Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
Dwudziestotrzyletni Hans Castorp jedzie do Szwajcarii, by odwiedzić kuzyna, który przebywa na leczeniu w sanatorium "Berghof", położonym wysoko w górach. Pobyt zaplanowany na trzy tygodnie w rezultacie trwał siedem lat (siódemka miała dla Thomasa Manna znaczenie magiczne!). Przerwał go dopiero wybuch pierwszej wojny światowej.
Świat zastany przez Castorpa "na górze", tak odległy od normalności i różny od tego na "nizinie", to po mistrzowsku sportretowane panopticum napotkanych tam ludzi, dla których czas - konstytutywny czynnik powieści! - upływa bez celu i bez refleksji. Niczym ruchome piaski, z wolna zaczyna wchłaniać młodego Castorpa. Z jednej strony uwodzi go atmosfera miejsca, z jego rutynowym rozkładem dnia i chorobliwym zaiste rozplotkowaniem, z drugiej - rodząca się miłość. Skomplikowana. Jak to nieraz bywa. Jej punkt kulminacyjny wyznacza bal kostiumowy w zapustny wtorek. "Berghof" to jednak nie tylko sanatorium, zamknięty świat chorych, to zarazem symbol chorej Europy, obraz jej duchowego kryzysu w przededniu wybuchu Wielkiej Wojny. Powieść zakrojona pierwotnie na krótkie opowiadanie, po dwunastu latach pracy i przemyśleń autora, stała się jednym z najważniejszych głosów na temat kondycji moralnej i intelektualnej Europy XX wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1448
Tytuł oryginału: Der Zauberberg
Projekt okładki: Michał Brzozowski
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Elżbieta Jaroszuk
© 1924 by S. Fischer Verlag Berlin. All rights reserved
by S. Fischer Verlag GmbH, Frankfurt am Main
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2007, 2017
© for the Polish translation by Anna Maria Jakubiszyn-Tatarkiewicz
and Jan Jakub Tatarkiewicz
ISBN 978-83-287-0824-2
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2017
FRAGMENT
Historia Hansa Castorpa, którą zamierzamy opowiedzieć – nie ze względu na niego (albowiem czytelnik przekona się, że jest to zwyczajny sobie, choć sympatyczny młodzieniec), lecz gwoli samej tej historii, która wydaje się nam w wysokim stopniu godną opowiedzenia (przy czym na korzyść Hansa Castorpa należałoby wspomnieć, że jest to właśnie jego historia i że nie każdemu może się każda historia przytrafić) – historia Hansa Castorpa jest już bardzo dawna, jest już, można powiedzieć, pokryta szlachetną patyną czasu, a przeto niewątpliwie powinna być ujęta w formę czasową zamierzchłej przeszłości.
Nie wyrządzi to szkody niniejszemu opowiadaniu, wręcz przeciwnie, przyniesie mu korzyść, bo każda historia musi być miniona i im bardziej jest miniona, tym lepiej, rzec można, dla samej historii jako takiej i dla opowiadającego, którego tajemny szept wyczarowuje to, co przeminęło. Dzieje się z nią przecież to samo co i z ludźmi dzisiejszymi – a spomiędzy nich w stopniu na pewno nie najmniejszym z pisarzami: jest mianowicie dużo starsza niż jej wiek; wieku, który na niej ciąży, nie należy obliczać według dni ani według obrotów słońca; słowem: stopień jej dawności nie jest właściwie zależny od czasu – co ustalając, pragniemy mimochodem napomknąć i wskazać na problematyczny charakter i na osobliwą dwoistość tego tajemniczego pierwiastka.
Aby jednak sztucznie nie zaciemniać jasnego stanu rzeczy: szczególna dawność naszej historii pochodzi stąd, że rozgrywa się ona przed pewną granicą, przed pewnym punktem zwrotnym, który głęboko rozszczepił życie i świadomość… Rozgrywa się ona, a raczej, żeby celowo unikać wszelkiego czasu teraźniejszego, rozgrywała się i rozegrała niegdyś, dawniej, w minionych czasach, w świecie, jaki był przed Wielką Wojną, z której początkiem zaczęło się tyle z tego, co dotychczas jeszcze nie przestało się zaczynać. Rozgrywa się zatem przed wojną, jakkolwiek nie na długo przedtem. Ale czy cecha dawności takiej historii nie jest tym głębsza, tym doskonalsza, tym bardziej baśniowa, im bliżej wojny jest owo „przedtem”? Ponadto może się okazać, że nasza historia także skądinąd, dzięki wewnętrznym swym cechom, pod tym czy owym względem nie bardzo odbiega od baśni.
Opowiemy ją szczegółowo, dokładnie i gruntownie – bo czyż kiedy zajmujący lub nudny charakter opowiadania zależał od przestrzeni i czasu, których ono wymaga? Nie lękając się ściągnąć na siebie zarzutu pedanterii, skłaniamy się raczej ku poglądowi, że prawdziwie zajmujące jest tylko to, co gruntowne.
Nie załatwimy się zatem szybko z historią Hansa Castorpa. Nie starczy na nią ani siedmiu dni tygodnia, ani nawet siedmiu miesięcy. Najlepiej nie zakreślać sobie z góry, przez jak długi czas ziemski ma nas ona trzymać w swych więzach. Chyba, na miłość boską, nie potrwa to aż siedem lat!
Tak więc zaczynamy.
Było to w środku lata. Pewien zwyczajny sobie młody człowiek jechał z Hamburga, swego rodzinnego miasta, do uzdrowiska Davos w kantonie Graubünden. Jechał w odwiedziny na przeciąg trzech tygodni.
Z Hamburga aż tam, na górę, daleka to podróż; właściwie zbyt daleka na tak krótki pobyt. Jedzie się przez wiele różnych krajów, to pod górę, to na dół, z Wyżyny Bawarskiej do brzegów Jeziora Bodeńskiego, potem statkiem po jego skocznych falach, nad otchłaniami, które dawniej uchodziły za niezgłębione.
Stąd już komplikuje się droga, która tak długo wiodła wielkimi, prostymi szlakami. Zdarzają się postoje, trzeba załatwiać formalności. W miejscowości Rorschach, na ziemi szwajcarskiej, powierza się swój los znowu kolei żelaznej, ale dojeżdża się na razie tylko do alpejskiej stacyjki Landquart, gdzie trzeba się przesiąść. Po długim wyczekiwaniu, w miejscu niezbyt malowniczym i wystawionym na wiatr, wsiada się do kolejki wąskotorowej i z chwilą kiedy rusza niepozorna, ale niewątpliwie bardzo mocna lokomotywa, rozpoczyna się prawdziwie karkołomna część drogi, nagłe i uporczywe wspinanie się pod górę, niemające, zdawałoby się, końca. Bo stacja Landquart leży stosunkowo jeszcze nie bardzo wysoko, ale od niej jedzie się już dziką, uciążliwą drogą skalną, naprawdę w góry.
Hans Castorp – tak się ów młody człowiek nazywał – siedział sam w ciasnym przedziale, którego wyściełane ławki pokryte były szarym materiałem: miał z sobą ręczną walizkę ze skóry krokodylowej, podarunek wuja i opiekuna, konsula Tienappla – by wymienić tu od razu i to nazwisko – palto zimowe, które bujało na haku, i pled zwinięty w rulon; siedział przy spuszczonym oknie, a ponieważ popołudnie stawało się coraz chłodniejsze, rozpieszczony jedynak podniósł kołnierz swojego skrojonego według ostatniej mody, szerokiego letniego płaszcza na jedwabnej podszewce. Obok niego na ławce leżała nieoprawna książka, zatytułowana Ocean steamships[1], do której na początku podróży zaglądał od czasu do czasu; ale teraz leżała porzucona, a wpadający do przedziału oddech ciężko sapiącej lokomotywy posypywał jej okładkę czarnym pyłem węglowym.
Dwa dni podróży oddalają człowieka – a szczególnie człowieka młodego, który jeszcze nie tak mocno tkwi w życiu – od jego zwykłego otoczenia, od tego wszystkiego, co nazywał swoimi obowiązkami, interesami, kłopotami i widokami, o wiele bardziej, niż mogło mu się to wydawać podczas jazdy dorożką na dworzec. Przestrzeń, która wijąc się i pędząc, wdziera się pomiędzy niego a ojczystą glebę, wykazuje moc przypisywaną na ogół wyłącznie czasowi; z godziny na godzinę wywołuje ona wewnętrzne zmiany bardzo podobne do zmian wywoływanych przez czas, ale poniekąd jeszcze je przewyższające.
Przestrzeń, podobnie jak czas, przynosi zapomnienie, ale czyni to, przerywając dotychczasowe stosunki człowieka z jego otoczeniem, przenosząc go w stan pierwotnej wolności i czyniąc w mgnieniu oka nawet z pedanta i osiadłego mieszczucha coś w rodzaju włóczęgi. Mówi się, że czas to Leta, ale i błękit oddalenia jest takim napojem zapomnienia, a jeżeli działa mniej gruntownie, to za to o wiele szybciej.
Doświadczył tego także Hans Castorp. Nie miał zamiaru przywiązywać szczególnej wagi do swojej podróży, oddać się jej wewnętrzną swą istotą. Raczej pragnął szybko odbyć tę podróż, bo odbyć ją musiał, chciał powrócić zupełnie takim samym, jakim był, wyjeżdżając, i na nowo rozpocząć życie dokładnie w tym samym miejscu, w którym musiał je na chwilę porzucić. Jeszcze wczoraj obracał się w swoim zwykłym kręgu myślowym, zajmował się tylko tym, co właśnie opuścił, swoim egzaminem, i tym, co go czekało w najbliższej przyszłości: rozpoczęciem praktyki w firmie „Tunder & Wilms” (stocznia okrętowa, fabryka maszyn i odlewnia), toteż wybiegał myślą poza najbliższe trzy tygodnie z tak wielką niecierpliwością, na jaką tylko pozwalało jego usposobienie. Teraz jednak wydawało mu się, że okoliczności wymagają całej jego uwagi i że nie należy ich lekceważyć. To wznoszenie się do regionów, w których nigdy jeszcze nie oddychał i gdzie, jak wiedział, panowały całkiem obce mu, szczególnie ciasne i skąpe warunki bytowania, zaczęło go podniecać i budzić w nim pewną skłonność do lęku. Ojczyzna i ład były nie tylko daleko, ale leżały, w dosłownym znaczeniu, głęboko pod nim, a on wciąż się jeszcze ponad nie wznosił. Unosząc się między nimi a nieznanym, zapytywał sam siebie, jak mu będzie tam w górze. Może to było niemądre i niewskazane, że, urodzony i przyzwyczajony do oddychania na wysokości zaledwie kilku metrów nad poziomem morza, kazał się wieźć nagle do tych podniebnych okolic, nie przepędziwszy chociażby paru dni w miejscu położonym na średniej wysokości? Chciał być już u celu, bo sądził, że gdy się znajdzie w górze, będzie żył jak gdzie indziej i nie będzie musiał, jak teraz podczas wdrapywania się, wciąż myśleć o tym, w jak niezwykłych przebywa sferach.
Wyjrzał przez okno: pociąg zataczał łuk ku wąskiej przełęczy; widać było przednie wagony, widać było maszynę, która wyrzucała wśród znojnej swej pracy rozwiewające się brunatne, zielone i czarne masy dymu. W głębi po prawej stronie szumiała woda; na lewo ciemne świerki pięły się pomiędzy skalnymi zwałami ku kamiennej szarości nieba. Pociąg wpadał w mroczne tunele, a kiedy się znowu rozjaśniało, otwierały się rozległe przepaści, w których głębi widniały wioski. Potem zamykały się znowu, znowu jechało się przez wąskie przesmyki skalne, a w ich rozpadlinach i szczelinach bielały resztki śniegu. Trafiały się przystanki u nędznych domków dworcowych, stacje czołowe, które pociąg opuszczał w odwrotnym kierunku, tak że Hans Castorp nie wiedział, dokąd jedzie, i nie odróżniał już stron świata. Otwierały się wspaniałe, rozległe widoki na święte fantasmagorie spiętrzonych szczytów górskich, ku którym pociąg piął się, w których łono się wdzierał, a potem, za jakimś zakrętem drogi, znikały znowu sprzed kornie patrzących oczu. W pewnej chwili pomyślał, że strefa drzew liściastych została już pod nim, a zapewne i strefa śpiewających ptaków, i myśl, że oto coś dobiega kresu, że coś ubożeje, przyprawiła go o lekki zawrót głowy; czując się niedobrze, na dwie sekundy zakrył ręką oczy. Ale to przeszło. Spostrzegł, że pociąg przestał się wznosić, że znalazł się na wysokości przełęczy. Po równym dnie doliny posuwał się już bez trudu.
Było koło godziny ósmej i jeszcze jasno. W oddali ukazało się jezioro z szarą powierzchnią wody, czarne lasy świerkowe wstępowały znad jego brzegów na otaczające wyniosłości, rzedniejąc w miarę wznoszenia się, i niknąc, odsłaniały nagie skały o mglistych zarysach. Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce. Hans Castorp usłyszał, jak wywoływano na peronie nazwę Davos-Wieś; a więc już niezadługo będzie u celu. Wtem usłyszał obok siebie głos Joachima Ziemssena, swego kuzyna, mówiącego spokojnym hamburskim akcentem:
– Jak się masz? No, ty, wysiadaj już, wysiadaj.
A kiedy wyjrzał, zobaczył stojącego pod oknem Joachima we własnej osobie, w brązowym palcie, z gołą głową i wyglądającego tak zdrowo jak jeszcze nigdy w życiu. Joachim śmiał się i powtórzył:
– Wysiadajże, nie krępuj się!
– Ale przecie jeszcze nie zajechałem – odpowiedział zdziwiony Hans Castorp, nie ruszając się z miejsca.
– Owszem, już zajechałeś. Tutaj jest Davos-Wieś i stąd jest bliżej do sanatorium. Mój powóz czeka. Daj no mi swoje rzeczy.
Śmiejąc się, oszołomiony i podniecony kresem podróży i spotkaniem z kuzynem, Hans Castorp podał mu przez okno walizkę, zimowe palto, pled zwinięty wraz z laską i parasolem, a wreszcie i Ocean steamships. Potem pobiegł przez ciasny korytarz i wyskoczył na peron, aby się teraz dopiero naprawdę i, że tak powiemy, osobiście przywitać z kuzynem. Przywitanie to odbyło się bez zbytnich uniesień, jak przystało na ludzi chłodnych i powściągliwych. Chociaż może się to wydawać dziwnym, ale obaj kuzyni od dawna unikali mówienia sobie po imieniu, wyłącznie i jedynie z obawy przed zbyt wielką serdecznością. A że trudno przecież im było zwracać się do siebie po nazwisku, więc ograniczali się do słówka „ty”. Zwyczaj ten przyjął się między nimi od dawna.
Człowiek w liberii i w czapce z galonem patrzył przez chwilę, jak, trochę zażenowani, podali sobie szybko ręce – młody Ziemssen w wojskowej postawie – a potem zbliżył się do nich i poprosił o kwit bagażowy Hansa Castorpa. Był to portier Międzynarodowego Sanatorium „Berghof”; zaofiarował się sprowadzić kufer nowo przybyłego gościa z dworca „Davos-Uzdrowisko”, podczas gdy panowie mieli pojechać powozem prosto na kolację. Człowiek ten silnie utykał, pierwszą więc rzeczą, z jaką Hans Castorp zwrócił się do Joachima Ziemssena, było pytanie:
– Czy to inwalida wojenny? Dlaczego on tak kuleje?
– Rzeczywiście – odparł Joachim z pewną goryczą w głosie. – Inwalida wojenny! On to ma w kolanie – albo przynajmniej miał, bo później wyjęto mu rzepkę kolanową.
Hans Castorp domyślił się dość szybko.
– Ach, tak! – powiedział i szedł dalej, podniósłszy głowę i rozglądając się przelotnie wokół siebie. – Ale nie zechcesz chyba we mnie wmawiać, że i ty masz jeszcze coś takiego? Wyglądasz przecież, jak gdybyś już miał swoją szablę u boku i właśnie wracał z manewrów. – I spojrzał na kuzyna.
Joachim, wyższy od niego i szerszy w ramionach, był uosobieniem siły młodzieńczej i jakby stworzony do munduru. Był typem bruneta, zdarzającym się nierzadko w ich blond ojczyźnie, a jego i tak ciemna cera przybrała wskutek opalenizny barwę brązu. Byłby wprost ładny, ze swoimi czarnymi oczami, ciemnym wąsikiem i pełnymi, dobrze zarysowanymi wargami, gdyby nie szpeciły go odstające uszy. One to były do niedawna jego jedynym zmartwieniem i jedyną zgryzotą. Teraz miał już inne troski. Hans Castorp mówił dalej:
– Zjedziesz chyba od razu ze mną na dół? Naprawdę nie widzę żadnej przeszkody.
– Od razu z tobą? – zapytał kuzyn i zwrócił na niego swoje wielkie oczy, które zawsze patrzyły łagodnie, ale w ciągu ostatnich pięciu miesięcy przybrały nieco znużony, a nawet smutny wyraz. – To znaczy kiedy?
– No, za trzy tygodnie.
– Ach, tak, ty już w myśli wracasz do domu – odrzekł Joachim. – Zaczekaj, dopiero wysiadłeś z wagonu. Trzy tygodnie to oczywiście nic prawie dla nas tutaj w górze, ale dla ciebie to duży kawał czasu, bo przecie przyjechałeś tylko z wizytą i w ogóle nie chcesz dłużej tu zostać. Przede wszystkim jednak musisz się zaaklimatyzować; to wcale nie jest takie proste, przekonasz się. Zresztą, nie tylko klimat jest u nas czymś niezwykłym. Zobaczysz tu niejedną nową rzecz, uważaj tylko. A ze mną to nie taka prosta sprawa, jak ci się wydaje; „za trzy tygodnie do domu” – to są pomysły z dołu. Prawda, że jestem opalony, ale to jest prawie wyłącznie działanie śniegu i nie ma wielkiego znaczenia, jak utrzymuje Behrens, a przy ostatnim generalnym badaniu powiedział, że prawie na pewno potrwa to jeszcze z pół roku.
– Pół roku? Czyś ty oszalał? – zawołał Hans Castorp. Właśnie zajęli miejsce w żółtym kabriolecie, zaprzężonym w dwa kasztanki, który ich oczekiwał na wybrukowanym placyku przed budynkiem stacyjnym, niewiele lepszym od jakiejś szopy; pojazd był już w ruchu, ale Hans Castorp, oburzony, nie mógł sobie jeszcze znaleźć miejsca na twardym siedzeniu.
– Pół roku? Przecież już prawie pół roku tu jesteś! Przecie nie ma się aż tyle czasu!…
– Tak… czasu – powiedział Joachim i pokiwał głową, nie zwracając bynajmniej uwagi na szczere oburzenie kuzyna. – Nie masz wyobrażenia, jak oni obchodzą się tu z ludzkim czasem. Dla nich trzy tygodnie to jeden dzień najwyżej. Przekonasz się sam, sam wszystko zobaczysz – rzekł, a potem dodał: – Tutaj pojęcia ulegają zmianie.
Hans Castorp bezustannie przyglądał mu się z boku.
– Ty jednak rzeczywiście bardzo przyszedłeś do siebie – powiedział, potrząsając głową.
– Tak uważasz? – odparł Joachim. – Ja jestem również tego zdania – powiedział i oparł się wyżej na poduszkach, zaraz jednak wrócił do swojej pochylonej pozycji. – Czuję się o wiele lepiej, ale zupełnie zdrowy jeszcze nie jestem; w lewym szczycie, gdzie przedtem słychać było rzężenie, jest już tylko szorstki ton, to jeszcze nie najgorsze, ale na dole jest jeszcze bardzo szorstki ton, a ponadto słychać szmery także w drugiej przestrzeni międzyżebrowej.
– Widzę, że zdobyłeś tu niemałe wykształcenie – zauważył Hans Castorp.
– Ach, Boże, ładne wykształcenie! Cieszyłbym się, gdyby ze mnie w służbie znowu wyparowało – odparł Joachim. – Poza tym odpluwam wciąż jeszcze – dodał, wzruszając ramionami na wpół leniwie, na wpół gwałtownie, z czym mu było nie do twarzy. Mówiąc to, z kieszeni palta, znajdującej się od strony Castorpa, wyciągnął do połowy i zaraz na powrót wsunął płaską, łukowato wygiętą flaszeczkę z niebieskiego szkła, opatrzoną metalową przykrywką. – Większość nas tutaj w górze nosi przy sobie ten przedmiot – objaśnił. – Ma on tu nawet pewne żartobliwe przezwisko, bardzo zabawne. Oglądasz okolicę?
Hans Castorp rozglądał się rzeczywiście.
– Cudowna! – rzekł.
– Sądzisz? – spytał Joachim.
Z początku jechali równolegle do szyn kolejowych, wzdłuż doliny, nieregularnie zabudowaną drogą, potem skręcili na lewo, przecięli wąski tor, przejechali ponad strumieniem i zaczęli wspinać się stępa po łagodnej pochyłości ku zboczom gór, porośniętych lasem. Przed nimi, na małym zielonym płaskowzgórzu, widać było podłużny budynek, zwrócony frontem ku południowemu zachodowi; jego wieżyczka zakończona była kopułą, a fasada tak podziurawiona licznymi wnękami balkonów, że z daleka robił wrażenie porowatej gąbki; w oknach zapalano właśnie pierwsze światła. Zapadał szybki zmrok. Blada zorza wieczorna, która na krótką chwilę ożywiła niebo, jednostajnie zaciągnięte chmurami, już zgasła i w naturze zapanował ów bezbarwny, bezduszny i smutny stan przejściowy, bezpośrednio poprzedzający ostateczne nadejście nocy. W długiej, lekko wygiętej dolinie rozbłysły teraz wszędzie światła, zarówno w głębi, jak tu i ówdzie na stokach – zwłaszcza na prawym stoku, na którym tarasowo wznosiły się zabudowania. Z lewej strony na zboczach gór rozciągały się łąki poprzerzynane ścieżkami, które wyżej ginęły w matowej czerni szpilkowego lasu. U ujścia zwężającej się doliny niebieszczały wyraźne zarysy dalekich gór. Zerwał się wiatr i chłód wieczorny dawał się już we znaki.
– Nie, prawdę powiedziawszy, nie widzę, żeby to było takie porywające – odezwał się Hans Castorp. – Gdzież są lodowce i wieczne śniegi, i potężne olbrzymy skalne? Zdaje mi się, że to tu przed nami nie jest chyba bardzo wysokie.
– Owszem, te góry są wysokie – odpowiedział Joachim. – Prawie wszędzie widać granicę drzew, niezwykle ostro zarysowaną: kończą się świerki, a z nimi kończy się wszystko; nie ma już nic, tylko skały, jak widzisz. A tam masz nawet lodowiec – na prawo od Schwarzhornu, tego ostrego szczytu – tam, gdzie jest tak niebiesko. Nie jest zbyt rozległy, ale to jednak prawdziwy lodowiec, nazywa się Scaletta. Piz Michel i Tinzenhorn – w tym wcięciu – stąd ich nie widać – są zawsze pokryte śniegiem, przez cały rok.
– Wiecznym śniegiem – rzekł Hans Castorp.
– Wiecznym, jeżeli chcesz. O tak, to wszystko wokół jest naprawdę wysokie. Ale przecie my sami jesteśmy straszliwie wysoko, pomyśl, tysiąc sześćset metrów nad poziomem morza. Dlatego te wzniesienia wydają się stąd dość nikłe.
– Tak, tak, mówię ci, że lęk mnie ogarniał, kiedyśmy się tutaj wspinali. Tysiąc sześćset metrów! To mniej więcej pięć tysięcy stóp, jeżeli dobrze liczę. Nigdy w życiu nie byłem jeszcze tak wysoko.
I zaciekawiony Hans Castorp wciągnął głęboko, na próbę, obce powietrze. Było świeże – nic więcej; nie było w nim aromatu, treści, wilgoci, łatwo wchodziło do płuc i nie przemawiało do duszy.
– Świetne! – rzekł uprzejmie.
– Tak, to powietrze jest słynne. Zresztą okolica prezentuje się dzisiaj jakoś nieszczególnie; niekiedy, zwłaszcza w śniegu, wygląda ładniej. Ale z czasem ma się jej dosyć; wierzaj mi, że nam wszystkim tutaj w górze już się straszliwie znudziła – mówił Joachim; jego usta wykrzywiły się z wyrazem jakby przesadnego i nieopanowanego wstrętu, z którym znowu było mu nie do twarzy.
– Wyrażasz się tak dziwnie – powiedział Hans Castorp.
– Dziwnie się wyrażam? – spytał Joachim z odcieniem niepokoju w głosie i odwrócił się do kuzyna…
– Nie, nie, przepraszam cię, tak mi się tylko przez chwilę wydawało! – odparł Hans Castorp pospiesznie. Miał na myśli zwrot „nam tutaj w górze”, którego Joachim użył już po raz trzeci lub czwarty, a który go jakoś dziwnie przykro uderzał.
– Nasze sanatorium, jak widzisz, leży jeszcze wyżej niż ta miejscowość – ciągnął Joachim. – Wyżej o pięćdziesiąt metrów. W prospekcie podane jest „sto”, ale naprawdę jest tylko pięćdziesiąt. Najwyżej położone jest sanatorium Schatzalp, tam, po tamtej stronie, stąd go nie widać. Ci muszą w zimie ekspediować swoje zwłoki na bobslejach, bo drogi są zasypane.
– Swoje zwłoki? Ach, tak! No wiesz! – zawołał Hans Castorp. I nagle wybuchnął śmiechem, gwałtownym i niepowstrzymanym śmiechem, który wstrząsał całą jego piersią i bolesnym grymasem wykrzywił twarz, nieco zesztywniałą od chłodnego wiatru. – Na bobslejach! I opowiadasz mi to tak z całym spokojem? Ależ ty stałeś się straszliwie cyniczny w ciągu tych pięciu miesięcy!
– Bynajmniej nie cyniczny – odpowiedział Joachim, wzruszając ramionami. – Dlaczegoż by? Zwłokom przecie wszystko jedno… A zresztą, możliwe, że tu u nas człowiek staje się cynikiem. Sam Behrens jest także takim starym cynikiem, poza tym to wspaniały chłop, były korporant i świetny operator, zapewne ci się spodoba. Ponadto jest tu jeszcze Krokowski, jego asystent – nadzwyczajnie sprytna sztuka. W prospekcie jest specjalna wzmianka o jego działalności: uprawia mianowicie z pacjentami analizę duszy.
– Co uprawia? Analizę duszy? Przecież to wstrętne – zawołał Hans Castorp i znowu owładnęła nim wesołość. Nie umiał już nad nią zapanować, do reszty rozbawiła go owa analiza duszy; śmiał się na całe gardło, tak że łzy spływały mu spod ręki, którą, pochyliwszy się, przysłonił sobie oczy. Joachim śmiał się również serdecznie – widocznie dobrze mu to robiło. Tak więc obaj młodzi ludzie w świetnych humorach wysiedli z powozu, który, od pewnego czasu jadąc stępa po stromej, wijącej się drodze, zatrzymał się wreszcie przed bramą Międzynarodowego Sanatorium „Berghof”.
Zaraz po prawej stronie między bramą a drzwiami wahadłowymi znajdowała się dyżurka portiera, a w niej, przy telefonie, siedział, czytając gazetę, wyglądający na Francuza służący w szarej liberii, takiej samej, jaką miał na sobie ów kaleka na dworcu; na widok wchodzących odłożył gazety i poprowadził ich przez jasno oświetlony hall, z którego na lewo wchodziło się do sal ogólnych. Przez uchylone drzwi zauważył Hans Castorp, że sale te były puste. Zapytał Joachima, gdzie teraz znajdują się goście.
– Werandują – odpowiedział kuzyn. – Ja miałem dzisiaj wychodne, bo chciałem iść po ciebie na kolej, ale zwykle także leżę po kolacji na balkonie.
Niewiele brakowało, a Hans Castorp byłby się znowu roześmiał.
– Co, nocą we mgle leżycie jeszcze na balkonie? – spytał niepewnym głosem.
– Tak, takie są tutaj przepisy; od ósmej do dziesiątej. Ale teraz chodź, obejrzyj swój pokój i umyj sobie ręce.
Weszli do windy; Francuz uruchomił elektryczny mechanizm. Podczas wznoszenia się w górę Hans Castorp wycierał sobie oczy chustką.
– Jestem zupełnie rozbity i wyczerpany śmiechem – powiedział i wciągnął powietrze ustami. – Naopowiadałeś mi tyle dziwnych rzeczy… Analiza duszy to dla mnie za wiele, mógłbyś był mi tego oszczędzić. Poza tym jestem pewnie trochę zmęczony podróżą. Czy tobie także tak marzną nogi? A jednocześnie tak pali twarz, to jest bardzo przykre. Pewnie zaraz coś zjemy? Wydaje mi się, że jestem głodny. A czy jada się dobrze tu u was na górze?
Kokosowy chodnik, którym wyłożony był wąski korytarz, tłumił odgłos kroków. Klosze z mlecznego szkła rzucały blade światło spod sufitu. Ściany powleczone olejną farbą błyszczały biało i twardo, jak wylakierowane. Gdzieś w przejściu mignęła postać pielęgniarki w białym czepku i z binoklami na nosie, których sznurek przeciągnęła sobie za ucho. Z pewnością była protestantką, pozbawioną prawdziwego umiłowania swojego zawodu – ciekawską, którą dręczy i niepokoi nuda. W dwóch miejscach korytarza przed wylakierowanymi na biało, numerowanymi drzwiami stały na podłodze jakieś balony, wielkie, pękate naczynia o krótkich szyjkach. Hans Castorp zapomniał na razie zapytać o ich przeznaczenie.
– Mieszkasz tutaj – odezwał się Joachim. – Numer trzydziesty czwarty. Na prawo jest mój pokój, a na lewo mieszka pewne małżeństwo rosyjskie, trzeba powiedzieć, niezbyt czyste i trochę zanadto głośne, ale inaczej nie dało się zrobić. No, cóż?
Na ścianie między podwójnymi drzwiami przybite były haki na ubrania.
Joachim zapalił górną lampę. W jej drżącej poświacie ukazał się pokój miły i zaciszny, z białymi, praktycznymi meblami, z również białymi, grubymi tapetami do zmywania, z czystym linoleum na podłodze i płóciennymi firankami, haftowanymi w modne, proste i wesołe desenie. Drzwi od balkonu były otwarte; widać było światła rozsiane w dolinie i z daleka dochodziły dźwięki muzyki tanecznej. Poczciwy Joachim postawił na komodzie w wazoniku trochę kwiatów, jakie udało mu się znaleźć w trawie zieleniejącej po raz drugi tego lata: parę krwawników i dzwonków przez niego samego zebranych na zboczu.
– Ach, jak to ślicznie z twojej strony – powiedział Hans Castorp. – Co za miły pokój! Z przyjemnością można tu spędzić kilka tygodni.
– Przedwczoraj umarła tu jedna Amerykanka – rzekł Joachim. – Behrens od razu powiedział, że będzie z nią koniec, zanim przyjedziesz, i że będziesz mógł dostać jej pokój. Był przy niej jej narzeczony, oficer marynarki angielskiej, ale się bynajmniej mężnie nie zachowywał. Co chwila wychodził na korytarz, żeby płakać – zupełnie jak mały chłopak. A potem smarował sobie twarz cold cream, bo był wygolony i łzy paliły mu skórę. Przedwczoraj wieczorem Amerykanka dostała jeszcze dwóch krwotoków pierwszej klasy, to był koniec. Ale wyniesiono ją już wczoraj rano, a potem zrobiono tu naturalnie gruntowną dezynfekcję formaliną, to ma być nadzwyczaj celowe.
Hans Castorp wysłuchał tego opowiadania z pewnego rodzaju niespokojnym roztargnieniem. Stał z zakasanymi rękawami przed dużą umywalnią, której niklowe krany błyszczały w elektrycznym świetle, i zaledwie przelotne spojrzenie rzucił na czysto zasłane łóżko z białego metalu.
– Dezynfekcję? To doskonale – powiedział uprzejmie i trochę nieskładnie, myjąc i wycierając sobie ręce. – Aldehyd metylowy… tego nawet najsilniejsza bakteria nie wytrzyma, H2CO… ale to kręci w nosie, prawda? Ma się rozumieć, że największa czystość jest pierwszym warunkiem…
Hans Castorp mówił północnym akcentem, podczas gdy kuzyn jego za czasów studenckich przyswoił sobie rozpowszechniony w południowych Niemczech sposób wymawiania. Rozgadawszy się, prawił dalej:
– Co to jeszcze chciałem powiedzieć… Prawdopodobnie ten oficer marynarki golił się maszynką; tak przypuszczam, bo w ten sposób można się łatwiej zaciąć niż dobrze wyostrzoną brzytwą – takie jest przynajmniej moje osobiste doświadczenie – ja używam na zmianę raz jednego, raz drugiego… A podrażniona skóra nie znosi słonej wody; pewnie w służbie przyzwyczaił się używać cold cream, nie widzę w tym nic nadzwyczajnego… – Tak gadał dalej, opowiedział, że ma w kufrze dwieście sztuk cygar marki „Maria Mancini”, które wyłącznie pali, że rewizja na granicy była bardzo łagodna, i przekazał Joachimowi ukłony od różnych osób z ich rodzinnego miasta.
– Czy tu wcale nie palą? – zawołał nagle i podbiegł do radiatora, chcąc położyć na nim ręce…
– Nie, nas trzymają w stosunkowo niskiej temperaturze – odpowiedział Joachim. – Musiałaby być zupełnie inna pogoda, żeby zaczęli palić w sierpniu.
– Sierpień, sierpień – powtórzył Hans Castorp. – Ależ ja marznę! Okropnie marznę na całym ciele, tylko twarz mnie jakoś dziwnie pali. O, dotknij, zobacz, jaka gorąca!…
Propozycja, żeby ktoś dotykał jego twarzy, nie licowała z charakterem Hansa Castorpa i sam ją przykro odczuł. Joachim nie zgodził się też na nią, tylko powiedział krótko:
– Nic nie szkodzi, to skutek tutejszego powietrza. Sam Behrens ma zawsze sine policzki. Nie wszyscy mogą się tu zaaklimatyzować. No, go on, bo inaczej nie dostaniemy już nic do jedzenia.
Na korytarzu ukazała się znowu pielęgniarka i z daleka ciekawie im się przyglądała. Na pierwszym piętrze Hans Castorp zatrzymał się nagle, uderzony jakimś niezwykle przykrym odgłosem, który rozlegał się gdzieś blisko, za zakrętem korytarza; odgłos ten nie był intensywny, ale tak wyjątkowo ohydny, że Hans Castorp skrzywił się i szeroko otwartymi oczami spojrzał na swego kuzyna. Był to wyraźny kaszel – kaszel mężczyzny, ale nie przypominał żadnego z kaszlów, które Hans Castorp dotychczas słyszał; każdy inny znany mu kaszel był raczej wspaniałym i zdrowym wyrazem żywotności w porównaniu z tym beznadziejnym kaszlem, który nie składał się z poszczególnych wybuchów, ale brzmiał jak straszliwie bezsilne gmeranie w papce organicznego rozkładu.
– Tak – powiedział Joachim – z nim jest niedobrze. Jakiś austriacki arystokrata, wiesz, bardzo elegancki mężczyzna, wygląda jak urodzony sportsmen. A teraz tak źle jest z nim. Ale pokazuje się jeszcze.
Idąc dalej, Hans Castorp z przejęciem mówił o kaszlu sportsmena.
– Pomyśl tylko, że ja nigdy nic podobnego nie słyszałem, to jest dla mnie zupełnie nowe, więc musi na mnie robić wrażenie. Są różne rodzaje kaszlu, suche i flegmiste, a te flegmiste są podobno lepsze i mniej szkodliwe od takiego szczekania. Kiedy w młodości (Hans Castorp powiedział: „w młodości”) byłem chory na krup, szczekałem jak wilk i wszyscy się ucieszyli, kiedy ten kaszel się zaflegmił – pamiętam to doskonale. Ale takiego kaszlu jak ten nie było jeszcze nigdy na świecie, tak mi się przynajmniej wydaje, to już nie jest żywy kaszel. Nie jest suchy, ale nie można go też nazwać flegmistym, jest jakiś zupełnie inny. To jest tak, jak gdyby zaglądało się do środka człowieka, a tam już nic więcej nie było, tylko papka i szlam.
– No, no – powiedział Joachim – ja to słyszę przecie codziennie, nie potrzebujesz mi tego opisywać.
Ale Hans Castorp długo jeszcze nie mógł się uspokoić i raz po raz powtarzał, że słuchając tego kaszlu, zagląda się po prostu do wnętrza chorego sportsmena; kiedy weszli do restauracji, jego oczy, zmęczone podróżą, błyszczały niezdrowo.
W restauracji było jasno, elegancko i przytulnie. Znajdowała się zaraz na prawo od hallu, naprzeciwko pokojów ogólnych. Joachim opowiadał, że w sali tej jadają przeważnie nowo przybyli, zamawiający posiłek poza zwykłymi godzinami, a także ci, którzy podejmują gości. Święcono tu również uroczyście rocznice urodzin, wigilie odjazdów, a nawet pomyślne wyniki generalnego badania lekarskiego. – Czasami w restauracji odchodzi zabawa; podają nawet szampana – dodał Joachim. Teraz siedziała tam tylko jedna pani, mniej więcej trzydziestoletnia, czytała książkę, ale przy tym nuciła jakąś melodię, środkowym palcem lewej ręki wybijając lekko takt na obrusie. Kiedy młodzieńcy usiedli, zmieniła miejsce, aby odwrócić się do nich plecami. Joachim objaśnił szeptem, że chora ta unika ludzi i w restauracji jada zawsze z książką przed sobą; powiadają, że już jako młodziutka dziewczyna przebywała w sanatoriach i od tego czasu nie powróciła do świata.
– No, to w porównaniu z nią jesteś dopiero początkujący, nawet gdyby się twoja kuracja nie skończyła jeszcze po tych pierwszych pięciu miesiącach i gdybyś cały rok tu przesiedział – powiedział Hans Castorp. Joachim wykonał znowu ów niezwykły dawniej u niego ruch ramion i sięgnął po menu.
Siedzieli naprzeciwko siebie w najładniejszym kącie sali, przy stoliku, który stał na podwyższeniu pod oknem, zasłoniętym kremową firanką; na twarze ich padało czerwone światło stojącej elektrycznej lampki z czerwonym abażurem. Hans Castorp zacierał świeżo umyte ręce, gestem wyrażającym zadowolenie i oczekiwanie; robił tak zawsze, siadając do stołu – może dlatego, że jego przodkowie modlili się przed podaniem zupy. Usługiwała im uprzejma dziewczyna w czarnej sukni i białym fartuszku, z szeroką twarzą o niezwykle zdrowej cerze, i z gardłową wymową. Zamówili u niej butelkę gruaud larose, ale Hans Castorp odesłał flaszkę z powrotem, by jej nadano właściwą temperaturę. Jedzenie było doskonałe. Podano zupę szparagową, faszerowane pomidory, pieczeń suto garnirowaną, wyjątkowo smaczną leguminę, sery i owoce. Hans Castorp jadł bardzo wiele, chociaż apetyt nie dopisał mu w tym stopniu, jak się tego spodziewał; ale ponieważ dbał o swoje zdrowie, przeto jadał dużo nawet wtedy, kiedy nie był głodny.
Joachim ledwie tknął potraw. Mówił, że mu się tutejsza kuchnia przejadła, że oni wszyscy tutaj mają jej dosyć i że się już przyjęło wymyślać na jedzenie, bo przecie siedząc tu wieczność całą z okładem… Ale wino pił z przyjemnością, nawet z pewną pasją, i kilkakrotnie – jednakże starannie unikając zbytniej uczuciowości – dawał wyraz swojemu zadowoleniu, że wreszcie znalazł się ktoś, z kim można rozsądnie porozmawiać.
– Ach, jak to świetnie, żeś przyjechał! – powiedział i jego spokojny głos zadrżał wzruszeniem. – Mogę śmiało powiedzieć, że jest to dla mnie prawdziwy ewenement. Jest to wreszcie jakaś odmiana, że tak powiem: wyłom, pauza w tej wiecznej, bezgranicznej monotonii…
– Ale zapewne czas upływa wam tu szybko – zauważył Hans Castorp.
– I prędko, i powoli, jak kto chce – odrzekł Joachim. – Właściwie, powiem ci, nie upływa wcale, to w ogóle nie jest czas i w ogóle to nie jest życie – o nie, na pewno nie – mówił, potrząsając głową i znowu sięgnął po kieliszek.
Hans Castorp pił także, chociaż twarz paliła go teraz jak ogień. Ale poza tym w całym ciele czuł ciągle jeszcze zimno i ogarnął go jakiś dziwnie radosny, a jednak męczący niepokój. Słowa goniły jedno drugie, raz po raz się mylił, ale machnąwszy na to ręką, mówił dalej. Zresztą i Joachim był bardzo ożywiony, a ich rozmowa toczyła się tym swobodniej i weselej, że nucąca i stukająca pani nagle wstała i opuściła salę. Wymachiwali widelcami, mając pełne usta jedzenia, przybierali ważne miny, śmiali się, przytakiwali sobie, podnosili ramiona i zanim zdążyli przełknąć, już mówili dalej. Joachim chciał się dowiedzieć, co słychać w Hamburgu, i naprowadził rozmowę na projektowaną regulację Łaby.
– To będzie rzecz epokowa! – powiedział Hans Castorp. – Epokowa dla rozwoju naszej żeglugi – rezultaty będą olbrzymie. Wstawiamy do budżetu pozycję pięćdziesięciu milionów jako jednorazowy wydatek i możesz być przekonany, że dobrze wiemy, co robimy.
Zresztą, pomimo wielkiej wagi, którą przywiązywał do regulacji Łaby, zmienił zaraz temat i prosił Joachima, żeby opowiedział mu coś jeszcze o życiu „tutaj w górze” i o kuracjuszach, na co ten chętnie się zgodził, bo przyjemnie mu było, że może sobie ulżyć i wypowiedzieć się. Musiał więc powtórzyć historię o zwłokach zwożonych w dół po torze bobslejowym i raz jeszcze wyraźnie potwierdzić, że to szczera prawda. Ponieważ Hansa Castorpa znowu śmiech ogarnął, śmiał się i Joachim i widać było, że się rozkoszuje swym własnym rozbawieniem; toteż ażeby podsycić wesoły nastrój, opowiadał i o różnych innych zabawnych rzeczach. Jest tu pewna dama, żona jakiegoś muzyka z Cannstatt, nazywa się pani Stöhr, zresztą dość poważnie chora, siedzi z nim przy stole; jest to osoba najmniej kulturalna, jaką kiedykolwiek widział; mówi „dezynfeskować” – i to zupełnie poważnie. A asystenta Krokowskiego nazywa „fomulusem”. I trzeba tego wszystkiego słuchać poważnie, bez najlżejszego grymasu. Poza tym plotkuje straszliwie, jak zresztą prawie wszyscy tutaj w górze, a o pewnej innej damie, pani Iltis, opowiada, że nosi „sterylet”! – Wyobraź sobie, nazywa to „sterylet” – to przecież nieocenione! – I na półleżąc, rozparci na krzesłach, śmiali się tak serdecznie, że trzęsły im się brzuchy i prawie jednocześnie obaj dostali czkawki.
Wkrótce jednak Joachim zasępił się i zaczął mówić o swoim smutnym losie.
– Tak, tak, siedzimy tu i śmiejemy się – rzekł z bolesnym wyrazem twarzy i przerywając raz po raz wskutek wstrząsów przepony – a zupełnie nie da się przewidzieć, kiedy się stąd wydostanę, bo jeśli Behrens mówi: jeszcze pół roku, to jest to liczone skąpo i trzeba być przygotowanym na dłużej. Ale to nie jest łatwe, pomyśl tylko, jakie to dla mnie smutne. Już miałem zdawać egzamin oficerski, a tu muszę sterczeć z termometrem w ustach, liczyć błędy tej niekulturalnej pani Stöhr i tylko czas tracę. Rok znaczy bardzo wiele w naszym wieku, tyle zmian przynosi w życiu tam na dole, jest krokiem naprzód. A ja gniję tutaj jak woda w brudnej kałuży, w butwiejącym bajorze – to nie jest bynajmniej przesadne porównanie…
Zupełnie nieoczekiwanie Hans Castorp odpowiedział na to tylko pytaniem, czy tu właściwie można dostać porteru; a kiedy Joachim spojrzał na niego ze zdziwieniem, zauważył, że już zasypia – właściwie już spał.
– Ale ty śpisz przecie! – powiedział Joachim. – Chodź, już czas, byśmy się obaj położyli.
– To w ogóle nie jest czas – rzekł Hans Castorp sennym głosem. Ruszył się jednak z miejsca i poszedł za kuzynem trochę zgarbiony i na sztywnych nogach, jak człowiek, który ze zmęczenia po prostu upada; jednakże wyprostował się jeszcze, kiedy Joachim w ciemnym już prawie hallu szepnął mu:
– Tam siedzi Krokowski. Zdaje się, że wypada, żebym cię jeszcze szybko przedstawił.
Dr Krokowski siedział tuż obok szeroko otwartych rozsuwanych drzwi w jednym z jasno oświetlonych pokojów ogólnych i czytał gazetę. Kiedy młodzi ludzie podeszli do niego, wstał z miejsca, a Joachim, przybierając postawę wojskową, powiedział:
– Pozwolę sobie przedstawić panu doktorowi mojego kuzyna Castorpa z Hamburga. Właśnie przyjechał.
Dr Krokowski powitał nowego domownika z pewnego rodzaju jowialną, z lekka rubaszną serdecznością, jak gdyby chciał go zachęcić, by w bezpośrednim zetknięciu z nim kierował się jedynie beztroskim zaufaniem, bez śladu jakiegokolwiek skrępowania. Miał około trzydziestu pięciu lat, był tęgi, barczysty i o wiele niższy niż ci dwaj, którzy przed nim stali, toteż musiał głowę przechylać w tył, aby widzieć ich twarze; cerę miał niezwykle bladą, bladości niemal fosforyzującej, która jeszcze bardziej odbijała od ciemnego blasku jego oczu, czarnych brwi i dosyć długiej czarnej brody, kończącej się dwoma klinami i już przetykanej z rzadka białymi nitkami. Ubrany był w czarną, dwurzędową i trochę znoszoną marynarkę, czarne, ażurowe sandały i szare wełniane skarpetki; miękki wykładany kołnierz otaczał jego szyję; Hans Castorp widział podobny kołnierz tylko w pewnym atelier fotograficznym w Gdańsku i dlatego wrażenie, które dr Krokowski wywarł na nim, kojarzyło się z nastrojem zakładu fotograficznego. Z przyjaznym uśmiechem, pokazując swoje żółtawe zęby, ściskał dłoń młodzieńca, mówiąc przy tym barytonowym głosem i przeciągając trochę jakby z cudzoziemska:
– Witam pana u nas! Życzę panu, żeby pan się tu szybko zaaklimatyzował i dobrze czuł w naszym gronie. Czy pan tu przyjechał w charakterze pacjenta, jeżeli wolno zapytać?
Wzruszający to był widok, jak Hans Castorp starał się być grzecznym i zapanować nad swoją sennością. Przykro mu było, że jest w tak złej formie, i z podejrzliwością, właściwą niezbyt pewnym siebie młodzieńcom, w uśmiechu i ośmielających manierach asystenta doszukiwał się oznak pobłażliwej drwiny. Odpowiedział, że chce pozostać w sanatorium tylko trzy tygodnie, wspomniał o swoim egzaminie i dodał, że jest, dzięki Bogu, zupełnie zdrowy.
– Doprawdy? – spytał dr Krokowski, przekrzywiając głowę jakby przekomarzając się i śmiejąc się jeszcze wyraźniej… – Ależ w takim razie jest pan zjawiskiem wysoce godnym uwagi! Bo mnie się nie zdarzyło jeszcze spotkać zupełnie zdrowego człowieka. Jaki egzamin pan zdawał, jeżeli wolno zapytać?
– Jestem inżynierem, panie doktorze – odparł Hans Castorp skromnie, ale z godnością.
– A, inżynierem! – Uśmiech dra Krokowskiego przygasł jednocześnie, tracąc swą świeżość i serdeczność. – To dzielnie z pana strony. Więc pan nie będzie tutaj korzystał z żadnej opieki lekarskiej ani pod względem fizycznym, ani psychicznym?
– O nie, dziękuję po stokroć – zawołał Hans Castorp i omal nie cofnął się o krok.
Uśmiech dra Krokowskiego ukazał się znowu w całej swej wspaniałości; jeszcze raz potrząsając dłoń młodzieńca, zawołał głośno:
– A więc dobranoc panu, niech pan śpi dobrze – w pełnym poczuciu swego nienagannego zdrowia! Dobranoc i do zobaczenia! – Tak dr Krokowski pożegnał się z młodymi ludźmi i zabrał się z powrotem do czytania gazety.
Windziarza już nie było, wchodzili więc pieszo na górę, milczący i trochę zmieszani spotkaniem z drem Krokowskim. Joachim odprowadził kuzyna do numeru trzydziestego czwartego, gdzie już leżały rzeczy, przywiezione przez utykającego służącego. Gawędzili jeszcze przez piętnaście minut, podczas gdy Hans Castorp wypakowywał swoje przybory do mycia i wszystko potrzebne do spania, paląc przy tym grubego i lekkiego papierosa. Cygara jakoś dzisiaj już nie zapalił, co jemu samemu wydawało się dziwne i niezwykłe.
– Wiesz, on wygląda na wybitnego człowieka – odezwał się, wypuszczając z płuc kłęby dymu. – Jest woskowo blady. Ale jego obuwie jest wstrętne. Szare wełniane skarpetki i do tego te sandały! Czy jednak pod koniec rozmowy nie był obrażony?
– On jest trochę wrażliwy – odrzekł Joachim. – Nie powinieneś był tak ostro odrzucić opieki lekarskiej, przynajmniej tej psychicznej. On nie lubi, kiedy jej ktoś unika. Do mnie także ma pewną niechęć, bo nie dość mu się zwierzam. Ale od czasu do czasu opowiadam mu jednak jakiś sen, żeby miał coś do analizowania.
– No, to musiałem go urazić – rzekł Hans Castorp, trochę rozdrażniony, bo był zawsze niezadowolony z siebie, kiedy komuś sprawił przykrość; ogarnęło go jeszcze silniejsze znużenie.
– Dobranoc – powiedział. – Ja już upadam.
– O ósmej wstąpię po ciebie na śniadanie – powiedział Joachim i wyszedł.
Hans Castorp szybko zrobił pobieżną toaletę nocną. Ledwie zgasił lampę stojącą na nocnym stoliku, już zawładnął nim sen, ale ocknął się raz jeszcze, bo przypomniał sobie, że onegdaj umarł ktoś w tym łóżku.
– Pewnie nie pierwszy raz – powiedział sobie, jak gdyby mogło go to uspokoić. – To jest śmiertelne łoże, zwykłe śmiertelne łoże. – I zasnął.
Ale natychmiast zaczął śnić, i śnił bez przerwy aż do rana. Przeważnie widział Joachima Ziemssena w jakiejś dziwnie powykręcanej pozycji, zjeżdżającego na bobsleju po stromej drodze. Był tak fosforyzująco blady jak dr Krokowski, a na przodzie siedział ów sportsmen i kierował saneczkami; wyglądał przy tym tak niewyraźnie, jak ktoś, kogo się zna jedynie z jego kaszlu.
– Nam to wszystko jedno, nam tutaj w górze – odezwał się pokręcony Joachim, i teraz on, a nie ów sportsmen, wybuchnął straszliwym, papkowatym kaszlem. Hans Castorp z żalu gorzko się rozpłakał i przyszło mu na myśl, że musi pobiec do apteki, ażeby kupić sobie cold cream. Ale na drodze siedziała pani Iltis ze ściągniętymi wargami i trzymała w ręku coś, co było widocznie jej „steryletem”, a okazało się zwykłą maszynką do golenia. To pobudziło Hansa Castorpa do śmiechu, i tak przechodził z jednego nastroju w drugi, aż zbudził go szary ranek, zaglądając przez uchylone drzwi balkonowe.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1]Ocean steamships (ang.) – parowce oceaniczne.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz