Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Codziennie bezpowrotnie tracisz czas. Robisz rzeczy, które okradają Cię z Twojego życia. I jeszcze myślisz, że tak właśnie powinno być.
Pracuj, walcz, biegaj, kupuj, graj, oglądaj, słuchaj… Przeczytaj, co mówi o tym autor Człowieeeku, wyluzuj!, Rafał Jaskulski:
„Spróbuj jedynie trochę wyluzować. Zatrzymaj się na chwilę, przeczytaj bez pośpiechu tę książkę i zastanów się, czy czegoś nie tracisz. A jeśli tak, to czego i w jak dużym stopniu. Masz tylko to jedno życie. Przeżyj je lepiej. Więcej się baw, więcej odpoczywaj i nie lekceważ zdrowia. Organizm upomni się o swoje, jeśli pracujesz bez wytchnienia po dwanaście godzin na dobę, a w weekendy odreagowujesz stres, zalewając się w przysłowiowego trupa”.
Dla kogo jest ta książka?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 202
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Długo zastanawiałem się, co powinienem napisać we wstępie do książki, której już sam tytuł może wprawić w zakłopotanie, i to wcale nie tylko pracoholików i sztywniaków. Również tych wszystkich, którzy pozwolili, by nowoczesna filozofia życia w ciągłym biegu zabrała im ich własne „ja”. Którzy dali sobie wmówić, że całodobowe harowanie może z powodzeniem zastąpić życie rodzinne, spotkania z przyjaciółmi, relaks i zabawę. Którzy dostali się w pułapkę zatracania radości życia przez jego nadmierne planowanie, organizowanie i traktowanie nazbyt poważnie.
Od wielu lat z niepokojem obserwuję, jak bardzo nasze społeczeństwo zmienia się na niekorzyść, a jego obywatele coraz bardziej przypominają nastawione zadaniowo cyborgi. Carpe diem nabrało nowego znaczenia. Choć nadal wiele osób obiera je sobie za życiowe motto (cóż, taka moda…), teraz to już nie jest chwytanie dnia. W każdym razie nie takie, o jakim pisał Horacy. Dziś carpe diem to trzy fakultety (z tego zwykle dwa bez sensu i na pokaz), pięć języków (większość po łebkach), „satysfakcjonująca” praca od ósmej do dwudziestej (ale za to za jaką kasę!), trzystu znajomych na portalu społecznościowym (prawdziwych przyjaciół niestety brak), idealny partner (tzn. mniej więcej pasujący do opisu z kolorowego pisemka), no i oczywiście własne mieszkanie na strzeżonym osiedlu, ciągle jeszcze z widokiem na las (plus kredyt na trzydzieści lat w prezencie). Jasne — niekoniecznie to wszystko i niekoniecznie w takiej akurat kolejności, ale wiesz z pewnością, o co mi chodzi. W głównej mierze o zachowanie rozsądku.
Nie, nie zamierzam namawiać Cię, żebyś zrezygnował ze studiów czy przestał spłacać kredyty. Nie rzucaj też posady ani swojego partnera (chyba że akurat chcesz…). Spróbuj jedynie trochę wyluzować. Zatrzymaj się na chwilę, przeczytaj bez pośpiechu tę książkę i zastanów się, czy czegoś nie tracisz. A jeśli tak, to czego i w jak dużym stopniu. Masz tylko to jedno życie. Przeżyj je lepiej. Więcej się baw, więcej odpoczywaj i nie lekceważ zdrowia. Organizm upomni się o swoje, jeśli pracujesz bez wytchnienia po dwanaście godzin na dobę, a w weekendy odreagowujesz stres, zalewając się w trupa.
Widzę już naburmuszone miny co poniektórych, którzy czytają ten wstęp. Zanim jednak postanowisz nie kontynuować lektury, pozwól coś sobie wyjaśnić. Nie chcę niepotrzebnie budować zbyt długich zdań, za każdym razem zaznaczając, że dana treść „oczywiście, absolutnie i przenigdy” nie tyczy się wszystkich ludzi, którzy akurat trafili na książkę Jaskulskiego. Nie jestem w stanie podzielić jej też na rozdziały w stylu: „Dla lekomanów”, „Dla wyzyskiwanych pracowników”, „Dla wiecznych marzycieli” czy „Dla kierowców — idiotów”. Nawet gdybyś był którąś z tych postaci, i tak znalazłbyś w tekście coś, co do Ciebie nie pasuje („A właśnie że nie noszę w kieszeni butelki — małpki z wódką. Kupiłem sobie piersiówkę! Poza tym piję z niej koniak!”). Dlatego uprzejmie proszę o nabranie dystansu i z góry przepraszam tych, których dotkliwie obrażę, bo nie potrafili tego zrobić.
Tak, tak. Zapewne zorientowałeś się już, książka ta nie będzie zbyt stonowana. Wierzę w potęgę cynizmu w procesie otwierania oczu. Pokładam też zaufanie w ironii, bo pozwala spojrzeć na rzeczy pod innym kątem. Co więcej, jestem przekonany, że uderzenie w czuły punkt tylko na początku powoduje ból. Później — o dziwo — przynosi niekłamaną ulgę i zrozumienie, żeby nie powiedzieć — oświecenie.
Kończąc ten przydługi już wstęp: nie, nie zamierzam krzyczeć: „Obudź się!”. Nie jestem przewodnikiem duchowym. Chcę zamiast tego wejść na ten krótki moment do Twojego życia i zadać Ci trochę niewygodnych pytań. Odpowiedzi przyjdą same, ja jedynie mam dla Ciebie kilka przydatnych i nieprzydatnych podpowiedzi. Dlaczego nieprzydatnych? A nadal jeszcze plujesz szefowi do kawy…?
Wiem, że nie ma się czym chwalić, ale w grudniu 2011 roku skończę trzydzieści siedem lat. Specjalnie zaznaczam rok, serdecznie pozdrawiając wszystkich tych, którzy zakładając sobie adres e-mailowy, podają swój aktualny wiek jako część nicka…
Nie jest też powodem do dumy, iż ukończyłem ekonomię. Było to w czasach już prawie takich samych, jak dziś — większość osób studiowała ten właśnie kierunek. Mimo to już wtedy starałem się wyjść poza ogólny trend, pisząc pracę magisterską o potrzebach psychicznych czytelników „Playboya” (to nie żart, na mojej uczelni krążą o tym anegdoty).
Pracowałem w wielu firmach. Odchodziłem, kiedy coś mi nie pasowało, a więc stosunkowo często. Raz jeden to ja nie pasowałem i zostałem zmuszony do opuszczenia zimnych murów przedsiębiorstwa, z jeszcze zimniejszą kawą, daremnie próbującą zaparzyć się w narażonej na przeciągi kuchni. Ostatecznie znalazłem swoje miejsce, w którym mam szansę łączyć pracę zawodową z moją pasją, którą od wielu już lat jest numizmatyka (to takie „hobby dla starych ludzi”).
Ponieważ w latach podstawówki nauczycielka od polskiego skutecznie zniechęciła mnie do pisania, dopiero po studiach odważyłem się wysłać pewien dosyć zabawny artykuł do jednego z czasopism dla mężczyzn, a kilka lat później nawiązałem współpracę z poważniejszą gazetą o tematyce gospodarczej. Jednak ekonomia podniecała mnie w równym stopniu co poranna owsianka i zarzuciłem tworzenie artykułów z nią związanych. Wiedziony potrzebą wolności i niezależności napisałem powieść Impreza oraz poradnik Inteligentne oszczędzanie. By nie stracić młodzieńczego ducha, dla jednego z portali internetowych przez jakiś czas pisałem również felietony o tematyce damsko-męskiej.
Choć do napisania tej książki skłoniły mnie wieloletnie obserwacje świata i ludzi wokół mnie, punktem kulminacyjnym był artykuł w jednym z kolorowych magazynów, zawierających cenne (jak na kolorowe magazyny przystało) porady o tym, jakimi sposobami w codziennej gonitwie myśli i ciała okiełznać stres. Poza kilkoma ćwiczeniami w stylu Mc-tai chi, Mc-joga i Mc-medytacja (gdzie Mc oznacza ezoteryczno-parapsychologiczny fast food dla naiwnych) było tam zdanie, po przeczytaniu którego — z tego co pamiętam — rozkasłałem się. Głosiło ono: „Każdego dnia znajdź piętnaście minut tylko dla siebie”. Nigdy nie byłem dobry z matematyki, więc użyłem kalkulatora. Nie był kupiony w hipermarkecie, więc nie podawał złych wyników. Jaki zatem wynik otrzymałem? 1/96, czyli prawie jedna setna. Tyle części doby mamy, według autora artykułu, przeznaczać tylko dla siebie. Tak więc, żyjąc jeszcze przez siedemdziesiąt lat (to i tak bardzo optymistyczne założenie, zwłaszcza dla tych, którzy już przekroczyli dwudziestkę), tylko dla siebie będziemy mieli niecały rok. Cudownie!
Czy świat oszalał? Nawet jeśli nie, to jest na dobrej drodze. Nie przeraził mnie sam artykuł, o którym wspomniałem. Przeraziły mnie własne obserwacje, które potwierdzają, że wiele osób nie tylko żyje w podobny sposób, ale dodatkowo uważa, że tak się żyć powinno, a nawet trzeba, bo przecież „tak żyją wszyscy”.
Książka, którą właśnie czytasz, jest wyrazem mojego buntu, który chciałbym wzniecić również w Tobie. Dlaczego? Ano dlatego, że nie warto handlować własnym czasem (i tak ciągle mamy go zbyt mało) i własnym życiem (i tak jest wystarczająco krótkie).
I na koniec: czy aby na pewno miałem odpowiednie doświadczenie, by napisać książkę na taki właśnie temat? Sam musisz to ocenić. Mogę jedynie zapewnić Cię, że mam za sobą trochę przeżyć, które pozwoliły mi lepiej zrozumieć, co tak naprawdę liczy się w życiu. W oddzielonych od reszty tekstu fragmentach Z życia wzięte znajdziesz historie moje i moich znajomych, a także historie zasłyszane, które szczególnie zapadły mi w pamięć. By jednak nie zostać posądzonym o zbytnią subiektywność i obracanie się wyłącznie wokół własnego podwórka, w innych częściach, również oddzielonych od reszty tekstu, pozwoliłem sobie zacytować ciekawe fragmenty z literatury światowej, traktujące o zbliżonej do tej książki tematyce.
Podobno spece od marketingu pękają ze śmiechu, słysząc kogoś, kto twierdzi, że reklama na niego nie działa. Sam swego czasu wpadłem w pułapkę nadmiernej pewności siebie w tej materii. Zaczytywałem się w stosach książek psychologicznych, nie włączałem telewizora i niezmiernie rzadko przeglądałem gazety. Wykupiłem skrzynkę wolną od jakichkolwiek niechcianych e-maili. Przeglądarkę internetową ustawiłem w taki sposób, by blokowała wszelkie bannery i wyskakujące okienka. Czy jednak byłem wolny od wpływu reklamy na moje życie? Absolutnie nie!
Jako potencjalni konsumenci, jesteśmy dla wszelkiej maści koncernów zbyt cenni, by polegali oni na dotarciu do nas wyłącznie drogą zwykłej, powszechnej reklamy. Teolodzy chrześcijańscy wciąż powtarzają, że największym sukcesem diabła jest to, iż wielu ludzi w niego nie wierzy. Podobnie dzieje się z niewiarą ludzi w to, że ktokolwiek może wpływać na ich decyzje, nie tylko zresztą zakupowe.
Bez reklamy świat, jaki znamy, nie mógłby funkcjonować — a jeśli już, to na pewno nie w taki chaotyczny, często absurdalny, trudny do zrozumienia sposób…
Peter Mayle
Skoro ogromna większość osób uważa się za niezależne jednostki, całkowicie odporne na wpływy reklamy, odpowiedzmy sobie na pytanie, dlaczego ta sama większość osób:
nosi dżinsy,kupuje i płaci za internet,uprawia sport,chodzi do barów i/lub restauracji,przegląda codziennie dwa, trzy główne portale internetowe,czyta dwie–trzy najbardziej popularne gazety,słucha tej samej muzyki, płynącej z dwóch–trzech największych stacji radiowych,ogląda wiadomości na dwóch–trzech wybranych programach telewizyjnych,ma telefon komórkowy w jednej z dwóch–trzech najbardziej znanych sieci,ogląda hity filmowe (unikając przy tym zwykle kina niszowego).Nie, to nie będzie książka o reklamie. Ten rozdział ma Ci jedynie uzmysłowić, że wpływ, jaki wywierają na nas media i samo społeczeństwo, niekoniecznie oznacza, że będziemy używać akurat maszynki G. i akurat szamponu do włosów L. (specjalnie zastosowałem skróty, ale i tak wiesz, o jaki produkt chodzi, czyż nie?). Ten wpływ oznacza natomiast, że się przystosujemy. Będziemy kupować dezodoranty o trwałości czterdziestu ośmiu godzin (niedawno w Niemczech widziałem już takie o trwałości siedemdziesięciu dwóch godzin — niedługo nie będzie trzeba myć się przez tydzień…), chodzić do klubów fitness, dzwonić za jeden grosz i wpłacać pieniądze na najbardziej znane fundacje (jakby te mniej znane miały podopiecznych gorszej kategorii). Nade wszystko, wpływ ten oznacza, że nasze życie będzie (musi być!) takie, jak życie wszystkich innych ludzi wokół nas. Tylko bowiem w ten sposób staniemy się doskonale zdefiniowaną grupą docelową dla tych wszystkich, którzy chcą nam doradzać, co kupować, gdzie bywać i w ogóle jak żyć.
Kreowanie stylu życia sprawia, że reklamowane produkty się sprzedają. Tortu starczy dla większości producentów, my musimy jedynie pragnąć ich wyrobów. O nowym modelu butów nie musisz jednak wcale dowiedzieć się z reklamy — wystarczy, że takie nosi Twój znajomy. Na tematycznych forach internetowych, gdzie szukasz opinii o nowym telewizorze, posłuchasz stałego bywalca, który niejednemu już pomógł w wyborze sprzętu (szkoda tylko, że od dwóch lat pracuje dla firmy E., zachwalając jej produkty). Najlepszy kurs tańca w mieście? No jasne, że ten, w którym lekcje prowadzi pan D., czytałeś przecież o tym na swoim ulubionym portalu (który jest jednocześnie ulubionym portalem pozostałych pięciu milionów osób).
Czerp z innych, ale nie kopiuj ich. Bądź sobą.
Michel Quoist
A teraz do rzeczy: chcesz być trendy (piękne słowo, jakże słowiańskie…)? Chcesz, żeby był fun (znów ta słowiańszczyzna…)? Oto rozwiązanie: kupuj tu i tu, używaj zapachu tego i tego, chodź do tej restauracji, do tego (a nie tamtego) klubu, czytaj książki tego autora, ale nade wszystko bądź modny, na czasie i pracuj na to wszystko. Pracuj na to wszystko bez wytchnienia, nawet jeśli nigdy nie znajdziesz czasu, by się tym cieszyć. Rozumiesz, do czego zmierzam?
Pęd za nowością dość dosadnie opisuje Josef Kirschner w swojej książce Jak być egoistą:
Znam masę ludzi, którzy niestrudzenie „idą z duchem czasu”, jak to nazywają. Zawsze muszą mieć i robić to, co akurat uchodzi za nowoczesne. Nawet jeśli nowoczesność ta jest dokładnym przeciwstawieniem tego, co jeszcze wczoraj uznawano za nowoczesne. Tak bardzo wychwalana umiejętność szybkiego dostosowywania się do trendów czasu służy przeważnie skrywaniu nieumiejętności zajmowania się trwałymi wartościami naszego życia. Przede wszystkim tą największą — samym sobą.
Reklamując swoje wyroby, producenci nakręcają spiralę pożądania. To właśnie dzięki temu tak wiele osób decyduje się harować od rana do nocy, mimo że zwykle nigdy nie znajdą czasu na to, by cieszyć się z nabytych dóbr. Oczywiście wielu z nich z przekonaniem powie, że robią to wszystko wcale nie dla siebie, ale dla rodziny, a zwłaszcza dzieci. Zgadza się — przez krótki czas dziecko faktycznie będzie rozradowane, kiedy dostanie nową zabawkę, dwa razy większą i cztery razy droższą od wszystkich innych. Problem w tym, że wspominając swoje dzieciństwo, niezmiernie rzadko pamięta się rzeczy. Zapamiętuje się przede wszystkim sytuacje i emocje, jak w poniższym przykładzie:
Z życia wzięte: dziecko bogatych rodziców
Robertowi nigdy nie brakowało pieniędzy. Choć zrobił karierę jako adwokat i zarabia naprawdę duże pieniądze, od dzieciństwa był zabezpieczony finansowo przez obrzydliwie wręcz bogatych rodziców. A jednak wcale nie wspomina dobrze swoich młodych lat. Pewnego razu wyznał mi: „Kiedy myślę o moim dzieciństwie, nie przebiega mnie dreszcz na myśl o żelaźniakach czy grach komputerowych, na których wtedy tak bardzo mi zależało i które zresztą prawie natychmiast dostawałem. Myślę raczej o rodzinnych wycieczkach, wspólnych przechadzkach po parku, zabawach i radości, jaką sprawiało mi jedzenie waty cukrowej, którą kupowali mi dziadkowie. Niestety — niewiele było takich chwil. Wychowywała mnie niania i chyba to ją wspominam lepiej, niż wiecznie nieobecnych, zawsze zapracowanych rodziców. Dawali mi wszystko, co materialne, ale nic poza tym. Kochali mnie, ale chyba bardziej kochali swoje kariery. Gdybym miał wybór, naprawdę wolałbym wychowywać się w normalnym domu — może nie w ubóstwie, ale i nie w przepychu, jakiego doświadczyłem. Zabawki z Pewexu i drogie ciuchy po latach nic nie znaczą, ale nieobecność najbliższych doskwiera już zawsze, zwłaszcza we wspomnieniach. Zresztą — i tak niewiele się w tej kwestii zmieniło…”.
Jeśli masz skłonność do pracoholizmu, a jednocześnie tłumaczysz swój nałóg (bo to jest nałóg!) dobrem swoich dzieci, warto, byś dobrze zapamiętał sobie powyższą historię — ku przestrodze. Może po namyśle skłoni Cię ona do wcześniejszego niż zwykle opuszczania biura. Może postanowisz wydłużyć nieco poranny posiłek z rodziną. Praca nie zając — nie ucieknie, za to dzieci dorastają bardzo szybko, a czasem również uciekają — z domu.
Jeśli historia ta nie wywarła na Tobie żadnego wrażenia, bo jesteś co prawda pracoholikiem, ale nie masz dzieci, zachęcam Cię do zapoznania się z treścią rozdziału Pracoholizm. Najlepiej zrób to od razu — może już dziś zdecydujesz się spędzić wieczór nieco inaczej, niekoniecznie przy swoim pracowniczym biurku…
Czy reklama nie jest potrzebna? Nie zawsze! Trudno, żebyśmy cuchnęli jak prosiaki, nie używając środków czystości, nie posiadali telefonu komórkowego (choć bezgranicznie podziwiam „bezkomórkowców” — są oryginalni i wolni — w pozytywnym znaczeniu tego słowa) albo zapuścili się całkowicie, nie uprawiając żadnego sportu. Pytanie tylko, czy całe multum pozostałych rzeczy robić będziemy, bo faktycznie tego chcemy, czy też dlatego, że wszyscy tak robią. I czy aby to wszystko robić (albo posiadać) nie zatracimy się w pracy, która przestanie być przyjemnością, a stanie się udręką, na dodatek niemiłosiernie zajmującą czas.
Z życia wzięte: pracowita mrówka
Wiele lat temu pracowałem w średniej wielkości firmie, w której roboty było tyle, że chyba do dziś się z nią nie uporali. Choć mój kontrakt przewidywał pracę w godzinach 8.00–16.00, jako świeżo upieczony student postanowiłem dać z siebie wszystko. Przyjeżdżałem do biura około 7.00 i wychodziłem około 20.00. Starszy pan, pełniący funkcję ochroniarza, dziwiąc się moim wczesnym przyjazdom i późnym wyjściom, kilka razy z pełną powagą powiedział: „No to będzie niedługo awans!”. Nic z tych rzeczy. Przez ponad trzy lata awans nie przyszedł, przyszło za to nadciśnienie i rozpad związku. I zmiana pracy.
Jest wiele wersji bajki o pracowitej mrówce (albo pszczółce), ale po pierwsze jest to — no właśnie — bajka, po drugie zaś — jak większość bajek — przeznaczona jest dla dzieci. Co prawda, będąc dziećmi, jak gąbki chłoniemy wszelkie bzdury, jednak najgorsze jest to, iż już jako dorośli dalej w nie wierzymy. To przykre, ale bycie pracowitą mrówką nie gwarantuje sukcesu. Mało tego — bycie nazbyt pracowitą mrówką może przyczynić się do tego, iż na lata utkniesz na średnio przyjemnej posadzie, bo — tak myśli kierownictwo — „któż inny wykonywałby tak brudną robotę za tak nędzne pieniądze…?”.
Wracając do kreowania przez innych naszego stylu życia… Tak, ja też dałem się kiedyś zwariować, o czym świadczy powyższa anegdota. Co więcej, w mojej późniejszej karierze i w życiu codziennym dałem się zwariować jeszcze wiele, wiele razy. Czym się kierowałem, pozwalając zapędzać się w te ślepe zaułki? Zwykle niestety opiniami otoczenia oraz powszechnie panującymi poglądami i przekonaniami.
Fakt, iż jakiś pogląd jest szeroko rozpowszechniony, nie stanowi żadnego dowodu na to, że nie jest on całkowicie absurdalny. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że większość ludzkości jest zwyczajnie głupia, należy oczekiwać z dużym prawdopodobieństwem, iż powszechnie panujące przekonania będą raczej idiotyczne niż rozsądne.
Bertrand Russell
Na szczęście jeszcze nie całkiem, ale w dużym stopniu — wraz z nadejściem kapitalizmu — w kwestii podejścia do pracy i życia przejęliśmy mentalność od Amerykanów. Mentalność, która — jak pokazuje kilkunastoletnie doświadczenie — nie do końca do nas pasuje. Nie, nie chcę powrotu komunizmu, proszę mnie o to nie posądzać. Czuję natomiast, że usiłując kopiować styl życia zza oceanu, skazujemy się na swego rodzaju mordęgę.
Oto jak o podejściu do pracy w Ameryce Północnej pisze Ernie J. Zelinski w swojej książce Radość niepracowania:
Większość osób darzy pracę taką estymą, że wręcz chwalą się, ile to godzin pracują. Nawet jeżeli ich praca jest jednostajna i wycieńczająca, a korzyści finansowe za nadgodziny równe zeru, ludzie ci nie potrafią powstrzymać się od przechwalania się, jak ciężko harują. To męczennicy, którzy poświęcają osobisty rozwój dla przywileju bycia niewolnikiem pracy, z której zyski czerpie przede wszystkim ich firma, a nie oni sami.
Natomiast francuska autorka Corinne Maier tak pisze o kompleksie firm Europy Zachodniej wobec amerykańskich Business Schools (mimo że Polska to nie Europa Zachodnia, podobieństwa bywają — tak jak w tym przypadku — uderzające):
Kiedy jakieś pojęcie zrobi furorę w USA, to przetacza się przez Atlantyk niczym fala i zalewa nasze szkoły zarządzania, instytucje handlowe, a także wdziera się do wypowiedzi naszych przedsiębiorców. Językowa precyzja takiego terminu nie ma tu znaczenia. Wystarczy nim przyprawić foliogramy i wykresy, a przyjmuje się powszechnie. W ten sposób packaging zajął miejsce „opakowania”, reporting — „sprawozdania”, feed back — „reakcji zwrotnej” (…). Nawet kiedy wszystko się sypie, w wytłumionych korytarzach firmy trzeba „myśleć pozytywnie”. Zwalniają cię? Uśmiechnij się i powiedz cheese!
Ten trend amerykanizacji społeczeństwa podchwyciły również media. Treści programów rozrywkowych, artykułów w czasopismach i na portalach internetowych oraz wypowiedzi wielu autorytetów sprawiają, że ciągle czujemy się niedoskonali. Nie tyle bowiem powinniśmy dążyć do czegoś, ale wręcz musimy za tym czymś gonić. Nie powinniśmy zdrowo rywalizować, mamy wygrywać. Nie powinniśmy się starać, mamy nie odpuszczać. Przede wszystkim jednak musi być dobre show iświetny fun.
Wróćmy teraz do wspomnianych wcześniej piętnastu minut dziennie tylko dla siebie. Jeśli przeciętna osoba potraktuje taką poradę serio, poczuje się co najmniej nieswojo: „O Boże — przecież ja mam dla siebie co najmniej godzinę dziennie — na pewno coś ze mną nie tak! Jestem leniem, obibokiem! Muszę to jak najszybciej zmienić!”.
Celem tej książki faktycznie będzie zmiana, tyle że w przeciwną stronę. Nawet godzina dziennie dla osoby, która — jak to wcześniej założyliśmy — będzie żyła jeszcze siedemdziesiąt lat, to zaledwie kilka lat tylko dla niej. Kiepski wynik, zwłaszcza dla tych, którzy cenią swoje życie, swój czas i chcieliby je wykorzystać jak najlepiej. Zakładam, że należysz do tej właśnie grupy osób.
Pracując dla samych dóbr materialnych, budujemy sobie więzienie. Zamykamy się samotni ze złotem rozsypującym się w palcach, które nie daje nam nic, dla czego warto byłoby żyć.
Antoine de Saint-Exupéry
A teraz pomyśl przez chwilę, jakie inne komunikaty otrzymujesz każdego dnia (pośrednio i bezpośrednio) z mediów, od znajomych i nieznajomych, współpracowników i pracodawców. Czy nie przypominają one czasem niżej wymienionych „mądrości”?
Nie powinieneś brać zbyt wielu dni urlopu, bo może się to nie spodobać Twojemu chlebodawcy i przeszkodzić w awansie (który jednak podejrzanie długo nie nadchodzi…).Pełna dyspozycyjność jest cnotą, mimo że oznacza dla Ciebie rezygnację z Twoich planów, hobby, życia rodzinnego i towarzyskiego.Gapienie się w telewizor (nawet jeśli zamiast oglądać, myślisz o czymś innym i najzwyczajniej w świecie wypoczywasz) to czas stracony.Czas spędzony na spacerze, w kinie czy na zwyczajnym leniuchowaniu jest powodem do wstydu, gdyż mógłby zostać spędzony w sposób o wiele bardziej produktywny, choćby w biurze.I garstka jeszcze bardziej ekstremalnych, ale też bardzo mocno rozpowszechnionych „apeli do obywateli”:
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje (mądrzejsza wersja brzmi: „Kto rano wstaje, ten się nie wysypia”. Po prostu).Na wypoczynek trzeba sobie najpierw zapracować (czyli zgodnie z tą logiką nie mamy prawa do zrelaksowania się ot tak. Przynajmniej nie bez poczucia winy).Powinniśmy być wdzięczni Adamowi: odebrał nam błogosławieństwo lenistwa i dał w zamian przekleństwo ciężkiej pracy.
Mark Twain
To właśnie tego typu „treści reklamowe” negatywnie wpływają również na Twoje życie, nie pozwalając Ci w pełni się nim cieszyć. Tymczasem radość istnienia to prawo przynależne każdej jednostce ludzkiej. Dlaczego zatem wyżej wymienione postawy wciąż cieszą się społecznym poważaniem? Czemu zmusza się nas do wyznawania filozofii: „Szybciej, więcej, dalej!”, zamiast na przykład „Wolniej, mniej, bliżej!”, ale za to z przyjemnością…?
O wszechobecnym uzależnieniu od szybkości i konieczności zwolnienia tempa Timothy Ferriss pisze:
Jeśli chcesz uciec przed chochlikami buszującymi w Twoich myślach, najpierw musisz się z nimi zmierzyć. Prym wśród nich wiedzie uzależnienie od szybkości. Trudno jest przestawić swój wewnętrzny zegar bez zrobienia sobie przerwy w nieustannej nadmiernej stymulacji. (…) Zwolnienie tempa nie oznacza, że mniej osiągniesz; oznacza, że skończysz z nieproduktywnym przerywaniem i postrzeganiem wszystkiego przez pryzmat pośpiechu.
Dzisiejsze społeczeństwo to społeczeństwo ludzi spiętych i zmęczonych. Zmęczonych domem, zmęczonych pracą, zmęczonych innymi ludźmi, zmęczonych nawet własnym hobby. Dlaczego? Głównie z powodu niesamowitego przyspieszenia, które dopadło nas wraz z rozwojem nowoczesnych technologii oraz z powodu wymogów, jakie społeczeństwo stawia przed człowiekiem. Jeśli dodamy do tego wszechobecną modę na perfekcjonizm, mamy już idealnego pacjenta szpitala psychiatrycznego, który jednak zwykle wcale do tego szpitala nie trafia. Zamiast tego żyje nadal, ale — powtarzając za poetą Tadeuszem Peiperem — żyje, jak gdyby nie żył…
Z życia wzięte: nerwica?
Alicja przez całe życie uważała, że na przyjemność trzeba sobie zasłużyć. Nie obejrzała ulubionego serialu, póki na błysk nie wysprzątała mieszkania. Nie zjadła obiadu, póki nie umyła patelni, na której został przygotowany. Nie wyszła na spacer, zanim nie podlała kwiatów. Nie wyjechała na wakacje, póki nie pokończyła w biurze wszystkich spraw (wiele razy nie wyjechała na wakacje właśnie z tego powodu). Po jakimś czasie kobieta zaczęła cierpieć na okropne bóle głowy, przewlekłe zmęczenie, bóle mięśni i nieznośne napięcie w karku. Udała się do lekarza (zapewne po uprzednim wypucowaniu łazienki), który na szczęście okazał się człowiekiem myślącym. Nie, nie zalecił jej lekarstw. Zamiast tego zaproponował jej dosłownie odwrócenie wszystkiego do góry nogami: najpierw napij się kawy, a potem posprzątaj. Najpierw idź na spacer, później podlej kwiaty. Najpierw zjedz, a pozmywaj choćby i dopiero następnego dnia. Jednym słowem najpierw nagroda, potem praca.
Biorąc sobie do serca rady swojego lekarza i sukcesywnie wcielając je w życie, Alicja bardzo szybko ozdrowiała, a wszelkie bóle i chroniczne zmęczenie bezpowrotnie minęły.
Rozejrzyj się po półkach w supermarkecie — co widzisz? Na jakikolwiek dział się udasz, Twym oczom ukażą się produkty, których nazwy bądź przeznaczenie mają jeden cel: sprawienie, byś przyspieszył, działał i dawał z siebie wszystko (przynajmniej dopóki Twoje serce to wytrzyma). Mamy zatem m.in: