Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czas odnaleziony to ostatni, siódmy tom quasi-autobiograficznego cyklu Marcela Prousta W poszukiwaniu straconego czasu, a jednocześnie klamra spinająca wszystkie poprzednie tomy: W stronę Swanna, W cieniu zakwitających dziewcząt, Strona Guermantes, Sodoma o Gomora, Uwięziona, Nie ma Albertyny.
Na szczęście Autor mylił się przepowiadając śmierć swoich książek po stu latach (cytat poniżej). To prawda, że niewiele utworów potrafi przetrwać próbę czasu. W poszukiwaniu straconego czasu jest niezwykłym wyjątkiem.
Bez wątpienia moje książki umrą pewnego dnia, podobne w tym do mej cielesnej powłoki. Śmierć trzeba przyjmować z rezygnacją. Musimy zgodzić się, że przestaniemy istnieć za dziesięć lat, a nasze książki za sto. Życie wieczne nie jest dane ani ludziom, ani książkom.
Nasze książki są szkicowane przez nasze namiętności, piszemy dopiero w chwilach odpoczynku między nimi.
Życie bowiem zawodzi nas tak dalece, że zaczynamy w końcu wierzyć, iż literatura nie ma z nim żadnego związku, ogarnia więc nas osłupienie, jeśli widzimy jak cenne myśli ukazane w książkach rozprzestrzeniają się, nie lękając się zagłady, spontanicznie, naturalnie, wśród pełni życia codziennego…
Marcel Proust
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 529
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie zatrzymywałbym się zresztą przy tym pobycie spędzonym w Tansonville, blisko Combray – w okresie, kiedy akurat Combray wspominałem najrzadziej – gdyby nie to, że pozwolił mi ugruntować, przynajmniej na jakiś czas, pewne myśli, do których mnie pobudzała zwłaszcza strona Guermantes, oraz inne, idące w stronę Méséglise. Powtarzałem co wieczór, zmieniając kierunek, popołudniowe spacery, które robiliśmy w Combray, i szliśmy do Méséglise. Obiad w Tansonville był teraz późno, dawniej w Combray o tej porze już się spało. Ponieważ było upalnie, a poza tym Gilberta malowała po południu w kaplicy zamkowej, wychodziliśmy dopiero mniej więcej dwie godziny przed obiadem. Przyjemność naszych dawnych powrotów z widokiem purpurowego nieba, które obejmowało blaskiem Kalwarię lub spływało do Vivonne, miała dalszy ciąg pod koniec przechadzki, gdyśmy spotykali we wsi tylko niebieskawy, nieregularny, ruchomy trójkąt wracających owiec. Nad jedną połową pola gasło słońce, nad drugą już palił się księżyc, który za chwilę miał objąć wszystko. Czasem Gilberta mi nie towarzyszyła i szedłem przed siebie, mój cień za mną jak łódź płynąca w bajecznych odmętach; najczęściej wychodziliśmy razem. Czyż podczas tych wspólnych spacerów, często powtarzających drogę, którą obierałem w dzieciństwie, mógłbym nie być nękany uczuciem jeszcze silniejszym niż kiedyś, w stronie Guermantes, że nigdy nie będę umiał pisać? Na domiar złego czułem, iż ubyło mi wyobraźni i wrażliwości, skoro Combray interesuje mnie tak nieznacznie. Markotno mi było, gdy widziałem, jak słabo już przeżywam tamte lata. Vivonne wydała mi się wąska i brzydka na brzegu przy trakcie holowników. Nie żebym dostrzegał większe luki w materii swoich wspomnień. Ale byłem oddzielony przez całkiem inne życie od miejsc, które teraz przydarzyło mi się odnaleźć, nie istniała między nimi i mną ta wewnętrzna bliskość, z której rodzi się, nim zdążymy ją spostrzec, bezpośrednia, rozkoszna i całkowita erupcja wspomnienia. Zapewne, nie rozumiejąc dobrze, na czym polegała, byłem przygnębiony myślą, iż moja zdolność odczuwania i żywość wyobraźni po to zmalały, aby spacerowanie tam nie sprawiało mi już przyjemności. Nawet Gilberta, jeszcze mniej rozumiejąca mnie niż ja siebie, pogłębiała ten smutek, też zdziwiona. „Jak to, nic panu nie mówi wejście na tę ścieżkę, którą pan dawniej chodził pod górę?”. I ona teraz była inna do tego stopnia, że w moich oczach straciła dawną urodę – nic z niej nie pozostało. W trakcie spaceru okolica zmieniała się, najpierw musieliśmy iść w górę, później schodzić pochyłością. Rozmawiało mi się z Gilbertą bardzo przyjemnie. Ale nie bez trudu. Często w tej samej osobie istnieją różne warstwy, niepodobne, charakter ojca, charakter matki; przechodzimy przez jedną warstwę, następnie przez drugą. Nazajutrz ich kolejność bywa odwrócona. I w końcu nie wiadomo, kto powinien rozsądzić obie strony, wyrok nie wzbudzi zaufania. Gilberta była niby te państwa, z którymi nie ma się odwagi zawierać sojuszów, ponieważ zbyt częste są w nich zmiany rządu. Ale to nieprawda. Pamięć istoty najbardziej niestałej tworzy w niej pewną tożsamość i sprawia, że dana osoba nie chce uchybiać przyrzeczeniom, które sobie przypomina, nawet jeżeli się do niczego nie zobowiązała. Pomijając kilka dziwactw po matce, Gilberta okazywała bardzo żywą inteligencję. Niezależnie od tego, ile jej mogła posiadać, zapamiętałem, że w rozmowach podczas naszych spacerów kilkakroć byłem zaskoczony. Za pierwszym razem, gdy rzekła: „Gdyby nie był pan głodny i gdyby nie było tak późno, to idąc na prawo i dalej skręcając w lewo, za niecały kwadrans bylibyśmy w Guermantes”. Zupełnie jak gdyby powiedziała: „Skręć na prawo, dalej pokieruj się na lewo i dotkniesz rzeczy niedotykalnych, wejdziesz w nieosiągalną daleką sferę, z której na ziemi możemy widzieć jedynie kierunek – tylko to, co dawniej zdawało mi się dostępne z Guermantes, i może w pewnym sensie tak było: „strona”. Drugim zaskoczeniem były „źródła Vivonne”, w mojej wyobraźni coś pozaziemskiego, wejście do krainy piekielnej, a ujrzałem kwartał jakby rzecznej pralni, skąd wychodziły bańki powietrza. Trzecim zdarzeniem były słowa Gilberty: „Gdyby to panu odpowiadało, moglibyśmy jednak któregoś popołudnia wybrać się na spacer i dojść do Guermantes przez Méséglise, to najładniejsza droga”. Jej słowa, kłócące się ze wszystkimi pojęciami mego dzieciństwa, uświadomiły mnie, że te strony nie były tak bardzo nie do pogodzenia, jak myślałem. Najbardziej wszakże zdziwiło mnie, iż odnajdując w tym pobycie swoje minione lata, miałem tak niewielką chęć ujrzenia Combray, a Vivonne, którą widziałem, była dziś wąska i brzydka. Gdy Gilberta odnowiła wyobrażenia, jakie niegdyś miałem o stronie Méséglise, byliśmy na jednym ze spacerów, prawdę mówiąc nocnych, tyle że przed obiadem – u niej obiady były tak późno! Wchodząc w tajemniczość doskonałej i głębokiej doliny wyścielonej przez księżyc jakby dywanem, przystanęliśmy na chwilę, niczym dwa owady przy kwiecie, mające zanurzyć się w jego niebieskawym kielichu. Gilberta wypowiedziała wtedy, być może przez elegancję pani domu, której przykro, że gość niebawem odejdzie, a wolałaby mieć go dłużej w tej okolicy, skoro mu się ona widocznie podoba, słowa z rodzaju tych, którymi ogłada kobiety dobrze wychowanej, umiejącej wykorzystać ciszę, prostotę i oszczędność wyrażania uczuć, potrafi dać nam do zrozumienia, iż mamy w jej życiu miejsce niedostępne nikomu innemu. Przelewając na nią czułość, którą mnie napełniało cudowne powietrze i wdychanie lekkiej bryzy, rzekłem: „Niedawno pani mówiła o tej ścieżce pod górę. Jakże ja panią wtedy kochałem!”. Ona odpowiedziała: „I dlaczego nic pan nie mówił! Wcale nie podejrzewałam! A kochałam pana. I nawet zaczepiałam dwa razy”. – „Kiedyż to było?”. – „Pierwszy raz w Tansonville. Był pan na spacerze z rodziną. Ja wracałam. Nigdy przedtem nie widziałam takiego ładnego chłopca. Miałam zwyczaj – dodała z zakłopotaniem i wstydliwie – bawić się z chłopcami koło ruin baszty w Roussainville. Powie mi pan, że to było bardzo nieładnie, bo spotykały się tam dziewczęta i chłopcy, różnego rodzaju, i oni korzystali z ciemności. Był ministrant z kościoła w Combray, Teodor, bardzo sympatyczny, trzeba przyznać (a jaki ładny!), teraz bardzo brzydki (jest aptekarzem w Méséglise), bawił się ze wszystkimi wiejskimi dziewczynkami z okolicy. Ponieważ wolno mi było wychodzić samej, często tam biegałam. Nie umiem powiedzieć, jak mi zależało, aby pan tam poszedł; doskonale pamiętam, że mając tylko chwilę, by dać poznać, czego pragnę, i ryzykując, że pana i moi rodzice zobaczą, zrobiłam taki prostacki gest, że dzisiaj się wstydzę. A pan popatrzył na mnie bardzo nieżyczliwie, pojęłam, że pan nie chciał”.
I naraz pomyślałem, iż prawdziwa Gilberta, prawdziwa Albertyna były może istotami, które ofiarowały mi siebie już pierwszym wejrzeniem, jedna pod żywopłotem różowych głogów, druga na plaży. I ja sam, nie zrozumiawszy, przyjmując to do mojej pamięci dopiero wówczas, gdy pulsujące uczuciem rozmowy ze mną wywołały u nich obawę przed szczerością tamtych minut, ja sam popsułem wszystko. „Spudłowałem” je kompletnie – aczkolwiek moje względne niepowodzenie tak absurdalne nie było – bardziej niż Saint-Loup chybił Rachelę.
„A drugim razem – ciągnęła Gilberta – to było po latach, gdy pana zobaczyłam koło domu, w przeddzień naszego spotkania u mojej ciotki Oriany; z początku nie rozpoznałam, a raczej rozpoznałam niewyraźnie, bo poczułam to samo co w Tansonville”. – „Przedtem były jednak Pola Elizejskie”. – „Tak, ale wtedy kochał mnie pan zanadto, czułam inkwizytorską ciekawość wszystkiego, co robiłam”. Nie przyszło mi do głowy pytać, kim był młody człowiek towarzyszący jej na Polach Elizejskich owego dnia, gdy wyszedłem ujrzeć ją znowu i byłem gotowy pogodzić się z nią, póki na to było dość czasu – tego dnia, który może odmieniłby całe moje życie, gdybym nie zobaczył dwóch cieni kroczących obok siebie o zmierzchu. Jeżeli bym spytał, zapewne nie powiedziałaby prawdy, jak Albertyna, o ile by zmartwychwstała. W istocie, czyż tych kobiet, które przestaliśmy kochać, a spotykamy je po latach, nie dzieli od nas śmierć, zupełnie jak gdyby odeszły z tego świata, skoro nasza nieistniejąca już miłość czyni owe niegdyś żyjące osoby i nas, którzyśmy się odmienili, nieboszczykami? Może nie mogłaby sobie przypomnieć i kłamałaby. W każdym razie całkiem opuściła mnie ciekawość tego, albowiem moje serce było teraz bardziej zmienione niżeli twarz Gilberty. Niewielkie robiła na mnie wrażenie, lecz przede wszystkim nie byłem już nieszczęśliwy, nie byłbym w stanie odpowiedzieć sobie, nawet pomyślawszy coś w tym rodzaju, czy większym nieszczęściem byłoby wtedy, na widok Gilberty idącej drobnymi krokami koło młodego człowieka, rzec sobie: „Wszystko skończone. Odtąd nie chcę jej widywać”. Nic już nie zostało z mojego nastroju, który w tym bardzo minionym czasie był długą torturą. Bo na tym świecie, gdzie wszystko zużywa się, wszystko ginie, jest coś, co bardziej obraca się w ruinę, nicestwieje całkowicie, zostawia jeszcze mniej śladów niż Piękno – to Smutek.
Mimo wszystko, jeżeli nie jestem zdziwiony, że wtedy nie spytałem, w czyim towarzystwie była na Polach Elizejskich – zbyt dużo widziałem przykładów takiego zanikania ciekawości, które jest dziełem czasu – trochę mi dziwno, że nie opowiedziałem Gilbercie, iż owego dnia, przed spotkaniem się z nią, sprzedałem stary wazon chiński, by jej kupić kwiaty.1 Później, w długim, tak smutnym okresie, który nastąpił, jedyną moją pociechą była myśl, iż kiedyś będę mógł bez ryzyka wyjawić jej ten zamiar pełen tkliwego uczucia. Po dalszych kilku latach, gdy mi groziło, że czyjś samochód zderzy się z moim, strach przed śmiercią, który czułem, był spowodowany jedynie potrzebą opowiedzenia Gilbercie owej historii. Pocieszałem się, myśląc: „Nie spieszmy się, mam na to jeszcze całe życie”. I dlatego pragnąłem nie stracić życia. Obecnie mówić o tym wydawałoby mi się niezbyt przyjemne, prawie śmieszne i „reklamiarskie”. „Zresztą – mówiła dalej Gilberta – nawet tego dnia, kiedy się spotkaliśmy koło pańskiego domu, był pan zupełnie taki sam jak w Combray, nie ma pan pojęcia, jak mało zmieniony”. Ujrzałem Gilbertę znowu w mojej pamięci. Mógłbym narysować czworobok światła rzucany przez słońce pod głogami, łopatkę, którą ta dziewczynka trzymała w ręku, długie spojrzenie, które się wpatrywało we mnie. Tylko że nieprzystojny jednocześnie zrobiony gest sprawił, iż odczułem jej spojrzenie jako wyraz pogardy, to bowiem, czego pragnąłem, wydawało mi się nieznane dziewczynkom i praktykowane przez nie tylko w mojej wyobraźni, w godzinach samotnej pożądliwości. I całkiem nieprawdopodobne było dla mnie choćby przypuszczenie, iż któraś z nich odważyłaby się, tak łatwo, tak prędko, niemal na oczach mego dziadka, to zademonstrować.
Nie spytałem jej, z kim spacerowała na Polach Elizejskich wieczorem tego dnia, kiedy sprzedałem wazon. Rzeczywistość kryjąca się w tym, co wówczas można było dostrzec, teraz była mi najzupełniej obojętna. A jednak ileż dni i nocy przecierpiałem, zadając sobie pytanie, kto to był, i czyż, podobnie jak wówczas, gdy nie mogłem drugi raz życzyć mamie dobrej nocy w tym samym Combray, nie musiałem, jeszcze częściej, uspokajać rozdygotanego serca? Powiada się, i to wyjaśnia ustępowanie z czasem dolegliwości nerwowych, iż nasz system nerwowy starzeje się. Jest to prawda w odniesieniu nie tylko do naszego ja, które rozciąga się na całe trwanie naszego życia, lecz również do naszych ja przejściowych, z których w sumie tamto, stałe, częściowo jest złożone.
Wypadło mi zatem, po upływie tylu lat, dokonać poprawek w obrazie tak dobrze zapamiętanym; ta operacja dosyć mnie cieszyła, świadcząc, że zawrotna przepaść oddzielająca mnie, jak wówczas mniemałem, od pewnego rodzaju złotowłosych dziewcząt, była tak samo nieprawdziwa jak otchłań Pascala. Byłoby to dla mnie poetyczne ze względu na długi czas potrzebny, by jej dokonać. Uczułem przypływ pragnienia i żalu, pomyślawszy o podziemiach Roussainville. Byłem jednak szczęśliwy, mogąc rzec sobie, iż owo szczęście, do którego ze wszystkich sił dążyłem i którym nikt mnie już nie obdaruje, istniało nie tylko w moich myślach, lecz rzeczywiście, tak blisko, w tym Roussainville, o którym tak często mówiłem, i widziałem je z pokoiku pachnącego irysem. I nic o tym nie wiedziałem! Ostatecznie więc ona zawierała w sobie wszystko, czego pragnąłem na moich spacerach tak gwałtownie, że nie decydowałem się wracać, w oczekiwaniu, że drzewa się otworzą, zaczną się poruszać. To, czego wówczas tak gorączkowo pragnąłem, ona mogła, gdybym tylko był to zrozumiał i odnalazł, dać mi już w moich latach młodzieńczych. Bardziej całkowicie niż sądziłem, Gilberta była wówczas w stronie Méséglise.
I nawet owego dnia, gdy ją spotkałem przy wejściu, chociaż nie była panną d’Orgeville, tą, którą Robert znał z domu schadzek (zabawny zbieg okoliczności, że poprosiłem akurat jej przyszłego męża o wyjaśnienie tego), niezupełnie byłem w błędzie co do treści jej spojrzenia i rodzaju kobiety, jaką była, co mi dziś wyznała. „To wszystko dawne sprawy – rzekła. – O nikim innym poza Robertem już nie myślałam, gdy zaręczyłam się z nim. I widzi pan, nawet nie te dziecinne głupstwa wyrzucam sobie najbardziej…”.
Cały dzień w tym domu w Tansonville trochę zbyt wiejskim, który zdawał się tylko miejscem dla sjesty między dwiema przechadzkami albo podczas deszczu, jednym z domów, gdzie każdy salon przypomina altanę, a na obiciach w jednym pokoju róże z ogrodu, w drugim ptaki z drzew przyszły z wizytą i dotrzymują nam towarzystwa, przynajmniej z osobna, były to bowiem stare obicia, w których każda róża była wystarczająco oddzielona, aby móc ją zerwać, gdyby była żywa, każdego ptaka też dałoby się wsadzić do klatki i oswoić, wcale nie jak w tych wielkich dekoracjach mieszkań obecnych, gdzie na srebrnym tle zjawiły się wszystkie jabłonie Normandii ze swoimi profilami w stylu japońskim, by czarować halucynacjami godziny, które spędzamy w łóżku – cały dzień więc spędzałem w moim pokoju, który wychodził na piękne zielenie parku, na bzy przy bramie, na zielone liście wielkich drzew nad wodą, połyskujące słońcem, i na las w Méséglise. Właściwie z przyjemnością oglądałem to wszystko dlatego jedynie, że sobie mówiłem, jak przyjemnie mieć tyle zieleni w oknie swego pokoju, aż pewnego dnia rozpoznałem w ogromnym zieleniejącym obrazie, dla odmiany malowaną w kolorze ciemnoniebieskim, po prostu wskutek oddalenia, dzwonnicę kościoła w Combray, nie malowidło, lecz samą dzwonnicę, która przysuwając mi przed oczy mierzoną milami i latami odległość, wśród lśniącej zieleni, całkiem innego koloru, tak ciemnego, że wydawała się ledwo rysunkiem, przyszła, by wejść w ramę mojego okna. A jeżeli na chwilę opuszczałem pokój, widziałem u końca korytarza, położonego inaczej, jak gdyby wstęgę szkarłatu, obicie w małym salonie, zwyczajny muślin, lecz gotowy rozpalić się od promienia mocniejszego słońca.
Podczas naszych spacerów Gilberta mówiła mi o Robercie coraz chłodniejszym wobec niej, a interesującym się innymi kobietami. Rzeczywiście, wiele ich urozmaicało jego życie, jak bywa w niektórych przyjaźniach męskich u mężczyzn lubiących kobiety w charakterze zmyślonej obrony lub uzurpowanego bez celu miejsca, zajmowanego w większości mieszkań przez rzeczy, które nie mogą służyć do niczego.
Robert przyjechał kilka razy do Tansonville w czasie mojego pobytu. Znacznie się różnił od tego, którego znałem. Upływające lata nie dały mu tuszy, jak panu de Charlus, wprost przeciwnie, dokonały u niego przemiany w inną stronę, czyniąc go zwinnym oficerem kawalerii – mimo iż podał się do dymisji, zawierając małżeństwo – w stopniu nigdy dotąd niewidzianym. W miarę jak panu de Charlus przybywało korpulencji (był co prawda dużo młodszy, czuło się jednak, że nie przestanie coraz bardziej urzeczywistniać tego ideału), był niczym te kobiety, które odważnie rezygnują z twarzy na rzecz talii i od pewnego momentu nie wyjeżdżają z Marienbadu (sądząc, iż skoro nie zdołają uratować młodości pod każdym względem, przynajmniej sylwetka będzie doskonale reprezentowała wszystko inne), i stawał się coraz zwinniejszy, coraz szybszy – zupełnie inny przejaw tych samych skłonności. Jego pośpiech miał rozmaite źródła psychologiczne: niechęć, żeby go widziano, obawę, iż ta niechęć może być dostrzegalna, gorączkowość wywoływaną niezadowoleniem z siebie i z uczucia nudy. Miał zwyczaj bywać w kompromitujących miejscach, nie chciał być widziany przy wchodzeniu ani przy wyjściu, wpadał tam błyskawicznie, aby dawać nieżyczliwym spojrzeniom prawdopodobnych przechodniów najmniej swojej powierzchni, niczym na froncie przy ataku. I ten ruch pędzącego wiatru pozostał mu. Być może uzewnętrzniając także sztuczną odwagę człowieka, który pokazuje, iż nie zna strachu i nie ma czasu na myślenie. Gwoli większej dokładności należałoby uwzględnić pragnienie, rosnące z biegiem lat w miarę starzenia się, by wyglądać młodo, a jednocześnie nawet zniecierpliwienie właściwe osobnikom bez przerwy się nudzącym, wiecznie zblazowanym, jakimi są ludzie nazbyt inteligentni w stosunku do prowadzonego przez nich życia raczej bezczynnego, w którym nie realizują się ich zdolności. Tę bezczynność zapewne i oni mogą wyrażać nonszalancją. Przede wszystkim jednak, odkąd stały się popularne ćwiczenia fizyczne, bezczynność nabrała charakteru sportowego, nawet poza uprawianiem sportu, wywołując gorączkowe ożywienie a z nim nadzieję, iż nuda nie znajdzie teraz dla siebie czasu ani miejsca.2
Stając się bardziej oschłym, nie okazywał już przyjaciołom, na przykład mnie, żadnej czułości. Gilbertę natomiast darzył afektowaną tkliwością, która sięgała komedianctwa i wyglądała nieprzyjemnie. Nie znaczyło to, iż Gilberta była mu obojętna. Nie. Robert ją kochał. Lecz kłamał jej nieustannie i jego dwulicowa umysłowość oraz treść kłamstw wciąż wychodziły na jaw. I wtedy usiłował się ratować, ze śmieszną przesadą żałując przykrości, którą sprawił Gilbercie. Przyjeżdżał więc do Tansonville, mając następnego dnia w Paryżu umówione spotkanie z pewnym panem, stąd pochodzącym; akurat spotkali się z nim tego wieczoru w Combray i ów jegomość mógł niechcący zdemaskować kłamstwo Roberta, który niebacznie powiedział mu, że dla odpoczynku przybył na miesiąc i wcześniej nie wróci do Paryża. Robert zaczerwienił się, obraźliwie dla niej tłumaczył swoją gafę, wrócił do domu przed żoną i napisał list, gdzie przyznawał się, iż skłamał, aby nie było jej przykro, gdy on wyjedzie na spotkanie, o którym z pewnej przyczyny nie mógł mówić, ale niech nie pomyśli, że jej nie kocha (i to wszystko, acz pisane kłamliwie, było w istocie prawdą), a potem kazał spytać, czy może wejść do jej pokoju i tam, trochę zasmucony rzeczywiście, trochę zirytowany ich związkiem, trochę symulując, w czym był co dzień odważniejszy, łkał, oblewał się zimną wodą, mówił o bliskiej śmierci, kilka razy upadł na podłogę jak zemdlony. Gilberta nie wiedziała, o ile może w to wierzyć, w każdej pojedynczej sprawie odgadywała kłamstwo, niepokoiły ją słowa o bliskiej śmierci, lecz myślała, że ogólnie rzecz biorąc, była kochana i że może miał jakąś nieznaną jej chorobę, toteż wolała nie drażnić go prośbą, by zrezygnował ze swych przyjazdów. Ja zaś coraz mniej rozumiałem, dlaczego Morel, niczym Bergotte, stał się jakby dzieckiem domu wszędzie, gdzie Robertostwo przebywali, w Paryżu czy w Tansonville.
Franciszka, która widziała wszystko, co pan de Charlus czynił dla Jupiena i Robert de Saint-Loup dla Morela, nie dostrzegała w tym usposobienia zjawiającego się u Guermantów niektórych pokoleń. Raczej, mając przykład serdecznych uczuć Legrandina dla Teodora, ta osoba tak moralna i pełna przesądów zaczęła w tym widzieć obyczaj, który ze względu na jego powszechność godzi się szanować. Mawiała o młodym człowieku, jak Morel czy Teodor: „Znalazł jednego pana, co zawsze się nim interesował i bardzo mu pomagał”. A że w takich sprawach opiekunowie są ludźmi, którzy kochają, cierpią, wybaczają, bez wahania, wybierając między nimi a małoletnimi, których oni uwodzą i demoralizują, przyznawała tym pierwszym piękną rolę, widziała u nich „dużo dobrego serca”. Stanowczo ganiła Teodora robiącego brzydkie kawały Legrandinowi, aczkolwiek nie miała złudzeń, jakiej natury były ich stosunki, dorzucała bowiem: „Chłopiec potem zrozumiał, że musi się wysilić, i powiedział do niego. «Niech pan mnie przyjmie, będę pana mocno kochał, mocno pieścił», i jestem pewna, że Teodor jest przekonany, że dostanie od tego pana więcej, niż jest wart, bo chłopak ma pstro w głowie, ale ten pan jest taki dobry, że często powiadam Żanecie (narzeczonej Teodora): Moja mała, jakbyś miała kłopot, idź do tego pana. On położyłby się na ziemi, żebyś spała w jego łóżku. Zanadto polubił Teodorka, żeby go wypędził, na pewno nigdy go nie opuści”.3
Dla Franciszki Saint-Loup stał wyżej niż Morel, mimo wybryków, których się dopuszczał, i sądziła, że margrabia mu w biedzie pomoże jako człowiek wielkiego serca, chyba że sam wpadłby w jakieś wielkie tarapaty.
Saint-Loup nalegał, bym został w Tansonville, i pewnego razu, kiedy najpewniej już nie miał ochoty robić mi przyjemności, wyrwało mu się, że mój przyjazd sprawił jego żonie, jak sama mówiła, radość do tego stopnia, według jej słów, iż była w siódmym niebie przez cały wieczór, wieczór takiego smutku, że gdybym swym niespodzianym przybyciem nie uratował jej cudem od rozpaczy, stałoby się „może coś najgorszego”, dorzucił. Prosił mnie nadto, bym próbował przekonać ją o jego miłości, powiadał, że kobietę, którą kocha obecnie, kocha mniej niż Gilbertę i niebawem z nią zerwie. „A przecież – dodał z taką kocią przymilnością i potrzebą zwierzenia się, iż chwilami myślałem, niezależnie od niego, że imię Charlie «wyjdzie» jak numer na loterii – miałem z czego być dumny. Ta kobieta, którą poświęcam dla Gilberty, nigdy nie spojrzała na mężczyznę, myślała nawet, że nie potrafi się zakochać. Ja jestem pierwszy. Wiedziałem, jak uparcie odtrącała mężczyzn, toteż gdy dostałem ten cudowny list, gdzie mówiła, iż nie widzi dla siebie szczęścia poza mną, byłem nieprzytomny. Na pewno mógłbym oszaleć, gdyby myśl o łzach tej biednej małej Gilberty nie była mi nieznośna. Nie sądzisz, że ona ma coś z Racheli?” – mówił mi. W rzeczy samej, uderzało mnie jakieś podobieństwo, które obecnie dałoby się stwierdzić między nimi. Miały może kilka rzeczywiście podobnych rysów (na przykład semickich, zresztą tak nieznacznych u Gilberty), wskutek czego Robert, przynaglany w swoim czasie przez rodzinę do małżeństwa, wybierając między równymi posagami, skierował się ku Gilbercie. Powodowała to również ona sama, odkąd, znalazłszy fotografię Racheli, której nawet nazwiska przedtem nie znała, chciała podobać się Robertowi, naśladując niektóre ulubione nawyki aktorki, jak zawsze we włosach czerwone kokardy, pasek czarnego aksamitu na ramieniu; malowała też włosy, by wydawać się brunetką. Później, czując, że wskutek swoich zmartwień źle wygląda, usiłowała temu zapobiegać. Któregoś dnia, gdy Robert miał przyjechać wieczorem na dwadzieścia cztery godziny, zdumiałem się, widząc, jak siedzi przy stole tak niesamowicie różna od siebie nie tylko z dawnych czasów, ale od codziennej teraźniejszej; trwałem w zdumieniu, jak gdybym miał przed sobą aktorkę, kogoś w rodzaju Teodory. Czułem, że patrzę na nią zbyt natarczywie z ciekawości, co ją tak odmieniło. Niebawem zaspokoiła moją ciekawość, wycierając nos. Mimo że uczyniła to bardzo delikatnie, rozmaite kolory, pozostałe na chusteczce i tworzące całą paletę, pozwoliły mi przekonać się, iż była kompletnie uszminkowana. To dawało krwawą czerwień wargom, którymi usiłowała sprawiać wrażenie roześmianej, sądząc, że taka powinna być, aczkolwiek w miarę zbliżania się godziny przyjazdu nie nabierała pewności, czy mąż przybędzie naprawdę, czy przyśle jedną z tych depesz, których wzór podał dowcipnie pan de Charlus: „Przyjechać niemożliwe, kłamstwo w drodze”; od tego właśnie bladła i miała coraz bardziej podkrążone oczy.
„Ach, powiadam ci – mówił z przesadną czułością, całkiem inną niż jego czułość dawna, naturalna, głosem alkoholika, modulowanym po aktorsku – Gilberta, jej szczęście jest czymś, za co dałbym wszystko na świecie. Ona tyle dla mnie zrobiła. Nie możesz wiedzieć”. Najokropniejsza w tym wszystkim była jego próżność, Robertowi pochlebiało bowiem, że był przez Gilbertę kochany, i nie mając odwagi wyznać, że on kochał Morela, opowiadał jeszcze o uczuciu, którym skrzypek jakoby go darzył, szczegóły, sam to wiedział, przesadne lub całkiem zmyślone, a tymczasem Morel co dzień domagał się od niego coraz więcej pieniędzy. I powierzając mi opiekę nad Gilbertą, wrócił do Paryża. Miałem zresztą – antycypuję trochę, ale z Tansonville – okazję widzieć go w tamtejszym towarzystwie, gdy stałem na stronie, i jego głos, nadal żywy i pełen uroku, pozwolił mi odnaleźć przeszłość. Uderzyło mnie, jak bardzo się zmienił. Był coraz podobniejszy do matki. Ale wyniosła smukłość po matce odziedziczona, u niej doskonała, u niego, pod wpływem świetnej edukacji, stawała się przesadna, kostniała; przenikliwość spojrzenia właściwa Guermantom przeszła w natężoną uwagę sprawdzającą miejsca, które mijał, ale jak gdyby nieświadomą, rodzaj przyzwyczajenia i jakiegoś odruchu zwierzęcego. Nawet gdy się nie ruszał, barwa jego cery, jak u wszystkich Guermantów wyglądająca na utrwaloną jednodniową opaleniznę w pełnym słońcu, była częścią tak dziwnego upierzenia, czyniła zeń gatunek tak rzadki, cenny, że chciałoby się go zdobyć dla kolekcji ornitologicznej; a jeżeli później to zmienione w ptaka światło zaczynało się poruszać, ożywiać i kiedy na przykład widziałem Roberta de Saint-Loup wchodzącego do grona, w którym byłem, zwracał uwagę podnoszeniem głowy tak radosnym pod złotą kiścią włosów, już nieco rzadszą, ruchami szyi bardziej giętkiej, dumniejszymi, mającymi więcej kokieterii niż u innych, że w podziwie tyleż wielkoświatowym co zoologicznym towarzystwo nie wiedziało już, gdzie było, na Faubourg Saint-Germain czy w Ogrodzie Zoologicznym, kogo oglądało, wielkiego pana kroczącego przez salon czy spacerującego w swojej klatce wielkiego ptaka. Piękny głos, jaki Robert wydawał, mógł nie mniej niż upierzenie pobudzać wyobraźnię. Przyjął – wyobrażał sobie – styl Wielkiego Stulecia. Coś w tym nieokreślonego stawało się jednak manierą pana de Charlus.
„Porzucę cię na chwilę – odezwał się do mnie owego wieczoru, gdy pani de Marsantes stała opodal. – Złożę trochę należnych powinności mej matce”. Co tyczy miłości, do której nieustannie wracał ze mną, jej przedmiotem nie był Charlie, mimo że on tylko liczył się dla niego. Jakikolwiek bywa rodzaj miłości u danego człowieka, zawsze mylimy się, obliczając, ile ma on związków, nie rozróżniamy bowiem przyjaźni od związków miłosnych, mnożymy je więc błędnie, sądząc, iż niewątpliwy związek wyklucza drugi, błądzimy w inny sposób. Dwie osoby mogą twierdzić: „Znam kochankę Iksa”; wymieniają dwa różne nazwiska, przy czym nikt się nie omylił. Kochana przez nas kobieta rzadko wystarcza naszym potrzebom i zdradzamy ją z inną, której nie kochamy. W tym rodzaju miłości, który Robert de Saint-Loup odziedziczył po panu de Charlus, mężczyzna skłonny do niej zwykle uszczęśliwia żonę. Tak brzmi ogólnie prawo, do którego Guermantowie potrafili wprowadzić wyjątek, chcą bowiem, właśnie w tym gustując, robić wrażenie, że kochają wyłącznie kobiety. Pokazują się raz z jedną, kiedy indziej z drugą i doprowadzają do rozpaczy swoją żonę. Courvoisierowie postępowali rozsądniej. Młody wicehrabia de Courvoisier wyobrażał sobie, iż on tylko istnieje na ziemi i od początku świata dawał się kusić osobnikom tej samej płci. Przypuszczając, że stoi za tym diabeł, postanowił walczyć z nim, pojął piękną żonę i mieli dzieci… Jeden z jego kuzynów uświadomił go później, że ta skłonność jest nader powszechna, i był tak uczynny, że prowadził go w miejsca, gdzie mógł ją zaspokajać. Wówczas pan de Courvoisier jeszcze bardziej pokochał żonę, podwoił wysiłki rozrodcze i uznawano ich oboje za najlepsze małżeństwo w Paryżu. Inaczej mówiło się o małżeństwie Saint-Loup, albowiem Robert, nie zadowalając się inwersją, widział, jak straszliwie jego żonę nęka zazdrość, i bez przyjemności wynajdował sobie kochanki.
Jest prawdopodobne, że Morel, silny brunet, był koniecznością dla Roberta jak cień dla światła słonecznego. Łatwo sobie wyobrazić w tej rodzinie, tak starożytnej, wielkiego pana, który byłby złotowłosy, inteligentny i na dnie duszy ukrywałby sekretną, nikomu nieznaną skłonność do Murzynów.
Robert nigdy zresztą nie sprowadzał rozmowy na swój rodzaj miłości. Jeśli coś powiedziałem: „Ach, nie wiem – odpowiadał z obojętnością tak stanowczą, że mu wypadał monokl – nie mam najmniejszego pojęcia. O ile potrzebne ci są informacje na ten temat mój drogi, szukaj gdzieś indziej. Ja jestem żołnierzem i niczym więcej. Te rzeczy są mi obojętne w takim samym stopniu, w jakim pasjonuje mnie wojna bałkańska. Niegdyś interesowała cię historia wojen. Mówiłem ci wówczas, że będziemy obserwować w rozmaitych wojnach typowe walki, na przykład wielkie okrążanie na skrzydle pod Ulm. I oto przy całej specyficzności wojen bałkańskich Lule Burgas to znów Ulm, skrzydłowe okrążanie. To są dla nas rzeczy do rozmowy. A co dotyczy spraw, o których wspomniałeś, znam się na nich tyleż co na sanskrycie”.
Natomiast pogardzane w ten sposób przez Roberta sprawy Gilberta chętnie omawiała ze mną po jego wyjeździe. Nie w odniesieniu do męża, nic bowiem nie wiedziała w tej kwestii lub udawała, że nie wie. Chętnie zastanawiała się nad tym, co tyczyło innych, może pośrednio usprawiedliwiając męża, czy może sam Robert, w rozterce, niczym jego wuj, między skrupulatną dyskrecją w tej materii i potrzebą wynurzeń, o niejednym ją pouczył. Zwłaszcza nie był oszczędzany pan de Charlus; może dlatego, iż Robert, nie wspominając Gilbercie o Morelu, nie umiał się oprzeć powtarzaniu jej, co w takiej czy innej formie słyszał od skrzypka. Ten zaś prześladował dawnego dobroczyńcę bezlitosną nienawiścią. Owe pogawędki, które Gilberta lubiła, pozwoliły mi zadać pytanie, czy Albertyna, której imię pierwszy raz usłyszałem od niej, kiedy jeszcze były serdecznie zaprzyjaźnionymi koleżankami, miała tego rodzaju gusty. Gilberta nie odpowiedziała. Zresztą upłynęło tyle czasu, że nie miałoby to dla mnie najmniejszego znaczenia. Niemniej machinalnie usiłowałem dowiedzieć się, podobny do starca, który straciwszy pamięć, co pewien czas pyta o poległego syna.
Ciekawi mnie zjawisko, niedające się w tym miejscu dokładniej omówić, jak bardzo teraz wszystkie te, które kochały Albertynę, które mogły ją skłonić do wszystkiego, czego by chciały, obecnie zabiegały, prosiły, nawet, powiedziałbym, żebrały, jeżeli nie o przyjaźń, to przynajmniej o stosunki ze mną. Nie musiałbym proponować pieniędzy pani Bontemps, aby mi odesłała Albertynę. To życie, które wracało, nie służąc już niczemu, smuciło mnie głęboko, nie przez Albertynę, którą przyjąłbym bez przyjemności, gdyby mi ją przysłano nie tylko z okolic Tours, ale i z tamtego świata, istniała bowiem kobieta, którą kochałem, i nie udawało mi się widywać jej. Mówiłem sobie, iż gdyby umarła lub gdybym przestał ją kochać, wszyscy, którzy mogli ją przypominać, padaliby mi do nóg. Na razie ja u nich zabiegałem, niepomny doświadczenia, które mogło mnie nauczyć prawdy – o ile czegoś uczy – że miłość to zły czar, jak w bajkach nieustępujący aż do chwili, gdy skończy się zaczarowanie.
„Właśnie – odezwała się Gilberta – książka, którą mam w ręku, mówi o tych rzeczach. To stary Balzac, w którym siedzę, by mieć klasę moich wujów, Dziewczyna o złotych oczach. Ale to coś niedorzecznego, nieprawdopodobnego, piękny koszmar. Zresztą prawdopodobnie tylko kobieta mogłaby uwięzić kobietę, mężczyzna nigdy”. – „Pani się myli, znałem kobietę, którą kochający mężczyzna zdołał zasekwestrować, nie mogła nikogo widywać i wychodziła tylko ze służbą, której był pewny”. – „To musiało być okropne dla pana, takiego dobrego. Wie pan, rozmawialiśmy niedawno z Robertem, że powinien pan się ożenić. Żona działałaby uspokajająco i byłaby z panem szczęśliwa”. – „Nie, ja mam zły charakter”. – „Coś podobnego!”. – „Daję słowo. Byłem zaręczony i nie udało się”.
Byłem tego wieczoru smutny, wracając do mego pokoju i myśląc, że ani razu nie odwiedziłem kościoła w Combray, który zdawał się między zielenią czekać w oknie zabarwionym fioletowo. Mówiłem sobie: „Trudno, pójdę w przyszłym roku, jeżeli będę jeszcze żył, nie widząc innej przeszkody niż moja śmierć, bo kościół, myślałem, będzie stał po mojej śmierci, tak jak istniał długo, zanim się urodziłem.
Innego dnia znowu spytałem, czy Albertyna kochała kobiety. „Ach, nigdy w świecie”. – „Dawniej przecież mówiła pani, iż była w złym stylu”. – „Jeżeli nawet mówiłam, ale pan się myli, to na temat flirtów z chłopcami. I w naszym wieku nie były to zapewne poważne sprawy”. Czy Gilberta mówiła tak, aby ukryć, że, jak słyszałem od Albertyny, lubiła kobiety i robiła jej propozycje? Czy też wiedziała (inni często lepiej się orientują w naszym życiu, niż myślimy), że kochałem Albertynę, że byłem o nią zazdrosny (inni, jeżeli znają więcej prawdy niż my, mogą pójść za daleko, przypuszczając zbyt wiele, i mylą się, podczas gdy my mieliśmy nadzieję, że mylą się całkowicie, ponieważ nie robiliśmy żadnych przypuszczeń) i wyobrażając sobie, iż ciągle zazdrościłem, kładła mi na oczy, przez współczucie, opaskę, którą zawsze ma się pod ręką dla zazdrosnych? Tak czy inaczej, od tamtego „złego stylu” po dzisiejsze świadectwo moralności nie było miejsca dla oświadczeń Albertyny, która w końcu powiedziała mi niemal bez ogródek, że miała prawie związek z Gilbertą. Zdziwiła mnie wtedy, tak jak zdziwiły rzeczy, o których usłyszałem od Anny, albowiem nie poznawszy jeszcze tej małej bandy, byłem przekonany o jej perwersyjności, lecz uznałem, że moje podejrzenia nie były uzasadnione – tak bywa często, gdy znajdujemy dziewczynę porządną, prawie niemającą pojęcia o sprawach miłości, w środowisku niesłusznie uważanym za całkiem zdeprawowane. Powtórzyłem jednak tamtą drogę, wracając do najdawniejszych podejrzeń. Kto wie, czy Albertyna nie powiedziała mi tego, aby się wydać bardziej doświadczoną, niż była, i w Paryżu czarować mnie urokiem perwersji, jak na początku w Balbec cnotliwością. I po prostu, gdy jej powiedziałem o kobietach kochających kobiety, nie chciała, by wyglądało, iż nie wie, o co chodzi, podobnie jak w rozmowie przybiera się minę porozumiewawczą, słysząc o Fourierze lub o Tobolsku, a nie mając pojęcia, co to znaczy. Mogła żyć blisko panny Vinteuil i Anny, które starannie odgradzały się od niej jako „nienależącej”, i zdobyła wiadomości później – niczym kobieta poślubiająca literata, która usiłuje rozwijać się intelektualnie – aby mi się podobać możliwością odpowiadania, gdy pytam, lecz kiedy pojęła, iż moje pytania są powodowane zazdrością, wycofała się, albo może to Gilberta kłamała. Przychodziło mi do głowy, czy może Robert, gdy w znanym celu zaczął z nią flirtować, usłyszawszy, iż nie czuje do kobiet odrazy, ożenił się z nią, ponieważ nie mógł liczyć w domu na przyjemności, których szukał gdzie indziej. Żadna taka hipoteza nie była bezsensowna, jako że u kobiet w rodzaju córki Odety albo dziewcząt z małej bandy taka jest rozmaitość gustów i tak intensywna ich zmienność, iż nawet jednocześnie bez trudu przechodzą od związku z kobietą do wielkiej miłości dla mężczyzny, toteż gust prawdziwy, dominujący trudno jest określić.4
Nie chciałem pożyczyć od Gilberty Dziewczyny o złotych oczach, skoro ją akurat czytała. Ostatniego wieczoru spędzonego u niej dostałem za to książkę, która dawała się czytać z przyjemnością, nie całkowitą zresztą. Był nią tom niewydanego Dziennika Goncourtów.
Kiedy przed zgaszeniem świecy zdążyłem przeczytać fragment, który dalej przepisuję, mój brak zdolności literackich, przeczuwany niegdyś w stronie Guermantów, potwierdzony w trakcie pobytu, którego właśnie nadszedł ostatni wieczór – jeden z tych wieczorów przed odjazdami, gdy mamy wyjść z ospałości ukończonej wizyty i próbujemy się ocenić – mniej teraz martwił mnie, jak gdyby literatura nie odkrywała głębokiej prawdy, z drugiej strony również mniej przykry wydawał się stan mojego zdrowia skazujący na zamknięcie w sanatorium, skoro piękne rzeczy, o których mówią książki, są mniej piękne niż te, które mogłem zobaczyć. Teraz jednak całkiem nielogicznie, gdy ta książka o nich mówiła, miałem ochotę je obejrzeć. Oto stronice, które przeczytałem do momentu, gdy zmęczony usnąłem:
„Onegdaj wpada tu, by zabrać mnie na obiad u siebie, Verdurin, dawniej krytyk w «La Revue», autor tej książki o Whistlerze, gdzie istotnie kolorowy artyzm oryginalnego Amerykanina bywa czasem uchwycony z wielką delikatnością przez tego miłośnika wszelkiego wyrafinowania, wszystkich ładności w rzeczy malarskiej, jakim jest Verdurin. I kiedy się ubieram, abyśmy tam poszli, bez przerwy z jego strony całe opowiadanie, w nim co pewien czas jakby lękliwe sylabizowanie wyznania o rezygnacji z pisarstwa, natychmiast gdy poślubił «Magdalenę» Fromentina, co miało być skutkiem przyzwyczajenia do morfiny, a spowodowało według niego, że bywalcy salonu jego żony, mówiąc o takich jak Charles Blanc, Saint-Victor, Sainte-Beuve, Burty, dawali do zrozumienia, że ich zdaniem on stoi nieskończenie niżej. «Przecież, panie Goncourt, pan wie, Gautier też wiedział, że moje «Salony» to coś innego niż ci smętni «Mistrzowie dawni», arcydzieło, jak sądzi rodzina mojej żony”. Później, o zmierzchu, gdy koło wież Trocadéro widać jakby ostatnie zapalenie blasku, nadające im absolutnie podobieństwo do ubranych w porzeczkową galaretkę wież u dawnych cukierników, rozmawiamy sobie jak przedtem, w powozie zmierzającym ku bulwarowi Conti, gdzie jest ich pałac, o którym właściciel twierdzi, iż niegdyś był siedzibą ambasadorów Wenecji, i że znajduje się tam jako palarnia sala, według Verdurina, żywcem przeniesiona, niczym w Tysiącu i jednej nocy, z jakiegoś słynnego palazzo, nazwy nie pamiętam, którą zdobi studnia o cembrowinie przedstawiającej ukoronowanie Matki Boskiej, niezaprzeczalnie, twierdzi Verdurin, najpiękniejszy Sansovino, a która służy gościom do strącania popiołu z cygar. I, słowo uczciwości, gdyśmy przybyli, błękitnawość i rozproszenie światła księżycowego rzeczywiście przypomina koloryt, w którym klasyczne malarstwo strzeże Wenecji, a sylwetkowa w tym kopuła Instytutu każe myśleć o la Salute z obrazów Guardiego, toteż mam trochę złudzenie, iż jestem na Canal Grande. Złudzeniu sprzyja budowa pałacu, albowiem z pierwszego piętra nie widać nadbrzeża, i sugestywne wyjaśnienie z ust gospodarza, że – nigdy bym nie pomyślał! – nazwa ulicy du Bac mówi o łodzi, bo kiedyś zakonnice, miramionki, stąd odpływały modlić się w Notre-Dame. Cały kwartał miasta, gdzie włóczyłem się w moich pierwszych latach, kiedy mieszkała tu ciotka de Courmont; i teraz gotów jestem znowu wkochać się, spostrzegając, niemal tuż przy pałacu Verdurinów, wywieszkę Mała Dunkierka, jednego z nielicznych sklepików jeszcze żyjących nie tylko na winietkach ołówkiem kreślonych i lawowanych przez Gabriela de Saint-Aubin, lecz w miejscach, gdzie osiemnastowieczne amatorstwo spędzało wolne chwile, nabywając francuskie i zagraniczne cacka oraz «wszystko, co rzemiosła wytwarzają najnowszego», jak mówi rachunek Małej Dunkierki, zachowany, przypuszczam, tylko w dwóch egzemplarzach, Verdurina i moim, jedno z tych prawdziwych ulotnych arcydzieł papieru zdobionego, na którym monarchia Ludwika XV pisała rachunki z en tête przedstawiającym bardzo wzburzone morze, pełne okrętów, morze falujące niczym w wydaniu Wielkich Dzierżawców na ilustracji do bajki Ostryga i pieniacze. Pani domu, która mnie sadza koło siebie, mówi z wdziękiem, iż ozdobiła stół jedynie chryzantemami japońskimi, lecz wybierając do nich wazony, szukała najrzadszych możliwych arcydzieł; był to między innymi wazon z brązu, na którym czerwone płatki miedziane wydawały się żywym kwitnieniem. Obecni byli Cottard, doktor, jego żona, polski rzeźbiarz Viradobetski, kolekcjoner Swann, wielka dama rosyjska, księżna o nazwisku, którego nie zapamiętałem, na «ow»; Cottard powiedział mi, że to była ta, co strzeliła do arcyksięcia Rudolfa, i że według niej w Galicji oraz w całej północnej Polsce ma powodzenie zupełnie wyjątkowe, że młoda panna nigdy tam nie oddaje ręki, o ile nie jest pewna, czy kandydat uwielbia La Faustin. «Wy, ludzie Zachodu, nie macie pojęcia – kończyła mówić księżna, która doprawdy wydaje mi się inteligencją całkiem niepospolitą – co to jest u pisarza wnikanie w kobiecą intymność». Mężczyzna wygolony nad wargami i na podbródku, z bokobrodami, mówiący pobłażliwym tonem żarty profesora drugiej klasy, gdy spotka prymusów na święcie Karola Wielkiego, to Brichot, profesor. Usłyszawszy od Verdurina moje nazwisko, nie pozwala przypuszczać, by czytał jakąś naszą książkę, i czuję w sobie pełną rezygnacji irytację wywołaną przez intrygę, którą Sorbona organizuje przeciwko nam, i nawet do życzliwego salonu, gdzie mnie fetują, przenosi wrogość zawziętego milczenia. Potem siadamy przy stole i zaczyna się nadzwyczajna defilada talerzy będących wprost majstersztykami w rzemiośle porcelany; ta, podczas której przy miłym posiłku rozkosznie podniecona uwaga znawcy najchętniej słucha monologu artystycznego: defilada talerzy z Jung-Czeng, brunatnej czerwieni ich otoków, niebieskawości bujnego listowia ich irysów wodnych, niebywale dekoracyjnego przelotu świtających zimorodków i żurawi, mających wszystkie tonacje poranne oglądane przeze mnie spod przymkniętych powiek na bulwarze Montmorency, gdy się budzę; a nadto porcelana saska bardziej krucha w swej wdzięcznej fakturze, z senną anemicznością swoich róż przechodzących w fiolet, z ciemnoczerwonym ząbkowaniem tulipana, rokokową urodą goździka czy niezapominajki; talerze z Sèvres, pokryte wężowatym giloszowaniem białych kanelur u góry pozłoconych albo związanych na kremowej wypukłości zalotnie odstającą złotą wstążką; i wreszcie cały serwis sreber, gdzie biegną mirty z Luciennes, które by rozpoznała pani du Barry. I rzecz zapewne tak samo wyjątkowa, jakość dań w tym nakryciu, doprawdy niezrównana, potrawy robione znakomicie, przyrządzane jak nigdzie na najlepszych obiadach w Paryżu, a przypominające mi niektórych mistrzów kuchni z Jean d’Heurs. Nawet gęsia wątróbka nie ma nic wspólnego z pospolitą mdłą mazią podawaną pod tą nazwą i niewiele znam miejsc, gdzie w zwyczajnej sałatce z ziemniaków mają one konsystencję japońskich guzików z kości słoniowej, i widzi się patynowane łyżeczki z kości, służące Chinkom do polewania ryb, które tylko co złowiły. A w kieliszku weneckim stojącym przede mną zjawia się cenna biżuteria rozmaitych czerwieni z nadzwyczajnego léoville, nabytego w składzie pana Montalivet. I przyjemnością dla wyobraźni oczu, również dla wyobraźni, by rzec po staremu gardlanej, jest przyniesiony turbot, niczym nie podobny do nie całkiem świeżych turbotów podawanych w różnych wytwornych domach, a ukazujących swoje odciśnięte po długiej podróży ości; turbot podawany nie z klajstrem, fałszywym białym sosem robionym przez kuchmistrzów w różnych wielkich domach, lecz z białym sosem prawdziwym, do którego użyto masła po pięć franków funt; i widzimy tego turbota na cudownym półmisku Czing-Hon, przecinanym smugami słońca nad morzem przez które płynie zabawne stado langust o skórze tak misternie chropowatej, jakby je odlano na żywych skorupach, a bliżej środka mały Chińczyk trzyma wędkę i złowioną rybę, urzekającą lśnieniem srebrzącego się lazurowo brzucha. Mówiłem Verdurinowi, że musi mieć subtelną przyjemność, odżywiając się z takim wyrafinowaniem w tej kolekcji, nieznanej poza jego gablotkami u żadnego księcia. «Od razu widać, że pan go nie zna», wtrąciła się melancholijnie pani domu i zaczyna mi przedstawiać męża jako wyjątkowego maniaka, obojętnego na te ponęty. «Jest maniakiem – powtórzyła – tak całkowicie, że najchętniej piłby z butelki cydr w jakiejś podławej zagrodzie normandzkiej». I czarująca dama, bezgranicznie zakochana w regionalnych kolorytach, opowiada nam z niebotycznym entuzjazmem o tej Normandii, gdzie mieszkali, Normandii będącej dla nich jakimś ogromnym parkiem angielskim, o woniach jej wysokiego zalesienia àla Lawrence, o aksamitności pnia kryptomerii otoczonego porcelanowym pasem różowych hortensji, o różach koloru siarki rozsypujących płatki ku wiejskim drzwiom, na których są inkrustowane dwie splecione grusze, kunsztowna imitacja szyldu, o swobodnym pochylaniu się kwitnącej gałęzi na brąz kandelabra w stylu Gouthiere’a, o Normandii nawet niepodejrzewanej przez jadących na wakacje paryżan, oddzielonej od nich barierami we wszystkich zagrodach, a mimo to, jak słyszymy, zwiedzanej przez Verdurinów. Pod koniec dnia, przy sennym dogasaniu wszystkich barw, gdy światło zdaje się padać tylko z morza niemalże zsiadłego, mającego niebieskawy kolor serwatki («Ach nie, to wcale nie morze, które pan zna – gwałtownie zaprotestowała moja sąsiadka, gdy wtrąciłem, iż Flaubert zawiózł nas obu do Trouville. – To wcale nie to, absolutnie; trzeba pojechać ze mną, inaczej niczego pan nie pozna»). I wracali prawdziwymi lasami z różowego tiulu rododendronów, odurzeni woniami upraw ogrodowych, co wywoływało u jej męża straszliwe ataki astmy. «Tak – podkreślała – prawdziwej astmy». Później następnego lata, wracali, rozmieszczając całą kolonię artystów w średniowiecznej nieruchomości, klasztorze wynajętym przez nich za bezcen. I słowo uczciwości, gdybym słuchał tej osoby, bywałej w tylu dystyngowanych środowiskach, która częściowo zachowywała dosadny język kobiety z ludu, pokazując rzeczy w barwach, które zniewalały naszą wyobraźnię, wzbierał we mnie apetyt na jej opowiadanie, jakie było życie tam, gdzie każdy pracował w swojej celi, a przed śniadaniem wszyscy schodzili się w sali tak obszernej, że miała dwa kominki, i prowadzili rozmowy na najwyższym poziomie, przeplatane igraszkami przypominającymi zabawy, które Diderot opisuje w tym arcydziele, jakim są Listy do panny Volland. Po śniadaniu towarzystwo nawet w ulewę wychodziło na słońce i widziało promienisty zalew strug deszczu, który uwydatniał sękatość prastarych wejściowych buków, okazów, przy bramie, «piękna» żywej natury, wielbionego przez wiek osiemnasty, a dalej krzakom wyrastały niby pączki od zawisłych na gałęziach kropli deszczu. Przystawano, by posłuchać cichego pluskania się, w radosnej ochłodzie, jakiegoś gila biorącego kąpiel w czarownej wanience – kwiecie białej róży nimfenburg. Wspominam pani Verdurin o tamtejszych pejzażach i kwiatach delikatnie pastelizowanych przez Elstira. «To ja mu pokazałam – woła w rozgniewanym uniesieniu głowy – niech pan wie, wszystkie ciekawe zakątki, wszystkie motywy, i rzuciłam mu to w twarz – prawda, Auguście? – kiedy od nas odchodził, wszystkie motywy, które malował. Przedmioty zawsze poznawał, musimy być sprawiedliwi, to trzeba przyznać. Ale kwiatów nigdy nie widział, nie odróżniał róży od prawoślazu. Ja go nauczyłam, nie uwierzy pan, jak odróżniać jaśmin». Rzeczywiście, dziwnie wyglądało, że malarz kwiatów, uważany przez koneserów za najlepszego, stawiany wyżej nawet od Fantin-Latoura, nigdy nie potrafiłby bez obecnej między nami kobiety namalować jaśminu. «Tak, słowo daję, jaśmin, a wszystkie swoje róże malował u mnie, albo ja mu przynosiłam. Nikt nie nazywał go u nas inaczej niż pan Tiche; proszę spytać Cottarda, Bnchota, innych, czy ktoś widział w nim wielkiego człowieka. On sam uśmiałby się. Uczyłam go, jak ustawiać kwiaty, z początku nie dawał sobie rady. Nigdy nie umiał zrobić bukietu. Do wybierania czegoś brakowało mu wrodzonego gustu, trzeba było, żebym mówiła: Nie, tego niech pan nie maluje, nie warto, proszę malować tamto. Ach, gdyby nas posłuchał przy układaniu życia, jak słuchał przy kwiatach, uniknąłby tego paskudnego małżeństwa!». I oto nagle żar w oczach od naporu myśli odnajdującej przeszłość i z nerwową irytacją, maniackim wyciągnięciem palców, falowaniem rękawa u sukni, zjawia się w konturach bolesnej pozy jakiś cudowny obraz, nigdy zapewne nie namalowany, gdzie byłoby widać cały hamowany protest, wszystkie rozjątrzone urazy przyjaciółki, której delikatność, niewieścią wstydliwość obrażono. Po chwili opowiada o wspaniałym portrecie rodziny Cottarda, portrecie oddanym przez nią do Luksemburga po zatargu z artystą, i przyznaje, iż dała mu pomysł malowania mężczyzny we fraku, by osiągnąć to piękne kipienie bielizny, i dla kobiety poradziła suknię aksamitną, punkt stały w tym ciągłym migotaniu jasnych odcieni, dywanów, sukien z gazy u dziewczynek ubranych niczym tancerki, a nadto podsunęła ideę, następnie z uznaniem przypisywaną artyście, ideę w zasadzie na tym polegającą, by obraz malowanej kobiety nie był reprezentowaniem jej, lecz zaskoczeniem w intymności jej życia powszedniego. «Mówiłam, że przecież u kobiety, która się czesze, wyciera sobie twarz, grzeje nogi, a myśli, że nikt jej nie widzi, jest mnóstwo interesujących ruchów, o wdzięku na wskroś leonardowskim!» Ale Verdurin daje znak, iż ten przypływ starych uniesień może być – jego żona ma opinię istoty bardzo nerwowej – niebezpieczny, i Swann każe mi podziwiać naszyjnik z czarnych pereł na szyi pani domu, kupiony przez nią, jeszcze z białych wówczas, od jakiegoś potomka pani de La Fayette, która dostała je od Henrietty Angielskiej, sczerniałych w pożarze części zamieszkiwanego domu przy ulicy, której nazwy już nie pamiętam; uratowane z tego pożaru w szkatułce okazały się czarne. «Znam portret tych właśnie pereł zdobiących panią de La Fayette – oświadczył Swann, wywołując okrzyki współbiesiadników, niemało zdziwionych. – Portret autentyczny, w zbiorach księcia de Guermantes» – wyjaśniał dalej. Powinienem niedługo wrócić do tych zbiorów, odziedziczonych przez sławnego księcia po pani de Beausergent, swojej ciotce, której był ulubieńcem; pani de Beausergent, późniejsza pani d’Hazfeld, była siostrą margrabiny de Villeparisis i księżnej Hanoweru. Obaj z bratem bardzo go lubiliśmy jako chłopczyka nazywanego Błażej – to jest rzeczywiście imię księcia. Tutaj następnie doktor Cottard, z finezją ukazującą w nim człowieka niezwykle dystyngowanego, podejmuje historię pereł i opowiada nam, iż tego rodzaju katastrofy powodują w umysłach ludzkich zmiany całkiem identyczne z tym, co dzieje się w materii nieożywionej, i daje nam w ujęciu o wiele filozoficzniejszym niż zwykle u lekarzy oczekiwane, przykład służącego pani Verdurin, który omal nie utraciwszy życia w owym strasznym pożarze, stał się innym człowiekiem, tak zmienił charakter pisma, że kiedy jego państwo, przebywający w Normandii, otrzymali napisany przez niego list z pierwszą wiadomością o zdarzeniu, byli przekonani, że to mistyfikacja jakiegoś żartownisia. I nie tylko pismo się zmieniło, twierdzi Cottard, albowiem ten człowiek, niepijący, stał się tak okropnym alkoholikiem, że pani Verdurin musiała go odprawić. I sugestywny wykład, po gościnnym sygnale pani domu, przeszedł z jadalni do palarni, a tam Cottard, opowiadając, że spotykał prawdziwe rozdwojenia osobowości, uprzejmie zaproponował mi przyprowadzenie swojego pacjenta, któremu wystarcza, by mu dotknął skroni, a ów budzi się do innego życia, w którym z obecnego nic nie pamięta tak dalece, że bardzo uczciwy w pierwszym, miał być w drugim często aresztowany za kradzieże, będąc wówczas zupełnym łajdakiem. Pani Verdurin zauważyła przenikliwie, iż medycyna mogłaby dostarczać teatrom prawdziwych tematów, gdzie komizm intrygi polegałby na zmianach patologicznych; ciągnąc dalej wątek rozmowy, pani Cottard powiedziała, iż w sytuację tego rodzaju zapatrzył się ulubiony autor wieczornych lektur jej dzieci, Szkot Stevenson – nazwisko wywołuje u Swanna dobitne oświadczenie: «Ależ to wielki pisarz ten Stevenson, zapewniam pana, panie de Goncourt, bardzo wielki, równy największym». Ja zaś, wyraziwszy mój zachwyt dla herbowych kasetonów pochodzących z antycznego pałacu Barberim, w sali, gdzie palimy, nie mogę ukryć żalu, patrząc, jak czernieje basen zbierający z naszych «londresów» popiół, na co Swann mówi, że podobne ślady zostały na książkach należących kiedyś do Napoleona, obecnie, mimo jego antybonapartyzmu, do księcia de Guermantes, i świadczą, iż cesarz zażywał tabaki. Cottard, jak widać erudyta niewyczerpany pod każdym względem, stwierdza, że wcale o tym nie świadczą, wcale, powtarza kategorycznie, dowodzą natomiast, że zawsze, nawet na polach bitew, miał w ręku pastylki lukrecjowe, łagodzące bóle wątroby. «Cierpiał bowiem na wątrobę i z tego umarł» – zakończył Cottard”.
Przerwałem w tym miejscu, rano miałem odjechać, w dodatku o tej porze słyszę bardziej kategoryczny głos, wtedy bowiem daje znać o sobie władca, który wzywa nas na służbę zajmującą połowę naszego czasu. Obowiązek przez niego nakazany wykonujemy z zamkniętymi oczami. W chwili gdy nasz umysł już otworzył oczy, jesteśmy ciekawi, czym byliśmy zajęci u tego pana, co kładzie swoich niewolników do pospiesznej pracy, i najsprytniejsi wśród nas, gdy tylko skończyli, próbują ukradkiem zobaczyć. Ale sen jest szybszy od nich, zacierając ślady tego, co chcielibyśmy wiedzieć. I przez całe stulecia dowiedzieliśmy się niewiele.
Zamknąłem więc Dziennik Goncourtów. Ale jakąż ma siłę literatura! Chciało mi się jeszcze widzieć Cottardów, usłyszeć od nich tyle szczegółów o Elstirze, o magazynie Mała Dunkierka, jeżeli nadal istnieje, dostać zaproszenie do pałacu Verdurinów, gdzie bywałem. Czułem wszelako pewne zakłopotanie. Tak, nigdy nie taiłem, że nie umiem słuchać ani, o ile nie jestem sam, patrzeć. Stara kobieta nigdy nie pojawiła się w moich oczach z naszyjnikiem z pereł, a to, co mówiło się o nich, nigdy nie dotarło do moich uszu. A przecież znałem wszystkich tych ludzi w powszednim życiu, często bywałem przyjmowany w ich towarzystwie, to byli Verdurinowie, to był książę de Guermantes, to byli Cottardowie, każda z tych osób wydawała mi się równie pospolita, jak pospolity był ten młody Błażej dla mojej babki, która nawet nie przeczuwała, iż dla pani de Beausergent był to ukochany siostrzeniec, rozkoszny, figlarny chłopczyk, każda z owych postaci dla mnie była nijaka; pamiętałem niezliczone wulgarne rysy, które się na te osoby składały…
I niechaj to wszystko gwiazdę nocą stworzy.
Postanowiłem prowizorycznie odsunąć od siebie obiekcje przeciwko literaturze zrodzone przez te stronice Goncourta w przeddzień wyjazdu z Tansonville. Nawet pomijając indywidualny moment naiwności, uderzający mnie u pamiętnikarza, mogłem być pewny siebie z różnych względów. Przede wszystkim, w moim przypadku, niezdolność patrzenia i słuchania, którą Dziennik tak boleśnie mi uświadomił, nie była całkowita. Istniał we mnie osobnik umiejący lepiej czy gorzej obserwować, tyle że osobnik nietrwały, ożywający dopiero wówczas, gdy ujawniała się jakaś właściwość, wspólna wszystkim rzeczom, która wzbogacała go i radowała. Wówczas osobnik ten patrzył i słuchał, lecz jedynie na pewnej głębokości, co dla obserwacji nie było korzystne. Niczym u geometry, który odbierając rzeczom jakości zmysłowe, dostrzega tylko ich liniowy substrat, mnie uciekało, co ludzie mówili, albowiem interesowałem się nie tym, co mówili, lecz sposobem, w jaki mówili, tym, co odsłaniało charaktery i śmiesznostki; sam ten szczególny wynik był celem moich poszukiwań sprawiającym specyficzną przyjemność: punkt wspólny dla jednej i drugiej istoty. Dopiero wówczas, gdy go spostrzegałem, umysł mój – drzemiący nawet w pozornym zainteresowaniu rozmową, co maskowało wobec innych zupełne odrętwienie intelektualne – rzucał się w pościg, ale to, czego szukał – na przykład identyczność salonu Verdurinów w różnych miejscach i w różnym czasie – znajdowało się poniżej, poza widoczną obecnością, w strefie trochę dalszej. I widzialny, dający się kopiować urok osób, uciekał mi; zatrzymać się przy nim już nie mogłem, niczym chirurg przy gładkim brzuchu kobiecym, gdy widzi chorobę, która go w środku zżera. Nie miało znaczenia, że siedziałem na przyjęciu, nie widziałem współbiesiadników, albowiem sądząc, że patrzę, medycznie ich prześwietlałem. To powodowało, że gdy łączyłem wszystkie spostrzeżenia, które podczas obiadu zdołałem uczynić o współbiesiadnikach, rysunek kreślonych przeze mnie linii dawał zarys praw psychologicznych, gdzie na własne sprawy, które poruszał gość siedzący obok, nie było prawie żadnego miejsca. Czy to wszakże odbierało całkowicie wartość moim portretom, skoro nie były nimi dla mnie? Czy w sztuce malarskiej portret ukazujący szereg prawd o kształcie, oświetleniu, ruchu musi być gorszy niż inny portret tejże osoby, dlatego że niczym nie przypomina osoby z tamtego, który drobiazgowo relacjonuje mnóstwo tu pominiętych szczegółów, co daje asumpt do twierdzenia, iż model był osobą pełną uroku, podczas gdy na pierwszym portrecie odznacza się brzydotą, która może mieć znaczenie dokumentalne i nawet historyczne, acz niekoniecznie jest prawdą sztuki? Poza tym frywolność mego charakteru sprawiała, gdy nie byłem sam jeden, iż bardziej chciałem się podobać, bawić rozmową, niż zastanawiać się, słuchając, chyba że byłem w towarzystwie, by wyjaśnić jakąś kwestię sztuki albo zazdrosne podejrzenie, które mnie wówczas nękało! Ale i tak nie byłem zdolny widzieć czegokolwiek, czego nie pragnąłbym zobaczyć pod wpływem jakiejś lektury, czego sam nie chciałbym naszkicować, aby porównać z rzeczywistością. Ileż razy – wiedziałbym to nawet bez czytania dziś Goncourta – nie potrafiłem skupić uwagi na rzeczach, na ludziach, gdy później, po ujrzeniu, w samotności, ich ukazanego przez artystę obrazu, byłem gotowy przebyć najdłuższą drogę, ryzykować śmierć dla spotkania z nimi! Moja wyobraźnia już wówczas poruszała się, zaczynała malować. I myśląc o czymś, co jeszcze przed rokiem było mi nieskończenie nudne, pytałem niespokojnie, zawczasu kontemplując, gorąco spragniony. „Czyżbym nie miał zobaczyć? Czego nie dałbym za to?”. Gdy czytamy artykuły, gdzie ludzie, nawet z wyższych sfer, są nazywani „ostatnimi przedstawicielami środowiska, którego wszyscy świadkowie już odeszli”, może nam oczywiście wyrwać się okrzyk: „Pomyśleć, że o podobnej miernocie mówi się tak długo i tak pochwalnie! Byłbym wzruszony, gdybym polegał tylko na gazetach i periodykach, a przedtem nie widywał człowieka!”. Ale byłem raczej skłonny pomyśleć, czytając tego rodzaju artykuł: „Jaka szkoda, że pochłonięty spotkaniami z Gilbertą czy z Albertyną, nie zwróciłem baczniejszej uwagi na tego pana, widziałem w nim towarzyskiego nudziarza, zwyczajnego figuranta, była to jednak postać”. Stronice Goncourta, które czytałem, wyperswadowały mi tę skłonność. Mogły bowiem podsuwać wniosek, jakoby życie pomniejszało wartość lektur i dowodziło, iż to, co pisarz nam zachwala, niewielką ma cenę, lecz równie dobrze mogłem stąd wnosić, że lektura, wprost przeciwnie, uczy nas podnosić wartość życia, wartość, której nie umieliśmy docenić, a dopiero za pomocą książki zdajemy sobie sprawę, jak jest wielka. Ostatecznie może nam wystarczy mała przyjemność, jaką sprawia taki Vinteuil czy inny Bergotte, skoro bojaźliwa mieszczańskość pierwszego z nich, nieznośne wady drugiego nie świadczą przeciw nim, albowiem w ich dziełach triumfuje genialność; tak samo jest z pretensjonalnością wczesnego Elstira.5 Co się ich tyczy, niezależnie od tego, kto błądzi, autor pamiętników czy my, kiedy nabierają uroku, mimo że widziani z bliska nie budzili naszej sympatii, nie ma to większego znaczenia, bo nawet omyłka popełniona w pamiętnikach wcale nie świadczyłaby przeciwko życiu ludzi tak genialnych w ich twórczości.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Le Temps retrouvé
Copyright © 2016, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-282-7
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Dorota Ring
Skład: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com