – dodał poważnie.

Roześmiałem się. Zaczął mnie bawić ten szczeniak. Wziąłem go pod brodę i wyrozumiale pokiwałem głową.

– Będziesz przebierał ryby, oddzielał śledzie od sardynek, co?

Naburmuszył się i nagle spojrzał nienawistnie.

– Ty nic nie rozumiesz. Ja naprawdę zwiałem z domu. I wcale nie jestem taki mały.

– Naczytałeś się pewno książek i w głowie ci zakwitły rozmaite pomysły. Może chcesz jechać na Wyspy Fidżi albo na Bermudy? To niedaleko, prosto, na prawo, a potem na lewo – żartowałem.

Splunął z obrzydzeniem.

– Z tobą nie ma zabawy.

– Nie ma, zgadłeś. Ty zwiewasz z domu, a ja chętnie zwiałbym do domu – wtrąciłem, choć wiedziałem, że tego teraz nie pojmie.

Zerknął bokiem jak obrażone dziecko.

– Jesteś kolega czy nie?

– Nie.

– A ja myślałem, że pojedziemy razem. Masz przecież cały bilet. Powiemy, że jesteśmy bracia i razem jedziemy do babci na wakacje.

– Dobra, dobra, tylko że każdy musi mieć swój bilet, kapujesz?

Nie kapował albo nie chciał, bo nagle sięgnął do wielkiego plecaka i z wierzchu wyjął coś zawiniętego w tłusty papier.

– Zjesz ze mną kurę? Mówię ci, pierwszorzędna. Rąbnąłem mamie z lodówki.

– Schowaj sobie na Szwecję – mruknąłem bez przekonania, bo w tej samej chwili poczułem piekielny głód. Od rana nic nie jadłem, a kura wyglądała smakowicie.

– Do Szwecji to zaśmierdnie i będę musiał wyrzucić. Lepiej, żebyś ty zjadł ze mną.

– Do Szwecji jeszcze daleko. Przyda ci się w drodze.

Łypnął podejrzliwie. Był wyraźnie niezadowolony, że nie chwyciła łapówka. Gapił się chwilę na udko, potem z apetytem wbił zęby w złociście przypieczone mięso, aż mu sok popłynął po brodzie. A mnie po prostu skręcało. Przymknąłem oczy, by nie patrzeć na tę ucztę i miałem takie uczucie, jak gdybym trawił kamienie. Ssało mnie okrutnie w dołku. Szczeniak to wyczuł, uśmiechnął się chytrze, przymrużył guzikowate oczy i palnął:

– Jeszcze nigdy nie jadłem tak fantastycznej kury. Pycha do kwadratu.

– Smacznego – rzuciłem z bolesnym przekąsem.

– A drugie udko będzie jeszcze lepsze. – Podsunął mi pod sam nos kawał mięsiwa. Zapachniało mi rajsko i w pewnej chwili pożałowałem, że odmówiłem. Szczeniak tymczasem przeżuwał dokładnie i systematycznie, jakby chciał mnie drażnić, i co chwila cmokał z rozkoszy. Nagle zagadnął pełnymi jadła ustami: – A tobie jak na imię?

– Maciek.

– Mnie Krzysiek, ale w klasie nazywają mnie Romeo.

– Romeo! – zaśmiałem się. – Nie wyglądasz mi na Romea.

– Wiem, ale tak mnie nazwała Ewa, bo kiedyś na basenie powiedziałem, że dla niej popełnię każde szaleństwo, nawet skoczę z dziesięciometrowej wieży do wody, kapujesz?

– Tak. I co, skoczyłeś?

– Coś ty, z dziesięciu metrów? Nie ma głupich. Powiedziałem jej, bo w basenie nie było wody.

– Chytrus z ciebie. Przemądrzalec. Romeo...

– Fajne przezwisko, co? – Zabierał się właśnie do soczystej i przyrumienionej piersi.

W brzuchu zaburczało mi złowieszczo. Czułem, że soki trawienne domagają się paliwa. Przełknąłem ślinę, ale nic nie pomogło. Miałem takie uczucie, jak gdybym od dziesięciu dni żywił się trawą i korzonkami. A szczeniak wcinał z wzrastającym apetytem.

– No to cześć – powiedziałem ni stąd, ni zowąd, a może właśnie zowąd, bo już nie mogłem znieść tej męczarni.

Zatrzymał mnie gwałtownym ruchem.

– Coś ty, przecież tak się klawo rozmawia. – A potem łypnął po swojemu i podpuścił mnie przekornie: – Może byś jednak zjadł? Zawsze przyjemniej jeść we dwóch.

Załamałem się.

– No... jeśli ci tak bardzo na tym zależy, to daj kawałek. – Powiedziałem to wbrew woli i ambicji i nigdy bym sobie na to nie pozwolił, gdybym wiedział, jak drogo będę musiał za ten kawałek kury zapłacić.

Romeo oderwał kawał mięsiwa, podał mi wspaniałomyślnie.

– A jak będziesz głodny – dodał – to mam jeszcze kawał placka z jagodami i słoik truskawkowego dżemu. Jak się ucieka z domu, to trzeba się dobrze zaopatrzyć.

Muszę przyznać, że zblatował mnie podstępnie i teraz już mi nie wypadało traktować go z góry. Kura była wspaniała i podziałała łagodząco na moje rozdrażnienie. Zerknąłem już przyjaźniej.

– Ty, stary, powiedz prawdę, dlaczego zwiałeś z domu?

– He, he... – zaśmiał się szatańsko. – Ty nie znasz mojego starego. To wszystko przez cybernetykę.

– Cybernetykę?

– No, a jak myślisz? Bo mój kochany tatuś jest zupełnie cybernetyczny. Dostał po prostu fioła. I cały dom jest cybernetyczny.

– Mów jaśniej, bo nic z tego nie rozumiem.

– Byłeś kiedyś niewolnikiem?

– Nie.

– A ja jestem. Rano, kapujesz, ojciec wyciąga mnie o wpół do siódmej z łóżka, bo musimy cybernetycznie przebiec całą ścieżkę zdrowia. Nie wolno opuścić żadnego ćwiczenia, żeby cybernetycznie się dotlenić. Kapujesz?

– Nic w tym nie widzę dziwnego. To zdrowo.

– Zdrowo!... – zaśmiał się. – A potem jeszcze zdrowiej wtrajać owsiankę albo płatki kukurydziane. Na samą myśl o tym mdli mnie i zbiera mi się na wymioty. Bo fater obliczył cybernetycznie, że owsianka najzdrowsza i daje tyle a tyle kalorii. Fajne, co? I jeszcze jedno, fater obliczył sobie na podstawie testu, że mam zdolności matematyczne. Chce ze mnie zrobić cybernetyka, kapujesz. Ze mnie... A ja chciałbym być poetą albo cyrkowcem. I jak można wytrzymać w takim domu? Myjemy się cybernetycznie, cybernetycznie oglądamy telewizję i cybernetycznie siusiamy... Wytrzymałbyś? I do tego jestem jedynakiem. Gdybym miał siostrę albo brata, toby się ta cybernetyka jakoś na nas rozłożyła. A tak... – Westchnął niemal tragicznie i przełknął ostatni kęs kury.

Żal mi się szczeniaka zrobiło. Nieco przychylniej na niego spojrzałem, chociaż, szczerze mówiąc, nie byłem pewny, czy mówi prawdę, czy fantazjuje. Chytrus wyczuł moją słabość i podstępnie zagadnął:

– No, jak będzie z tym biletem?

– Z jakim biletem? – udałem zaskoczenie.

– No jakim? Twoim. Mówię ci, to się da załatwić. Jak przyjdzie konduktor, to mu powiesz, że jedziemy razem na jeden bilet normalny, bo w kasie nie było dwóch biletów ulgowych, kapujesz?

– Ten numer nie przejdzie – powiedziałem z namysłem. Ale wiedziałem, że po tej kurze i po jego spowiedzi nie wypada mi już odmówić.

– Możemy spróbować.

– Głupio mi będzie tłumaczyć. Nie lubię takich kantów.

– To ja to już załatwię. Ja jestem młodszy, kapujesz, i mnie prędzej uwierzą. A jak nie uwierzą, to i tak będziesz miał bilet. No co, zgoda?

– Możemy spróbować – powiedziałem, nie wiedząc, że palnąłem jeden z największych byków w swym życiu.

Romeo uśmiechnął się rozkosznie i wyciągnął z plecaka ciasto z jagodami. Chciał w ten sposób do końca mnie zblatować.

– Od razu wiedziałem, że jesteś fajny kolega. – A po chwili dodał optymistycznie: – Ja mam, bracie, nosa i w ogóle zdaje mi się, że konduktor nie przyjdzie. Za duży tłok. – Trącił mnie protekcjonalnie w bok i zapytał: – No co, stary, sypniemy się do Szwecji?

3

Zamiast do Szwecji zajechałem ho, ho... bo, jak na złość, w tej samej chwili w drzwiach korytarza zjawił się kontroler. Właściwie nie zjawił się, tylko wyrósł spod ziemi, jak to w książkach pięknie określają. Wyrósł, a my nie mieliśmy już czasu zastanowić się nad tym. Romeo trącił mnie jeszcze mocniej, spojrzał konspiracyjnie i szepnął:

– No, dawaj, na co czekasz, ja to załatwię.

Nie wiem, czy zupełnie zgłupiałem, czy ten muminek mnie zahipnotyzował, dość że wyjąłem z kieszeni bilet i dałem mu prosto w łapę. Temu oczka zaiskrzyły się, a kiedy podszedł kontroler, nie patrząc na mnie, podał mu bilet. Trąciłem go w bok z podwójną siłą. Syknąłem:

– No, mów, co miałeś mówić.

Romeo nie drgnął nawet, jakbym przemawiał do niego z innej planety albo był niewidzialny. Kontroler przeciął mu bilet, a jego badawcze spojrzenie spoczęło na mnie. Gorąco mi się zrobiło, ale chwilowo nie traciłem jeszcze równowagi, tylko strzeliłem jeszcze jedno głupstwo.

– Proszę pana, to nasz wspólny bilet – bąknąłem.

– Zaraz, zaraz. Co ty, kawalerze, wygadujesz? Jak to wspólny?...

– No, bo... – brnąłem dalej – my jesteśmy bracia, a na dworcu w Warszawie kasjerka nie miała dwóch oddzielnych biletów zniżkowych, więc sprzedała nam jeden cały. – W tym momencie chwyciłem Romea za koszulę i przyciągnąłem do siebie. – No mów, bo zrobię z ciebie marmoladę.

Romeo spojrzał tak niewinnie na kontrolera, jakby to był jego dobry wujaszek lub ktoś w tym rodzaju, i palnął bezczelnie:

– Proszę pana, to wcale nie mój brat. Ja go w ogóle nie znam.

Wtedy mi dopiero krew uderzyła do głowy, wszystko we mnie zakipiało i poniosły mnie nerwy. Przyciągnąłem szczeniaka do siebie, skręciłem mu na piersi koszulę, aż szwy trzasnęły.

– Ty nędzny gnojku! – wrzasnąłem. – Myślisz, że zrobisz ze mnie kosmicznego balona! Mylisz się! – Niestety, to ja się myliłem, bo szczeniak ani miauknął, tylko zrobił zdziwioną gębę i spojrzał na konduktora.

– No, widzi pan, nie ma biletu i jeszcze się szarpie.

Wtedy dopiero zrozumiałem, że dałem się wystrychnąć na najnędzniejszego dudka i dudkiem do końca życia zostanę. I to przez kogo? Przez nędzną kreaturę, przez tego przebiegłego konusa. Gdybym mógł, tobym się ze wstydu zapadł pod ziemię, ale chwilowo staliśmy na twardym gruncie wagonu, a kontroler spoza okularów świdrował mnie zimnymi oczami.

– No, kawalerze, masz bilet czy nie masz biletu, bo nie mam czasu.

Chwyciłem się ostatniej deski ratunku, opanowałem gniew, zrobiłem normalną gębę i powiedziałem, siląc się na spokój:

– Proszę pana, to naprawdę mój bilet. Jak pan nie wierzy, to proszę spytać tych państwa w przedziale. Oni jadą ze mną od samej Warszawy, a ten... – skinąłem głową w stronę Romea – ten przybłęda zjawił się dopiero na poprzedniej stacji.

Kontroler zerknął podejrzliwie.

– Nic mnie to nie obchodzi. Każdy pasażer musi mieć gotowy do okazania bilet. Masz bilet, kawalerze?

Jak to bywa w takich przypadkach, ręce mi opadły. Byłem bezsilny i bezbronny. Chciałem się jeszcze tłumaczyć, lecz nagle ze zdumieniem spostrzegłem, że obok mnie nie ma dowodu rzeczowego, czyli Romea. Rozpłynął się w powietrzu albo wróżka zamieniła go w krasnala i włożyła kontrolerowi do kieszeni. Rzuciłem się w kierunku wyjścia z wagonu, lecz mocna dłoń kontrolera osadziła mnie w miejscu. Teraz byłem zupełnie ugotowany. Pociąg zwalniał, kołysał się na rozjazdach. W dali zamajaczyły budynki stacji kolejowej. Romeo rozpłynął się, ja znalazłem się na dnie rozpaczy i gniewu, a kontroler wciąż żądał ode mnie biletu.

Pokiwał nade mną z politowaniem głową:

– Czy ci nie wstyd? Czy to tak ładnie jeździć na gapę i narażać się?

Chciałem się bronić, ale nagle wstąpił we mnie duch przekory. Pomyślałem: Bądź mężczyzną i nie daj się poniżać.

– Nie mam biletu – powiedziałem twardo i stanowczo. – I niech pan robi ze mną, co do pana należy.

* * *

Zatrzymaliśmy się na stacji, której wprawdzie nie znałem, lecz nie zapomnę jej do końca życia. I było mi strasznie głupio, bo wszyscy gapili się na mnie. Myśleli, że jestem chuliganem albo jeszcze gorzej. Po moim oświadczeniu kontroler spojrzał na mnie z łaskawą wyrozumiałością, wziął pod ramię, wyprowadził na peron.

– Nie martw się. Teraz wakacje i wielu takich łowców przygód włóczy się po kolejach. Na posterunku SOK-u spiszą protokół i odeślą cię do domu.

Chciałem zaprotestować, że wcale nie jestem łowcą przygód ani gapowiczem, ale postanowiłem nie poniżać się, zacisnąłem więc wargi aż do bólu i szedłem z podniesioną głową. Nagle złapało mnie coś za gardło. Wielki żal. Zdawało mi się, że ojciec czeka na mnie w Ełku, a ja tymczasem będę musiał spowiadać się na dworcu i tłumaczyć przed nie wiadomo kim. I gniew mnie ogarnął, bo pomyślałem, że tym razem wpadłem niesprawiedliwie, a niesprawiedliwość zawsze najbardziej boli. Gdybym teraz dostał w ręce tego muminka Romea, to z zimną krwią rozszarpałbym go na drobne kawałki albo posiekał tępym nożem.

Taka mnie złość chwyciła i taki żal, że zdecydowałem nawiewać. Wnet nadarzyła się okazja, bo właśnie dwie siostrzyczki zakonne, rumiane jak różane pączki, w czyściutkich kornetach, z oczkami jak niezapominajki, zahaczyły nagle kontrolera i zaczęły go wypytywać, jak dostać się do Gołdapi. Niech mnie drzwi ścisną, z nieba spadły te siostrzyczki. Kontroler rozluźnił uchwyt na moim ramieniu, a ja włączyłem od razu czwórkę, dodałem gazu i w nogi. Biegłem wzdłuż pociągu jak mistrz sprintu albo jeszcze szybciej, a za sobą słyszałem przeraźliwe wołanie kontrolera:

– Łapać go! Łapać!

Jakiś mężczyzna rzucił się za mną, ale wywinąłem się zręcznie, dałem nura pod wagon i wylądowałem po drugiej stronie pociągu. Dalej był już tylko nasyp, jakieś baraki i pola. Myślałem, że jestem uratowany, jednak gdy zbiegłem z nasypu, nagle za sobą zobaczyłem dwóch kolejowych strażników. Skąd się wzięli, tego się nigdy nie dowiem. Najgorsze, że byli, biegli za mną, wywijali w powietrzu automatami i wołali, żebym się zatrzymał.

Ładnie bym wyglądał, gdyby mnie złapali. Nie ma naiwnych. Przyspieszyłem. Przebiegłem obok baraków, przed sobą spostrzegłem ścieżkę prowadzącą przez łan żyta. A może to była pszenica. Wybaczcie, nie miałem czasu zastanawiać się nad tym. Skierowałem się na ścieżkę, a w dali zobaczyłem las. I znowu pomyślałem, że jestem uratowany. Tymczasem jednak nie byłem, bo tamci sunęli za mną jak wicher i wciąż się do mnie zbliżali. Zdawało mi się, że depczą mi po piętach.

Kiedy dopadłem brzegu lasu, ledwo żyłem ze zmęczenia, w płucach chrypiało mi, a serce łomotało aż w piętach. Wtedy pomyślałem, że jednak mnie złapią, a co gorsze, zakują w kajdanki i jak zbiega zaprowadzą na posterunek. Miałem jednak szczęście. Jeden z nich, ten, który był najbliżej, nagle potknął się o korzeń i rozłożył jak długi. Zyskałem znowu kilka metrów. Czułem, że albo ducha wyzionę, albo ich odstawię. Przywołałem na pomoc resztki sił i wkrótce zdało mi się, że tamci zostają.

Obejrzałem się. Za mną była pusta ścieżka, a dokoła szumiał, a może nie szumiał polski las. I dziwna radość zwycięstwa dodała mi skrzydeł. Teraz byłem już pewny, że mnie nie dogonią, zwłaszcza że ścieżka rozgałęziała się nagle w trzy strony. Skręciłem w lewo. Po chwili znalazłem się w gęstym, sosnowym młodniku. Rzuciłem ścieżkę, dałem nura w pachnącą żywicą gęstwinę. Biegłem jeszcze ze sto metrów. W pewnej chwili poczułem, że nogi się pode mną łamią. Runąłem więc pomiędzy sosny, padłem na suche igliwie. Z radości całowałem ziemię.

4

Leżałem tak pół godziny, a może dłużej. O niczym nie myślałem. Byłem zupełnie wypruty, tak jak gdyby mnie w ogóle nie było. Nagle roześmiałem się, bo pomyślałem, że pociąg dojeżdża teraz do Ełku, a zamiast mnie z wagonu wysiada Romeo. A ja, pożal się Boże, jestem gdzieś w Polsce, nie wiem nawet gdzie. Dokoła las. Wiewiórka skakała z gałązki na gałązkę, drozd śpiewał w sośninie, grzyby rosły, żywica pachniała i było jakoś cicho, śpiewnie, faliście. Tylko co robić?

O, właśnie, co robić? Nie należę do takich, co się długo zastanawiają. Jedno było pewne, musiałem uciekać jak najdalej od stacji, bo tamci dwaj mogli się zaczaić albo wezwać pomoc i przeszukiwać las. Całe szczęście, że zjadłem to kurze udko, bo do wieczora skonałbym z głodu.

Szedłem więc leśnymi ścieżkami jak indiański zwiadowca – nastawiając uszu, czy ktoś się nie zbliża. Kierowałem się na zachód. Po godzinie wśród pni drzew zobaczyłem nagle taflę wody. Jezioro. Zaszeleściły miałko trzciny, z trzcin poderwała się dzika kaczka. Leciała nisko nad wodą, a zataczając łuk nad rozsrebrzoną wodą, skrzydłem wydziergała drobny ścieg na płyciźnie. I znowu poczułem się trochę jak traper z powieści Curwooda albo leśny człowiek.

Szedłem teraz skrajem jeziora. Wieczór był pogodny i słowiki śpiewały jak pijane, a mnie było strasznie głupio, bo myślałem, że ta cała ucieczka to psu na buty. Niepotrzebnie uciekałem i niepotrzebnie mnie ścigali, bo daję słowo, miałem przecież bilet kolejowy. Czułem się coraz bardziej czczo i głupio i nie wiedziałem, co robić. Dopiero kiedy na polanie zobaczyłem wyciągnięty z wody kajak, postanowiłem przepłynąć na drugą stronę jeziora.

Właściwie nie był to kajak, tylko stary wrak porzucony jeszcze ubiegłego lata przez letników. Zeschnięty, łuszczący się szarą farbą leżał dnem do góry, wołając o pomstę do nieba. Odwróciłem go, w środku znalazłem wiosło i butelkę po winie Perła Bałtyku. Szczerze mówiąc, to na tym gracie nie przepłynąłby jeziora nawet fakir. Jednak zaryzykowałem. Prawdopodobnie z lenistwa, gdyż nie chciało mi się okrążać jeziora.

Było nie było, raz kozie śmierć. Zepchnąłem to nieszczęście na wodę, usadowiłem się wygodnie i zacząłem wiosłować. Początkowo płynęło mi się zupełnie dobrze, lecz gdy znalazłem się na środku jeziora, usłyszałem nagle podejrzane bulgotanie, a po chwili poczułem, że podmakam. Kajak przeciekał.

Rozejrzałem się. Dokoła polski krajobraz z jeziorem na pierwszym planie i z ciemną smugą dalekiego brzegu. Do brzegu było jednak piekielnie daleko. Tymczasem bulgotanie wzmagało się, a kajak coraz głębiej zanurzał się w wodę.

W tej chwili ogarnęło mnie coś, co człowieka w takich wypadkach najczęściej ogarnia. Strach. Przez chwilę siedziałem jak sparaliżowany staruszek w wanience, ale to wcale mi nie pomogło. Im dłużej tak siedziałem, tym większy czułem lęk. Wreszcie zdecydowałem się wylać wodę z tej piekielnej łajby.

Rozebrałem się szybko, torbę i ubranie związałem paskiem i po harcersku przytroczyłem do karku. Potem zsunąłem się do wody. Przez jakiś czas szamotałem się z tym przeklętym kajakiem, chcąc go przekręcić dnem do góry i wylać zeń wodę, ale potwór był ciężki i przekorny. Nawet nie drgnął.

Dokoła stawało się coraz ciemniej i groźniej. Przyszedł wieczorny podmuch, fala się wzmogła, a ja... No cóż, zacząłem dygotać i szczękać zębami. Przez moment pomyślałem, że to już koniec, lecz było to jedno mgnienie, bo wnet przypomniałem sobie Jacka Londona i jego przygodę w San Francisco, kiedy wypłynął na wielką zatokę i przy przeciwnej fali dopłynął do drugiego brzegu. Nie możesz być od niego gorszy – pomyślałem. Porzuciłem więc tę rozeschniętą, pożal się Boże, gondolę i zacząłem płynąć do dalekiego brzegu.

Łatwo powiedzieć – płynąć... Fala wzbierała, a tłumok na karku stawał się coraz cięższy – nasiąkał wodą jak gąbka. Obejrzałem się za siebie. Kajak wciąż jeszcze majaczył w mglistym powietrzu, kołysząc się jak korek na fali. Zawróciłem. Myślałem, że uczepię się tego wraka i może jednak uda mi się wylać z niego wodę, lecz kiedy się zbliżyłem, nagle zaczął tonąć. Zawirowała wokół woda, coś nagle zabulgotało i po kajaku! Zostałem sam jak rozbitek za burtą i wtedy dopiero chwycił mnie prawdziwy strach.

– Ratunku! Ratunku! – zawołałem bezmyślnie, choć daję słowo, wcale nie miałem takiego zamiaru. Wydało mi się, że to ktoś inny woła, nie ja, a głos niósł się szeroko po wodzie jak nawoływanie flisaka. Zrozumiałem, że wołanie nic mi nie pomoże, bo dokoła było pusto i głucho jak na środku oceanu. Zaciąłem więc zęby i zacząłem płynąć. Wiatr był przeciwny, fala szła ukosem od brzegu i, chociaż mocno zagarniałem wodę, zdawało mi się, że stoję w miejscu. Ogarnęła mnie panika. Pomyślałem, że zaraz zacznę sobie przypominać – tak jak ludzie w ostatnich chwilach swego życia – wszystkie zdarzenia od urodzenia aż po chwilę utonięcia, lecz jakoś niczego sobie nie przypomniałem, tylko było mi coraz zimniej, straszniej, a ruchy miałem coraz słabsze, sztywniejsze.

Naraz przed sobą, w dali, wśród lekkiej mgły zobaczyłem dziób łodzi i wiosła rozgarniające w bryzgach wodę. Krzyknąłem. Nie pamiętam nawet, co zawołałem, ale to nie miało żadnego znaczenia. Łódź zbliżała się coraz szybszymi skokami. Wreszcie otarła się o mnie. W łodzi stał jakiś mężczyzna. Podał mi wiosło, a gdy wyciągał mnie z wody, powiedział niemal wesoło:

– Miałeś szczęście, że wypłynąłem na ryby.

5

– Miałeś szczęście, że wypłynąłem na ryby – powiedział nieznajomy. Dorzucił kilka gałęzi do ogniska.

Siedzieliśmy nad brzegiem jeziora. W głębi, pod sosną, stał namiot, woda mlaskała cicho o burtę łodzi, szeleściły trzciny, a w trzcinach śpiewały trzciniaki. I chudy księżyc wisiał ponad lasem jak wycięty z miedzianej blachy.

Siedziałem owinięty w koc. Drżałem, ale nie z zimna, tylko z emocji. Czekałem, kiedy mój wybawca zacznie kazanie i dosoli mi porządnie. On tymczasem nadział na patyk kawał kiełbasy i nie patrząc na mnie, przypiekał go nad ogniem. Tłuszcz skwierczał cichutko, a dokoła rozchodził się miły zapach. I było zupełnie tak jak w książkach o dzielnych traperach. Nagle nieznajomy spojrzał na mnie dziwnie, jakoś tak chytrze i wesoło.

– Przyznaj się, dlaczego nawiałeś z domu?

Wiedziałem, że padnie to pytanie, bo inne paść nie mogło.

– Ja?... Pan mi nie uwierzy, ale naprawdę nie nawiałem. To wszystko przez jednego szczeniaka, który nawinął się w pociągu i wycyganił ode mnie bilet.

– I utopić się chciałeś też przez tego szczeniaka?

– Nie. Mówiłem panu, że ścigali mnie strażnicy. Co miałem robić?

– Mówisz, że jedziesz do ojca?

– No jasne. Pracuje w Ełku przy budowie kombinatu mięsnego. Pokazywali go nawet w telewizji.

– To dziwną drogę obrałeś, bo Ełk trochę w innym kierunku. Płynąłeś na przełaj, co?

– E, pan mi nie wierzy.

– Dobra, dobra... Ja też byłem kiedyś łowcą przygód. Mnie nie nabierzesz. – Nalał do kubka gorącej herbaty. Podał mi zdjęty z patyka kawał kiełbasy i kromkę chleba. – Jedz, bo zzieleniałeś i trzęsiesz portkami. A dlaczego uciekłeś, to twoja sprawa. Nie chcesz, nie opowiadaj. Ja już nie będę o nic wypytywał. Przenocujesz u mnie, a jutro...

– Pan mi nie wierzy – przerwałem mu.

– Dobra, dobra. Jedz, bo wystygnie.

Nie wierzył, ale przynajmniej nie prawił kazania i nie wymądrzał się. W ogóle wyglądał na porządnego faceta. Przyjrzałem mu się uważniej. Niby niepozorny, drobny, niewysoki, ale zgrabny i ruchy miał szybkie. A twarz dziwnie spokojna, pogodna i diabelnie wesołe oczy. Zdawało mi się, że stale się uśmiecha. I głos miał miły, niski a dźwięczny. I co mnie najbardziej uderzyło – biło od niego dziwne ciepło. Jednym słowem – klasa. Milczeliśmy chwilę jak mężczyźni, którzy badają się przy pierwszym spotkaniu. Naraz nieznajomy uśmiechnął się do mnie.

– No, widzisz, dzięki tobie zostałem ratownikiem.

– Może bym dopłynął do brzegu.

– Do brzegu było daleko, a ty już bańki nosem puszczałeś.

– Bo była przeciwna fala.

Przyjrzał mi się dociekliwie i pokiwał z uznaniem głową.

– Ale pistolet to ty jesteś. Na dziurawym kajaku puścić się na takie jezioro, ho, ho... Ciekawy z ciebie chłopiec. Uciekasz z domu, a zabierasz ze sobą książki.

– Nie uciekłem – syknąłem przez zaciśnięte zęby.

– Dobra, dobra. Przede mną nie musisz się tłumaczyć.

– Jak pan nie wierzy, to trudno. A książki... to moje ulubione. Lubię czytać.

– A ja z książkami na bakier. Czasem przerzucę jakiś kryminał albo coś o wojnie... Wolę życie, takie na co dzień, prawdziwe. Z życia więcej się możesz nauczyć. I do kina lubię chodzić, bo tam przynajmniej widać, co się dzieje.

– Książki to zupełnie co innego.

– Rozumiem.

– W książkach też jest prawdziwe życie. Czasem, kiedy czytam książkę, zdaje mi się, że to ja ją napisałem. Kiedyś, dawno, może wtedy, kiedy mnie jeszcze nie było.

– Filozof z ciebie.

– Tak tylko sobie wyobrażam. Przeczytam książkę, a potem się zastanawiam, jak to właściwie jest; czy to prawda, czy zmyślenie. Książki to fajna rzecz.

– No, no, widzę, żeś uczony w piśmie. I nie nosisz głowy od parady. A teraz co ostatnio czytałeś?

– Wojnę trojańską Parandowskiego i Odyseję.

– To o Indianach?

Parsknąłem i nagle głupio mi się zrobiło, bo pomyślałem, że ten człowiek nie miał przecież obowiązku czytać Odysei. Tamten opuścił lekko głowę, jakby się zakłopotał, ale wnet zmieszanie pokrył uśmiechem.

– Widzisz, nie jestem tęgi w lekturze. Niełatwe miałem życie i, tak szczerze mówiąc, wolałem łowić ryby albo jeździć na łyżwach. Od dziecka nosiło mnie i nosiło. Do książek trzeba mieć cierpliwość, a ja jestem w gorącej wodzie kąpany.

– Odyseja to o starożytnych Grekach.

– Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie – zażartował. – Mnie ciekawi to, co jest dziś, co mnie otacza, czym żyję.

– Gdyby pan przeczytał, toby się panu na pewno spodobała. Bohaterem jest król Itaki, Odys, który walczył pod Troją.

– O Troi to nawet jakiś film widziałem. Pamiętam, że na koniec wprowadzono w mury miasta drewnianego konia, a w tym koniu byli ukryci żołnierze. Nawet mi się to podobało. No i co z tym Odysem?

– Dziesięć lat walczył pod Troją, a potem dziesięć błądził po morzach i różnych krainach i miał fantastyczne przygody. A na Itace czekał na Odysa jego jedyny syn, Telemach.

– I nie mógł się doczekać. – Wstał. Widocznie znudziło go moje opowiadanie, a mnie zrobiło się żal, że nie chciał mnie do końca wysłuchać. Bo dziwnie lubiłem ten fragment opowieści o Odyseuszu. Skinął na mnie głową: – A teraz czas już spać, bo widzę, że jesteś porządnie zmęczony.

Temu nie mogłem zaprzeczyć. Po smakowitej kiełbasie i herbacie pachnącej igliwiem ogarnęło mnie znużenie. Powieki miałem ciężkie, a przed oczami mgiełkę. I w ogóle czułem się jak śpiąca królewna. Poszliśmy do namiotu. Nieznajomy wskazał leżący w kącie pneumatyczny materac.

– Kładź się, bracie. Dam ci jeszcze drugi koc. I niech ci się przyśni, że Telemach doczekał się Odyseusza, czy jak on się tam mienił.

Spostrzegłem, że nie było drugiego materaca.

– A pan na czym będzie spał?

– O mnie się nie martw. Jestem przyzwyczajony i mam tak twardy sen, że mogę spać z kamieniem pod głową. No, lulaj, bracie, lulaj.

Leżałem w namiocie. Przez uchyloną klapę widziałem dogasające ognisko, a nad nim siedzącego nieznajomego. Palił papierosa. Był zamyślony, drobnymi łyczkami popijał z menażki gorącą herbatę. I nagle zrozumiałem, dlaczego zacząłem mu opowiadać o Telemachu, dlaczego ostatnio czytałem tę książkę. Zrozumiałem, że to ja poszukiwałem swego Odyseusza.

6

Rano było zupełnie jak w książce, kiedy bohater po dniu pełnym przygód i spokojnej nocy budzi się nagle i nie wie, gdzie jest i co się z nim dzieje. Ja też nie wiedziałem. Dopiero kiedy przez uchyloną klapę namiotu zobaczyłem jezioro, a na jeziorze pływające perkozy, zrozumiałem, w jakich znalazłem się tarapatach. Jedno było pewne, jak te perkozy na jeziorze, że żyłem i byłem piekielnie głodny.

Przez chwilę leżałem z przymkniętymi oczami. Zapadłem w lekki sen i zdawało mi się, że jestem na środku jeziora w dziurawym kajaku i czapką czerpię z dna wodę. Ale wody nie ubywało. Im dłużej czerpałem, tym głośniej chlupotała na dnie kajaka. Wpadłem w popłoch... i wtedy obudziłem się na dobre.

Wyszedłem z namiotu. Rozejrzałem się. Mojego wybawcy nie było. Nie było również łodzi. Domyśliłem się, że popłynął rano na ryby. Żadna historia – on na rybach, ja tutaj głodny, w Ełku ojciec, a w mojej głowie galimatias, bo nie wiedziałem, co robić dalej. Nie przejmowałem się jednak. Sądziłem, że dam sobie radę. Do Ełku zapewne nie było daleko. W najgorszym razie pójdę piechotą albo zastopuję jakąś ciężarówkę.

Moje ubranie suszyło się na gałęziach sośniny, a książki na dachu namiotu. Porządny gość, nie zapomniał o książkach. Zapomniał jednak o tym, że w namiocie i dokoła panował nieopisany bałagan. Koce leżały poskręcane jak sploty węży, menażki poniewierały się wśród dziewiczych mchów i porostów, a części garderoby mojego dobroczyńcy walały się po kątach namiotu. Zabrałem się do porządków. Najpierw zaniosłem menażki na brzeg jeziora i zacząłem je szorować piaskiem. Ciężka harówka, bo to, co znalazłem w menażkach, przypominało pokłady archeologiczne z ostatniego tygodnia. Nawarstwił się makaron, sos pomidorowy, kasza perłowa, jakieś resztki konserwowego mięsa i coś jeszcze. Wywnioskowałem, że mój kochany wybawca nie należał do czyściochów.

Szorując menażki, pogwizdywałem sobie wesołą piosenkę, która ostatnio przyplątała się do mnie i nie mogłem uwolnić się od jej melodii. „Takiemu to dobrze, takiemu dobrze...”. Tak szczerze mówiąc, dobrze było szorować menażki. Słońce przypiekało w plecy, woda mlaskała cicho na piasku, w trzcinach śpiewały ptaki, na chłodnej tafli wody sunęła kacza rodzina: mama i kilkoro kaczątek. I byłoby zupełnie sielankowo, gdyby nie ten niepokój, który podskórnie mącił nastrój pogodnego poranka.

Niedługo jednak mącił, gdyż wnet spoza cypla brzegu ukazała się łódka, a w niej mój wczorajszy wybawca. Zobaczył mnie z daleka, skinął wesoło ręką i powitał po marynarsku:

– Ahoj!

– Ahoj! – odkrzyknąłem i, dziwna rzecz, ten jeden okrzyk przywrócił mi równowagę.

Mój nieznajomy rybak wyłonił się z lekkiej mgły wiszącej nad taflą jeziora jak dobra zjawa, a kiedy stanął na brzegu, pokiwał z uznaniem głową:

– Robotny z ciebie chłopak. Menażki jak lustro, będę mógł je brudzić od początku. – Wyciągnął z łódki koszyk, na trawę przed namiotem wysypał cztery drgające jeszcze ryby.

– Wspaniałe! – zawołałem pełen podziwu.

– Okonie – stwierdził z nutką dumy. – Przyniosłeś mi szczęście. Wczoraj do wieczora nie złapałem ani jednej płotki, a teraz, patrz, jakie sztuki.

– Jak wieloryby.

– A może jeszcze większe. Będziemy mieli fantastyczne śniadanie. Okonia z rożna w konwaliowym sosie.

– Przypiekanego na diabelskim ogniu.

Żartowaliśmy tak chwilę, a ja miałem wrażenie, że już od dawna biwakuję z tym sympatycznym samotnikiem, bo był mi dziwnie bliski i swój, jakby z rodziny. Potem piekliśmy dwa okonie nad ogniskiem. Prosta sprawa, wybebesza się rybę, soli, nadziewa na żelazny szpikulec i obraca rożen nad ogniem tak, żeby się równo piekła. A potem niebo w gębie, uczta nad ucztami, aż ślina płynie po brodzie. Jeszcze nigdy nie jadłem takiego smacznego śniadania i nigdy nie było mi tak wesoło.

Przy śniadaniu nie myślałem oczywiście, gdzie jestem i co mnie czeka, bo przy takich pysznościach nie wypadało. Dopiero kiedy popijaliśmy herbatę, mój wybawca zapytał:

– Jak ci na imię, stary?

– Maciek.

– Pięknie. I co zamierzasz robić?

Chwilowo nic nie zamierzałem, bo sam zamiar wydał mi się nieprawdopodobny, ale fakt, że byłem nieproszonym gościem na łaskawym chlebie, zmusił mnie do krótkiej odpowiedzi.

– Jadę do Ełku.

– Helikopterem czy wodolotem?

– To chyba niedaleko, mogę piechotą.

– Najzdrowiej, najbliżej ziemi i bezpiecznie. A w Ełku umówiłeś się pewno z kolegami i prujecie dalej w Polskę.

– W Ełku mam ojca – powiedziałem nieco urażony, bo miałem już dość tych podchwytliwych pytań. – Jak pan nie wierzy, to może pan ze mną jechać.

Zerknął nieco zdziwiony.

– No, dobra, ale powiedz, skąd ty właściwie przyjechałeś?

– Z Jerzmanowa. To za Warszawą. – Chciałem mu w tej chwili opowiedzieć całą moją historię od początku świata, lecz nagle coś mnie zamurowało. Dzień był pogodny, w koronach drzew śpiewały wesoło ptaki, a ja będę go zamęczał smutną historią mego życia. Dokończyłem więc z cwaniackim uśmieszkiem: – Jeżeli panu tak bardzo na tym zależy, to zwiałem z domu, a w Ełku umówiłem się z kolegami i jedziemy dalej na Wybrzeże.

Wyczuł w moim głosie przekorę, więc przyjrzał mi się badawczo, pokręcił głową i zrobił ręką gest, jakby się oganiał od much.

– No, klawo, już cię nie będę męczył. Ale wydaje mi się, że ty coś przede mną ukrywasz.

– Trafił pan w dziesiątkę – zakpiłem. – A z pana to też tajemnicza figura. Może pan pustelnik, że tak sam biwakuje nad jeziorem?

– Coś w tym guście. Jestem człowiekiem natury, czworonogiem dostosowującym się do warunków. Żywię się rybami, korzonkami, bulwami, a czasem, jak mnie przyciśnie, to chrabąszczami i mlekiem czarnych mrówek. Odziewam się w skóry upolowanych zwierząt. Bogiem moim jest słońce, a boginią księżyc...

– Tak jak w starodawnym Egipcie.

– No, proszę, nawet nie wiedziałem, że ktoś przede mną coś takiego wymyślił.

– Żartuje pan ze mnie.

– I z siebie.

– A właściwie kim pan jest?

– Ja? – spojrzał zaskoczony. – Żebym to wiedział. Z zawodu jestem włóczęgą, pozytywnym włóczęgą, rozumiesz?

– Nie. Włóczęga to nie zawód.

– Jak się bardzo chce, to może być zawodem. – Zatoczył ręką szeroki krąg. – Świat jest ogromny i diabelnie ciekawy. Mówią, że odkryto i poznano wszystkie lądy i morza. Był już Kolumb, który odkrył Amerykę, Amundsen, który pierwszy zawędrował na biegun południowy, ale nikt jeszcze nie odkrył tego, co ja chcę odkryć... – Urwał nagle, jakby zrozumiał, że się zapędził. Chwilę grzebał patykiem w dogasającym ognisku.

– Pan lubi filozofować – wtrąciłem nieśmiało.

– To nie filozofia, to instynkt pierwotnego człowieka. A w ogóle, za dużo chcesz wiedzieć.

– Chciałbym wiedzieć, kto uratował mi życie.

– Nieznajomy, który przypadkowo wieczorem wypłynął na ryby. Wystarczy?

– Nie.

– A ja chciałbym wiedzieć, kogo uratowałem.

– Nieznajomego, który nieprzypadkowo znalazł się na środku jeziora w dziurawym kajaku.

– Cięty masz język i nie dasz się przegadać, a wyglądasz tak niewinnie i dobrze ci z oczu patrzy.

Przekomarzaliśmy się jeszcze chwilę, trawiąc jednocześnie wspaniałego okonia z rożna i popijając wyśmienitą herbatę, gdy nagle za namiotem dał się słyszeć warkot silnika. Mój wybawca zerwał się i ruszył z okrzykiem oburzenia.

– Do jasnej anielki, kto tutaj zakłóca ciszę natury!

Ruszyliśmy razem w stronę leśnej drogi, biegnącej wzdłuż jeziora. Nie czekaliśmy długo. Wnet między pniami wielkich sosen ukazała się taksówka, a z taksówki wychyliła się głowa kierowcy. Na widok pustelnika kierowca zatrzymał wóz, wyskoczył na drogę i rzucił się ku pustelnikowi z rozwartymi ramionami.

– Jojo, jak pragnę zdrowia, ty chyba zakopałeś się pod ziemię. Od rana cię szukam i szukam.

– Zmyliłeś adres – zażartował. – To drugie zakole pod kaczym kuprem, numer nieparzysty, mieszkanie – niebo naszym dachem.

– Żarty się ciebie trzymają, a ja o mały figiel a zabłądziłbym w tej puszczy. Dobrze, żeś wyszedł na drogę.

– Przecież byłeś tutaj.

– Człowieku, w lesie to ja jak niemowlę. Jak tu trafić, kiedy wszędzie drzewa i drzewa, a nie ma krasnoludków, żeby wskazywały drogę. – Nagle spojrzał na mnie, jakby mnie dopiero teraz zobaczył.

– To jeden z tych krasnali, których nie ma – zażartował Jojo, wskazując na mnie głową. – Wyłowiłem go z jeziora podczas pełni księżyca. A to – skinął w stronę kierowcy – mój niedawny wspólnik, u którego odbywałem niewolę.

– Żarty żartami – mruknął już poważniej kierowca – a ja do ciebie w ważnej sprawie. Ty, Jojo, pamiętasz tych dwóch facetów, których w marcu odwoziłeś na dworzec, a którzy zniknęli, kiedy...

– No jasne – przerwał mu Jojo. – Do końca życia ich nie zapomnę, bo musiałem ci za nich wybulić sto sześćdziesiąt złotych.

– No właśnie – powtórzył tamten w zamyśleniu. – Zjawili się wczoraj u mnie.

– To długo się zastanawiali.

Kierowca potarł zarośnięty policzek.

– Mówią, że w bagażniku mieli jakąś paczkę i że ty...

– Zostawili paczkę, to fakt, ale ja tę paczkę odwiozłem z powrotem na Kościuszki, tam, skąd ją zabrali.

Kierowca spojrzał z niedowierzaniem.

– Odwiozłeś?... A oni twierdzą, że paczka zginęła i robią straszliwy raban.

– Chwileczkę – zastopował go Jojo. – Niech się nie wygłupiają, bo ja dobrze pamiętam, jak było. Złapali mnie na rynku. Jeden taki wysoki z pociągłą gębą, łysawy i pierwszorzędnie ubrany. Elegant, daję słowo. A drugi niski, taki szmondakowaty. Obaj byli trochę zdenerwowani i niedobrze im z oczu patrzyło. Kazali się zawieźć na Kościuszki, pod taki stary dom. Tam weszli do środka i po jakimś czasie wytaszczyli paczkę. Chciałem tę paczkę położyć na tylnych fotelach, ale poprosili mnie, żebym schował do bagażnika. Nie wiem, co im na tym zależało. Wsadziłem więc do bagażnika, odwiozłem ich na dworzec. Paczki jednak nie wyjęli, tylko kazali na siebie czekać. No i wiesz, jak się skończyło. Czekałem chyba pół godziny, szukałem ich po całym dworcu. Kamień w wodę...

– To się zgadza – potwierdził zatroskany kierowca. – Ale oni mówią, że paczkę ty zabrałeś.

– To im się chyba przyśniło. Paczkę zawiozłem na Kościuszki do tego samego domu. Odebrała ją jakaś stara kobieta. Mówiła, że przychodzi sprzątać do tego faceta, który tam mieszkał. Jakiś rencista czy ktoś w tym rodzaju. Niech mi nie ćmią oczu, że to ja paczkę zabrałem. Niech lepiej zwrócą tę forsę, co wybił licznik.

– To twardzi goście i podejrzani. Z nimi lepiej nie zadzierać.

– A co robili od marca?

– Zdaje mi się, że siedzieli w pace.

– No właśnie. To niech się cieszą, że oddychają świeżym powietrzem, i niech nie grymaszą.

Taksówkarz wzruszył ramionami.

– Jak uważasz... To co im mam powiedzieć?

– Powiedz im, żeby mi dali spokój, a paczki niech szukają u tego rencisty na Kościuszki.

– Jak uważasz – powtórzył taksówkarz nieco zakłopotany. Chciał się żegnać, lecz Jojo zatrzymał go.

– Co się tak spieszysz? Chodź nad jezioro. Upiekę ci okonia.

– Dziękuję. Wiesz, że mam zamówione kursy. Muszę odwieźć jednego doktora do chorej.

– To przynajmniej weź te ryby. Zosia się ucieszy. – Naraz spojrzał na mnie i, jakby mu coś w głowie zaświtało, trącił kolegę łokciem.

– Ty, Zenek, może byś podrzucił tego topielca do Ełku. Jedzie do swojego ojca.

– Czemu nie, to przecież po drodze.

Jojo przyjaznym ruchem rozczochrał mi włosy na głowie.

– No, widzisz, Maciek, tyś chyba w czepku urodzony. Nie będziesz musiał lecieć helikopterem.

A mnie się nagle zrobiło smutno, bo niby chciałem jak najszybciej zobaczyć ojca, a jednocześnie dobrze mi było z tym pustelnikiem nad jeziorem. Chciałbym mieć takiego starszego brata albo ojca.

– Coś się tak zacukał? – usłyszałem głos Joja.

– A nic... U pana było zupełnie fajnie.

– Przecież ojciec czeka na ciebie.

– No tak, ale... – Znowu chciałem mu powiedzieć, że właściwie jadę w nieznane, na niepewne, i nie wiem, jak mnie ojciec przywita. Bałem się tego spotkania, sam ukrywałem to przed sobą. Chciałem mu to wyjaśnić, lecz obecność nieznajomego taksówkarza onieśmieliła mnie.

– Ale co? – zapytał Jojo.

– No, właśnie... ojciec czeka na mnie.

Jojo przyjrzał mi się uważniej.

– Ty, Maciek, czyś ty sobie nie wymyślił tego tatusia?

– Co pan! – udałem oburzenie. – Już panu powiedziałem, że może pan ze mną jechać, to się pan przekona.

Jojo wzruszył tylko ramionami. Poszliśmy nad jezioro. Jojo pakował dwa tłuste okonie, a ja naciągałem na siebie wilgotne jeszcze ubranie. I było mi całkiem nieklawo. Spakowałem torbę, włożyłem do niej mokre książki, a kiedy mieliśmy odejść, podszedłem do Joja.

– Nie wiem, jak panu mam podziękować.

– Nie wygłupiaj się, stary.

– U pana było zupełnie klawo.

– To się cieszę. I ty mi się podobasz. Przypominasz mi Cesia, mojego młodszego brata... – Głos mu się lekko załamał i twarz nagle stężała.

– A gdzie on?

Nie patrzył na mnie. Czułem, że nagle spoważniał.

– Cesiek?... O, bracie, on już dawno nie żyje – powiedział cicho, a potem uśmiechnął się nikle i dał mi kuksańca, żeby zatrzeć to przykre wrażenie. – No to cześć, Maciek. Pomyślnych wiatrów. A jak będziesz wypływał na jezioro kajakiem, to najpierw sprawdź, czy nie przecieka. Trzymaj się, stary.

– Dziękuję panu za wszystko.

– „Nie dziękuj, wyznam ci szczerze” – zadeklamował i zaśmiał się pełną gębą. – A jak ci się znudzi u ojca, to odwiedź mnie. To niedaleko. W tę stronę jeżdżą ciężarówki z budowy.

7

Jechaliśmy w milczeniu. Taksówkarz próbował zagadywać, lecz po kilku moich zdawkowych odpowiedziach zrozumiał, że nie jestem w nastroju i dał mi spokój.

Mijaliśmy piękną okolicę: jeziora ukryte w pierścieniach lasów, wesołe przylaski, zboża falujące na wietrze, nad nimi kłębiaste obłoki, a wszystko pod słonecznym niebem. Dokoła wesoło i śpiewnie, a we mnie bolesna zadra, jakby ta przypadkowa znajomość z samotnym człowiekiem znad jeziora zostawiła bliznę. Zdawało mi się, że zaczęło się coś pięknego, coś, co wiąże, a jednocześnie miałem uczucie niedosytu, jakby zapowiedź czystego dnia skończyła się na pogodnym poranku, a potem wszystko zasnuło się mgłami.

W tym nieoczekiwanym spotkaniu z Jojem było wiele niedopowiedzeń i niejasności. Właściwie nic o nim nie wiedziałem. Z rozmowy z taksówkarzem domyśliłem się, że jest kierowcą, lecz z tego, co sam mi opowiedział w sposób tajemniczy i mglisty, mogło wynikać, że nigdzie nie pracuje albo poszukuje jakiejś roboty. Z zawodu włóczęga – uśmiechnąłem się na tę myśl. Piękny zawód. Mógł równie dobrze być magikiem cyrkowym jak połykaczem ognia. A wreszcie sprawa zniknięcia paczki. Nie jestem podejrzliwy, a jednak przyplątała mi się nikczemna myśl, czy przypadkowo nie świsnął tej paczki z bagażnika, a teraz ukrywa się samotnie nad jeziorem. Rzucało to cień na jego tajemniczą postać, a mnie pozostawiało w rozterce.

Przypomniałem sobie, jak na pożegnanie powiedział: „Podobasz mi się. Przypominasz mi Cesia, mojego młodszego brata...”. I ten dziwny, nieco smutny ton, jakim to mówił. Wszystko w nim było dziwne, niedopowiedziane, a jednak miał jakiś przemożny wpływ na mnie i gdyby tylko skinął, zostałbym przy nim bez zastanowienia.

Zamyśliłem się... Tak głęboko się zamyśliłem, że zapomniałem, dokąd jadę i w jakim celu. Dopiero taksówkarz wyrwał mnie z tych rozmyślań.

– Jesteśmy na miejscu. Dokąd mam cię podrzucić?

– Do kombinatu.

– To tutaj! – Pokazał mi rozległy plac budowy.

Podziękowałem mu. Wyskoczyłem z taksówki. I nagle znalazłem się w innym świecie. Przed chwilą jeziora, lasy, pola, a tu głębokie wykopy, potężne kratownice rusztowań, ruch, zgiełk, rwetes. Jednym słowem – wielka budowa. Było trochę tak jak w telewizji, a jednak prawdziwie, żywo i potężnie. A ja stałem jak zagubiony nędzny pyłek przed tym gigantycznym galimatiasem.

I tu właśnie pracował mój ojciec. Był jednym z przodujących montażystów. Rozejrzałem się. Dokoła maszyny – wielotonowe ciężarówki, potężne spychacze, suwnice, dźwigi, betoniarki i nie wiadomo co. Ludzie ginęli w plątaninie stali i betonu. Robotnicy pracujący na kratownicach przy montażu wyglądali jak nikłe pajączki zaplątane w stalowych sieciach. I szukaj tu ojca!

Przez chwilę stałem z rozdziawioną gębą, ale nie mogłem stać długo, bo nagle przede mną zjawił się młody robotnik w białym, ochronnym hełmie, więc zagadnąłem go nieśmiało:

– Czy pan może zna Waldemara Łańkę? On tu jest przodującym montażystą.

Spojrzał na mnie jak na intruza.

– Kolego, tutaj pracuje kilka tysięcy ludzi. Jak chcesz się dowiedzieć, to idź do dyrekcji, do wydziału personalnego.

Odpowiedź logiczna, prosta i rzeczowa, ale gdzie ta dyrekcja? Zanim zdążyłem zapytać go o to, zniknął za nadjeżdżającym ciągnikiem. Okazało się, że dyrekcja jest w barakach po drugiej stronie budowy.

Dobra nasza, klawo, ale nie za bardzo, bo zanim tam dobrnąłem, musiałem zrobić porządny marsz z przeszkodami. Brnąc po kolana w piachu i błocie, klucząc między wykopami i szkieletami hal, zdawało mi się, że nigdy nie dotrę do biur, które majaczyły w dali wśród lichych sosen i wyłysiałych pagórków. A wszystko dokoła wydało mi się ogromne, nie na zwykłą, dotąd znaną miarę. I myślałem z przekąsem, że w tych halach zamiast tuczników i bukatów będą przerabiali na salcesony słonie albo przedpotopowe mamuty.

Jakoś jednak dobrnąłem i z pomocą dobrych ludzi odnalazłem wydział personalny. I znowu onieśmielenie. Wydział jak wydział, tylko ta skala. Bo pomyślcie, cała duża hala baraku nabita rozmaitymi maszynami. Właściwie nic, tylko maszyny – stuka wszystko i szumi, a ludzie są jakby dodatkiem do tego zmechanizowanego biura. Zdało mi się, że to wszystko wymyślili, żeby mnie pognębić i do końca onieśmielić. Na szczęście znalazła się młoda urzędniczka w niebieskim kitlu, która łaskawie zauważyła moją obecność. Wyjaśniłem jej co i jak: że szukam ojca, który był chlubą budowy i pokazywano go w telewizji. Uśmiechnęła się bezradnie, zapytała, na którym odcinku ojciec pracuje. Nowy klops. Skąd mogłem wiedzieć. Uśmiechnęła się znowu bezradnie, ja odpowiedziałem żałosnym uśmiechem i usłyszałem przy sposobności, że ewidencję pracowników prowadzi teraz maszyna elektronowa i żeby się o kogoś dowiedzieć, trzeba znać jego odcinek pracy. Ciemna mogiła i żałosna muzyka. Okazało się, że w tej chwili mój przodujący w pracy ojciec jest bloczkiem perforowanego papieru. Piękna sprawa – mechanizacja i nowoczesność, komputeryzacja i cacy-cacy, po prostu rozpacz w najnowocześniejszej formie.

Byłbym tam tkwił do końca świata, gdyby nie jakiś rozsądny facet, który poradził mi zgłosić się do hotelu robotniczego. Jeśli ojciec mój tam mieszka, to na pewno go znajdą. Poszybowałem więc do stojącego za barakami wśród sosen hotelu.

Hotel był już mniej nowoczesny, ale bardziej ludzki, a jeszcze mniej nowoczesny okazał się portier. Wyglądał po prostu jak kmieć z filmu Kazimierz Wielki – wąsaty, wysuszony, gęba spod Grójca, a spojrzenie sprzedawcy zgniłych pomidorów.

– Ty w jakiej sprawie? – spytał mnie krótko i rzeczowo.

– Ja do ojca. Nazywa się Waldemar Łańko.

– Łańko? Łańko? Zaraz, zaraz... – Zamiast wprowadzić w ruch komputer, podrapał się w łysinę i spojrzał na mnie zezem. – Łańko, mówisz? Nie przypominam sobie.

– Mój ojciec jest przodującym montażystą. Niedawno pokazywali go w telewizji. Może pan oglądał ten program?

Moje oświadczenie nie zrobiło na nim wrażenia. Znowu się podrapał i ziewnął przeciągle.

– W telewizji, mówisz. Czy ja tam wiem? Nas to często w telewizji pokazują. Ale zaczekaj, może będzie w książce. – Spod stołu wyciągnął książkę meldunkową i z niezmąconym spokojem zaczął wertować nazwiska na „Ł”. Na szczęście wiele ich nie było, a na nieszczęście wśród tych nielicznych nie znalazł mojego ojca.

– Co ja ci poradzę? Nie ma. Może mieszka w innym hotelu albo na mieście. On rodzinny czy kawaler?

Uśmiechnąłem się kpiąco:

– Przepraszam, ale jestem jego synem, więc chyba nie kawaler.

Nie spodobał mu się ten mój uśmieszek, łypnął na mnie podejrzliwie.

– Rozmaicie bywa. My tu takich kawalerów z dziećmi mamy na pęczki. Przyjeżdżają, a potem milicja ich szuka, żeby alimenta płacili. – Zamknął mi przed nosem książkę. – Powiedziałem ci, że taki nie był tu zameldowany.

Pierwszą rundę przegrałem wysoko na punkty, lecz nie poddałem się. Wyciągnąłem z kieszeni fotografię ojca robioną w wojsku.

– Proszę, może widział pan ojca. Może pozna go pan.

Stary nasunął na oczy okulary. Przyglądał się chwilę zdjęciu.

– Nie. U nas wojskowi nie pracują.

– Proszę pana – broniłem się bezsilnie – to przecież stare zdjęcie. Mój ojciec ma już trzydzieści sześć lat i dawno wojsko odsłużył.

– To co mi takie zdjęcie pokazujesz? – sarknął i znowu spojrzał spode łba.

Czułem, że go nudzę i chce się mnie jak najszybciej pozbyć. Przegrywałem drugą rundę, dostałem porządną wcirę, ale się jeszcze nie załamałem. Broniłem się do końca.

– Niech pan będzie człowiekiem – zagrałem na najszlachetniejszych uczuciach, jeśli w ogóle takowe miały dla niego jakiekolwiek znaczenie. – Niech pan się dobrze przyjrzy. Przyjechałem z daleka i strasznie mi na tym zależy. Byłem już w personalnym, ale nikt mi nie może wyjaśnić... – mówiłem, starając się głosowi nadać jak najmilszy ton. Nic do niego nie docierało.

– Zaraz, zaraz... – mruknął. – Byłeś, mówisz, w personalnym?...

– Byłem.

– To czego chcesz ode mnie?

– Prosiłbym pana, żeby się pan dobrze przyjrzał zdjęciu. Może pan zapamiętał tego człowieka, może pan go widział. Daję słowo, że kilka dni temu pokazywali go w telewizji.

Portier był znudzony, a jego wodniste oczy wyrażały najczystszą obojętność.

– Zaraz, zaraz... – zastanawiał się chwilę, lecz zerknął wspaniałomyślnie na zdjęcie, a na jego tonącym w trzydniowym zaroście obliczu odbiło się nagle zainteresowanie. Uśmiechnął się zagadkowo. – Zaraz, zaraz, mnie się zdaje, że ja tego, panie, gdzieś widywałem... Czy on tu przypadkiem nie przychodził, a może nawet mieszkał? Coś mi się widzi, że taki był tutaj.

– To na pewno mój ojciec – podjąłem z werwą, bo czułem, że wygrywam tę rundę. Byłem niemal dumny z mojego uporu i przełamania trudności, gdy nagle na horyzoncie zjawiła się nowa postać: zwalista, tęgawa, z szopą utlenionych włosów na głowie i barwnie napacykowaną buzią.

– Panie Grzywacz – zawołała z daleka do portiera – nie było tu Drylskiego?

– Drylskiego? Nie, nie widziałem, pani kierowniczko.

– No widzi pan, jak potrzebny, to go nie ma, a tu robotnicy zostawili otwarty kran pod ósemką i cały pokój zalało. Ej, ludzie, ludzie – westchnęła niemal zaziemsko. – Wszystko na mojej biednej głowie.

Na jej biednej głowie, prócz wszystkiego, była wysoko spiętrzona szopa mocno lakierowanych włosów. Nic też dziwnego, że tak zaziemsko westchnęła, mając takiego portiera. On tymczasem przypomniał sobie o mnie.

– Pani kierowniczko, ten chłopiec szuka swojego ojca. Może pani go znała? Jak się nazywa? – skinął w moją stronę.

– Waldemar Łańko – odpowiedziałem.

Pełne jeszcze nieokiełznanego gniewu spojrzenie kierowniczki spoczęło teraz na mnie.

– Waldemar Łańko – powtórzyła z naciskiem. Znowu powróciła nadzieja, lecz nie na długo, bowiem kierowniczka przymrużyła ociekające błękitnym tuszem rzęsy i tak na mnie popatrzyła, jakbym był nędznym robakiem. Na jej ustach zakwitł, jak to piszą powieściopisarze, mdły uśmieszek. – A ty nazywasz się Maciek Łańko.

– Tak – bąknąłem nieśmiało olśniony jej znajomością naszych stosunków rodzinnych.

– Ładne rzeczy – przechyliła głowę, kiwając nią z politowaniem. – To ciebie od wczoraj szukają.

– Mnie?...

– Tak, tak. Dzwonił tu pan Sielicki z Jerzmanowa. Podobno uciekłeś z internatu.

– Ja?...

– A kto? Archanioł Gabriel? Pan Sielicki prosił mnie, żebym się tobą zaopiekowała, jak się zjawisz. – Skinęła na mnie władczo głową. – Chodź do biura, to pogadamy.

W biurze poczułem się o dwa stopnie gorzej niż w portierni. Myślałem, że zaraz zadzwoni na milicję albo uczyni coś jeszcze gorszego i wszystko wyjdzie na jaw: że zwiałem, że kontroler przyłapał mnie w pociągu bez biletu i w ogóle, że jestem wyrzutkiem społeczeństwa. Pani kierowniczka tymczasem grzebała w stercie papierów, nie spoglądając nawet w moją stronę, jak gdybym był załącznikiem do jakiejś błahej sprawy. A na mnie skóra cierpła i wzywałem wszystkie siły na pomoc. Nie mogłem znieść tej przewlekającej się ciszy ani szelestu papieru, więc powiedziałem zupełnie mimochodem:

– Przepraszam, ale chciałbym zobaczyć się z ojcem.

– Ojciec tu już nie pracuje – rzuciła rzeczowo i oschle.

– Przecież widziałem go w telewizji.

– Tak, ale ten wywiad nagrywali przed miesiącem.

– A co się z ojcem stało?

– Nie mam pojęcia. Jeżeli chcesz wiedzieć, zapytaj w personalnym.

– Byłem już w personalnym i nie potrafili mi nic powiedzieć o ojcu. Czy pani znała mojego ojca?

Zamiast odpowiedzieć, wyszarpnęła z papierzysk kartkę, na której ujrzałem zapisane moje nazwisko i jakiś numer telefonu.

– No, dobrze – podjęła, pomijając zupełnie moje pytanie. – Szczęście, że masz tak wspaniałomyślnego opiekuna. Pan Sielicki bardzo się o ciebie niepokoił. Prosił, żebyś natychmiast wracał do Jerzmanowa.

– Ale co z ojcem? Przecież ja do niego przyjechałem.

– Najpierw wrócisz do internatu, a potem...

– Nie po to tutaj jechałem – przerwałem jej, choć, szczerze mówiąc, nie powinienem tego uczynić, gdyż wprowadziłem ją w jeszcze gorszy humor.

Chlasnęła dłonią w biurko.

– Słuchaj, jeżeli ci się nie podoba, to mogę oddać sprawę milicji, a wtedy...

Przeholowała. Targnęło mną, bo nie lubię, jak ktoś mi grozi. Uśmiechnąłem się szatańsko.

– A co ja takiego zrobiłem? Proszę, może pani dzwonić, niech mnie odwiozą, ale ojca mi nie zabronią szukać.

Jej oczka pociemniały nagle i zdawało się, że wybuchnie awantura, ale na szczęście uderzyła w inny ton.

– Ale z ciebie zadziora. Pan Sielicki prosił mnie, żeby ci nie robić przykrości. Zrozum, chłopcze, tak będzie najlepiej. Wrócisz do internatu, a pan Sielicki rozpocznie poszukiwanie twego ojca.

Na myśl o powrocie do internatu i o układaniu desek na placu zrobiło mi się nijako, a właściwie bardzo nieklawo, i żal mi było, że ta moja wyprawa skończyła się tak niefortunnie. Zamurowało mnie na chwilę, a w głowie poczułem zupełną pustkę, jakby mi mózg wyssało. Kierowniczka spostrzegła to i dorzuciła z obłudnym współczuciem:

– Jeżeli mogę ci radzić, to zrób tak, jak pragnie pan Sielicki. On jest naprawdę bardzo dobry dla ciebie.

– No jasne, tylko że on ma swojego fatra i nie potrzebuje go szukać.

– Rozumiem cię. I żal mi...

– Żal mi nic nie pomoże.

– Zrobimy, co możemy, żeby ci pomóc. Najlepiej będzie, jak zostaniesz do jutra w naszym hotelu. Rano kupimy ci bilet do Warszawy i wrócisz...

– Pani to tak łatwo mówić. A co z ojcem?

– Wybacz, wydaje mi się, że ojciec, gdyby chciał, to już dawno by się do ciebie odezwał.

Uderzyła w najczulsze miejsce i miała rację. Zrobiło mi się głupio i przykro. Stary, jak opowiadała ciotka, nigdy do nas nie napisał ani nie dał na mnie grosza. Łatwo być przodownikiem pracy i udzielać wywiadu reporterom, ale trudniej... Ssało mnie w dołku od tego wszystkiego i chciałem się jak najszybciej ulotnić, zniknąć z oczu kierowniczce, bo nie lubiłem pokazywać smutnej gęby.

– No, dobrze – powiedziałem z namysłem. – Jeżeli pan Sielicki tak chce, to mogę wracać. – Wnet jednak tego pożałowałem. Pomyślałem, że za szybko dałem się nabrać. A może ojciec do tej pory pracuje na budowie, a oni nie chcą, żebym się z nim spotkał. Może znają jego adres. Chciałem coś jeszcze powiedzieć, lecz w tej samej chwili do kancelarii weszła pokojowa.

– Pani kierowniczko – powiedziała od drzwi – proszę o klucze do magazynu z bielizną. Pod piętnastką muszę zmienić pościel.

– Dobrze się składa. – Kierowniczka zadzwoniła pękiem kluczy. – Czy szesnastka zajęta?

– Jest tam jeszcze jeden dźwigowy, ale on pracuje na drugiej zmianie.

– To weźmiesz jeszcze jedną zmianę bielizny i zaprowadzisz pod szesnastkę tego chłopca. – Wskazała mnie ruchem głowy. – A potem dasz mu kartki żywnościowe na dziś i na jutrzejsze śniadanie.

No, proszę – pomyślałem – załatwili mnie kartkami.

8

Pokój hotelowy był niewielki, lecz schludnie urządzony. Dwa łóżka zasłane łowickimi derkami, umywalka, stolik, szafka. Zupełnie jak w normalnym hotelu, a do tego widok na budowę: w ramie okna jak na ekranie telewizora przesuwał się wolno potężny dźwig, niosący wielką żelazną belkę. Słychać było nawoływanie robotników i dudnienie pneumatycznego młota. Jednym słowem: krajobraz wielkiej budowy odpowiednio udźwiękowiony.

Na ścianie widoczek z Puszczy Białowieskiej. Brodaty żubr na tle dziewiczej natury – zupełnie jak żywy, jakby miał zamiar rzucić się za chwilę i wziąć mnie na potężne rogi. Tu żubr, najwspanialszy okaz natury, a tam nowoczesny dźwig, a między nimi ja, pożal się Boże, zawiedziony i rozżalony na świat. Chciało mi się zawyć z gniewu i rozpaczy, ale wobec żubra nie wypadało okazywać słabości. Zacisnąłem zęby i leżałem chwilę w koszmarnym milczeniu.

Nagle przypomniałem sobie mego wybawcę znad jeziora. Zobaczyłem jego przekornie uśmiechniętą gębę i usłyszałem niski, mile dźwięczący głos. I jakby mi ulżyło. „Świat jest szeroki... – zabrzmiały mi w uszach jego słowa – a ludzie diabelnie ciekawi... Nie martw się, a na drugi raz nie wsiadaj do dziurawego kajaka...”. Zatęskniłem za nim i pomyślałem, że gdyby był tutaj, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Myślałem jeszcze chwilę, ale niedługo, bo weszła pokojowa Stasia z czystą pościelą i zegnała mnie z łóżka. Była młoda, ruchliwa, miała dołeczki w pucatych policzkach, a w oczach iskierki zadowolenia.

– Co się tak wylegujesz? Lepiej byś poszedł nad jezioro, na przystań. Tam kajaki...

– Dziękuję – uśmiechnąłem się cierpko. – Do końca życia dość mam kajaków.

Nie rozumiejąc, o co mi chodzi, zachichotała figlarnie i dała mi porządnego kuksańca.

– Podobno uciekłeś? Słyszałam, jak kierowniczka rozmawiała teraz z Jerzmanowem. Mówiła, że jutro wracasz.

– To się jeszcze okaże – palnąłem pyszałkowato.

– I chce ci się tak poniewierać?

Wzruszyłem ramionami.

– A pani tu długo pracuje?

– O, już dwa lata. Najpierw byłam w kuchni za pomoc.

Wyciągnąłem z kieszeni fotkę ojca. Podsunąłem jej pod oczy.

– Niech się pani dobrze przypatrzy. Może pani zna tego człowieka?

Zamrugała wesoło oczami. Prychnęła.

– No, jakże... przecież to Waldek.

– Jaki Waldek?

– Waldek Łańko. On tu kilka miesięcy robił na budowie. Montażysta z brygady Stawiaka.

– Może tu mieszkał?

– Nie. Mieszkał na mieście, ale stołował się u nas i często tu przychodził, bo lubił pograć z kolegami w karty.

Zamurowało mnie na chwilę, bo wszystko się zgadzało. Ale dziwiło mnie nieco, że ta młoda pokojowa tak poufale wspomina ojca.

– Znała go pani?

– No jakże... Wesoły z niego był człowiek. I zabawić się lubił. A jak była wypłata, to wszystkim stawiał. Lubił fason.

– Lubił fason... – powtórzyłem z nutką przekąsu. – A niech mi pani powie, jaki to był człowiek?

– Waldek? No, fajny, szkoda gadać. Wszyscy go tutaj lubili. Do różańca i do tańca. I dobrze zarabiał, bo robotny, a jak zarobił, to lubił wydać. – Naraz spojrzała uważniej. – A co ty się tak o niego wypytujesz, to twój krewny czy może znajomy?

– To mój ojciec.

Jej oczy nagle stały się okrągłe ze zdumienia.

– Ojciec?... To niemożliwe. Wszyscy tu myśleli, że był kawalerem.

Uśmiechnąłem się kwaśno, bo cóż mogłem innego zrobić, i nagle poczułem, że policzki i uszy mnie pieką, a w głowie znowu mam zamęt. Inaczej wyobrażałem sobie ojca. Tymczasem pokojowa w krótkich słowach naszkicowała jego sylwetkę. Pracowity – o tym mogłem przekonać się w telewizji – lubi się bawić, fundować, wesoły człowiek. Jednym słowem ptaszek, który wyrwał się z rodzinnej klatki na swobodę, fruwał beztrosko i do tego udawał kawalera. A ja właśnie szukałem tego człowieka.

Pokojowa patrzyła na mnie z zakłopotaniem. Byłem zapewne zgaszony, bo po chwili rzuciła, jakby usprawiedliwiając się:

– Nie wiedziałam, że to twój ojciec.

– Nie szkodzi. Ja już jestem prawie dorosły i dużo rzeczy rozumiem.

– To naprawdę porządny człowiek.

– Wierzę – bąknąłem z przekąsem. – I niech mi pani powie, co się z nim stało? Dlaczego już tutaj nie pracuje?

Zabrała się do powlekania poduszki, jak gdyby chciała zakończyć rozmowę.

– Czy ja wiem?... Mówili, że miał jakieś kłopoty.

– Jakie kłopoty? Przeskrobał coś?

– Nie, nie – zaprzeczyła. – Jego tu cenili. To dobry fachowiec.

– Wiem. Pokazywali go w telewizji.

– I zawsze dostawał premie.

– To dlaczego stąd odszedł? Wyrzucili go?

– Nie. Mówię ci, że miał jakieś kłopoty. Musiał wyjechać.

– A wie pani dokąd?

– Mówił, że do Gdańska. Tam miał już napiętą robotę. Zresztą taki fachowiec nie martwi się o robotę. Takich wszędzie potrzebują. – Pościeliła moje łóżko, przyklepała poduszkę. – To ja już pójdę – rzuciła pospiesznie.

– Proszę pani – zatrzymałem ją – może pani zna jego adres?

– Przecież ty wracasz do Jerzmanowa.