Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść „Czempion Semaela” to drugi tom trylogii Mitrys, cyklu KRONIKI DWUŚWIATA. Młody, skażony Mrokiem zabójca Noran i utalentowana szamanka Winea, zostają ostatecznie wciągnięci w strumień swojego przeznaczenia. Ich losy w nieunikniony sposób prowadzą ich ku sobie, ale także ku fundamentalnym wyborom na całe życie. Na obu kontynentach trwa walka, a strony konfliktów szykują się do globalnej konfrontacji. W tle rysują się pierwsze przejawy ingerencji nieśmiertelnych, a knowania maga Mroku stają się coraz ryzykowniejsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TRYLOGIA MITRYS – TOM II
Gliwice 2020
Copyright © by Paweł Kopijer, Gliwice 2020
Copyright © by PANKO company
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Ilustracja na okładkę: Tomasz Ryger
Opracowanie graficzne i projekt okładki: Anna Kopijer
Redakcja: Zyszczak.pl Paulina Zyszczak
Korekta: Anna Dzięgielewska
Skład: Firma PANKO
Wydanie I
Gliwice 2020
Firma PANKO
ISBN: 978-83-954658-3-3
Ana skyr vahvistaa hannen verdaan je luada ruumiinsa je sielunzda.
Niech Mrok wzmocni krew jego i ciało i duszę stworzy.
(Inkantacja z Rytuału Przemieńca w mowie Świtu)
Jego wściekłość gwałtownie narastała. Uczucie strachu było mu tak obce i irytujące, tak bardzo od wieków zapomniane, że gdy się pojawiło, nie pozostawiło mu wyboru – musiał zagłuszyć je wybuchem złości. W tym miejscu za chwilę dowie się, czy jego misterny plan nadal jest możliwy do zrealizowania, czy raczej ślepy traf zniweczył wysiłek ostatnich dwustu lat.
Niecierpliwym gestem nakazał zabezpieczyć okolicę. Kilkanaście zwinnych sylwetek rozproszyło się po lesie. Wiedział, że nikt ani nic nie może mu teraz przeszkodzić. Wojownicy zajęli pozycje płynnie, szybko i bezszelestnie. Niesamowita czułość zmysłów jego Cienistych dawała pewność wykrycia każdego rodzaju zagrożenia. Skupił wzrok na czterech niewielkich, niewyraźnych wybrzuszeniach wśród leśnej ściółki. Płytkie groby spowitych mroczną magią zabójców.
Podszedł bliżej, koncentrując się na pulsującej w nich mocy. Bękart z Oranu leżał najdalej po lewej. Potężny właściciel podwójnego topora był teraz kupą poharatanych, luźno rozrzuconych kości tkwiących zaledwie cztery łokcie pod sosnowym igliwiem. W resztkach emanacji trupa wyczuwał jeszcze posmak bitewnego szału, który trwał z pewnością aż do ostatniego momentu agonii. Dalej piaszczysta ziemia więziła resztki Bladej Mariny – niedościgłej mistrzyni noży z krainy Lodowych Wichrów, jak czasem zwano Archipelag Onyksu. Jako jedna z nielicznych istot nie doznawała lęku w jego obecności. Kolejny lichy kurhan krył poskręcanego kościotrupa Mallora Milczka, niegdyś legendarnego wodza klanu Czarnych Arrakinów, którego osobiście naznaczył Mrokiem.
Zbliżył się do ostatniego kopca. Tutaj moc wciąż się kłębiła, wręcz przesączając się na powierzchnię. To ta mogiła kryła odpowiedzi, których potrzebował.
Warknął krótki rozkaz. Pięć szaroskórych istot natychmiast przywlekło słaniających się na nogach jeńców i ustawiło ich w odpowiednich miejscach wokół zarośniętego wzniesienia. Dowódca Cieni, okrytych srebrzystymi łuskowymi zbrojami, pokłonił się z powagą swojemu władcy. Połowę twarzy zniewolonego wojownika zakrywała błyszcząca maska grozy. Nie odważył się odezwać.
– Obyś miał dla mnie dobre wieści, zimny głupcze – wyszeptał do siebie Semael, patrząc lodowato na miejsce pochówku ostatniego z trupów, tego, którego miał zamiar obudzić.
Rozpostarł ramiona i dźwięcznie zaintonował jedno z przyzwań nekris. Na ziemi natychmiast pojawiła się linia płonąca krwistą czerwienią, łącząc związanych więźniów w regularny pentagram. Smukli strażnicy równocześnie poderżnęli gardła ofiarom, pochylając ich konwulsyjnie szarpiące się ciała ku przodowi, tak by tryskająca krew spadała na grób.
– Ally Skrywerk! Na Mrok, którym cię związałem, na krew, którą napoiłem, na duszę posłuszną Nemeth, Pani Ciemności, staw się przed moim obliczem! – Słowa rytualnego wezwania miały głęboką barwę i dudniące brzmienie.
Wnętrze oznaczonego magią kształtu wypełnił kotłujący się dym emanujący fioletowo-seledynową poświatą. W jej blasku zamajaczyła smukła sylwetka upiora.
– Z jakiej to przyczyny zakłócasz ból mej pokuty, o mroczny? – Głos zjawy wydawał się połączeniem przeraźliwego jęku i warkotu.– Czyż wiernie nie spełniłem posługi?
Mag wyprostował się, wyciągając otwartą dłoń w stronę ducha dawnego przywódcy zabójczego komanda Czarnych Tchnień.
– To się okaże po tym, co zeznasz. – Czerwone iskry wyładowań coraz intensywniej przeskakiwały między jego palcami. – Albo raczej: co sam sobie zaraz ustalę.
Gdy sieć błyskawic objęła wijącą się, eteryczną postać, ta zaczęła skowytać w niewyobrażalnym cierpieniu. Semael obracał spokojnie ręką, jakby kierował obrazami formującymi się w falującej mgle. Jego umysł rozpoznawał uważnie wszystkie wspomnienia ostatnich chwil życia okrutnego sługi. W końcu gwałtownie zamknął pięść, kończąc działanie zaklęcia. Jazgocząca wciąż mara zapadła się z powrotem w ziemię. Na twarzy Semaela zagościł delikatny uśmiech triumfu.
„A zatem twór mojej zemsty żyje, a trop prowadzi do Lwieszna”– pomyślał z ulgą. „Najwyższa pora rozegrać z bogami Światła ostatnią partię. Tym razem o najwyższą stawkę”.
Broczysław spiął lekko konia, by dogonić barczystego Ghalla jadącego na przedzie ich kilkunastoosobowej wyprawy. Tropiciel nie zwrócił na niego uwagi, nadal lustrując okolicę skupionym wzrokiem.
– Na ile dobrze znasz Wzgórza Orogońskie, Kagawenie? – zapytał, jak gdyby chciał zagaić swobodną rozmowę. Obaj jednak wiedzieli, że w ich sytuacji nic nie było swobodne: ani słowa, ani myśli, ani relacje. Byli rebeliantami przemierzającymi właśnie terytorium rdzennie zamieszkałe przez tych, którzy ich ciemiężyli – Orogonów.
Potężny Ghall kolebał się lekko na swoim mulonie, przypominającym nieco przysadzistego kuca. Milczał dłuższą chwilę.
– Miej pewne serce, paniczu – odrzekł w końcu mrukliwym tonem. – Nie zbłądzimy.
Ciemnowłosy, przystojny mężczyzna jechał obok, zastanawiając się, jak poruszyć męczący go temat. Zdawał sobie sprawę, że podawanie w wątpliwość wyboru trasy ustalonej przez kogoś takiego jak ghallijski nemrod jest jak drażnienie kijem niedźwiedzicy pilnującej młodych. Tacy jak Kagawen, w przypadku jakiegokolwiek kwestionowania ich klanowych zdolności zawsze robili się nadwrażliwi i wybuchowi. Nie mógł jednak pozbyć się przemożnego przeczucia, że podążanie kanionem Wężowej Gardzieli to najgorsza z możliwych opcji. Wszystkie inne szlaki prowadzące do Pożeracza Umysłów wydawały mu się znacznie bezpieczniejsze.
– Gdy chcesz oszukać przewidującego przeciwnika, wybierasz rozwiązanie, którego on by na twoim miejscu nie wybrał. – Przewodnik jakby czytał w jego myślach.
– A co w sytuacji, gdy przeciwnik wie, że ty tak sądzisz? – Broczysław mimowolnie brnął w niebezpieczną dyskusję.
– A co, jeśli ty wiesz, że on wie, że ty wiesz? – Brodacz obdarował mężczyznę spojrzeniem pełnym politowania i znudzenia.
„No tak, typowy Ghall” – pomyślał wojownik z rezygnacją. „Łatwiej szydełkiem zupę zjeść, niż dogadać się z takowym”.
Odruchowo obejrzał się w tył, na pozostałych przedstawicieli górskiej rasy, która ze wszystkich zniewolonych przez przymierze orogońsko-arrakińskie najchętniej wspierała ludzi w odzyskaniu dawnego królestwa Ogromirów. Gwylln, Hurog, Jazgen, Kritz, Ramar i sam Wielki Ghrell – wszyscy niscy, krępi, wyjątkowo mocnej budowy, okryci solidnymi blachami pancerzy, z przytroczonymi do mulonów nad wyraz ciężkimi labrysami. Gdyby nie gęste brody plecione w dziwaczne warkocze z utkwionymi w nich najróżniejszymi półszlachetnymi kamykami, wyglądaliby jak pancerne żuki. Zwykle mrukliwi i zamknięci, jako sojusznicy w walce byli jednak nie do przecenienia. Między innymi z tego względu zdobycie kontroli w całym paśmie Gór Ghalli mogło okazać się strategicznie słusznym posunięciem.
– Kapitanie! – Wołanie Zoriany wyrwało go z zamyślenia.
Zawrócił konia w stronę kobiety, która była sercem ich wyprawy. Tylko ona mogła okiełznać przerażającego stwora zwanego Pożeraczem Umysłów, czającego się gdzieś tam, w którejś z jaskiń orogońskich wzgórz.
– Do usług, Słoneczna Pani. – Odruchowo użył przydomka, jaki przylgnął do Zoriany już na samym początku jej udziału w ruchu wyzwoleńczym ludzkiej rasy.
– Daj pokój, Broczysławie, z tymi wszystkimi słonecznościami. – Młoda dziewczyna zsunęła kaptur podróżnego płaszcza. Gęste kasztanowe włosy spłynęły jej na ramiona. – Znamy się tyle lat, że do większej swobody powinno nam przyjść. Nieraz mam wrażenie, jakbyśmy od małego wychowywali się razem w jednej dzielnicy Oroburka, grając jako dzieci na skwerach w zbieraki-punktaki.
– A jednak nie było tak. – Patrząc w jej życzliwe i dystyngowane oblicze, jak zawsze ulegał skrywanej fascynacji. – Ze mnie zwykły żołnierz, nawet jeśli szlachcic, tyś jest za to księżniczką. Dziedziczką błogosławionych, w której żyłach płynie moc nadana rodowi Ogromirów przez samych bogów Światła.
Zagryzła wargi. Nie była aż tak głupia, by nie wiedzieć, że mając w sobie jedynie niewielką domieszkę królewskiej krwi, nie może pretendować do bycia ostoją zniewolonych ludzi. Stopień spokrewnienia od wieków był decydujący. Gdyby nie bezpotomna śmierć jedynego syna króla Fanagena, ostatniego z prawowitych władców, oraz wcześniejsza zdrada jego stryja Grywora Wysokiego, który krnąbrnie porzucił Amadal, Orogonowie nigdy nie upodliliby ich u stóp swego mrocznego pana. Niestety miała też świadomość, że poddanym dawnego imperium, umęczonym od kilku pokoleń uciskiem haniebnego paktu, wystarczało czasem jakiekolwiek światełko nadziei, by dalej z uporem walczyć o swoje prawa.
– Jak myślisz, Brok: czy nasze życie też będzie wypełnione poświęceniem i cierpieniem? – Nie powinna mówić takich rzeczy, ale wobec tego, co ją czekało, słowa same znalazły ujście. – Czy będziemy musieli żyć jak nasi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie, ciągle w strachu i poniżeniu?
Nienawidził takich pytań. No bo co miał jej odpowiedzieć? Że szanse powodzenia kolejnego zrywu są większe niż wcześniejszych? Że jej ojczym zdoła przekonać do udzielenia pomocy potomków zdrajcy Grywora i sprowadzić wsparcie z jakiegoś nieznanego Elise? Miał ją utulić gładkim kłamstwem, pocieszać naiwnymi obietnicami bez pokrycia? Stała się droga jego sercu, nawet droższa, niżby się spodziewał parę lat temu, ale nie umiał mataczyć, szczególnie w takich kwestiach.
– Nie wiem tego. – Spojrzał z desperacką odwagą w jej oczy. – Ale klnę się na Światło, Zor, że cokolwiek przyniosą mi dni, nie ulęknę się i nie zawaham przed niczym, co będzie mogło zmienić nasz los. Twój los.
Ciężkie westchnienie uniosło jej pierś, a na szlachetnej twarzy pojawiły się emocje, których wolałby nie widzieć. Zdawało się, że chce mu coś wyznać.
– Wybacz mi teraz, pani, muszę pilnie zająć się kwestiami bezpieczeństwa naszej misji. – Skłonił głowę, uciekając wzrokiem, po czym szybko skierował się ku tylnej straży. Złajał się w myślach za swoją tchórzliwą reakcję. Dawno jednak odkrył, że niektórych rozmów z Zorianą obawia się bardziej niż jakiegokolwiek przeciwnika w polu.
Zbliżył się do zamykającego grupę rudowłosego olbrzyma, jedynego znanego mu człowieka mogącego równać się wzrostem i siłą z Orogonami. Ich warowie, jak nazywali swoich wojowników, mierzyli zwykle grubo ponad dwa metry i nierzadko mogli mocować się nawet z niedźwiedziem.
– Uronosie, miej szczególne baczenie na bezpieczeństwo naszej pani, gdy wjedziemy do Wężowej Gardzieli. Nie ufam temu przeklętemu miejscu.
– Jasne, Brok. – Siłacz uśmiechnął się pogodnie, zwracając się do dowódcy po przyjacielsku. – Jak słońce w zenicie.
Broczysław mimowolnie odpowiedział wesołym fuknięciem. Uwielbiał wyjątkową serdeczność wielkoluda. Czasem nawet zwykłe rozmowy z prostolinijnym Uronosem pozwalały oderwać się od ciążących mu ciągłych myśli o zagrożeniach i odpowiedzialności.
Jadący na przedzie Kagawen uniósł zaciśniętą pięść, dając pozostałym znak, żeby się zatrzymali. Ghall ruszył sam. Objechał niewielkie zgrupowanie potrzaskanych skał i skierował się przez rozległy obszar łąk w stronę ściany lasu. Czekali dość długo, zanim zwiadowca przekazał gest oznaczający „bezpiecznie”.
Poruszając się dalej wzdłuż granicy kniei, w niecałą godzinę dotarli do pierwszych wyższych wzniesień. Otwierający się przed nimi wąwóz zdawał się nie mieć końca. Przecinał wyniosłe wzgórza wieloma łagodnymi zakrętami, niknąc ostatecznie w cieniu zalesionej pochyłości. Zoriana pomyślała, że to właściwie lepiej, że jest taki długi, bo otaczający ich krajobraz był naprawdę przepiękny. Z zalanych słońcem skarp, wyrastających po obu stronach szlaku, promieniowała prawdziwa esencja natury. Gromady małych świergoczących ptaszków żywiołowo przemieszczały się między powykręcanymi drzewkami, które za wszelką cenę próbowały piąć się do góry, rosnąc w bok. Ciepły wietrzyk niósł intensywny zapach wysokich traw rosnących gęstymi kępami.
Szyk ich grupy rozciągnął się. Broczysław trzymał się teraz znacznie bliżej Zoriany, spoglądając na nią dyskretnie. Ta zdawała się opalać twarz i bujać w obłokach. „Światłości niech będą dzięki, że chociaż tobie udaje się doznawać chwil beztroski” – złapał się na przelotnej refleksji. Od kiedy ujrzeli kanion, jego nastrój całkowicie zdominowało narastające napięcie wzmagane ukrytymi sygnałami, które obserwował u tropicieli. Ich zwyczajowa czujność znacznie się wyostrzyła. Potrafił rozpoznać mimowolne oznaki zaniepokojenia Ghallów. Nie wiedział, co konkretnie, ale coś w aurze tego miejsca ewidentnie do niego nie pasowało. Przebłysk instynktu, który uratował mu życie już z setkę razy, rozpalał ostrzegawczo słowa „uciekać” i „zagrożenie”.
W pewnym momencie wyczuł, a częściowo usłyszał, ruch na wzgórzu od strony lasu. Natychmiast odwrócił głowę i bystrym spojrzeniem wyłowił jego źródło. Gula strachu odruchowo podeszła mu do gardła, gdy w odległości kilkuset kroków ujrzał zbiegającą w ich stronę smukłą kobiecą sylwetkę. Szybki, kontrolowany bieg po mocno pochyłej nierówności, idealna równowaga, płynne wyciągnięcie miecza zza pleców, długa klinga, lekki pancerz. W połączeniu z faktem, że zbliżający się przeciwnik był ewidentnie przedstawicielem rasy ludzkiej, mogło to oznaczać tylko jedno – to musiał być Posłaniec Śmierci.
Groza ustąpiła determinacji, a przez ciało przetoczyła się fala adrenaliny. Uświadomił sobie sytuację tuż przed tym, gdy z przodu dobiegł ryk Kagawena, a wkoło zabrzmiały pierwsze łupnięcia bełtów.
– Uronosie! Osłaniaj Zorianę! – Wyszarpnął oręż, wskazując na szarżujące ku nim niebezpieczeństwo.
Pędząc ryzykownie w dół zbocza, Winea pośpiesznie oceniała sytuację. Osłaniający kobietę nie mieli praktycznie żadnych szans. Przewaga wysypujących się zewsząd Arrakinów była miażdżąca, ale i tak to nie oni byli decydujący. Największe zagrożenie stanowiło trzech ciężkozbrojnych warów atakujących na przedzie.
„Muszę wyeliminować lub chociaż powstrzymać Orogonów. Muszę to zrobić szybko. Może eskortowana też jest magiem i będzie w stanie odeprzeć ewentualne działania arrakińskich szamanów” – myśli przemykały przez ogarnięty dziwną euforią umysł niczym błyskawice. „Błogosławione Amadal. Tyle mocy do dyspozycji! Pamiętaj, wyłącznie proste decyzje!”
Minęła rozpaczliwie zwierających szyk Ghallów nabiegając bocznie na trzech tytanów wojny, którzy nadciągali niczym rozjuszone czołorożce. Wieloletnie surowe szkolenie sprawiało, że zarówno jej ciało, jak i umysł reagowały odruchowo. Zaklęcie wzmocnienia związała krótko przed użyciem bojowego impulsu zaburzającego równowagę. Na dwóch przeciwników zadziałało to tak, jakby ktoś podstawił im niewidzialną nogę. Runęli na twarze, wzbijając przy tym fontannę piachu i ziemi. Jedynie właściciel ogromnego, rzeźbionego młota pobiegł dalej, będąc najprawdopodobniej w jakiś sposób odpornym na magię.
Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Bezzwłocznie zaatakowała uderzeniem „skorpiona”. Wąska klinga z nadnaturalną gwałtownością i precyzją wbiła się w lewy oczodół jednego z podnoszących się Orogonów. Upadł ciężko. Drugi z powalonych otrząsnął się i ryknął dziko, unosząc kolczasty buzdygan. Wspierana czarem szamanka była jednak dla niego o wiele za szybka. Krótkim zwodem wyminęła prowadzony prosto cios i odbijając się w górę, wraziła sztych w nieosłonięte gardło zaskoczonego wroga. Stal musiała dotrzeć aż do kręgów, bo opancerzone monstrum od razu osunęło się na kolana.
Winea, nie czekając, rzuciła się na znacznie mniej groźnych, niższych i lżej uzbrojonych napastników. Ci, widząc jej furię i trupy swoich herosów, wyhamowywali impet natarcia. Za plecami słyszała łomot ciężkich uderzeń i ryk trzeciego z warów, który najprawdopodobniej związał się już walką z Ghallami. „Jak najprościej zablokować Arrakinów?” – gorączkowo rozważała możliwości. „Najsłabszym ich punktem jest chwiejne morale. A to, czego powinni obawiać się najbardziej, to potęga magii”. Uśmiechnęła się w myślach, przypominając sobie sprytne sztuczki, dzięki którym zdarzało jej się wygrać na Orin pojedynki z innymi uczniami nawet w beznadziejnych przypadkach. Łańcuch skojarzeń zaowocował błyskawiczną decyzją. Najprostszym zaklęciem, którego mogła użyć przy minimalnej koncentracji, wydawał się „pocałunek ognia”.
Odepchnęła zamaszystym ciosem najbliższych przeciwników, uzyskując bezcenną chwilę, by wyciągnąć przed siebie dłoń. Planowała podpalić jedynie włosy jednego z wojowników, ale ilość mocy, która niespodziewanie przez nią przepłynęła, sprawiła, że cel cały stanął w płomieniach, przeraźliwie wrzeszcząc. Szarpiący się nieszczęśnik upadł, a żar podpalił trawę wokół. Tak spektakularny przejaw mocy musiałby zrobić wrażenie na każdym, ale tym razem jego konsekwencje przerosły najśmielsze oczekiwania dziewczyny. Prawie setka Arrakinów stanęła jak wryta, niepewnie oglądając się to na siebie, to na wzgórza za sobą.
Chwiejąc się nieznacznie od natężenia użytej energii, zlustrowała sytuację z tyłu. Ostatni z Orogonów, bez hełmu, krwawiąc z wielu ran, brawurowo ścierał się z niemal dorównującym mu wzrostem ognistowłosym kolosem, wspieranym przez kilku Ghallów. W pewnym momencie na osaczonego zaszarżował konno młody dowódca grupy. Przedarł się przez spóźnioną zasłonę giganta, tnąc go przez twarz. Gdy ten z rykiem złapał się za ranę, miecz pchnięty głęboko w odsłoniętą pachę zakończył walkę.
Winea odetchnęła z ulgą, mając lekkie mroczki przed oczami. Mimo sporej przewagi liczebnej Arrakinów wiedziała, że teraz szala wygranej przechyliła się na drugą stronę. Najprawdopodobniej oni sami właśnie tak ocenili swoje szanse, bo zrejterowali w pośpiechu z miejsca zasadzki. Opinia o Arrakinach jako tych, którzy pierwsi podają tyły, potwierdziła się w zupełności. Niektórzy z wdrapujących się z powrotem na zbocza robili to w takim popłochu, że wręcz gubili części uzbrojenia.
– Kim jesteś?!
Odwróciła się gwałtownie, zaskoczona tonem głosu. Bynajmniej nie brzmiał przyjaźnie. Dowodzący grupą brunet zsiadł z konia i podszedł, zachowując czujność w ruchach. Przełknęła nerwowo ślinę, czując nagłą suchość w gardle. Zwlekała z odpowiedzią, bo wiedziała, że to, co zaraz powie, może okazać się krytyczne dla powodzenia jej planów. A kto wie, czy też nie dla bezpieczeństwa.
Ciemne oczy mężczyzny wpatrywały się w nią bacznie. Powoli zbliżył się jeszcze bardziej.
– Najemcą – wychrypiała. – Obecnie bez zaciągu.
Zatrzymał się w odległości sugerującej daleko posuniętą ostrożność. Wysiłkiem woli starała się zachować spokój i jaką taką pewność siebie. Obserwował ją wnikliwie dłuższą chwilę.
– W czasach zniewolenia mało kto rekrutuje wolne ostrza. – Widać było, że intensywnie coś rozważa. – A w tych okolicach, jeśli już by ktoś najmował, to chyba tylko ciemiężcy z Tryborga, ale to by…
– Brok!!! Zoriana!!! – Rozpaczliwy krzyk przerwał ich rozmowę.
Mężczyzna obejrzał się gwałtownie, a dostrzegłszy, że wołającym jest długowłosy mocarz trzymający na ramionach bezwładne ciało kobiety, popędził w jego stronę, ignorując Wineę. Wszyscy ocalali, nawet ciężej ranni, natychmiast zgromadzili się wokół nich. Szamanka również podeszła.
– Nie upilnowałem, nie upilnowałem… – Ogromny wojownik mamrotał do siebie bezwolnie. Na jego obliczu rozlewało się rosnące przerażenie, gdy ostrożnie kładł trafioną z kuszy niewiastę na podsuniętym gorliwie płaszczu.
– Zróbcie miejsce! – Szczupły jegomość ubrany wyłącznie w czerń pochylił się nad ledwo przytomną Zorianą. Jego ruchy sugerowały, że chce obejrzeć bark, w którym utkwił bełt, ale nagle zamarł. Podniósł zrezygnowane spojrzenie na klęczącego obok Broczysława i pokręcił delikatnie głową. – Te znaki na drzewcu… wiesz, co to oznacza.
Twarz kapitana natychmiast stężała i zszarzała, gdy ujrzał wyryte morligrafy wypełnione czernią.
– Grot ciemności – szepnął ktoś z zebranych, a pozostali zaszemrali między sobą: „to koniec”, „i po co to wszystko było?”, „co dalej?”.
– Zostawcie nas samych. Teraz. – Wypowiedź dowódcy nie była głośna, ale wybrzmiała tak lodowato, że wszyscy od razu się rozeszli, starając się zająć najpilniejszymi obrażeniami, poległymi i zabezpieczeniem wszystkiego do rychłego wymarszu.
– Brok… – Jej słowa były ciche.
Patrzyli na siebie, mówiąc samymi oczami o tym wszystkim, czego nie zdążyli wypowiedzieć przez ostatnie lata.
– Dlaczego? – Głos mu się załamał. – Dlaczego właśnie ty?
– Nieważne, Brok… – Widać było, że zbiera ostatnie siły przed nieuniknionym momentem, w którym magia ciemności zatrzyma jej serce. – Posłuchaj… niech to nic nie zmieni… znajdziesz to, co potrzebne… dokończysz… obiecaj, że dokończysz.
Zacisnął zęby.
– Obiecuję ci, Zor.
– Ta dziewczyna… ta nieznajoma… ma ogromną moc… dowiedz się… dowiedz…
Twarz kobiety rozluźniła się, a oczy znieruchomiały. Minęła dłuższa chwila, zanim schylony nad ciałem mężczyzna przełamał się, by zamknąć jej powieki.
Mimo szoku z powodu utraty Zoriany i związanej z nią nadziei byli gotowi do wyruszenia w bardzo krótkim czasie. Grupę tworzyli wojownicy, którzy doskonale wiedzieli, kiedy jest pora na żałobę, a kiedy na mobilizację. Tracili bliskich już tyle razy, że odruchowo odsuwali odbierające nadzieję emocje na moment, w którym będą mogli dać im upust.
Broczysław poruszał się i wydawał rozkazy w sposób do złudzenia przypominający marionetkę napędzaną jedynie jakimś makabrycznym zaklęciem. Z jego oczu zionęło pustką nieobecności. Zdecydował, że Zoriana zostanie pochowana głęboko w kniei na wzniesieniu, z dala od Wężowej Gardzieli. Jej ciało miał nieść Uronos, który z kolei sprawiał wrażenie, jakby całkowicie zapadł się w nieodgadniony, apatyczny trans. Kapitan podjął też zadziwiającą decyzję, by w trakcie przygotowań trzech ludzi z obnażonymi ostrzami pilnowało Winei.
Szamanka nie pojmowała, dlaczego fakt, że pomogła im w walce, nie zbudował porozumienia, nie mówiąc już o zaufaniu. Domyślała się, że eskortowana musiała być szczególnie ważna dla podróżujących z nią, a jej śmierć stała się niezwykle bolesnym ciosem, ale ich zachowanie i tak emanowało czymś niezrozumiałym. Obserwowała poszczególnych członków grupy. W postawie każdego z nich odnajdowała swoistą mieszankę determinacji i gniewu, ale również bólu straty i beznadziei.
W końcu dowodzący oddziałem szlachcic podszedł do niej, a wraz z nim w ciszy zgromadzili się pozostali. Patrząc na nich, dziewczyna stwierdziła w myślach, że równie dobrze mogliby być cmentarnymi ożywieńcami.
– Wsparłaś nas godziwie w boju. Jesteśmy ci za to szczerze wdzięczni – mówił odartym z emocji głosem, ale na jego obliczu malował się zwiastun jakichś straszliwych postanowień. – Ale jak się już z pewnością domyśliłaś, należymy do ruchu oporu i nie stać nas na rozważania wątpliwych kwestii. Kim jesteś, co tu robisz i dlaczego się wmieszałaś, choć nie musiałaś?
Winea czuła się coraz bardziej zagubiona. Wciąż nie miała zielonego pojęcia o tym, co działo się na Amadal, przeniosła się z Elise przecież ledwie parę dni temu, a ci byli pierwszymi, których napotkała. A przecież wystarczyło być nieco bardziej cierpliwym i rozsądnym, poszukać jakiejś gospody, choćby posiedzieć tam, posłuchać, zaczepić kogoś gadatliwego i podchmielonego…
– A więc? – Natarczywy ton mężczyzny nie wróżył niczego dobrego. – Jak nam odpowiesz?
Twarze wokół były nieufne i wrogie. W instynktownym odruchu wyjęła z kieszonki mały pierścień z intensywnie krwistym oczkiem.
– Oto moja odpowiedź. – Pokazała błyszczący przedmiot na wyciągniętej dłoni. W jej sercu szaleńczo kołatał się strach o to, czy ten desperacki gest zostanie przez kogokolwiek rozpoznany. Pierścień miał być bowiem ujawniony magom lub błogosławionym, a nie dziwnej zbieraninie wojowników różnych ras.
– I co to ma niby być? – Głos blondwłosego dryblasa, krwawiącego z prowizorycznie opatrzonego ramienia, nie napawał optymizmem. – Chcesz nas przekupić czy co?
Broczysław przyglądał się na przemian sygnetowi i twarzy Winei, mrużąc oczy w namyśle.
– Co miałby znaczyć ten klejnot? – rzekł spokojnie, choć stanowczo. – Nikt z nas nie kojarzy tego symbolu.
Wineę oblał zimny pot.
– A zatem ten, kto kazał mi go okazać, mylił się co do jego znaczenia. – Schowała go z powrotem niezręcznym ruchem. Otaczający ją zaczęli nieznacznie poruszać się, a jej wyczulone zmysły rozpoznały rosnące zagrożenie. Tętno przyśpieszało, a umysł panicznie projektował nadchodzącą walkę.
– Ja wiem, co on oznacza. – Chrapliwy, ale mocny głos sprawił, że wszyscy zastygli.
Potężny, choć niższy od Winei o głowę Ghall, z wielkim toporem przytroczonym na plecach, podszedł do niej wśród rozstępujących się ludzi. Kurz na jego twarzy mieszał się z jeszcze nie wszędzie zaschniętą krwią, pokrywającą również splecione warkocze gęstej brody. Ciężkie spojrzenie wojownika nie sugerowało niczego dobrego.
Wyciągnął otwartą dłoń wielkości bochna chleba. Dziewczyna podała mu ozdobę, czując, jak zasycha jej w gardle. Topornik przyglądał się przez chwilę zimnym spojrzeniem misternie oprawionemu kamieniowi, po czym oddał jej go.
– Co sprawiło, że antyczny Sygnet Krwi nieistniejących już od wielu dekad Archontów jest w posiadaniu młodej ludzkiej dziewczyny? – Jego wymowa naznaczona była twardymi głoskami i specyficzną sztywną intonacją, w której trudno było wyczuć jakiekolwiek intencje.
Winea przełknęła ślinę, chcąc odpowiedzieć najspokojniej i najpewniej, jak się da.
– Dał mi go pewien bardzo stary mędrzec, pamiętający jeszcze czasy przed wyprawą Grywora Wysokiego, abym użyła go w razie potrzeby. Miał zapewnić mi przychylność i poufność ludzi, których napotkam.
Nie była w stanie nic odczytać z szerokiej, pokrytej kurzem i krwią twarzy rozmówcy.
– Nie nazywaj nigdy zdrady Grywora Wysokiego mianem wyprawy. – Odwrócił się i odchodząc, tylko warknął.
– Mówi prawdę. Ten pierścień to Krwawnik Maga. Zapewnia jej azyl wśród wiernych Ogromirom.
Poczuła, jak zgromadzone wokół napięcie prysło niczym bańka mydlana. U części otaczających ją dostrzegła wręcz wyraźną ulgę, gdy zaczęli powoli się rozchodzić. Wkrótce zostali tylko we dwoje z młodym dowódcą.
– Jestem Broczysław, syn Herona, syna Egisa. – Wyciągnął do niej dłoń.
– Jestem Winea. – Uścisnęła prawicę mężczyzny, czując kryjącą się w niej żelazną siłę.
Brwi mężczyzny powędrowały do góry ze zdziwienia.
– Twoja matka musiała być albo bardzo odważna, albo zupełnie szalona, dając ci imię, za które możesz zawisnąć na pierwszym lepszym drzewie, odpowiednio krwawo oprawiona przez Orogonów.
Wzruszyła ramionami, kolejny raz nie mając pojęcia, co sensownego mogłaby odpowiedzieć. Mężczyzna znów intensywnie się jej przyglądał, rozważając coś w myślach. W końcu westchnął lekko, podjąwszy trudną decyzję.
– Straciliśmy dziś dwóch walecznych wojowników. Przyłączysz się do nas w drodze na drugą stronę Wzgórz Orogońskich? Za umiejętności, których byłem świadkiem, jestem skłonny zaoferować ci dwa księżyce dziennie.
– Dorzucisz do nich pięć gwiazd i jakoś się ułożymy. – Zaryzykowała lekkie negocjacje, zakładając, że tak właśnie zrobiłby typowy najemnik. W rzeczywistości dwa księżyce tygodniowo byłyby już sporą sumką.
Nie uśmiechnął się, choć przez moment miała wrażenie, że chciał.
– Ruszamy bezzwłocznie – rzucił sucho. – Trzymaj się blisko, to wprowadzę cię w nasze zasady. Nie możemy pozwolić sobie na żadne… kłopotliwe okoliczności.
Jeden z Ghallów, otrzymawszy jakieś instrukcje od Ghrella, udał się samotnie w kierunku, w którym zniknęli Arrakinowie. Pozostali podążyli nową trasą przez zalesione wzgórza. Początkowo przemierzali ostępy dość żwawym tempem, starając się jak najszybciej oddalić od miejsca zasadzki. Nawet ranni, wspierani czy wręcz niesieni na prowizorycznych noszach, nie opóźniali zbytnio oddziału. W pierwszej godzinie nikt nie wyglądał na takiego, kto chciałby odezwać się choćby słowem. Wszyscy sprawiali wrażenie całkowicie skupionych na marszu i własnych ponurych myślach. Atmosfera smutku i beznadziei przywodziła skojarzenia żałobnego konduktu.
Winea obracała w głowie całość tego, co dotąd usłyszała. „Czymże jest ten ruch oporu i o jakim zniewoleniu mówiono?” – bezskutecznie próbowała ułożyć sobie jakiś sensowny obraz. „Z tego, co przekazał mi Keor, Orogonowie to rasa urodzonych wojowników, żyjąca etosem walki i męstwa od wieków tak gorliwie, że nijak nie pasowali do roli władców, a tym bardziej ciemiężycieli wobec innych ludów. Arrakinowie zaś byli na tyle zaprzeczeniem tych wartości, że wydawali się ostatnią z nacji godną ich przymierza. W dodatku co na to panujący król rodu błogosławionych?”
– Są trzy rzeczy, jakie powinnaś wziąć pod uwagę, działając z nami. – Wypowiedź Broczysława, który niespodziewanie znalazł się tuż obok, wybiła ją z zamyślenia. – Po pierwsze każdy z nas natychmiast zabije cię za najmniejszy przejaw zdrady. Po drugie przystając do rebeliantów, własną wolą wynosisz się poza prawo, a zatem każdy sługa Orogonów może pozbawić cię życia bez osądu. Trzecią sprawą jest fakt, że jesteś jedyną wśród nas, która najęła się za kruszec. Mówię to na wszelki wypadek, żeby nie było niejasności.
Winea kiwnęła jedynie głową, pokazując, że przyjęła do wiadomości ostrzeżenie. Szedł obok, prowadząc konia, wysoki i wyniosły. Pewność siebie widać było nawet w jego ruchach i sposobie mówienia, a kruczoczarne włosy i ciemna karnacja dodawały mu tajemniczości.
– Swoją drogą ogromnie dziś ryzykowałaś, otwarcie używając magii. – Zerknął na nią badawczo. – Z pewnością ściągnęłaś właśnie na siebie uwagę Nefrisów, mrocznych niuchaczy, a wiadomo, że od kiedy Semael przejął panowanie nad całym kontynentem, każdy wykryty mag kończy w jego błękitnych płomieniach.
Odwróciła lekko twarz, by ukryć szok wywołany tym, co usłyszała. „Który władca dopuściłby się mordowania magów i po co miałby to robić!?” – pomyślała ze zgrozą, dochodząc do wniosku, że zadanie wyznaczone jej na zupełnie obcym terytorium może okazać się znacznie bardziej niebezpieczne, niż zakładała.
– Daję sobie radę – bąknęła wstrząśnięta.
– Twoje życie, twoje prawo. Lecz dla mnie brzmi to jak lekkomyślność. Te tropiące bestie nigdy nie odpuszczają i nie spoczną, dopóki cię nie dorwą. Ponoć śmierć w płonących słupach jest najgorszą z możliwych.
Dziewczyna wyczuła w rozmowie okazję, na którą czekała. Mogła choć trochę zorientować się w sytuacji politycznej kontynentu, czyniąc tym samym jakieś postępy w realizacji misji powierzonej jej przez Najstarszego. Wiedziała jednak, że pytania muszą być ostrożne i przemyślane, jeśli nie chce wzbudzać podejrzeń.
– A co z dziedzictwem Ogromirów? – Na początek postanowiła przynajmniej zmienić temat z mówienia o tym, kto i z jakich przyczyn może ją uśmiercić.
– Pytasz o Zorianę? Nie ma nikogo innego, kto miałby w żyłach błogosławioną krew. Mroczny i jego orogońskie psy wytępili wszelkie resztki przejawów błogosławieństwa nad wyraz skutecznie.
Nagłe zrozumienie sytuacji wprawiło ją w osłupienie. „Jak to możliwe?! Jak mogło do tego dojść? Przecież ród wyniesiony przez bogów Światła panował na Amadal od zarania dziejów!” Konsekwencje usłyszanej właśnie informacji były wręcz… niewyobrażalne. Szczególnie w kontekście wygaśnięcia rodu również na Elise, z którego przybyła. Poczuła, jakby ktoś usunął grunt spod jej stóp. „To całkowicie wypacza sens mojego zadania!”
– Słoneczna Pani… ona była ostatnią iskierką nadziei – powiedział cierpko ze zwieszoną głową, bardziej do siebie.
Jej świadomość nie potrafiła zaakceptować faktów wynikających ze słów Broczysława.
– Wiedza na temat błogosławieństwa przekazywana z pokolenia na pokolenie wyraźnie wskazuje obietnice bogów, że linia dziedziczenia rodu Ogromirów będzie wieczna jak oni sami. – Zaryzykowała delikatną insynuację.
– Bogowie… – Wypowiedział to słowo w taki sposób, jakby chciał cisnąć jakieś gorzkie bluźnierstwo. – Jak widać, najwyraźniej bóstwo ciemności, z którym sprzysiągł się Semael, jest od ponad dwustu lat górą. Gdzie zatem podziali się ci legendarni dawcy przyrzeczenia?
Ból zawartego w wypowiedzi sarkazmu sprawił, że Winea od razu porzuciła chęć jakiejkolwiek dyskusji o podłożu teologicznym.
– Każda tyrania znajduje jakiś opór – stwierdziła w nadziei, że jednak nie wszystko jest stracone. – Wszak choćby wy stajecie przeciw panowaniu Orogonów. A pewnikiem są też inne miejsca Amadal, gdzie nawet wpływy sługi mroczności nie sięgają.
– Są na kontynencie takie niezdobyte dotąd enklawy, ale to bardzo nieliczne i najczęściej wyjątkowe miejsca. Zakładam, że sama wiesz, iż rzeczywistą solą w oku Semaela są właściwie jedynie Myriadowie kiszący się od upadku Oroburka w przeklętym Lesie Magii. Tyle że oni ani myślą wychylać się z tej swojej cudownej krainy. Uporczywie pilnują tylko własnego nosa, obojętni na kaźnie, gwałty i plugawe barbarzyństwo, nie tyle nawet samych panów na Tryborgu, co ich popleczników Arrakinów.
– Jakie zatem macie plany? – Zadawszy pytanie, od razu podniosła dłoń w geście uspokojenia. – To znaczy pytam ogólnie. Wiem, że nie jestem osobą, której byłbyś skłonny wyjawiać takie szczegóły.
Spojrzał na nią przelotnie. Jego dłuższe milczenie sugerowało rozważanie tego, na ile i jakimi informacjami powinien się podzielić.
– Poczynione zostały starania, by poprosić o pomoc spadkobierców błogosławieństwa żyjących obecnie na Elise. To ten kontynent, na który zbiegł Grywor. Nasza wyprawa ma zdobyć wiedzę o sukcesie bądź porażce owej próby. Zdążamy do miejsca, w którym… najprawdopodobniej będzie możliwe sprawdzenie sytuacji.
„Na Światłość! Wygląda na to, że na obu kontynentach równocześnie zdecydowano się na podjęcie tego samego bezcelowego działania: nawiązanie kontaktu z którymś z potomków rodu Ogromirów” – przerażająca myśl uświadomiła Winei ironię dziejów.
– Jak widać, każde z nas ma swoje tajemnice – zaczął bardziej ugodowym tonem. – Ale skoro zaoferowałaś nam swoje ostrze, może mogłabyś się nieco opowiedzieć, zamiast zasłaniać się symbolem Archontów?
Ich spojrzenia spotkały się na dłużej. Szamanka odkryła w sobie zaskakująco silną chęć otworzenia się przed tym na swój sposób fascynującym mężczyzną. Szybko jednak stłumiła niebezpieczne emocje.
– Moje sekrety są nie tylko moje – zaczęła ostrożnie. – Powierzone mi zadanie wiąże się z zaufaniem, którym obdarzyło mnie wielu bliskich ludzi… – Zawahała się. – Ja również musiałam już komuś zamknąć powieki.
Kiwnął głową z akceptacją.
– Rozumiem. – Jego głos zabrzmiał zadziwiająco spokojnie, wręcz miękko, choć gdzieś w tle czuło się palący ból.
Wieczorny obóz rozbili w otoczeniu porośniętych mchem skał, wśród których wił się wąski, szemrzący strumyk. Winea sama nie wiedziała, czego spodziewała się po pogrzebie Zoriany, ale sposób pochowania kobiety uderzył ją swoją prostotą i zwykłością. Wszystko przebiegło szybko, bez żadnych pożegnań czy przemów. Przybici rebelianci oddawali bronią ostatni hołd zmarłej i rozchodzili się z kamiennymi wyrazami twarzy. Jedynie kapitan stał przy sporym białym kamieniu przez dłuższy czas w ciszy i samotności. Mimo że zdecydowano się wystawić na noc liczne posterunki zmieniające się aż w trzech turach, przydział warty ominął Wineę. Nie chciała nawet zgadywać, dlaczego tak się stało.
Żeby nie czuć się bezużyteczną, zaoferowała pomoc przy rannych, a Ateo, jedyny medyk w grupie, przyjął ją skwapliwie. Najciężej trafionym okazał się Kagawen. Dwa solidne bełty przebiły gruby napierśnik. Według stanu wiedzy uzdrowicielskiej Winei wojownik z takimi obrażeniami nie powinien był już żyć. Tymczasem tropiciel nie tylko nie wyglądał na umierającego, ale też nawet dał radę oddalić się za potrzebą o własnych siłach. Winea była pod wrażeniem wytrzymałości i żywotności, jaką musiał dysponować.
Gdy zmieniała opatrunki na jego monstrualnej piersi, odezwał się twardo:
– Zawierzam decyzjom moich dowódców. – W jego głosie wyczuła chłodny dystans. Obserwował ją intensywnie groźnym spojrzeniem. – Mam szczerą nadzieję, że zasadzka owa nie miała nic wspólnego z twoim pojawieniem się.
Niespotykane pokłady nieufności, jakie cały czas odnajdywała w grupie rebeliantów, zaczynały już działać jej na nerwy. Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że w ich sytuacji bycie nadmiernie podejrzliwym i tak jest lepsze niż bycie martwym.
– Nie miała – powiedziała tylko cicho, patrząc mu spokojnie prosto w oczy.
Zobaczyła w nich przebłysk ulgi, a następnie zamyślenie.
Stan zdrowia pozostałych, którymi zajmował się szczupły, żylasty Ateo, nie stanowił zagrożenia dla ich życia. Niektóre z ran wyglądały jednak na tyle paskudnie, że wymagały natychmiastowej fachowej opieki. Starała się pomagać odzianemu wyłącznie w czerń uzdrowicielowi, ale nie komentowała jego metod, nawet gdy jej wyszkolenie podpowiadało zastosowanie innych środków. Mężczyzna wykonywał wszystkie zabiegi niezwykle sprawnie i z dużym znawstwem. Kilka razy mruknął też słowo uznania dla jej poczynań lub kiwnął głową z aprobatą. Poczuła błyskawicznie tworzącą się nić porozumienia z tym człowiekiem i narastający wzajemny szacunek na gruncie dyscypliny drogiej jej sercu.
– Nie sądzisz, że dobrze by było wzmocnić magicznie działanie użytych leków? – spytała odruchowo, pochłonięta nasączaniem bandaży substancjami z torby medyka i cięciem ich na odpowiednie kawałki.
Spojrzał na nią zaskoczony. Dopiero gdy ujrzała malującą się na jego pociągłym, smagłym obliczu całkowitą dezorientację, dotarła do niej bezsensowność własnego pytania. Zawahał się z widocznym zakłopotaniem, zanim odpowiedział.
– Nie spotkałem nikogo obdarzonego od bardzo, bardzo dawna. – Brzmiał, jakby tłumaczył się z zawstydzeniem. – A przynajmniej takiego, który by się z tym ujawnił. Ponoć kiedyś wszyscy moi przodkowie wykorzystywali magię. Byli dumni z tego, że potrafili uleczyć z każdego rodzaju choroby, nawet tej dotykającej duszy. Czuli się prawdziwymi Larami, tymi, którzy przywracają równowagę i witalność. Ja przyszedłem na świat już w czasach, gdy nie ma zbyt wielu okazji do bycia świadkiem użycia mocy. Obecnie jedyna magia na Amadal to szamańskie zaklęcia Arrakinów i istot naznaczonych Mrokiem przez Semaela, ale jak wiesz, nie ma ona nic wspólnego z leczeniem czy ratowaniem życia.
Wzruszył ramionami ze smutkiem w oczach. Mimo że nie było to proste, Winea powoli uzmysławiała sobie realia na Starym Kontynencie. Zaczynała rozumieć zachowania ludzi, którym przyszło żyć w rzeczywistości całkowicie pogrążonej w mroku i przemocy, bez magii dawnych Archontów, bez błogosławionych królów, pod batem bezlitosnych i brutalnych nacji dzierżących urząd i władzę otrzymane od władcy.
– Ale ty… jeśli możesz i zechcesz… – zaczął lekko skrępowany z nadzieją w głosie. – Potrzebujemy każdego zdrowego ramienia. My wszyscy tu jesteśmy oddani sprawie…
Szamanka uścisnęła jego nadgarstek, przerywając wypowiedź.
– Zrobię tyle, ile zdołam.
Żałowała, że nie mogła skontaktować się z Najstarszym, by pomógł jej podjąć najlepszą decyzję. Czy w związku z tym, co zastała, powinna wrócić jak najprędzej na Elise? Czy raczej zostać i dokładniej rozpoznać sytuację? Gdyby miała możliwość chociaż przekazać wiadomość o tym, że gdzieś na Nowym Kontynencie wysłannicy zniewolonych ludzi próbują uzyskać posłuch u… właśnie: u kogo? U skłóconych ze sobą królów niebędących błogosławionymi? A może u Darzan, dziedziców dawnych Archontów?
Zmęczona magią uzdrawiania, trudami dnia i przytłoczona natrętnie kotłującymi się myślami, postanowiła wykorzystać okazję do pełnego snu. „Kto wie, czy szansa całonocnego odpoczynku nie okaże się ostatnią wśród nadchodzących dni” – pomyślała, zasypiając.
O świcie do obozowiska dotarł utrudzony i wyczerpany Ramar, Ghall zostawiony w kanionie dla rekonesansu. Broczysław i Ghrell odeszli z nim kawałek na skraj obozu, by natychmiast zdał relację. Winea widziała żywiołową dyskusję, która wywiązała się w pewnym momencie między kapitanem i dowódcą Ghallów. Młodzieniec wymachiwał rękami i chodził nerwowo w tę i z powrotem, a krępy brodacz kręcił przecząco głową i tonował go gestami dłoni. Ostatecznie zwołano wszystkich, by omówić położenie wyprawy. Na początku głos oddano samemu Ramarowi, który zdążył jedynie przemyć twarz i napić się ze strumienia.
– To, com napotkał, podążając śladem tchórzliwej arrakińskiej hołoty… – Mówił nieco przez nos, najpewniej z powodu widocznego spod opuchlizny złamania przegrody. – …to raczej pocieszające oznaki. Północne cherlaki rozbiły sobie liche polowe obozowisko zaledwie kilka godzin od Wężowej Gardzieli. Sposób jego organizacji, a i sama atmosfera u nich panująca, ewidentnie wskazuje na to, że ani nie spodziewali się porażki, ani nie byli na to przygotowani. Wyglądali na mocno zaskoczonych, zagubionych i skłóconych wewnętrznie.
Szmer pozytywnej reakcji przetoczył się po zebranych. Niektórzy kiwali głowami.
– Skłócenie to akurat u zimowców stan normalny – parsknął inny z Ghallów. – Ale jak tylko wieść o ich porażce dojdzie do Tryborga, bardzo szybko ruszą za nami jak psy gończe.
– W końcu tak zrobią. – Tropiciel cmoknął i uśmiechnął się. – Ale kupiłem nam nieco czasu. Długo zwlekali z wysłaniem posłańców, a jak już to zrobili, nie było problemu, żeby tych dopaść. A że wyznaczono tylko trzech, dwóch odprawiłem z Mrokiem od razu, a z trzecim uciąłem sobie pierwej intrygującą pogawędkę. Krótką, ale za to mocno obfitą w zwierzenia.
Część zgromadzonych zaczęła dowcipkować w niewyszukany sposób, okazując swoją pogardę dla wrogów.
– Dwie rzeczy stały się dla mnie jasne z tej… rozmowy. – Podrapał się bezwiednie pod plecioną w warkoczyki brodą. – Nie było zdrady nikogo po naszej stronie, a wiedza o marszrucie to wyłącznie zasługa użycia mocy przez samego Semaela. Głównym zaś celem ich napadu była wyłącznie eliminacja Zoriany. – Ghall strzyknął śliną. – I tu, jak wiemy, niestety, suczym synom udało się to w pełni. Jedyne, co ich teraz martwi, a czego z pewnością nie zakładali, to to, że nie wyrżnęli nas w pień i nie mają głowy Słonecznej Pani na dowód dla Orogonów.
Na wspomnienie śmierci kobiety wśród zebranych zapadła ciężka cisza. Przerwał ją Wielki Ghrell, dawny wódz Twierdzy Śnieżna. Wstał i przyłożył trzy palce do czoła w klanowym geście, patrząc twardo na Kagawena.
– Oddaję ci honor, Kagawenie, synu Teriga. Twych zdolności nie obciąża żadna hańba.
Siedzący pod drzewem ranny, oparty plecami o pień, by zmniejszyć ból, drgnął na twarzy. Odpowiedział swojemu dowódcy bliźniaczym gestem, a po jego naznaczonym cierpieniem obliczu rozlała się niewypowiedziana ulga. Pozostali Ghallowie również odetchnęli, najwidoczniej ciesząc się, że ich towarzysz jednak nie zawiódł i okazał się nadal godnym zaufania.
– Nic dziwnego, że Arrakinowie czują się zaskoczeni. – Wypowiedź należała do najstarszego z całej grupy wojownika o szpakowatych włosach i orlim nosie. – Mając trzech warów w swoich szeregach, dysponowali taką przewagą, że powinni nas zgnieść. Wygrana w takiej sile była pewna. Trzeba to uczciwie przyznać, że gdyby nie pomoc Winei, zatknęliby na drzewcach głowę księżniczki i nasze do kompletu.
– Musieli być zaiste bardzo pewni siebie, skoro nie było z nimi żadnego z szamanów. – Kritz, najniższy z Ghallów w oddziale, gładził brodę w zamyśleniu. – A przecież jeden taki Ulun-bej zwykle potrafi przesądzić o losie potyczki.
– A mieli zasrańców, owszem, mieli. – Ramar wyprostował się i popatrzył po towarzyszach. – I to aż trzech czaszkoskórych. Kryli się za pierwszym załomem kanionu.
Wszyscy poza Broczysławem i Ghrellem spoglądali na siebie z niepokojem, nie kryjąc zaskoczenia.
– Oświeć nas zatem, łowco. – Trzymający na kolanach włócznię jasnowłosy dryblas wyprzedził pytaniem resztę. – Dlaczegóż to nas nie spopielili bądź oślepili, co jest ich ulubioną praktyką?
– Bo coś ich zabiło, zanim zdążyli to zrobić. – Ramar popijał wodę ze znużeniem w oczach.
– Coś?
– Tak. Umiem rozpoznać ciało uśmiercone dowolnym orężem od takiego, które oddało ducha w inny sposób.
– Czy masz na myśli magię? – zapytał milczący dotąd Ateo i rzucił ukradkowe spojrzenie Winei.
– Inaczej być nie może. Na mój osąd zginęli od paskudnej mocy. – On również przeniósł wzrok na dziewczynę.
– Niech w takim razie zabierze głos jedyna wśród nas osoba, która nią włada. – W tonie Broczysława nie było śladu prośby czy delikatności.
Zmieszana Winea rozglądała się, oceniając nastawienie zebranych wokół mężczyzn. W większości widziała znów nieufność, ale tym razem również podziw i szacunek. Jedynie oblicze Ateo emanowało po prostu wdzięcznością i zrozumieniem.
– Byli jacyś magowie. Jak sądzę – zaczęła mówić, szybko analizując, do czego ta rozmowa może ją doprowadzić. – Ukryci gdzieś za wierzchołkiem najbliższego wzgórza. Uderzyłam ich czystą mocą, trochę na oślep, czując jedynie źródło inkantacji zaklęcia. – Widząc wyraz rosnącego zdumienia na twarzy kapitana, zawstydziła się, że pewnie ocenia to jako lekkomyślne, więc szybko dodała: – Wiem, że to nie było… przemyślane działanie, ale nie było czasu, a do wytrącenia ich z transu w zupełności wystarczyło. – Po chwili uświadomiła sobie, jaki rzeczywisty skutek odniosła, i rumieniąc się, dodała: – Ramar mówi prawdę. Ja ich unieszkodliwiłam.
– Unieszkodliwiłaś?! Dziewczyno! – Tropiciel pokręcił głową i klepnął się ręką w udo. – Wybaczcie, wcześniej nie wyraziłem się dość dokładnie. – Zadarł zabawnie głowę, mrużąc oczy, jakby próbował przypomnieć sobie jakiś obraz, żeby go lepiej opisać. – Oni wyglądali, jakby zgniotła ich jakaś niewidzialna pięść olbrzyma. A bardziej obrazowo to muszę rzec, że właściwie zostali rozsmarowani na skałach. Ledwo ich policzyłem.
Cisza i zdumienie wprawiły Wineę w zakłopotanie. „O Światłości! Jak to możliwe? Nie użyłam przecież wielkiej mocy. Na Elise taki efekt nie byłby realny chyba nawet w wykonaniu Najstarszego. A może by był?” – nie potrafiła przerwać gonitwy wątpliwości.
Broczysław wstał energicznie i władczym gestem skupił na sobie uwagę wszystkich. Skierował się jednak wyłącznie ku niej, nie tuszując buzujących w nim emocji.
– Paniczu… – Ghrell zaczął twardo, jakby chciał go ostrzec, ale kapitan uspokoił go gestem dłoni.
Zwlekał, najwyraźniej szukając odpowiednich słów.
– Wineo, zapewniam cię w imieniu swoim i wszystkich, którzy zdecydowali się polegać na moich decyzjach, że uszanujemy naszą tradycję odnośnie bezpieczeństwa i poufności, jaką daje ci pierścień Archontów. Nie mam zamiaru odrzucać wiekowych zasad, które są najcenniejszą spuścizną dawnych czasów i stanowią o naszej tożsamości.
Siedzący obok wódz Ghallów mruknął z akceptacją i rozluźnił się nieco, zachowując jednak czujność w stosunku do dalszych słów przemawiającego.
– Jednakowoż to, o co walczymy, to znacznie więcej niż tylko nasze życia. Były, są i będą niepewne. Przywykliśmy do codzienności, gdzie żadne jutro nie jest nam dane z góry. Stajemy nie przeciw okrutnym Orogonom i Tryborgowi, którzy w swej pysze przyjęli na własną stolicę, ani przeciw arrakińskim barbarzyńcom z północy, plugawiącym bestialskimi czarami kontynent. Naszym prawdziwym przeciwnikiem jest mroczny mag. Degenerat, który sprzedał duszę bóstwom ciemności i w zamian za potęgę oddał im nasz świat na pożarcie. Powierzamy swój los w obronie tysięcy niewinnych ofiar, których dusze płoną każdego dnia, by nasycić mroczną żarłoczność. Stawką jest całe Amadal i wszystkie jego ludy, od początków historii zawierzające Światłości. Nie znam obecnie mężczyzny ni kobiety obdarzonych taką mocą jak twoja. Nie wiem, skąd pochodzisz, w co wierzysz ani jak udało ci się przetrwać terror Semaela zasiany wobec jakichkolwiek przejawów mocy innej niż ta pochodząca od niego. Wolno mi jedynie pokornie prosić cię, byś rozważyła i niczym nieprzymuszona zdecydowała, kim dla nas będziesz. Kim naprawdę. – Ostatnie dwa słowa dodał o ton ciszej.
Jego przemowę przepełniała taka żarliwość, że w porównaniu z nią nawet płomienne wystąpienie Karana, które zrobiło na niej wrażenie podczas Zgromadzenia Starszych, jeszcze na Elise, wypadło blado i nieprzekonująco. Każde jego zdanie pełne było uczuć napierających niczym fale wzburzonego morza na falochron.
Ku zaskoczeniu wszystkich nagle odezwał się też Ateo, normalnie raczej milczący i zamyślony. Od niego również biły silne emocje, ale zupełnie inne. Takie, które wręcz rozdzierały jej duszę.
– Sądzę… – Spojrzał na nią przeszywająco. – Jestem przekonany, Wineo, że twoje pojawienie się w tym miejscu i czasie nie jest dziełem przypadku. To ścieżka przeznaczenia. Również twojego.
W głowie Winei nagle rozświetliły się budzące grozę wspomnienia ujrzane dzięki Wszechmatce na dnie czeluści. „Musisz zawsze pamiętać, że jesteś winna wierność przede wszystkim swojemu ludowi, nie mnie czy komukolwiek innemu. Może kiedyś nadejść taki dzień, że oczy wszystkich będą zwrócone na ciebie, a serca tysięcy będą czekały na twoją decyzję”. Jej pamięć niespodziewanie przywołała również słowa Najstarszego. Ostatnie, którymi żegnał się przed jej wyruszeniem do Mitrys zwanego też Przejściem Królów.
Dziewczyna wstała powoli. Pełne skupienia oczekiwanie zebranych odbierała wręcz jak coś namacalnego, napierającego na jej skórę. W sercu znów tłukło się trwożliwe przeczucie ze snów, że każdy taki wybór nieodwracalnie określa jej los. Podniosła wzrok na stojącego naprzeciw kapitana. To, co zobaczyła w jego oczach, strąciło ją ostatecznie w przepaść postanowienia.
– Broczysławie, ty będziesz powiernikiem mojej prawdy. – Coś drgnęło w niej, gdzieś w środku, niczym żywe. – Jeśli jesteś gotów wziąć na siebie to brzemię, ja wezmę na siebie ryzyko konsekwencji twojej niewierności.
Siedział całkiem bez ruchu, jakby dopiero co usłyszane informacje zmieniły go w kamień. Winea widziała, jak osłupienie narastające podczas jej opowieści jest powoli wypierane przez żołnierską dyscyplinę. Z dala słyszała stłumione odgłosy pozostałych w obozie. Miejsce na ostrych skałach dawało im poczucie poufności rozmów.
– Pozwól, że podsumuję to, co właśnie rzekłaś. – Przeczesał czarne, lekko falujące włosy mimowolnym gestem. – Dla dobrego zrozumienia. A więc jesteś wyszkolonym magiem przybyłym z kontynentu Elise?
Winea kiwnęła głową, przyglądając mu się z lekkim rozbawieniem. Zadziwiające, jak bardzo jej wiadomości zbiły go z tropu. Oczywiście nie mógł spodziewać się aż takich rewelacji.
– I na Elise funkcjonuje społeczność pełna takich magów?
– Jest może półtorej setki szamanów różnych dyscyplin – uściśliła. – Mienimy się tytułem Szarim.
– I nie jesteś najpotężniejszym wśród nich?
– Bynajmniej. – Nie powstrzymała lekkiego prychnięcia. – Arcymistrz ma moc wielokrotnie przewyższającą moją. Ale ja jestem bardzo utalentowana – dodała pośpiesznie.
Wysunął nieco żuchwę i cmoknął delikatnie w zamyśleniu.
– I dostałaś zadanie nawiązania kontaktu z potomkiem dawnych błogosławionych rządzących kiedyś na Amadal?
– Z błogosławionym rządzącym OBECNIE na Amadal. – Podkreśliła różnicę w sensie misji. – Nikt z nas nie brał pod uwagę, że również tu, w kolebce cywilizacji, Ród Krwi może wygasnąć. Bezpotomna śmierć króla Reingarda na Elise siedemnaście lat temu była dla wszystkich szokiem. Sytuacja wyglądała na niemal niemożliwą do zaistnienia. Zakładano jednak, że dziedzictwo przysięgi bogów Światła nadal trwa, tyle że znajduje swoje przejawy już tylko w spadkobiercach na Starym Kontynencie.
– I…
– Jeszcze jedno „i”, a nazwę cię księciem tej głoski – przerwała mu, tym razem już z szerokim uśmiechem.
Zauważyła, że zmieszał się dziwnie. Nieudolnie spróbował również wywołać wesoły grymas, ale wydawał się on czymś całkiem nietypowym dla jego rysów. Tak jakby mięśnie twarzy mężczyzny nigdy wcześniej nie układały się w ten sposób, od zawsze pozostając w utrwalonym schemacie skupienia, powagi i cierpienia.
– Wybacz… – westchnął. – Odwykłem.
Milczeli przez dłuższy czas pogrążeni każde we własnych myślach.
– A więc na Elise też nie ma błogosławionych, a przynajmniej tak się zdaje – stwierdził. – Ale za to jest potęga wyszkolonych magów. No i rycerstwo zaprawione w bojach, tyle że pod wodzą skłóconych braci.
– Tak – potwierdziła. – Jeśli wasi wysłannicy dotarli na Nowy Kontynent, niestety nie będzie im łatwo uzyskać nie tylko realną pomoc, ale nawet samo posłuchanie.
Westchnął i podniósł się.
– Tym, który sam zdecydował o podjęciu się tego zadania, był Gromir, zwany przez nas potocznie Niedźwiedziem. To ojczym Zoriany, a jednocześnie ostatni z potomków Gardian, gwardzistów nasiąkniętych magią Światła, od zawsze pełniących służbę na dworach Ogromirów. Kiedy Zoriana odeszła… nie widziałem powodu ani sposobu, by sprawdzać… – Odchrząknął, zakładając ramiona na piersi. – Sęk w tym, Wineo, że jest tylko jedna możliwość zdobycia wiedzy o tym, co się dzieje z Gromirem. W którejś z jaskiń wzgórz orogońskich żyje pewien straszliwy i wyjątkowy stwór. Ludzie nazywają go Pożeraczem Umysłów, bo posiada zdolności przejmowania kontroli samą myślą. Księżniczka miała w sobie moc wystarczającą, by mu się oprzeć, a następnie wykorzystać go jako telepatyczny wzmacniacz. Nie pytaj, co to znaczy, bo nie znam się na magii ni w ząb.
– A teraz zastanawiasz się nad tym, czy możesz o to prosić mnie? – Winea zagryzła wargi.
Początkowo zmieszał się, chwilę później chciał zaprzeczyć, ale ostatecznie pokiwał tylko głową ze zrezygnowaną miną. Winea również się podniosła. Podeszła blisko wyższego o pół głowy mężczyzny, szukając w jego oczach tego, co mogła mu wydrzeć napomkniętą właśnie magią umysłu. Nie musiała używać żadnej mocy, by widzieć wszystko.
– Zrobię to, Brok – rzekła cicho. – Musisz mi tylko pozwolić poznać obraz tego waszego Gromira, który masz w zakamarkach swojej pamięci.
Nie zdołał ukryć niepokoju, gdy przełykał ślinę i potakiwał głową.
Jaskinia wyglądała na ogromną i bardzo rozbudowaną. Zasadniczo była to cała sieć jaskiń połączonych ze sobą różnorakimi przejściami, częściowo zawilgotniałymi. Śmierdziało w niej tak, że Winea już na samym wejściu potrzebowała chwili, by powstrzymać wymioty. Szczęśliwie panowanie nad większością odruchów ciała znajdowało się w repertuarze umiejętności, jakie żelazną dyscypliną wykuwano na wyspie Orin.
Gdy przemieszczali się przez początkowe rejony, szemrzącą ciszę przerywały momentami szurania i piski nieznanych jej stworzeń. Później pozostały już tylko zwielokrotniane echem odgłosy ich ruchu i szum płonących pochodni. W pewnym momencie idący na przedzie Kagawen dał znak.
– Dalej może iść już tylko obdarzony. Lub szalony. – Rzucił szamance współczujące spojrzenie. – I tak zaszliśmy niebezpiecznie daleko. Tu zaczekamy.
Winea uruchomiła dotykiem zielonkawy blask przypiętej pod dekoltem broszki do nocnych polowań.
– Nie musisz zagłębiać się zbytnio – rzekł tropiciel ciszej, tylko do dziewczyny, przyglądając się z zaciekawieniem ozdobie emitującej przyjemne światło. – On cię odnajdzie sam. Prędzej czy później, ale raczej niebawem.
– Pójdę z nią jeszcze trochę dalej… – Broczysław wyminął Ghalla, ale szamanka powstrzymała go, kładąc mu stanowczo dłoń na piersi.
– Zostaniesz ze wszystkimi, kapitanie – stwierdziła twardo. – Magia wymaga skupienia, a ratując ci tyłek, nie będę miała na to specjalnych szans.
Zmieszał się nieprzyzwyczajony, by ktoś tak obcesowo sprowadzał go do roli tego, którego trzeba chronić. Burknął tylko pod nosem coś nieprzystojnego o kobietach i cofnął się.
Przemierzała kolejne korytarze i groty bez pośpiechu. Nie chciała za bardzo oddalać się od wejścia, choć nie było raczej problemu, że się zgubi. Nie w jej przypadku, gdy wokół buzowało tyle dostępnej energii. Ważniejszym jednak było zachowanie czujności i zbudowanie chociaż minimalnego wyczucia charakteru tego miejsca. Bała się. Tyle że strach w wyszkoleniu Szarim nie był zagrożeniem, ale wręcz źródłem potencjału wojownika. Wystarczyło odpowiednio przeformować jego oddziaływanie, zamiast go tylko odczuwać czy blokować. Mentor walki, Rejwan, ćwiczył na niej boleśnie zdolność zamieniania lęku na wytrwałość, poświęcenie, gniew czy nawet furię określaną po wojskowemu terminem bojowego szału. „Strach to jedna z najpotężniejszych sił. Odrzucanie takiego wsparcia graniczyłoby z głupotą” – wciąż słyszała w pamięci jego dewizy. Mając więcej czasu, mogła też ułożyć sobie jaki taki plan. Okazja wykorzystania domniemanego wzmocnienia dzięki ujarzmieniu magicznego stworzenia dawała nadzieję na dotarcie do Najstarszego z wiadomością o misji. Oczywiście o ile wszystko dobrze pójdzie.
Atak nadszedł niesamowicie raptownie. Mimo że nie dotyczył ciała, zatoczyła się, jakby otrzymała fizyczny cios. Dzika gwałtowność obcej woli, próbującej nagle opanować jej świadomość, wywołała panikę. Napierający na jej mentalne bariery umysł nie tworzył nawet myśli – wżerał się wyłącznie kłębowiskiem zwierzęcych pragnień ukierunkowanych czystym instynktem. Ratunkiem stały się doświadczenia z setek pojedynków na siłę woli regularnie rozgrywanych przez kandydatów na Orin pod nadzorem mądrych, a czasem nawet samego arcymistrza. Gdyby nie one, przegrałaby, zanim zaczęłaby się na poważnie opierać.
Winea wzięła przez nos przeciągły haust powietrza, etapowo od przepony do płuc, i wypuściła go ustami ułożonymi w ciup. Jednocześnie przyciągnęła tyle mocy, ile zdołała, by spotęgować osłonę własnego ja. Stwór odbił się i zakwilił zaskoczony. Wyczuwała w jego nastawieniu coraz większą dezorientację. Po chwili pierwotny głód zwyciężył i bestia uderzyła ze zdwojonym uporem. Tym razem szamanka była na to przygotowana, a ponieważ przeciwnik działał zupełnie na oślep, bez żadnej strategii czy pomysłu, łatwo jej przyszło zaskoczyć go kontratakiem. W przejęciu czyjegoś umysłu chodziło zasadniczo o zawłaszczenie siłą woli samej jaźni oponenta. Potyczki młodych Darzan szkolonych na qi-szamanów zwykle kończyły się wyłącznie na tym etapie, a nadużywanie zdobytej kontroli było surowo zabronione. Jednak w tej sytuacji, tłamsząc stworzenie swoim intelektem, miała do dyspozycji bezmiar jego podświadomości.
Pożeracz początkowo szarpał się rozpaczliwie, ale ostatecznie uległ, zablokowany w mentalnym zaułku. Usiadła w pozycji medytacyjnej, wyrównała i spowolniła oddech. Dość długo zajęło jej odnalezienie źródła telepatycznych zdolności istoty, a właściwie zrozumienia ich. Eksplorowanie wewnętrznego świata wytworzonego przez zwierzęcą naturę sprawiało wrażenie dotykania przenikających się, wielokolorowych chmur o przeróżnych, zmieniających się kształtach. Nic nie przypominało ludzkich myślokształtów, znanych jej z treningów.
W końcu, całkiem przez przypadek, odkryła fragment niezwykle mocno wibrującej przestrzeni, która pod wpływem bodźca wywoływała rozchodzące się fale. Przez pewien czas ukazywały one mniej lub bardziej wyraźne obrazy. „To w ten sposób wykrywasz swoje ofiary” – pomyślała, rozpoznając w kolejnych impulsach zarysy czekających na nią towarzyszy. Kiedyś słyszała o podobnych zdolnościach echolokacji u jakiegoś stworzenia, tylko że ono używało do tego wydawanych przez siebie dźwięków.
Po kilkunastu próbach potrafiła znacznie zwiększyć zasięg wyczuwania otoczenia i nadać mu kierunek, ale ilość zużywanej mocy rosła niewiarygodnie wraz z odległością, którą pokonywała jej świadomość. Przywołała mentalne wspomnienia wojownika o imieniu Gromir, które wcześniej ukazał jej Broczysław. Gdy udało się uchwycić magicznie zakotwiczony cel i zbudować częściowo rozpoznawalny widok, przepływ energii wzmógł się na tyle, że zaczął ją palić od środka. Przeczucie podpowiadało jej, że tak niebywała odległość, na jaką starała się sięgnąć myślą, nie jest bezpieczna i że niebawem będzie zmuszona się wycofać, jeśli nie chce zginąć.
Postrzegana rzeczywistość ułożyła się stopniowo w zimowy krajobraz górskiej przełęczy i walczących na niej zbrojnych. Przy dodatkowym wysiłku uchwyciła postać wysłannika Amadal. Górujący wzrostem i imponujący umięśnieniem mocarz rozbijał właśnie formację jakichś żołdaków blokujących przejście. Była nawet w stanie wyczuć płynące od niego emocje rozgoryczenia i wściekłości. Nagle za jego plecami rozpoznała kogoś, kogo obecność w tym miejscu wywołała w niej szok zaskoczenia. To był jedyny w swoim rodzaju złotooki młodzieniec z jej wizji u Wszechmatki. Ten sam, który według bogini miał kiedyś okazać się szczególnie jej bliski. Zabijał uchodzących ciosom Gromira żołnierzy z godną podziwu łatwością i precyzją świadczącą o doskonałym wyszkoleniu. Do jej wytężonych zmysłów coraz intensywniej docierało narastające natężenie jego wewnętrznej mocy. Nasilająca się mroczność tej aury przerażała do szpiku kości.
W pewnym momencie sylwetka mężczyzny zaczęła się dziwnie zmieniać. Jego ciało szybko się deformowało, rosło, przeobrażając się w jakieś makabryczne, ogniste monstrum. Przerażający ryk ukształtowanego niespodziewanie potwora dotarł do Winei, jakby wszystko działo się obok, i przeszył ją ładunkiem ostrego bólu. Wytrącona z równowagi zdała sobie sprawę, że uzyskane ogromnym wysiłkiem telepatyczne połączenie zaczyna wymykać się spod jej kontroli. Ostatkiem koncentracji dojrzała jeszcze, jak rogaty demon szarżuje na struchlałych żołnierzy, przy okazji strącając Gromira w przepaść potężnym uderzeniem szponiastej łapy.
Kontakt z zewnętrzem zanikał w przyśpieszonym tempie. Zanim całkiem opadła z sił, zdążyła jeszcze rozpaczliwym impulsem wysłać zlepek myśli w kierunku Bena. Mogła mieć tylko cichą nadzieję, że czekający na nią pod Wieżą Dwuświata łowca odbierze przekaz.
Gdy otworzyła oczy, otoczenie wirowało i rozmazywało się. Wyczerpanie sprowadziło ją wręcz na skraj omdlenia. Odruchowy niepokój kazał sprawdzić Pożeracza. Nie wyczuła nigdzie jego obecności, co mogło oznaczać tylko jedno: śmiertelnie niebezpieczna istota znowu była na wolności!
Podniosła się i od razu zatoczyła, chwytając się skalnych ścian dla równowagi. Usiłowała biec, ale krańcowe zmęczenie mocno ograniczało jej sprawność.
Gdy dotarła wreszcie do czekających, zatrzymała się, zginając wpół, dysząc i dygocząc wewnętrznie.
– Co się stało?! Nic ci nie jest? – Broczysław dopadł do niej i natychmiast podtrzymał ją ramieniem.
– Wszystko… dobrze… ale musimy natychmiast… uciekać z jaskini – wyrzucała z siebie wypowiedź partiami. – Pożeracz wyrwał się spod mojej kontroli… – Wyprostowała się, próbując odzyskać oddech. – Gromir… – Pokręciła głową zrezygnowana.
– Przyjdzie czas, to opowiesz. – Kapitan dał znak, by się wycofać.
Droga do wylotu jaskini zajęła im ułamek czasu, który zużyli, gdy tu wchodzili. Wypadli na zewnątrz bez należytego ładu czy porządku, po prostu uciekając przed mrożącym krew w żyłach zagrożeniem.
To, co zobaczyli jako pierwsze, to kilkadziesiąt naciągniętych kusz wymierzonych w nich ze wszystkich stron. Dodatkowo tuzin stojących naprzeciw potężnych, w pełni opancerzonych sylwetek dobitnie pokazywał, że przeciwnik wyciągnął odpowiednie wnioski z ostatniej lekcji.
– Rzućcie broń! – Gardłowy rozkaz nie zostawiał wątpliwości, jaki mają wybór.
– Przyznaj, Druwianie. – Leśniad wpatrywał się zrezygnowany w krwawy ślad na śnieżnej bieli wskazujący kierunek, w którym zniknął Noran, niebędący już Noranem. W jego duszy pojawiła się nieznana mu wcześniej przytłaczająca pustka. Nie mógł otrząsnąć się z tego, czego właśnie był świadkiem. – Wiedziałeś, że taki los go czeka?
– I tak, i nie. – Druid stał sztywno, omiatając wzrokiem makabryczną scenerię niedawnej potyczki, zamienionej niespodziewanie w masakrę o przerażającej skali. Leniwe, duże płatki zimowego puchu opadały coraz gęściej na kilkadziesiąt rozrzuconych ciał żołnierzy Janika, poszarpanych i porozrywanych przez demona na zwężeniu przełęczy. – Obserwuję twojego przyjaciela od jakichś trzech, czterech lat, bacznie zbierając o nim wszelkie informacje. Od jakiegoś czasu podejrzewałem go o bycie tak zwanym Przemieńcem, ofiarą pewnego mrocznego rytuału, którego nie zna ten kontynent. Jednak wiele faktów z ostatnich dni przeczyło takim wnioskom. Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, ale ta nieprawdopodobna przemiana, której byliśmy właśnie świadkami, na pewno nie jest efektem ulegnięcia Mrokowi. To raczej konsekwencja działania Drakonionu, który wybrał twojego protegowanego w podziemiach Koziej.
– Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Wciąż mam wrażenie, że to nie stało się naprawdę. – Zabójca usilnie próbował rozmasować trafione ramię, jednocześnie czujnie zerkając na królewskiego doradcę i zastanawiając się, czy jego słowa mogą oznaczać jakąś nadzieję. – Masz jakieś zorientowanie w naturze tego przeklętego przedmiotu?
– Jakieś mam. – Starzec mówił tak ostrożnie, jakby cały czas wahał się, czy nie zamilknąć. – Tyle że to artefakt, który powstał bardzo dawno temu, u zarania dziejów ludzkiej rasy, jeszcze w epoce wojny bogów. Dostępna o nim mądrość pochodzi z niezwykle starych przekazów, prawdopodobnie niejednokrotnie przetwarzanych. Ale jeśli wierzyć zakurzonym zwojom i księgom, to w tej ozdobie został uwięziony duch starożytnego demona, jednego z Burghali, walczących ongiś z Aldenami. Zmagający się ze sobą bogowie dawali Drakoniony ludzkim wybrańcom, by wykreować wśród nich potężnych herosów.
– No cóż, może i Noran jest wybrańcem. W końcu rzeczywiście jest wybitnie szczególnym odmieńcem. Nigdy nie słyszałem nawet o drugim takim jak on. – Szpakowaty mężczyzna rozglądał się sceptycznie po okolicy. Na jego twarzy malowało się poczucie przybicia i straty. – Ale tak czy inaczej, nie wyglądał, jakby panował nad tym czymś. Miałem wrażenie, że to raczej to coś zawładnęło nim. Boję się, że straciliśmy go, że… – Głos mu się załamał. Kręcił głową w odruchu niedowierzania i braku zgody na to, co się wydarzyło. – Myślisz, że jest jakiś ratunek dla chłopaka?
Druid zacisnął usta ze smutkiem, obserwując apatię zabójcy. On też obawiał się, że młody wychowanek Gildii na zawsze utracił swoje człowieczeństwo. Dodatkowo przerażała go perspektywa straszliwego demona grasującego na wolności. Domyślał się, że Leśniad traktował go niemal jak swojego syna.
– Trudno orzec. – Westchnął. – Gdzieś czytałem wzmiankę, że pierwsze użycie artefaktu przypominało ujeżdżanie dzikiego bestiaka. Jak wiesz, w takiej sytuacji jeździec albo wygrywa, zdobywając świetnego rumaka, albo przegrywa i kończy pod jego kopytami.
– Odnośnie złego kończenia, to szkoda też naszego wielkoluda. Dopiero co poznałem jegomościa, a już zdążyłem go polubić. Teraz jest pewnie mokrą plamą gdzieś na dole – mówił smętnie zabójca. Mimowolnie ruszył w stronę krawędzi perci, gdzie spadł Gromir. Siła uderzenia demona, w którego przeistoczył się Noran, wyrzuciła ogromnego wojownika w powietrze na tyle daleko, że stoczył się w przepaść. – Takiego upadku nie da się niestety wyleczyć żadną wewnętrzną siłą regeneracji.
Doszedł do samego krańca i ostrożnie wychylił się, by spojrzeć w dół, w otchłań górskiego uskoku. Nagle zamarł.
– Druidzie! – krzyknął podekscytowanym głosem. – Nie uwierzysz w farta tej góry mięśni. Chodź, sam zobacz.
Druwian podszedł szybkim krokiem i również wyciągając szyję, zlustrował przestrzeń spadku. Kilkanaście metrów poniżej natura utworzyła w ścianie zbocza prawie poziomą półkę, pokrytą grubą warstwą śniegu i na tyle szeroką, by mogła zatrzymać spadające ciało.
– Niech mnie! – Druid zbliżył dłoń ku wystającemu z zaspy zakrwawionemu kształtowi i skoncentrował się, próbując potwierdzić uchwycone oznaki życia. – On wciąż dycha. Po takim ciosie?! Niewiarygodne!
– Wyciągnijmy go jakoś! Bo zostanie mrożonką. – W Leśniada wstąpiła z powrotem jego zwyczajowa witalność. – Chociaż zali jak, pojęcia u mnie brak.
Nawrót używania potocznych rymowanek sygnalizował wyrwanie się z otępienia, a koncentracja na ratowaniu rannego chwilowo zagłuszyła ponury nastrój.
Starzec zamyślił się, bezwiednie gładząc pokaźną brodę.
– Jest na to rada. Ale roboty z tym będzie po łokcie. – Mówił z namysłem, odwracając się w stronę kilkudziesięciu trupów leżących wśród całego mnóstwa elementów uzbrojenia i oręża. – Zrządzeniem losu mamy tu zaiste pod ręką obfitość niezbędnego… materiału.
Dwie godziny później, zgrzani i spoceni z wysiłku, opatrywali nieprzytomnego Gromira, przytroczonego do prowizorycznych noszy wyszykowanych z trzech tarcz i włóczni.
– Nie możesz uzdrowić go swoją magią? – spytał zabójca.
– Mógłbym, ale i ty pewnie pamiętasz, jak się przed tym nieraz wzdragał – odrzekł starzec stanowczo. – Z pewnością miał w tym ważki powód, którego nie mam zamiaru podważać. Zresztą jego stan, czemu nie mogę się nadziwić, jest… dość rokujący jak na potrzaskane żebra, pęknięty mostek i prawdopodobne liczne wewnętrzne krwawienia.
Leśniad kręcił głową z równym niedowierzaniem. W pewnym momencie podniósł palec gestem sugerującym pojawienie się istotnej myśli.
– Wiem, czego mu potrzeba! – Uśmiechnął się w typowy dla siebie zawadiacki sposób. – Pamiętasz, ile wody wypił w Świerkowej Górce, wtedy, co to go Cienie podziurawiły?
Oblicze druida rozjaśniło się zrozumieniem.
– Tak, rzeczywiście. Twierdził wówczas, że jej picie wzmacnia przyrodzone zdolności regeneracji.
Mieli szczęście, bo mężczyzna ocknął się już przy pierwszej próbie napojenia. Z kolei po pochłonięciu mniej więcej wiadra stopionego śniegu samodzielnie usiadł. Jęcząc i kaszląc krwią, dał znak, że nie będzie mówił, ale chce wiedzieć, co zaszło. Leśniad zdał mu suchą relację, ponownie markotniejąc.
– Powinniśmy rychło ruszać dalej. – Zaledwie szeptał. – Dam radę iść, jeśli będę mógł dużo pić i ktoś wesprze mnie ramieniem.
Zabójca już chciał skomentować jego krańcowy brak rozsądku i wyrazić swoją osobistą niezgodę na głupią próbę samobójstwa, ale do rozmowy wtrącił się niespodziewanie Druwian.