Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Schorowany Marcel przebywa w sanatoriach, w Paryżu bywając tylko na krótko. Podczas jednej z takich wizyt odwiedza Guermantesów. W trakcie przyjęcia nawiedzają go kilkakrotnie przebłyski wspomnień. Dojrzewa do twórczości artystycznej. (Wikipedia). Tagi: po polsku, polskie, klasyka, bestseller
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 607
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W poszukiwaniu straconego czasu
Mógłbym skądinąd nie zatrzymywać się nad owym pobytem nie opodal Combray, bo był to może w moim życiu moment, kiedy o Combray myślałem najmniej, gdyby właśnie dlatego nie dostarczył on sprawdzianu przynajmniej prowizorycznego pewnym myślom, które kojarzyłem po pierwsze ze stroną Guermantes, a także sprawdzianu myślom innym, jakie nachodziły mnie od strony Méséglise. Rozpoczynałem znów co wieczór, w odmiennym kierunku, spacery, jakie robiliśmy w Combray, po południu, kiedy chodziliśmy w stronę Méséglise. Obiady jadało się teraz w Tansonville o godzinie, w której ongi spano już od dawna w Combray. I z przyczyny upałów, a następnie dlatego, że po południu Gilberta malowała w kaplicy zamkowej, wyruszaliśmy na przechadzkę mniej więcej na dwie godziny przed obiadem. Dawną przyjemność, jaką sprawiał nam w powrotnej drodze widok purpurowego nieba obramowującego Kalwarię albo skąpanego w Vivonne, zastąpiła przyjemność wyruszania z zapadnięciem nocy, kiedy we wsi spotykaliśmy już tylko niebieskawy, nieregularny i ruchomy trójkąt powracających baranów. Na jednej połowie pół wygasał zachód; ponad drugą świecił księżyc, który niebawem miał skąpać je całe. Bywało, że Gilberta puszczała mnie samego i posuwałem się naprzód, zostawiając swój cień za sobą, niby łódź, która żegluje poprzez zaczarowane przestrzenie; towarzyszyła mi jednak najczęściej.
Spacery, któreśmy tak odbywali, były to bardzo często moje dawne spacery z dzieciństwa: jakżeż więc miałbym nie doświadczać bez porównania żywiej niż ongi w stronie Guermantes uczucia, którego nigdy nie potrafiłbym opisać, a do którego dołączało się uczucie, iż osłabły moja wyobraźnia i wrażliwość, skoro przekonałem się, jak mało pociąga mnie Combray? Trapiłem się widząc, jak skąpo przeżywam powtórnie moje dawne lata. Nad brzegiem, z drogi do holowania, stwierdzałem, jak uboga i brzydka jest Vivonne. Nie dlatego bym odkrył wśród materii swoich wspomnień jakieś bardzo znaczne niedokładności. Lecz oddzielony od miejsc, które zdarzyło mi się znowu przemierzać, oddzielony całym życiem zgoła już różnym, nie znajdowałem między nimi a sobą, owej styczności, z której rodzi się, nim się nawet spostrzeżemy, bezpośredni, rozkoszny i absolutny żar wspomnienia. Nie pojmując chyba dobrze jego natury, smuciłem się na myśl, że moja zdolność odczucia i wyobraźni zmalała. widać, skoro te przechadzki nie sprawiają mi już radości. Sama zresztą Gilberta rozumiejąc mnie jeszcze mniej, niż ja rozumiałem siebie, zwiększała mój smutek dzieląc moje zdziwienie. „Jak to — powiadała — nie odczuwa pan nic kierując się tą stromą ścieżką, którą wspinał się pan dawniej?" A i ona sama tak się zmieniła, że nie dostrzegałem już jej urody, nie była wcale ładna.
Kiedyśmy szli, widziałem, jak zmienia się krajobraz, trzeba było wchodzić na wzgórza, potem opadały zbocza. Gawędziliśmy z Gilbertą, bardzo jak dla mnie przyjemnie. Nie bez trudu jednak. W tylu osobach istnieją rozmaite złoża niepodobne do siebie, charakter ojca, charakter matki; przenikamy jedno, potem drugie. Lecz nazajutrz porządek nawarstwień jest odwrócony. I nie wiadomo ostatecznie, kto rozdzieli poszczególne części, komu można by zaufać w kwestii wyroku. Gilberta była jak owe kraje, z którymi nie ośmielamy się zawrzeć sojuszu, bo zbyt często zmieniają rząd. Ale w gruncie rzeczy to błędne. Pamięć osoby najbardziej nawet zmiennej ustanawia w niej coś na kształt tożsamości sprawiając, że nie chcielibyśmy zawieść obietnic, o których ona pamięta, choćby nawet nie podpisała się pod nimi ze swej strony.
Go zaś do inteligencji, Gilberta odznaczała, się nader żywą, mimo paru absurdalnych cech odziedziczonych po matce. Ale, i nie dotyczy to jej walorów osobistych, pamiętam, jak w rozmowach, które wiedliśmy na przechadzkach, zdziwiła kilkakroć mnie bardzo. Po raz pierwszy, na przykład, mówiąc: „Gdyby nie był pan taki głodny i gdyby nie było tak późno, poszedłszy tą drogą na lewo, a potem skręciwszy w prawo bylibyśmy za niecały kwadrans w Guermantes." Zupełnie jakby mi powiedziała: „Niech pan skręci w lewo, potem na prawo, a dotknie pan niedotykalnego, osiągnie pan nieosiągalne oddale, z których tu na ziemi znamy zawsze tylko kierunek, tylko (niegdyś sądziłem, że to jest wszystko, co będę mógł poznać z Guermantów, i może nie myliłem się w pewnym sensie) stronę. W jedno z moich innych zdziwień wpadłem na widok źródeł Vivon-ny, które wyobrażałem sobie jak coś nie mniej pozaziemskiego niż wejście do piekieł, a które były tylko rodzajem kwadratowego baseniku, skąd unosiły się bańki. A po raz trzeci było to, kiedy Gilberta rzekła do mnie: „Jeśli pan zechce, możemy jednak wyjść któregoś popołudnia i pójść do Guermantes przez Méséglise, to najładniejsza droga", zdanie, co zachwiawszy wszelkie pojęcia z mojego dzieciństwa uwiadomiło mnie, że obie strony nie są aż tak nie do pogodzenia, jak mniemałem. Lecz to uderzyło mnie najbardziej, jak mało podczas owej bytności przeżywałem moje dawne lata, jak nie kwapiłem się ujrzeć znów Combray i jak ubogą i brzydką wydała mi się Vivonne. Lecz kiedy utwierdziła mnie w wyobrażeniach, jakie powziąłem ongi o stronie Méséglise, było to podczas jednej z przechadzek na ogół nocnych, chociaż odbywały się przed obiadem — ale ona jadła obiad tak późno! Schodząc w tajemnicę doliny doskonałej i głębokiej, wymoszczonej poświatą księżyca, przystanęliśmy na chwilę niby dwa owady, które zagłębią się zaraz na dno błękitnawego kielicha. Gilberta wypowiedziała wtedy — może po prostu przez miłą uprzejmość pani domu, która żałując, iż odjedziecie niebawem, chciałaby pokazać wam dokładniej te okolice, skoro zdajecie się je lubić — jedne z tych słów, gdzie jej obycie kobiety światowej, umiejąc wyciągnąć korzyść z przemilczeń, prostoty i powściągliwości w wyrażaniu uczuć, każe wam wierzyć, że zajmujecie w jej życiu miejsce, jakiego nikt nigdy nie zdołałby zająć. Przelewając nagle na nią czułość, jaką napełniła mnie rozkoszna aura, wietrzyk, któryśmy wdychali, powiedziałem:
— Mówiła pani kiedyś o stromej ścieżce. Jakżeż ja panią wtedy kochałem!
Odrzekła:
— Czemu pan mi tego nie powiedział? Nie domyślałam się nawet. Bo ja kochałam pana. I to nawet dwa razy narzuciłam się panu.
— A kiedyż to?
— Po raz pierwszy w Tansonville, był pan na spacerze z rodziną, wracałam i nigdy jeszcze nie widziałam tak ładnego chłopczyka. Miałam zwyczaj — dodała tonem nieokreślonym i wstydliwym — bawić się z moimi rówieśnikami w ruinach baszty Roussainville. I powie mi pan, że byłam bardzo źle wychowana, bo bywały tam dziewczęta i chłopcy wszelkiego autoramentu, żeby korzystać z ciemności. Teodor, ministrant z kościoła w Combray, trzeba to przyznać, milutki (Boże, i jakiż ładny!), a potem zbrzydł okropnie (jest obecnie aptekarzem w Méséglise), dokazywał tam ze wszystkimi wiejskimi dziewczątkami z sąsiedztwa. A że puszczano mnie samą z domu, biegłam tam, jak tylko mogłam się wyrwać. Nie umiem panu powiedzieć, jak bardzo pragnęłam, żeby i pan tam przyszedł; pamiętam doskonale, że mając tylko minutę, aby dać panu do zrozumienia, czego chcę, ryzykując, że zauważyliby to pańscy i moi rodzice, dałam panu znak w sposób tak obcesowy, że wstydzę się tego dziś jeszcze. Ale pan spojrzał na mnie z taką złością, że zrozumiałam, że pan nie chce.
I pomyślałem nagle, że prawdziwa Gilberta i prawdziwa Albertyna to może były te, które oddały się w pierwszej chwili w swoim spojrzeniu, jedna pod żywopłotem różowej tarniny, druga na plaży. I to ja nie umiejąc tego zrozumieć, wydobywszy to z pamięci dopiero później, po przerwie, kiedy w rozmowach ze mną cała gama niezdecydowanego uczucia kazała im lękać się podobnej otwartości, jaką okazały w pierwszej minucie, zepsułem wszystko przez własną niezręczność. Spudłowałem tu bardziej kompletnie — chociaż, co prawda, moja względna w stosunku do nich porażka była mniej absurdalna — dla tychże przyczyn, z których Saint-Loup chybił Rachelę.
— A drugi raz — podjęła Gilberta — było to po wielu latach, kiedy natknęłam się na pana w bramie pańskiego domu w wilię dnia, w którym znów miałam spotkać pana u ciotki Oriany; nie od razu poznałam pana, a raczej poznałam, bezwiednie, gdyż ogarnęła mnie takaż chęć jak w Tansonville.
— W przerwie były jednak Pola Elizejskie.
— Tak, ale wtedy kochał mnie pan za bardzo, wyczuwałam inkwizycję, cokolwiek bym uczyniła.
Nie pomyślałem, żeby spytać, kim był ów młody człowiek, z którym szła w dół alei Pól Elizejskich tego dnia, kiedy wyszedłem, żeby się z nią zobaczyć, i kiedy mógłbym się z nią pojednać, bo był jeszcze czas po temu, tego dnia, który odmieniłby chyba całe moje życie, gdybym nie spotkał dwojga cieni zbliżających się obok siebie wśród mroku. Gdybym spytał, może powiedziałaby mi prawdę, jak Albertyna, gdyby ją wskrzesić. Bo i rzeczywiście, czyż między nami a kobietami, które przestaliśmy kochać, spotykanymi po latach, nie ma śmierci, tak jak gdyby nie było już ich na świecie, skoro fakt, iż nasza miłość już nie istnieje, przekształca te, którymi one były wtedy, albo nas, jakimi byliśmy wtedy, w umarłych? Może też nie byłaby pamiętała lub skłamała. Tak czy inaczej nie było już dla mnie interesujące dowiedzieć się o tym, bo moje serce zmieniło się jeszcze bardziej aniżeli twarz Gilberty. Twarz ta przestała mi się podobać w ogóle, a przede wszystkim nie byłem już nieszczęśliwy i nie zdołałbym pojąć, gdybym znów pomyślał o tym, że mogłem być aż tak nieszczęśliwy spotkawszy Gilbertę idącą drobnym kroczkiem obok młodego człowieka i powiedzieć sobie: „Nie chcę widzieć jej więcej." Ze stanu duszy, który tego odległego roku był dla mnie tylko przewlekłą torturą, nic nie przetrwało. Bo jest na tym świecie, gdzie wszystko się zużywa, gdzie wszystko czeźnie, coś, co rozsypuje się w gruzy, coś, co podlega zniszczeniu jeszcze kompletniejszemu, pozostawiając po sobie jeszcze mniej śladów niż Piękno: to Smutek.
Jeśli jednak nie dziwię się, że nie spytałem, z kim. szła w dół Pól Elizejskich, bo widziałem już zbyt wiele przykładów tej nieciekawości sprowadzonej przez Czas, dziwię się trochę, iż nie opowiedziałem Gilbercie, że zanim spotkałem ją tego dnia, sprzedałem starą chińską wazę, żeby kupić jej kwiatów. A przecież w czasach tak smutnych, które nastąpiły potem, jedyną moją pociechą, było pomyśleć, iż będę mógł bezpiecznie opowiedzieć jej o tych jakże tkliwych intencjach. W przeszło rok później, jeśli widziałem, że grozi mi zderzenie z czyimś autem, nie chciałem umrzeć z tej jedynie przyczyny, by móc opowiedzieć to Gilbercie. Pocieszałem się mówiąc sobie: „Nie spieszmy się, mam na to przed sobą całe życie." I z tej, racji pragnąłem nie stracić życia. A teraz wydawałoby mi się to niezbyt przyjemne do powiedzenia, niemal śmieszne i „wciągające".
— A zresztą — ciągnęła Gilberta — nawet tego dnia, kiedy spotkałam pana w bramie, pozostał pan zupełnie taki sam jak w Combray. Gdyby pan wiedział, jak mało się pan zmienił!
Znów ujrzałem Gilbertę w mojej wyobraźni. Mógłbym wyrysować czworokąt światła, jaki słońce tworzyło pod tarninami, łopatkę, którą dziewczynka trzymała w ręce, powłóczyste spojrzenie, którym przylgnęła do mnie. Sądziłem jedynie, z przyczyny ordynarnego gestu, jaki mu towarzyszył, że było to spojrzenie wzgardy, gdyż to, czego pragnąłem, wydawało mi się czymś, czego dziewczęta nie znały i robiły tylko w mojej wyobraźni, wśród moich godzin samotnego pożądania. W jeszcze mniejszym stopniu bym sądził, że tak łatwo, tak szybko, niemal na oczach mojego dziadka, jedna z nich miała czelność to wyrazić.
Nie spytałem, z kim przechadzała się aleją Pól Elizejskich tego wieczora, kiedy sprzedałem chińskie wazy. Stało mi się całkiem obojętne to, co było z rzeczywistości pod ówczesnym pozorem. A jednak, iluż nie przecierpiałem dni i nocy zastanawiając się, kto to był, ileż razy musiałem tłumić bicie serca bardziej może jeszcze, niż niegdyś po to, żeby nie iść po raz drugi na dobranoc do mamy w tymże Combray! Podobno starzeje się nasz system nerwowy i tym się właśnie tłumaczy słabnięcie pewnych nerwowych przypadłości. To jest prawdą nie tylko dla naszego stałego ja, które przedłuża się przez cały ciąg naszego życia, lecz jest prawdą dla wszelkich naszych ja następujących po sobie, co na ogół częściowo je tworzą.
Toteż trzeba mi było z tylu lat dystansu poddać retuszowi obraz tak dobrze zapamiętany i operacja ta uczyniła mnie dość szczęśliwym wykazując, że nieprzebyta przepaść, jaka według mnie istniała wtedy między mną a pewnym rodzajem złotowłosych dziewczątek, była przepaścią równie urojoną jak przepaść Pascala — operacja, którą uznałem za poetyczną, skoro trzeba było jej dokonać w głębiach długiej serii lat. Drgnąłem z pożądania i żalu na myśl o lochach w Roussainville. A jednak byłem szczęśliwy powiadając sobie, że to szczęście, ku któremu zmierzały wtedy wszystkie moje siły i którego nic już nie mogło mi przywrócić, istniało gdzie indziej niż w mojej myśli, w rzeczywistości tak blisko mnie, w owym Roussainville, o którym mówiłem tak często i które mogłem dojrzeć z gabinetu pachnącego irysami. I ja nic nie wiedziałem! Na ogół Gilberta streszczała wszystko, czego pragnąłem na moich spacerach tak dalece, iż nie mogłem zdecydować się na powrót w mniemaniu, że widzę, jak drzewa rozstępują się z lekka i ożywają. Dzięki niej za dzieciństwa byłbym niemal poznał smak tego, czego pragnąłem tak gorączkowo, gdybym tylko potrafił zrozumieć to i odszukać. Bardziej całkowicie, niżbym sądził, Gilberta była w tym okresie naprawdę od strony Méséglise.
A nawet owego dnia, kiedy spotkałem ją w bramie, chociaż nie była już panną d'Orgeville, tą, którą Robert miewał po domach publicznych (i co za pocieszna historia: to akurat jej przyszłego męża prosiłbym o wyjaśnienie!), nie pomyliłem się całkiem ani co do sensu jej spojrzenia, ani co do rodzaju kobiety, jaką była, a wyznawała mi teraz, że była.
— Wszystko to już nader odległe — rzekła — myślałam zawsze już tylko o Robercie od dnia naszych zaręczyn. I widzi pan, to nawet nie te dziecinne kaprysy wyrzucam sobie najbardziej...
Cały dzień w tej siedzibie nieco nazbyt wiejskiej, wyglądającej tylko na miejsce sjesty między dwoma spacerami albo podczas ulewy, w jednym z owych dworów, gdzie każdy salon przypomina zieloną altanę i gdzie na tapetach w jednym pokoju róże ogrodowe, a w drugim ptaki wśród gałęzi znów spotykają się z wami i dotrzymują wam towarzystwa, odcięte od świata — były to bowiem stare tapety, gdzie każda róża była dostatecznie odosobniona, aby się dało, gdyby była żywa, ją zerwać, a każdy dał się ptak wsadzić do klatki i oswoić, bez śladu owych wielkich dekoracyj pokojów dzisiejszych, gdzie na srebrzyste tło zbiegły się wszystkie jabłonie Normandii i zarysowują się w stylu japońskim, żeby halucynować godziny, które spędzacie w łóżku — cały dzień spędzałem w swoim pokoju, skąd widniała piękna zieleń parku i bzy u wejścia, zielone liście potężnych drzew nad wodą roziskrzone w słońcu i las Méséglise. Patrzałem na to wszystko na ogół z przyjemnością tylko dlatego, że mówiłem sobie: „To miło mieć tyle zieleni w oknie swojego pokoju", aż do chwili kiedy w tym przestronnym zieleniącym się obrazie odkryłem, namalowaną, przeciwnie, ciemnym błękitem, po prostu dlatego że była dalej, dzwonnicę kościoła w Combray. Nie wyobrażenie tej dzwonnicy, ale samą dzwonnicę, która, podsuwając mi tym sposobem pod oczy oddalenie tamtych miejsc i lat, weszła wśród świetlistej zielem, i to zgoła innym tonem, tak ciemnym, że zdawała się niemal tylko zarysowana, weszła, by wpisać się w czworokąt mojego okna. I w pewnych momentach, kiedy wychodziłem z pokoju, dostrzegałem na końcu korytarza, gdyż biegł on w przeciwnym kierunku, jak gdyby szkarłatną wstęgę, obicie saloniku, muślin zwykły, ale czerwony, gotową zapłonąć, gdyby padł na nią promień słońca.
Na tych przechadzkach Gilberta, opowiadała mi, jak Robert odwracał się od niej, lecz po to, aby iść do innych kobiet. I rzeczywiście nie mógł w życiu opędzić się od kobiet, co miało — jak bywa z pewnymi koleżeństwami męskimi dla mężczyzn lubiących kobiety — charakter bezużytecznego wybiegu i miejsca daremnie uzurpowanego, jakie w większości domów zajmują na nic nieprzydatne sprzęty.
Przyjeżdżał kilkakroć do Tansonville za mojego tam pobytu. Bardzo się różnił od Roberta, którego znałem dawniej. Życie nie przydało mu tuszy i rozleniwienia jak panu de Charlus, całkiem przeciwnie, lecz dokonując w nim zmiany odwrotnej nadało mu zbyt swobodny wygląd oficera kawalerii — aczkolwiek ożeniwszy się wystąpił z czynnej służby — i to w stopniu nigdy nie spotykanym dotąd u niego. W miarę jak tył pan de Charlus, Robert . (oczywiście był bez porównania młodszy, ale czułeś, że bardziej i pracowicie będzie zbliżał się do tego ideału z wiekiem), niby pewne kobiety poświęcające stanowczo swoją twarz figurze i które od pewnej chwili nie opuszczają już Marienbadu (myśląc, że skoro nie mogą zachować kilku młodości na raz, młodość talii będzie najbardziej zdatna reprezentować inne), stał się smuklejszy, bardziej rączy — odmienny wynik tej samej przywary. Chyżość ta miała skądinąd rozmaite racje psychologiczne: lęk, żeby go nie widziano, pragnienie, by nie zdradzić się z tym lękiem, gorączkowość, jaką, rodzi niezadowolenie z siebie i nuda. Miał zwyczaj bywać w pewnych nader podejrzanych lokalach, dokąd (wolał bowiem, żeby nie widziano ani jak tam wchodzi, ani jak stamtąd wychodzi) wpadał raptownie, aby użyczyć niechętnym spojrzeniom hipotetycznych przechodniów możliwie najmniejszej powierzchni, jak ruszamy do ataku. I w manierach pozostał mu ten zryw huraganu. Może też uschematyzowały one pozorną nieulękłość kogoś, kto chce pokazać, że się nie boi i nie chce zostawiać sobie chwili do namysłu. Stawiając już kropkę nad „i" należy wciągnąć do rachunku pragnienie wzrastające z wiekiem, aby uchodzić za młodego, a nawet niecierpliwość owych ludzi wiecznie znudzonych, wiecznie zblazowanych, jakimi są mężczyźni zbyt inteligentni, by prowadzić życie względnie próżniacze, jakie wiodą, a w którym nie realizują się ich zdolności. Zapewne, samo ich lenistwo da się wyrazić nonszalancją. Ale, zwłaszcza od momentu, kiedy ćwiczenia fizyczne zyskały sobie popularność, lenistwo przybrało formę, sportową, nawet poza godzinami przeznaczonymi na sporty, i wyraża się już nie tylko nonszalancją, lecz i gorączkowym ożywieniem, które mniema, że nie pozostawia nudzie ani miejsca, ani czasu.
[przyp. autora] Moja pamięć, pamięć samą w sobie mimowolna, zatraciła miłość Albertyny. Wydaje się jednak, że istnieje również jakaś mimowolna pamięć ciała, blada i jałowa kopia tamtej, żyjąca dłużej, jak niektóre zwierzęta czy rośliny pozbawione inteligencji żyją dłużej od człowieka. Nogi, ręce są pełne odrętwiałych wspomnień.
Jednego razu, kiedy rozstałem się z Gilbertą dość wcześnie, zbudziłem się nocą w pokoju w Tansonville i jeszcze na pół uśpiony zawołałem: „Albertyno!" Nie dlatego żebym pomyślał o niej, nic dlatego żeby mi się przyśniła albo żebym wziął ją za Gilbertę: to reminiscencja, wykluwszy się w mojej" ręce, kazała mi poszukać dzwonka — za plecami, jak w moim pokoju w Paryżu. I nie znajdując go zawołałem: „Albertyno! , w mniemaniu, że moja zmarła przyjaciółka leży koło mnie, jak to zdarzało się często wieczorem,
i że zasnęliśmy razem, licząc, przy zbudzeniu, na czas potrzebny Franciszce, nimby nadeszła, aby Albertyna mogła nie popełniając nieostrożności pociągnąć za sznur dzwonka, którego nie znajdowałem.
Stając się — przynajmniej podczas tej nieznośnej fazy — coraz bardziej oschłym, nie dawał już prawie nigdy przyjaciołom, na przykład mnie, żadnych dowodów cieplejszej serdeczności. Natomiast Gilbercie okazywał afektowaną czułostkowość posuniętą aż do farsy i to raziło. Nie dlatego by w rzeczywistości Gilberta była mu obojętna. Nie, Robert ją kochał. Lecz okłamywał ją stale; stale też odkrywano wrodzoną mu dwulicowość, jeśli nie sam grunt jego kłamstw; a wtedy myślał, że potrafi wydobyć się jednym tylko sposobem — wyolbrzymiając aż do śmieszności szczery smutek, jaki odczuwał zmartwiwszy Gilbertę. Zjawiał się w Tan-sonville i musiał, jak powiadał, odjechać nazajutrz rano, aby załatwić sprawę z pewnym panem z tych właśnie stron, który miał oczekiwać go w Paryżu, ów zaś pan, spotkany akurat pod wieczór nie opodal Combray, demaskował niechcący kłamstwo, o którym Robert zapomniał go uprzedzić — oznajmiając, że przybył tutaj na odpoczynek miesięczny i że przed tym terminem nie wróci do Paryża. Robert czerwienił się widząc melancholijny i domyślny uśmiech Gilberty, uwalniał się tą lub ową impertynencją od gafiarza, wyprzedzał żonę, posyłał jej bilet pełen rozpaczy, w którym powiadał, że okłamał ją dla zaoszczędzenia jej przykrości, gdyby bowiem widziała, iż odjeżdża z przyczyny, której wyjawić by jej nie mógł, przypuściłaby, że jej nie kocha (i to wszystko, choć pisane w charakterze kłamstwa, było na ogół prawdą). Następnie posyłał sługę z zapytaniem, czy może do niej wejść, i tu częściowo wskutek rzeczywistego zasmucenia, częściowo zdenerwowany tym życiem, częściowo przez symulację co dnia zuchwalszą łkał, zlewał się obficie zimną wodą, mówił o swojej bliskiej śmierci, a niekiedy walił się na podłogę, jak gdyby doznał zawrotu głowy. Gilberta nie wiedziała, w jakim stopniu mogłaby mu wierzyć, i w każdym poszczególnym wypadku miała go raczej za kłamcę, ale że w ogólności była kochana i niepokoiła się owym przeczuciem bliskiej śmierci, mniemała, iż Robert cierpi może na jakąś nie znaną jej chorobę, nie śmiała mu się sprzeciwiać i prosić, by zaniechał swoich wypraw. Tym zresztą mniej rozumiałem te wyprawy, że Morela przyjmowano niby kogoś należącego do rodziny, z Bergotte'em, gdziekolwiek bawiliby państwo de Saint-Loup: w Paryżu, w Tansonville.
Franciszka, będąc już nie raz jeden świadkiem tego wszystkiego, co pan de Charlus robił dla Jupiena, i tego wszystkiego, co Robert de Saint-Loup robił dla Morela, nie wyciągnęła wniosku, iżby to była cecha pojawiająca się w niektórych pokoleniach u Guermantów, ale raczej — przecież Legrandin wspomagał bardzo Teodora — uwierzyła w końcu, ona, osoba tak moralna i tak pełna przesądów, że był to obyczaj, który powszechność uczyniła szacownym. Powtarzała stale o młodzieńcu, czy byłby to Morel, czy też Teodor:
— Znalazł jednego pana, co zajął się nim raz na zawsze i bardzo dobrze mu pomógł.
A że w podobnym przypadku protektorzy są zawsze tymi, którzy kochają, przebaczają i cierpią, Franciszka, rozsądzając ich i małoletnich, których sprowadzali na złą drogę, nie wahała się. przypisywać pięknej roli pierwszym i dopatrywać się u nich „serca". Potępiała, nie wahając się; Teodora, który spłatał wiele psot Legrandinowi, aczkolwiek, jak się zdawało, nie żywiła żadnych wątpliwości co do natury ich związku, dodawała bowiem:
— A wtedy ten mały zrozumiał, że od niego też się coś należy, bo powiedział: „Niech mnie pan weźmie ze sobą, będę pana bardzo kochał i będę pana wciąż pieścił", i daję słowo, ten pan ma tyle serca, że na pewno Teodor jest pewien, że znalazł sobie może więcej, niż zasłużył, bo to szalona pałka, ale ten pan jest taki dobry, że nieraz mówiłam do Janki (narzeczonej Teodora): „Moje dziecko, jakbyś tylko znalazła się w kłopocie, idź do tego pana. Sam prześpi się prędzej na podłodze, a tobie odda swoje łóżko. Za bardzo pokochał tego małego (Teodora), żeby wyrzucić go na ulicę. Z pewnością nigdy go nie opuści." [Przez grzeczność zapytałem jego siostrę o nazwisko Teodora, który mieszkał obecnie na południu. „Ależ to on pisał do mnie z racji mojego artykułu w «Figaro»!" — zawołałem dowiadując się, że nazywa się Sanilon.]
Podobnie, ceniąc wyżej Roberta de Saint-Loup niż Morela, sądziła, że mimo tego wszystkiego, co mały (Morel) zmalował, margrabia nigdy nie porzuci go w biedzie, bo to człowiek zbyt dobrego serca, chyba że sam by natrafił na jakieś wielkie przeciwności.
Nalegał, żebym pozostał dłużej w Tansonville, a nawet raz wyrwało mu się, chociaż jak najwidoczniej nie starał się już być dla mnie miłym, że mój przyjazd sprawił jego żonie taką przyjemność, iż, jak mówiła, nie posiadała się z radości cały wieczór, a tego wieczoru gnębił ją taki smutek, że przybywając znienacka wybawiłem ją cudem z rozpaczy, „a może z czegoś jeszcze gorszego", dodał. Prosił, bym spróbował przekonać Gilbertę, że ją kocha, mówiąc mi, że kobietę, którą też kocha, kocha mniej i że niebawem z nią zerwie.
— A jednak — powiadał, tak się pusząc i z taką potrzebą konfidencji, że wydawało mi się chwilami, iż imię Charliego zaraz „wyskoczy" wbrew Robertowi, niby numer na loterii — miałem czym się pysznić. Ta kobieta, która dała mi tyle dowodów czułości, a którą poświęcę dla Gilberty, nigdy przedtem nie zwróciła uwagi na żadnego mężczyznę i myślała nawet, że nigdy nie potrafi się zakochać. Jestem pierwszy. Wiedząc, jak odpycha każdego, nie mogłem ochłonąć ze zdumienia otrzymawszy od niej uroczy list, w którym powiadała mi, że szczęście dla niej może istnieć tylko ze mną. Oczywiście miałbym czym się upoić, gdyby myśl o biednej, zapłakanej Gilbercie nie była mi nie do zniesienia. Nie uważasz, że ma ona w sobie coś z Racheli? — powiadał.
Owszem, istotnie, uderzyło mnie nieokreślone podobieństwo, którego można było, ściśle biorąc, doszukać się teraz między nimi. Może wynikało ono z rzeczywistego pokrewieństwa pewnych rysów (decydowało tu na przykład pochodzenie semickie, tak mało jednak zaznaczające się u Gilberty), z którego racji Robert, kiedy jego rodzina zapragnęła, by się ożenił, uczuł, pod warunkiem równości obu fortun, większy pociąg do Gilberty. Wynikało ono również i z tego, że Gilberta odkrywszy przypadkiem fotografie Racheli, której nazwiska nie znała nawet, starała się dla przypodobania Robertowi naśladować te lub owe zwyczaje drogie aktorce, nosiła więc zawsze czerwone kokardy we włosach, czarną aksamitną szarfę na ręce i farbowała sobie włosy, by wydawać się brunetką. Następnie, czując, jak mizernieje od strapień, usiłowała na to zaradzić. Czasami przekraczała tu miarę. Jednego dnia, kiedy Robert miał wpaść na dwadzieścia cztery godziny do Tanson-ville, osłupiałem widząc, jak siada do stołu tak osobliwie różna nie tylko od tej, którą była niegdyś, lecz nawet inna niż teraz na codzień, i trwałem w osłupieniu, jak gdybym miał przed sobą aktorkę, rodzaj Teodory. Czułem, że mimo woli wpatruję się w nią zbyt bacznie, z ciekawości, by się dowiedzieć, co się w niej zmieniło. Ciekawość tę wkrótce zresztą zaspokoiłem, kiedy wytarła nos, mimo wszelkich środków ostrożności, jakie zastosowała przy tyra. Z mnóstwa kolorów, które pozostały na chustce, tworząc bogatą paletę, przekonałem się, że jest kompletnie umalowana. Stąd właśnie pochodziła krwista czerwień warg, do których usiłowała przykleić uśmiech w mniemaniu, że jej z nim do twarzy, a tymczasem zbliżająca się godzina pociągu sprawiała, iż Gilberta nie wiedząc, czy jej mąż przyjedzie naprawdę, czy też nadeśle jedną z owych depesz, których wzór ustalił dowcipnie pan de Guermantes: „Przyjazd niemożliwy, następuje kłamstwo", bladła pod fioletowym potem szminki, a oczy jej stawały się podkrążone.
— Bo widzisz — powiadał mi tonem z rozmysłu czułym, który kontrastował tak bardzo z jego dawną spontaniczną czułością, powiadał głosem alkoholika i z modulacjami aktora — wszystko bym oddał, żeby Gilberta była szczęśliwa. Tyle zrobiła dla mnie. Nie możesz nawet wiedzieć.
Ale najprzykrzejsza w tym wszystkim była jeszcze miłość własna, bo schlebiało mu, że Gilberta go kocha, i nie ośmielając się powiedzieć, iż on, Saint-Loup, kocha Charliego, podawał jednak o miłości, jaką skrzypek rzekomo doń pałał, szczegóły, które przesadzał z całkowitą świadomością, jeśli w ogóle nie wysysał ich z palca, Charlie bowiem domagał się co dzień od niego więcej pieniędzy. I tak powierzając mi Gilbertę odjeżdżał do Paryża. Miałem zresztą okazję (uprzedzam tu nieco wypadki, skoro jestem jeszcze w Tansonville) przypatrzyć mu się tam pewnego razu w salonach, i to z daleka, gdzie jego słowa, mimo wszystko żywe i urocze, pozwoliły mi odnaleźć przeszłość; uderzyło mnie, jak się zmieniał. Robił się coraz podobniejszy do matki; styl wyniosłej smukłości, który odziedziczył po niej, styl doskonały, wpadł u niego, dzięki jak najstaranniejszej edukacji, w przesadę, zastygał; przenikliwość spojrzenia, właściwa Guermantom, nadawała mu wygląd kogoś, kto przepatruje wszystkie miejsca, którędykolwiek by przechodził, ale przepatruje w sposób niby nieświadomy, jakby z przyzwyczajenia i przez nawyk właściwy zwierzętom. A nawet, jeśli tkwił nieruchomo, koloryt bardziej dlań. własny niż dla wszystkich Guermantów, będący tylko nasłonecznieniem złotego dnia, co stężał, okrywał go jak gdyby upierzeniem tak dziwacznym, czyniąc zeń egzemplarz tak rzadki, tak cenny, że rad byś go posiąść dla zbiorów ornitologicznych; a kiedy jeszcze owo światło zamienione w ptaka zaczynało się poruszać, działać, kiedy na przykład widziałem Roberta de Saint-Loup zjawiającego się na wieczornej recepcji, gdzie byłem i ja, wznosił ruchem jakże jedwabistym głowę, nad którą dumnie powiewała złota egreta nieco wypierzonych włosów, kręcił szyją o ileż dumniej, zalotniej i zwinniej aniżeli gatunek ludzki, tak iż pośród ciekawości i podziwu na poły światowych, a na poły zoologicznych, jakie w nas budził, zastanawialiśmy się, czy jesteśmy na Faubourg Saint-Germain, czy. też w Jardin des Plantes, i czy spoglądamy, jak przechodzi przez salon, czy spaceruje po swojej klatce wielki pan czy ptak. Wystarczy trochę wyobraźni, aby do tej interpretacji pasował nie gorzej świergot niż upierzenie. Zaczynał wypowiadać zdania, jak mniemał, godne czasów Ludwika XIV i tym sposobem naśladował maniery Guermantów. Ale coś całkiem nieważkiego i nieokreślonego sprawiało że stawały się one manierami pana de Charlus.
— Zostawię cię na moment — rzekł mi owego wieczoru, kiedy pani de Marsantes znajdowała się trochę dalej. — Zabawię troszeczkę moją matkę.
Co zaś do tej miłości, o której mówił mi wciąż, nie była to jedynie miłość do Charliego, choć ona tylko dlań się liczyła. Jakikolwiek byłby gatunek amorów mężczyzny, mylimy się zawsze, jeśli idzie o . ilość osób, z którymi jest związany, komentujemy bowiem fałszywie przyjaźń jako związki miłosne, a to stanowi błąd w dodawaniu, prócz tego zaś sądzimy, że jeden związek dowiedziony wyklucza drugi, a to znów inny rodzaj błędu. Dwie osoby mogą powiedzieć: „Znam kochankę pana X...", wymieniając dwa różne nazwiska i żadna z nich się nie pomyli. Kobieta, którą kochamy, rzadko potrafi nastarczyć wszystkim naszym potrzebom, i zdradzamy ją z kobietą, której nie kochamy. Jeśli zaś idzie o gatunek amorów, który Saint-Loup odziedziczył po panu de Charlus, mąż do nich skłonny uszczęśliwia zazwyczaj żonę. Ogólna to reguła, niemniej Guermantowie znaleźli sposób, aby zrobić w niej wyłom, ci z nich bowiem, którzy mieli wspomniane upodobania, chcieli, przeciwnie, wmówić światu, że mają upodobanie w kobietach. Afiszowali się więc to z jedną, to z drugą, przywodząc swoje żony do rozpaczy. Courvoisierowie za to postępowali mądrzej. Młody wicehrabia de Courvoisier poczytywał, że jego jednego na ziemi, i to od początku świata, kusi ktoś płci tej samej. W mniemaniu, że skłonność tę zsyła mu diabeł, walczył z nią, poślubił zachwycającą kobietę i napłodził jej dzieci. Po czym jeden z kuzynów pouczywszy go, że to skłonność dość rozpowszechniona, posunął się w swojej dobroci tak dalece, iż zaprowadził go do pewnego domu, gdzie nasz wicehrabia mógł się ukontentować. Pan de Gourvoisier nie ochłódł przez to w zapałach do żony, zdwoił gorliwość rozrodczą i wymieniano ich oboje jako najlepsze stadło w Paryżu. Nie mówiono tak bynajmniej o małżonkach de Saint-Loup, gdyż Robert, miast zadowalać się inwersją, wzbudzał w żonie śmiertelną zazdrość utrzymując, bez żadnej dla siebie przyjemności, rozmaite metresy.
Możliwe, że Morel czarny jak smoła był Robertowi konieczny, niby cień promieniowi słońca. Nietrudno przecież wyobrazić sobie w tym rodzie tak starym wielkiego złocistowłosego pana, inteligentnego, wyposażonego we wszelkie uroki, który na samym dnie tai gust sekretny, nikomu nie znany, do Murzynów.
Saint-Loup nigdy skądinąd nie dopuszczał, by w rozmowie zatrącono o ten gatunek amorów jemu właściwych. Jeślim tylko napomknął o nich:
— Ach! Nic o tym nie wiem — odpowiadał z obojętnością tak głęboką, że aż wypadał mu monokl — nie mam zielonego pojęcia o tych sprawach. Skoro, mój drogi, życzysz sobie informacyj w tym względzie, zwróć się, radzę, do kogo innego. Bo ja jestem żołnierzem, i już. W tymże stopniu, co nic nie obchodzą mnie te sprawy, pasjonuję się wojną bałkańską. Interesowała cię dawniej etymologia bitew. Mówiłem ci wtedy, że zobaczymy jeszcze, choćby w warunkach jak najbardziej odmiennych, bitwy typowe, na przykład wielką próbę oskrzydlenia: bitwa pod Ulm. I tak, choć te wojny bałkańskie są nader specyficzne, Lűleburgaz to znów Ulm, oskrzydlenie. Oto tematy, które możesz ze mną poruszać. Ale na sprawach, do których robisz aluzję, znam się tyle co na sanskrycie.
Do tych tematów, którymi Robert tak gardził, Gilberta, przeciwnie, kiedy odjechał, przystępowała chętnie w pogawędkach ze mną. Rzecz jasna, nie chodziło jej tu o męża, nie wiedziała bowiem lub udawała, że o niczym nie wie. Ale rozwodziła się chętnie nad nimi, o ile dotyczyły innych, bądź upatrując tu rodzaj pośredniego dlań usprawiedliwienia, bądź dlatego że Saint-Loup, rozdzielony wobec tych tematów, jak i jego wuj, między surowym milczeniem a potrzebą wynurzeń i obmowy, poinformował ją o niejednym. A nade wszystko nie szczędziła pana de Charlus; zapewne Robert, nie wspominając Gilbercie o Charlim, nie mógł powstrzymać się, by nie. powtórzyć jej w tej lub innej formie tego, o czym uwiadomił go skrzypek: i prześladował nienawiścią swojego dawnego dobroczyńcę. Rozmowy te, żywo ciekawiące Gilbertę, pozwoliły mi zapytać, czy, w stosunku do dziewcząt, Albertyna, której imię usłyszałem niegdyś po raz pierwszy z jej ust, miała analogiczne upodobania, kiedy przyjaźniły się na kursach.
Gilberta nie mogła mnie w tym wypadku poinformować o niczym. A zresztą ta wiadomość już od dawna przestała mnie interesować. Lecz wywiadywałem się nadal machinalnie, niby starzec, co straciwszy pamięć wypytuje od czasu do czasu kogoś o wieści o swoim utraconym synu.
Ciekawe, lecz nad tym rozwodzić się nie mogę, jak dalece w tamtym mniej więcej okresie każdy, kogo Albertyna kochała, każdy, kto mógłby nakazać jej to, czego by chciał — prosił, błagał, ośmielę się powiedzieć, żebrał, w braku mojej przyjaźni, o jakieś ze mną stosunki. Nie zaszłaby już potrzeba proponować pieniądze pani Bontemps, żeby odesłała mi Albertynę. Ów powrót życia odbywający się, kiedy nie przydawał się już na nic, zasmucał mnie głęboko nie z powodu Albertyny, którą, gdyby mi ją przysłano nie z Turenii, ale z tamtego świata, powitałbym bez radości, ale z powodu młodej kobiety, którą kochałem i której wciąż nie udawało mi się ujrzeć. Powiadałem sobie, że gdyby konała albo gdybym przestał ją kochać, ci wszyscy, którzy mogliby mnie zbliżyć do niej, padaliby mi do kolan. A tymczasem daremnie próbowałem oddziaływać na nich, nie będąc uleczony przez doświadczenie, które powinno było mnie nauczyć — jeśli w ogóle kiedyś kogoś nauczyło — że kochać to zły los, jaki spotyka się w bajkach, przeciw któremu nic nie zaradzisz, póki czar nie pryśnie.
— Książka, którą mam tu, mówi akurat o tych sprawach — rzekła mi. — To stary Balzak, w którym grzebię, żeby znaleźć się na wysokim poziomie moich wujów, Dziewczyna o złotych oczach. Ależ to absurdalne, nieprawdopodobne, piękny koszmar. A zresztą kobieta może być tak strzeżona przez inną kobietę, nigdy przez mężczyznę.
— Myli się pani, znałem kobietę, którą zakochanemu w niej mężczyźnie udało się naprawdę uwięzić; nie mogła nigdy widywać się z nikim, a wychodzić wolno jej było tylko pod opieką oddanych sług.
— No cóż, musiało to pana przejmować grozą, bo pan taki dobry. Mówiliśmy akurat z Robertem, że powinien pan się ożenić. Żona wyleczyłaby pana, a pan by ją uszczęśliwił.
— Nie, mam przecież okropny charakter.
— Cóż pan znowu!...
— Zapewniam panią. Byłem zresztą zaręczony, ale nie mogłem...
Wracałem do pokoju smucąc się na myśl, iż ani razu. nie odwiedziłem kościoła w Combray, który zdawał się oczekiwać mnie pośród zieleni, w oknie całkiem zliliowiałym. Powiadałem sobie: „Trudno, pójdę tam na przyszły rok, jeśli dożyję", nie widząc innej przeszkody niż moja. śmierć i nie wyobrażając sobie śmierci kościoła, który, zdawało mi się, tak miał długo przetrwać po mojej śmierci, jak trwał długo przed moim urodzeniem.
A jednak pewnego dnia mówiąc z Gilbertą o Albertynie spytałem, czy Albertyna kochała kobiety.
— Ależ skąd!
— A mówiła pani kiedyś, że była osobą w złym stylu..
— Ja powiedziałabym coś takiego? Z pewnością się pan myli. Gdybym nawet tak powiedziała, ale nie, poplątało się panu, przeciwnie, mówiłam o miłostkach z młodymi ludźmi. W tym wieku zresztą nie posuwała się chyba zbyt daleko.
Gzy Gilberta mówiła tak, by zataić przede mną, że sama, z tego, co mówiła mi Albertyna, kochała kobiety i robiła Albertynie pewne propozycje? Albo też (gdyż inni są nieraz lepiej poinformowani o naszym życiu, niż byśmy sądzili), czy wiedząc, że kochałem Albertynę, żebyłem o nią zazdrosny (inni mogą znać o nas więcej prawdy, niżbyśmy przypuszczali, lecz mogą również, rozpościerając ją nazbyt daleko, tkwić w błędzie z racji przesadnych domniemań, kiedy spodziewamy się, że tkwią w błędzie z braku wszelkiego domniemania), wyobrażała sobie, iż kocham ją i jestem zazdrosny o nią nadal, i zawiązywała mi oczy, przez dobroć, ową opaską, którą mamy zawsze w pogotowiu dla zazdrośników? Tak czy inaczej, słowa Gilberty od owego niegdysiejszego „złego stylu" aż do dzisiejszego świadectwa wystawionego zacnemu życiu i dobrym obyczajom podążały w kierunku odwrotnym niźli zapewnienia Albertyny, która w końcu przyznała mi się niemal do swoich półstosunków z Gilbertą. Albertyna zdziwiła mnie tym, jak zdziwiło mnie to, co mówiła mi Anna, gdyż skoro" idzie o tę całą „bandę", jeśli uwierzyłem najpierw, zanim ją poznałem, w jej perwersję, zdałem sobie sprawę ze swoich fałszywych domniemań, jak to się zdarza tak często, kiedy poznaje się dziewczynę uczciwą i niemal nieświadomą realiów miłości w środowisku, które uważaliśmy niesłusznie za jak najbardziej zdeprawowane. Po czym odtworzyłem drogę w kierunku przeciwnym, uznając moje początkowe domniemanie znów za prawdziwe. Lecz może Albertyna chciała mi to powiedzieć, by wydawać się osobą bardziej doświadczoną, niż była naprawdę, i żeby olśnić mnie w Paryżu czarem swojej perwersji, jak po raz pierwszy w Balbec czarem swojej cnoty; i całkiem po prostu, aby nie wyglądać, kiedy jej mówiłem o kobietach kochających kobiety, na kogoś, kto nie wie, co to znaczy, jak w pogawędce ktoś robi przemądrzałą minę, kiedy się mówi o Fourierze lub o Tobolsku, choć nie wie, co to takiego. Może żyła blisko z przyjaciółką, panny Vinteuil i Anną, ale oddzielona nieprzepuszczalną zasłoną od nich, co myślały, że nie jest „z tych", a poinformowała się dopiero później— niby kobieta, która wychodząc za pisarza usiłuje się kształcić — aby mi się przypodobać i móc odpowiadać na moje pytania, aż do dnia, w którym pojęła, że źródłem ich jest zazdrość, i w którym dała kontraparę. Chyba że Gilberta mnie okłamała. Przyszło mi nawet na myśl, iż to dowiedziawszy się od niej w trakcie flirtu, który może prowadził z nią w interesującym go sensie, że kobiety .nie były jej niemiłe, Robert poślubił ją, licząc na rozkosze, których widocznie nie zdołał potem znaleźć u siebie w domu, skoro czerpał je gdzie indziej. Żadna z tych hipotez nie była absurdalna, u kobiet bowiem takich jak córka Odety lub dziewczęta z „bandy" istnieje tyle różnorodności, taka kumulacja gustów luzujących się wzajem, jeśli, nawet nie występują one jednocześnie, iż przejście od związku z kobietą do wielkiego uczucia dla mężczyzny stanowi tu rzecz łatwą, toteż określić gust istotny, dominujący pozostaje nadal problemem trudnym.
Nie chciałem pożyczyć od Gilberty jej Dziewczyny o złotych oczach, skoro ją czytała. Lecz ostatniego wieczoru, jaki spędziłem u niej, pożyczyła mi na czytanie do poduszki książkę, co wywarła na mnie wrażenie dość żywe i pomieszane, które zresztą nie miało przetrwać. Był to tom nie wydanego dziennika Goncourtów.
I kiedy, zanim zgasiłem świecę, przeczytałem fragment poniżej tu przepisany moją ręką, mój brak uzdolnień literackich, wyczuty niegdyś od strony Guermantes i potwierdzony w dniach tego pobytu, w którym wieczór ów był ostatni — wieczór w przeddzień wyjazdu, kiedy, skoro przestaje działać nacisk przyzwyczajeń, z którymi nie-
[przyp. autora] Aby skłonić mnie do ożenku (sama zeń zrezygnowała z racji mojego niezdecydowanego i uprzykrzonego charakteru): rzeczywiście, pod tym kształtem nazbyt uproszczonym osądzałem moją przygodę z Albertyna — teraz, kiedy widziałem ową przygodę już tylko od zewnątrz. bawem zerwiemy, próbujemy siebie osądzić —- wydał mi się czymś mniej godnym pożałowania, jak gdyby literatura nie zdradzała głębokiej prawdy; i jednocześnie zasmuciłem się jakby, że literatura nie jest tym, czym mniemałem. Z drugiej strony, czymś mniej godnym pożałowania wydawał mi się chwiejny stan zdrowia, który miał mnie zamknąć w lecznicy, skoro piękne rzeczy, o których mówią książki, nie są piękniejsze od tego, co widziałem. Ale pod wpływem dziwacznej sprzeczności zapragnąłem ujrzeć je teraz, kiedy ta książka o nich mówiła. Oto kartki, które czytałem, dopóki zmęczenie nie zamknęło mi oczu:
„Wpada tu onegdaj, żeby zabrać mnie do siebie na obiad, Verdurin, dawny krytyk z «Przeglądu», autor owej książki o Whistlerze, gdzie doprawdy fakturę, kolorowość artystyczną oryginalnego Amerykanina Verdurin, miłośnik wszelkich wyrafinowań, wszelkich ładnostek rzeczy namalowanej, oddaje często z wielką subtelnością. I kiedy się ubieram, żeby podążyć za nim, zaczyna raczyć mnie długą opowieścią, gdzie chwilami przebija jak gdyby zalękniony bełkot spowiedzi, której tematem jest rezygnacja z pisania zaraz po ślubie z «Magdaleną» Fromentina, rezygnacja: wynikła rzekomo z wciągnięcia się w morfinę, a która, jak powiada Verdurin, dała podobno ten efekt, iż większość bywalców salonu jego żony nie ma nawet pojęcia, że mąż kiedykolwiek pisywał, i wymieniają mu Karola Blanc, Saint-Victora, Sainte-Beuve'a, Burty'ego jako jednostki ich zdaniem całkowicie nad nim górujące.
— Niech pan posłucha, panie Edmundzie, wie pan doskonale, i Gautier też to wiedział, że moje Salony to rzecz różna niż ci nędzni Mistrzowie czasów dawnych, uchodzący w rodzinie mojej żony za arcydzieło.
Po czym, o zmierzchu, kiedy nie opodal wież Trocadero zapala się jak gdyby ostatni błysk, czyniąc z nich wieże absolutnie podobne do wież posmarowanych galaretką porzeczkową, jak u starodawnych cukierników, rozmowa toczy się dalej w powozie, którym mamy zajechać na bulwar Conti do pałacu Verdurinów, będącego, jak utrzymuje właściciel, dawnym Pałacem Ambasadorów Wenecji, a gdzie rzekomo jest palarnia, o której Verdurin opowiada mi jako o sali przeniesionej bez jakichkolwiek zmian, niby w Baśniach tysiąca i jednej nocy, z jakiegoś słynnego palazzo, nazwy nie zapamiętałem, palazzo z ocembrowaniem studni wyobrażającym koronację Najświętszej Panny, które, jak utrzymuje Verdurin, jest absolutnie najpiękniejszym dziełem Sansovina i ma posłużyć ich gościom do strząsania popiołu z cygar. I daję słowo, kiedyśmy przybyli, w modrej i rozproszonej poświacie księżyca naprawdę podobnej światłom, jakimi malarstwo klasyczne spowija Wenecję i w której niewyraźna sylwetka kopuły Instytutu nasuwa na myśl la Salute z obrazów Guardiego, miałem lekkie złudzenie, że stoję nad Canal Grande. Iluzję tę podtrzymywała konstrukcja pałacu, gdzie z pierwszego piętra nie widać bulwaru, a także wizjonerskie słowa gospodarza zapewniającego, że nazwa ulicy du Bac — niech mnie diabli, jeślim kiedy pomyślał o tym — pochodzi jakoby od promu, którym niegdysiejsze mniszki, Miramionki, udawały się na nabożeństwa do Notre-Dame. Cała dzielnica, gdzie wałęsało się moje dzieciństwo, kiedy mieszkała tu moja ciotka de Courmont, a którą zaczynam znów kochać odnajdując stykający się niemal z pałacem Verdurinów szyld «Małej Dunkierki», jednego z rzadkich sklepów, co przeżyły gdzie indziej niż na winietowanych węglem lub. rozwodnioną farbą obrazkach Gabriela de Saint-Aubin, sklepów, gdzie ciekawy wiek XVIII składał momenty swojego lenistwa, by handlować ładnostkami francuskimi, zagranicznymi i «wszystkim, co sztuki piękne produkują najnowszego», jak opiewa rachunek owej «Małej Dunkierki», którego odbitkę korektorską posiadamy tylko my dwaj, jak sądzę, Verdurin i ja, jedno z owych ulotnych arcydzieł papieru zdobnego, na jakim monarchia Ludwika XV wystawiała rachunki, z nagłówkiem przedstawiającym morze rozfalowane, obarczone statkami, morze o falach jak z ilustracji oglądanych w Ostrydze i pieniaczach, w Édition des Fer-miers Généraux.
Pani domu (zaraz posadzi mnie obok siebie) informuje mnie miło, że ukwieciła stół tylko chryzantemami japońskimi, ale za to wstawionymi do wazonów zaliczających się jakoby do najrzadszych arcydzieł — jeden z nich szczególnie, brąz, na którym rozsiane płatki z czerwonawej miedzi mają dawać złudzenie żywych płatków opadłych z kwiatu. Jest tu doktor Cottard z żoną, polski rzeźbiarz Virado-bestski, kolekcjoner Swann, pewna wielka dama rosyjska — księżna z nazwiskiem zakończonym na „ow", które umknęło mi z pamięci, a Cottard szepcze mi na ucho, że to ona podobno strzeliła z bliska do arcyksięcia Rudolfa i że według niej mam jakoby w Galicji i w całej północnej Polsce sytuację absolutnie wyjątkową, jest pewna panna, która nigdy nie zgadza się obiecać nikomu swojej ręki, póki się nie dowie, czy jej narzeczony jest wielbicielem Faustyny.
— Nie możecie tego zrozumieć wy, ludzie Zachodu — rzuca w charakterze konkluzji księżna, która, daję słowo, wygląda mi na inteligencję, bez zastrzeżeń, wyjątkową — tej penetracji pisarza w głąb jaźni kobiecej.
Mężczyzna o wygolonym podbródku i wargach, o faworytach kamerdynerskich, puszczający łaskawym tonem w obieg facecje godne nauczyciela sekundy, który zadaje się z prymusami ze swojej Masy w święto Karola Wielkiego, to ma być Brichot — profesor uniwersytetu. Kiedy z ust Verdurina pada moje nazwisko, ani słowa świadczącego, żeby znał nasze książki, a mnie diabli biorą ze zniechęcenia, jakie budzi we mnie ten spisek, który organizuje przeciw nam Sorbona, wnosząc do miłego mieszkania, gdzie mnie fetują, przekorę, wrogość i coś z umyślnego przemilczania.
Przechodzimy do stołu, zaczyna się nadzwyczajna defilada talerzy, każdy z nich to ni mniej, ni więcej tylko majstersztyk porcelanowej sztuki, która przy delikatnym posiłku pieści uważne ucho amatora, przysłuchującego się jak najżyczliwiej, swoją artystyczną pogawędką: talerze Yung-Czingów po brzegach pomarańczowe, ku środkowi niebieskawe, otoczone wypukłymi liśćmi wodnych irysów, przecięte, naprawdę dekoracyjnie, jutrzenką lotu zimorodków i żurawi, jutrzenką mającą aż do złudzenia owe tony poranne, na jakie spozieram co dzień, budząc się, z bulwaru Montmorency; talerze saskie, bardziej wymuskane w gracji swojego wykonania, z anemią, z sennością róż przechodzących w fiolet, w mętną czerwień postrzępionego tulipana, w rokoko goździków czy niezapominajek; talerze sewrskie okratowane subtelną giloszą białych wyżłobień, przysmużone złotem albo związane w swojej kremowej i jednostajnej konsystencji wykwintnym reliefem złotej wstążki; na koniec garnitur sreber oplecionych lekko owymi mirtami Luciennes'a, sreber, do których przyznałaby się sama Dubarry. I co również może stanowi rzecz rzadką, to jakość naprawdę wyjątkowa podanych na tej zastawie potraw, jadło z kunsztem przyrządzane na wolnym ogniu, cała uczta, jakiej, trzeba rzec to bardzo głośno, paryżanin nie wyprawia wydając nawet najparadniejszy obiad, a która przypomina mi dzieła najwybitniejszych kucharek z Jean d'Heursa; Nawet pasztet nie ma nic wspólnego z mdłą breją, jaką podają zazwyczaj pod tym mianem; i nie znam wielu miejsc, gdzie pospolitą sałatę z kartofli zrobiono by z kartofli mających zwartość japońskich guzików z kości słoniowej, połysk owych łyżeczek z kości słoniowej, którymi posługują się Chinki lejąc wodę na świeżo złowione ryby. W szkle weneckim, które mam przed sobą, iskrzy się bogata biżuteria win czerwonych dzięki niezwykłemu léoville kupionemu na licytacji u pana Montalivet, i uciecha to dla wyobraźni, a także dla oka i dla, jak mawiano dawniej, gęby, kiedy wnoszą flądrę nie mającą w sobie nic z fląder niezbyt świeżych, jakie podaje się na najwytworniejszych stołach, a którym wskutek opóźnienia wywołanego podróżą modelują się już ości na grzbiecie; flądra podana nie w ciastowatym Majstrze, jakie pod nazwą białego sosu przyrządza tylu kucharzy w najlepszych zresztą, domach, ale w prawdziwym białym sosie, zrobionym z masła po pięć franków za funt; spojrzeć tylko, jak wnoszą tę flądrę na cudownym półmisku Czing-Hon, przeciętym purpurowymi pręgami zachodu słońca nad morzem, gdzie przeciąga rozigrana błazeńsko flotylla czeredy langust upstrzonych gruzełkami nad wszelki podziw plastycznymi, jak gdybyś wymodelował je na żywej skorupie, półmisek, na którego krawędzi mały Chińczyk wyciąga wędką rybę, cud macicy perłowej, dzięki lazurującym srebrzystościom brzucha.
Kiedy powiadam Verdurinowi, jak delikatnych uciech dostarcza mu chyba to wyrafinowane jadło na półmiskach i talerzach stanowiących kolekcję, jakiej dziś żaden z władców nie posiada w swoich serwantkach: «A więc nie zna go pan wcale» — rzuca mi z melancholią pani domu. I przedstawia mi swojego męża jako maniaka-oryginała obojętnego na wszystkie te ładnostki, «maniaka — powtarza — tak, absolutnie maniaka, który wolałby raczej flaszkę jabłecznika wypitą w chamowatym chłodzie zagrody normandzkiej». I urocza kobieta, która w każdym słowie przejawia szczere umiłowanie wiejskiej barwności, mówi nam, nie posiadając się z entuzjazmu, o tej Normandii, gdzie mieszkali, Normandii będącej ponoć olbrzymim parkiem angielskim, z wonią wysokopiennych bujnych drzew jak u Lawrence'a, z aksamitem kryptomerii po brzegach naturalnych trawników uporcelanionej różowymi hortensjami, z draperią szafranowych róż opadającą na drzwi chłopskie, gdzie inkrustacje dwóch splecionych wzajem jabłoni naśladując szyld, w całości dzieło sztuki stosowanej, nasuwa na myśl samą lekkością opadającej linii ukwiecone gałęzie z brązowych kandelabrów Gouthière'a — Normandii, jakiej rzekomo absolutnie nie podejrzewają paryżanie spędzający tu wakacje, Normandii chronionej barierami poszczególnych obejść, barierami, których Verdurino-. wie, przyznają mi się do tego, nie omieszkali podnieść co do jednej. Pod wieczór, w sennym wygasaniu wszelkich barw, kiedy ponoć źródłem światła jest już tylko morze niemal zsiadłe, niebieszczące się jak serwatka («Ależ nie, nie ma ono w sobie nic ze znanego panu morza — zapewnia mnie gorąco sąsiadka w odpowiedzi na moje słowa, że Flaubert zabierał mnie z bratem do Trouville — absolutnie nic, trzeba, żeby pan pojechał tam ze mną, inaczej nic pan nie zobaczy»), wracali poprzez lasy rododendronów rozkwitłych różowym tiulem swojego kwiecia, oszołomieni, dosłownie, wonią sardyniarni przyprawiającą Verdurina o szkaradne ataki astmy, «tak — podkreśla — właśnie. o najprawdziwsze ataki astmy».
Powracali tam następnego lata, lokując istną kolonię artystów w prześlicznej średniowiecznej siedzibie, jaką dawał im stary klasztor, wynajmowany za bezcen. I doprawdy, słuchając opowiadań tej kobiety, która, choć obracała się już w tylu środowiskach niewątpliwie dystyngowanych, zachowała w mowie nieco jędrności wyrażeń kobiety z ludu, wyrażeń ukazujących nam świat w takich barwach, w jakich widzi je nasza wyobraźnia, czułem, jak do ust napływa mi ślinka, aby wieść tam życie, o jakim słyszę z jej wynurzeń: każdy pracuje w swojej celi, przed obiadem wszyscy schodzą się na pogawędkę w salonie tak obszernym, że są tam aż dwa kominki, pogwarka naprawdę wyjątkowo inteligentna miesza się tu z grami towarzyskimi, a wszystko to przypomina mi życie odmalowane w Listach do panny Volland, niezrównanym arcydziele Diderota. Następnie po obiedzie wszyscy wychodzą, nawet w niepogodę, nawet kiedy spływa żar z nieba, promieniowanie ulewy, ulewy, co równymi liniami filtruje świetlistość na sękate pnie stuletnich buków obramowujących wspaniale wylot drogi tuż za ażurową bramą — piękno roślinne, umiłowane w XVIII wieku — i na krzaki, gdzie miast rozkwitających pąków drżą uwieszone u gałązek krople deszczu. Przystają, by wsłuchiwać się w cichutkie pluskanie: to gil, upojony miłośnie chłodem, kąpie pióra w uroczej maleńkiej wanience, jak z Nymphenburgu, którą jest kielich białej róży. A kiedy mówię pani Verdurin o tamtejszych pejzażach i kwiatach w delikatnym pastelu Elstira:
— Ależ to ja pokazałam mu to wszystko — rzuca zadzierając gniewnie głowę — wszystko, rozumie pan, wszystko, każdy ciekawy zakątek, każdy motyw, i wygarnęłam mu to, kiedy rozstawał się z nami, nieprawdaż, Auguście? Wszelkie motywy, jakie tylko namalował. Bo przedmioty znał zawsze, trzeba oddać sprawiedliwość, trzeba to przyznać. Ale kwiatów nie widział na oczy, nie umiał odróżnić ślazu od malwy. To ja mu pokazałam, jak wygląda, nie uwierzy mi pan, jak wygląda jaśmin.
I przyznać muszę, jest coś interesującego, kiedy pomyślimy, że malarz kwiatów, którego dzisiejsi miłośnicy sztuki nazywają niedościgłym, przenosząc go nawet ponad Fantin-Latoura, nie namalowałby może nigdy, gdyby nie ta kobieta, jaśminu.
— Tak, daję słowo, jaśmin; a wszystkie róże, jakie tylko namalował, namalował u mnie albo też to ja mu je przynosiłam. Nazywano go zresztą u nas tylko panem Tiche; niech pan spyta Cottarda, Brichota, kogo pan chce, czyśmy go traktowali jako wielkość. Sam śmiałby się z tego. Nauczyłam go układać kwiaty; na początku nigdy nie mógł uporać się z nimi. Nigdy nie umiał skomponować bukietu. Nie miał wrodzonego gustu, żeby wybierać, musiałam mu powiadać: «Nie, niech pan tego nie maluje, nie warto, niech pan maluje tamto.» Ach! gdybyż nas także posłuchał układając swoje życie, jak słuchał nas układając kwiaty, gdybyż się nie wpakował w to ohydne małżeństwo!
I raptem — oczy rozgorączkowane absorpcją marzenia zwróconego ku przeszłości, a w nich nerwowa przekora, maniackie wyciąganie palców, wiotki powiew mankietów u bluzki, a w konturach zbolałej pozy jak gdyby prześliczny obraz, którego nikt nigdy nie namalował, a w którym wyczytałbyś cały stłumiony bunt, całą rozwścieczoną drażliwość przyjaciółki urażonej w swoich subtelnościach, w swojej skromności kobiecej. I mówi nam o godnym podziwu portrecie, jaki Elstir namalował dla niej, o portrecie rodziny Cottard, o portrecie, który podarowała Galerii Luksemburskiej powaśniwszy się z malarzem, i wyznaje, iż ona to podsunęła Elstirowi pomysł, by mężczyznę namalował we fraku, aby uzyskać ową świetną pienistość bielizny, ona też wybrała aksamitną suknię kobiety, suknię tworzącą mocniejszy akcent wśród migoczącej gamy jasnych odcieni, jakie rzucają tu dywany, kwiaty, owoce i suknie gazowe dziewcząt, podobne sukieneczkom baletnic. Od niej również jakoby wywodzi się pomysł owego czesania, pomysł, co następnie miał przynieść artyście zaszczyt, pomysł na tym w ogólności polegający, by namalować kobietę nie w momencie dla niej reprezentacyjnym, ale przyłapaną w intymnej chwili życia codziennego.
— Powiadałam mu: «Ależ u kobiety, która się czesze, ociera sobie twarz, rozgrzewa nogi myśląc, że nikt jej nie podpatruje, dostrzeże pan niezliczone mnóstwo interesujących ruchów, ruchów o wdzięku godnym, bez przesady, Leonarda!»
Lecz tu na znak Verdurina wskazujący, iż jego żonę zaczyna nurtować pewien rodzaj wzburzeń szkodliwych dla tej kobiety, ponoć gdzieś w głębi niemal chorej nerwowo, Swann kieruje mój zachwyt ku naszyjnikowi pani domu, naszyjnikowi z czarnych pereł, które kupiła całkiem białe na wyprzedaży majątku po jednym z potomków pani de La Fayette, co jakoby dostała je w prezencie od Henryki Angielskiej, pereł sczerniałych wśród pożaru, który zniszczył część domu, gdzie mieszkali dawniej Verdurinowie, nie pomnę już przy jakiej ulicy, po tym zaś pożarze odnaleziono sepecik z owymi perłami, całkowicie jednak sczerniałymi.
— A znam ich portret, portret właśnie tych pereł na ramionach pani de La Fayette, tak, ni mniej, ni więcej tylko ich portret — powtarza Swann wobec okrzyków nieco zdumionych słuchaczy — ich portret autentyczny w zbiorach księcia de Guermantes.
Kolekcji tej nie dorówna żadna inna w świecie, głosi Swann, ja zaś winienem obejrzeć te zbiory, które słynny książę odziedziczył po swojej ciotce — był jej ulubionym siostrzeńcem — pani de Beausergent, późniejszej pani d'Hazfeld, siostrze margrabiny de Villeparisis i księżnej Hanoweru, u której bywając ongi z bratem bardzośmy go pokochali, jako prześlicznego chłopczyka imieniem Błażej, bo i tak rzeczywiście księciu na imię. Tutaj doktor Cottard, z finezją zdradzającą w nim człowieka głębokiej dystynkcji, nawraca do dziejów pereł i uwiadamia nas, że podobne kataklizmy wywołują w mózgu ludzkim zmiany całkowicie przypominające zmiany, jakie dostrzegamy w materii martwej, i przytacza w sposób naprawdę bardziej filozoficzny, niżby to uczyniło wielu lekarzy, przykład kamerdynera pani Verdurin, co wystraszony rzeczonym pożarem, w którym o mało nie zginął, stał się innym człowiekiem, tak bowiem zmienił się mu charakter pisma, że kiedy jego państwo bawiący wówczas w Normandii otrzymali odeń pierwszy list, gdzie donosił im o wypadku, wzięli ów list za mistyfikację jakiegoś żartownisia. I według Cottarda zmieniło się nie tylko pismo, gdyż nasz doktor twierdzi, że ze wstrzemięźliwego ów człowiek stał się opojem tak ohydnym, iż pani Verdurin musiała go odprawić. I sugestywna dysertacja przenosi się, na wdzięczny znak pani domu, z jadalnego do weneckiej palarni, gdzie Cottard opowiada, jak był świadkiem niewątpliwych rozdwojeń jaźni, wymieniając nam przypadek jednego ze swoich pacjentów i proponując uprzejmie, że przyprowadzi go do mnie, który to pacjent, jeśli tylko nasz doktor dotknie mu skroni, budzi się do drugiego życia, gdzie nie pamięta nic a nic z pierwszego, tak iż ów człowiek, odznaczający się w pierwszym życiu nieposzlakowaną uczciwością, byłby już nie raz jeden aresztowany za kradzieże popełniane w drugim, bo tu stałby się po prostu obrzydliwym łajdakiem. Na to pani Ver-durin czyni subtelną uwagę, że medycyna mogłaby dostarczyć tematów prawdziwszych takiemu teatrowi, gdzie dziwaczność imbroglia polegałaby na omyłkach patologicznych, a jej słowa przywodzą, po nitce do kłębka, panią Cottard do opowieści, że całkiem podobny temat wykorzystał już był ulubiony bajkopisarz wieczorów jej dzieci, Szkot nazwiskiem Stevenson, na to zaś nazwisko pada z ust Swanna oświadczenie nazbyt jednak apodyktyczne:
— Ależ Stevenson to bardzo wielki pisarz, zapewniam pana, panie Edmundzie, bardzo wielki, równy największym.
A kiedy wysłuchawszy moich zachwytów nad plafonem w sali, gdzie palimy, zdobnym herbowymi kasetonami, pochodzącym z dawnego palazzo Barberinich, zachwytów, pośród których delikatnie i niby niechcący wyrażam lekki żal, iż pewien basen czernieje coraz bardziej od popiołu naszych «londrès», Swann oznajmia, że podobne plamy w książkach, które należały niegdyś do Napoleona I i dziś stanowią własność księcia de Guermantes, mimo jego przekonań antybonapartystowskich, świadczą, iż cesarz żuł prymkę, a Cottard, okazując się naraz amatorem doprawdy wnikliwym wszelkich ciekawostek, powiada, że plamy te są zgoła innego pochodzenia — «ależ skąd, zgoła innego», mówi z naciskiem, autorytatywnie — cesarz bowiem nikł zwyczaj, nawet na polu bitwy, trzymać w palcach pastylki lukrecjowe, którymi łagodził bóle wątroby. «Gdyż był chory na wątrobę i na wątrobę umarł» — konkluduje doktor."
Tu przerwałem lekturę, mając odjechać nazajutrz; a zresztą była to już godzina, kiedy wzywał mnie inny pan, w którego służbach pozostajemy każdej doby połowę naszego czasu. Obowiązek, jaki nam nakłada, spełniamy z zamkniętymi oczyma. Go rano zwraca nas innemu władcy, świadom, że w razie przeciwnym wywiązywalibyśmy się źle z zadania, które nam zleca. Kiedy nasz umysł znów otworzy oczy, ciekawe byłoby się dowiedzieć, co też mogliśmy zdziałać u pana, który układa pokotem swoich niewolników, zanim powierzy im spieszną pracę, bo najchytrzejsi, ledwie spełnią zadanie, usiłują spojrzeć ukradkiem. Ale sen stara się ich prześcignąć, by zatrzeć ślady tego, co chcieliby zobaczyć. I od tylu stuleci tak mało dowiedzieliśmy się w tym względzie.
Zamknąłem więc dziennik Goncourtów. Gusła literatury. Zapragnąłem ujrzeć znów Cottardów, zapytać ich o niejeden szczegół dotyczący Elstira, obejrzeć sklep «Pod Małą Dunkierką», jeśli nadal istnieje, i poprosiwszy o pozwolenie odwiedzić ów pałac Verdurinów, gdzie bywałem na obiadach. Lecz odczuwałem niejasny niepokój. Nigdy nie ukrywałem przed sobą, to pewne, że nie umiem słuchać ani też, jeśli tylko przestaję być sam, patrzeć. Stara kobieta nie ukazała moim oczom żadnego, ale to żadnego naszyjnika z pereł, to zaś, co o nim mówiono, nie dotarło w ogóle do moich uszu. A jednak znałem te istoty w życiu codziennym, częstokroć obiadowałem z nimi, byli to Verdurinowie, był to książę de Guermantes, byli to Cottardowie; każde z nich wydawało mi się równie zwyczajne, jak zwyczajny Wydawał się ów Błażej mojej babce, która ani się domyślała, że był ukochanym siostrzeńcem — młodym przeuroczym bohaterem — pani de Beausergent, i każde z nich wydawało mi się mdłe, bezkrwiste; wspominałem nieprzebraną ilość cech wulgarnych, jakie składały się na każdą z tych postaci...
I niechże to wszystko nocą gwiazdę stworzy!!
Postanowiłem odsunąć tymczasem na bok zarzuty przeciw literaturze, jakie mogły zrodzić we mnie te kartki Goncourta czytane w przeddzień wyjazdu z Tansonville. Pominąwszy nawet indywidualny wskaźnik naiwności uderzający u tego pamiętnikarza, mogłem skądinąd uspokoić się co do rozmaitych punktów widzenia. Przede wszystkim, w kwestii dotyczącej mnie osobiście, moja niezdolność do patrzenia i słuchania, którą cytowany dziennik zilustrował w sposób tak dla mnie przykry, nie była jednak całkowita. Istniał we mnie ktoś umiejący patrzeć lepiej czy gorzej, lecz był to ktoś „przerywany", kto powracał do życia wtedy jedynie, jeśli objawiała się jakaś treść ogólna, wspólna kilku rzeczom, stanowiąca dlań pokarm i radość. Wtedy ten ktoś spoglądał i słuchał, lecz tylko na pewnej głębokości, bez żadnego pożytku dla spostrzeżeń. Jak geometra, który, ogałacając rzeczy z ich własności namacalnych, widzi jedynie ich substrat linearny, tak i mnie umykało to, co opowiadali ludzie, gdyż nie interesowało mnie to, co chcieli powiedzieć, ale sposób, w jaki to mówili — o tyle, o ile słowa demaskowały ich charakter albo śmieszności; lub raczej interesował mnie problem, który darząc mnie specyficzną, rozkoszą stanowił zawsze ulubiony przedmiot moich obserwacji: punkt styczności między dwiema istotami. I wtedy jedynie, skoro go dostrzegałem, mój umysł — aż do tej chwili drzemiący, nawet wśród pozornej werwy moich odezwań, których żywość taiła przed innymi moją kompletną drętwotę duchową — wyruszał raptem wesoło na łowy, lecz to, co tropił w owym momencie — na przykład tożsamość salonu Verdurina w różnych miejscach i o różnym czasie — spoczywało na połowie głębokości, poza samym pozorem, w strefie trochę dalszej. Toteż wdzięk ludzi powierzchowny, nadający się do skopiowania, umykał mi, gdyż nie miałem talentu, by zatrzymać się nad nim, jak chirurg, co pod gładką skórą kobiecego brzucha dojrzałby chorobę zżerającą go od wewnątrz. Daremnie bywałem na proszonych obiadach, nie widziałem biesiadników, prześwietlałem ich bowiem sądząc, że na nich patrzę.
W rezultacie, kiedy gromadziłem wszelkie uwagi na temat biesiadników, jakie zdołałem poczynić w czasie obiadu, rysunek linii wytyczonych przeze mnie wyobrażał pewną całość praw psychologicznych, gdzie nie zajmowała prawie żadnego miejsca troska, jaką ten lub ów biesiadnik wkładał w swoje słowa. Ale skoro nie dawałem moich portretów w takim właśnie kształcie, czy pozbawiało je to wszelkiego waloru? Jeśli w dziedzinie malarstwa jeden portret wydobywa pewne prawdy dotyczące bryły, światła, ruchu, czyż musi przez to koniecznie być gorszy od drugiego portretu tejże osoby nie przypominającego go w niczym, gdzie tysiące szczegółów pominiętych w pierwszym znajdzie szczegółową relację, a który pozwoli nam wnieść, iż model był uroczy, chociaż na podstawie portretu pierwszego wydawał się nam brzydki, co może mieć znaczenie dokumentu, a nawet historyczne, lecz niekoniecznie jest artystyczną prawdą. Następnie, powodowany lekkomyślnością, z momentem kiedy nie byłem już sam, pragnąłem kokietować i bardziej pragnąłem bawić gawędząc aniżeli uczyć się słuchając, chyba że poszedłem między ludzi, aby wypytać o jakiś problem sztuki lub sprawdzić jakiś piekący domysł, którym już wcześniej zaprzątnąłem sobie głowę. Ale byłem niezdolny dostrzec to, czego pragnienia nie wzbudziła we mnie jakaś lektura, to, czego sam najpierw nie naszkicowałem, żeby szkic ów następnie, w myśl moich pragnień, skonfrontować z rzeczywistością.
Ileż razy, wiedziałem o tym dobrze, choćbym nie nauczył się tego z przytoczonych tu kartek Goncourta, nie udało mi się przywiązać uwagi do spraw i ludzi, którycb następnie — kiedy już obraz ich przedstawił mi był w samotności jakiś artysta — żeby odnaleźć, przewędrowałbym wiele mil, ryzykowałbym życiem! Wyruszała wtedy moja. wyobraźnia i zaczynała malować. I o tym, na czego widok: ziewałem rok temu, teraz powiadałem sobie z niepokojem, kontemplując zawczasu, pożądając: „Czyż doprawdy nie sposób będzie zobaczyć to jeszcze? Ileż dałbym za to!" Kiedy czytamy artykuły o ludziach, po prostu nawet ludziach światowych, definiowanych jako „ostatni przedstawiciele społeczeństwa, które nie ma już żadnych świadków", można zapewne się żachnąć: „I powiedzieć, że o człowieku tak nic nie znaczącym mówi się tak potoczyście i z tyloma pochwałami! Rozpaczałbym więc właśnie, że nie wiedziałem o tym, gdybym czytywał tylko gazety i periodyki i gdybym nie widywał tego człowieka!" Ale kusiło mnie raczej, przy lekturze podobnych szpalt w dziennikach, by pomyśleć: „Jaka szkoda — kiedy zaprzątałem się tylko odszukaniem Gilberty lub Albertyny — że nie zwracałem na tego pana większej uwagi! Brałem go za nudziarzaświatowca, za zwyczajnego figuranta; a to był Ktoś!" I przeczytane stronice Goncourta kazały mi żałować tej dyspozycji. Bo kto wie, czy nie zdołałbym z nich wnieść, że życie uczy nas obniżać wartość lektury i wykazuje, iż to, co pisarz zachwala, nie zasługiwało na specjalną uwagę; ale też mogłem równie dobrze wnieść, że lektura, przeciwnie, uczy nas podnosić wartość życia, wartość, której nie umieliśmy ocenić i z której wielkości zdajemy sobie sprawę li tylko dzięki książce. Ostatecznie, możemy się pocieszyć, że nie czuliśmy się najlepiej w towarzystwie takiego Vinteuila czy Bergotte'a. Wstydliwe kołtuństwo pierwszego, nieznośne wady drugiego, a nawet pretensjonalna wulgarność takiego Elstira, kiedy wkraczał w życie, nie świadczą bynajmniej przeciwko nim, skoro ich geniusz objawił się w dziele. Dla nich, niezależnie od tego, kto nie ma racji, my czy pamiętnikarze widzący urok w ich towarzystwie, które nam się nie podobało, dla nich to problem wagi niewielkiej, skoro, gdyby nawet mylił się autor Pamiętników, nie świadczyłoby to wcale- przeciwko wartości życia tworzącego takich geniuszy.
Na zgoła przeciwnym krańcu doświadczenia, kiedy przekonywałem się, że w Dzienniku Goncourta najciekawsze anegdoty, stanowiące jego nieprzebraną treść, rozrywkę samotnych wieczorów czytelnika, pochodziły z ust owych.
Skorom odkrył w Dzienniku Goncourtów, że Elstir był ni mniej, ni więcej tylko „panem Tiche", który u Verdurinów tak okropnie drażnił ongi Swanna swoim gadaniem. Ale któryż geniusz nie przejmował irytujących zwrotów, właściwych artystom swojej koterii, póki nie wyrobił w sobie (jak się to zdarzyło Elstirowi a wypadek to rzadki) wyjątkowo dobrego smaku? Listy Balzaka, na przykład, czyż nie są usiane wulgarnymi zwrotami, przy których lekturze Swann cierpiałby śmiertelne męki? A jednak prawdopodobnie Swann, choć tak subtelny, tak wolny od wszelkiej obrzydliwej śmieszności, nie byłby zdolny napisać ani Kuzynki Bietki, ani Proboszcza z Tours. współbiesiadników, których, czytając te kartki, tak ogrom nie pragnęlibyśmy poznać, a którzy nie pozostawili we mnie żadnego śladu ciekawych wspomnień —- mogłem to sobie jeszcze jakoś wytłumaczyć. Mimo naiwność Goncourta, który jakość anegdoty oceniał na zasadzie mniejszej lub większej dystynkcji narratora, mogło dziać się doskonale, że i ludzie przeciętni widywali w życiu lub znali ze słyszenia rzeczy ciekawe i przekazywali je innym z kolei. Goncourt umiał słuchać, jak umiał patrzeć; a ja nie umiałem. A zresztą każdy z owych faktów trzeba by osądzić z osobna. Pan de Guermantes na pewno nie zapisał się w moich wrażeniach jako ów czarujący wzór młodzieńczych wdzięków, który moja babka tak pragnęła poznać, mnie zaś na podstawie Pamiętników pani de Beausergent stawiała za wzór niedościgły. Pomyślmy jednak, że Błażej miał wtedy lat siedem, że pamiętnikarką była jego ciotka i że nawet mężowie, którzy mają się rozwieść, nim upłynie kilka miesięcy, wychwalają nam znakomicie swoje żony. Sainte-Beuve poświęcił jeden ze swoich najładniejszych wierszy pojawieniu się u źródła dziewczynki uwieńczonej wszelkimi przymiotami i rzadkim wdziękiem, małej de Champlâtreux, która nie miała chyba wtedy jeszcze lat dziesięciu. I chociaż hrabina de Noailles, genialna poetka, odnosiła się do swojej świekry, księżnej de Noailles z domu Champlatreux, z uwielbieniem nader tkliwym, możliwe, że gdyby musiała naszkicować jej portret, kontrastowałby on dość żywo z portretem, jaki Sainte-Beuve nakreślił o pięćdziesiąt lat wcześniej.