Diabeł nigdy nie prosi - Monika Kroczak - ebook + książka

Diabeł nigdy nie prosi ebook

Kroczak Monika

3,5

Opis

Ana porzuca swoje dotychczasowe ekstrawaganckie życie w Los Angeles i wyrusza na wędrówkę po górskim miasteczku. Naiwnie szuka tam dla siebie schronienia. Na tym urokliwym końcu świata natrafia na Danny’ego, strażnika Parku Narodowego Olympic. Młody mężczyzna zapewnia jej namiastkę normalności. Ana czuje się przy nim bezpieczna i szczęśliwa, ale doskonale wie, że ta relacja nie ma szans na przetrwanie. Jej życie to piekło, z którego nigdy nie zrodzi się nic dobrego. I prędzej czy później sam Diabeł, Malik Buerro z piekła rodem, upomni się o swoją własność i zabierze Anę z powrotem do LA.

 

„– Dlaczego z nim odchodzisz? – spytałem oszołomiony.

– Bo on tego chce. Nie zawoła mnie, nie rozkaże mi, nie weźmie mnie też siłą – tłumaczyła ze łzami w oczach. – Diabeł nigdy nie prosi, a zawsze dostaje to, czego pragnie.”

 

 

Monika Kroczak zabierze Was do świata, w którym rządzi sam Diabeł. Na pozór spokojna historia, którą burzy podwójna dawka czarnego charakteru. „Diabeł nigdy nie prosi” to fenomenalna lektura, od której nie sposób się oderwać. Nie mogę przestać podziwiać nowej odsłony Moniki Kroczak, jakiej jeszcze nie znałam. Gorąco polecam. – grzelka_czyta, Magdalena Grzelak

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (72 oceny)
24
14
14
14
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać tą historię Polecam gorąco
00
zaczytAnka1985

Z braku laku…

Współpraca reklamowa z @waspos Kochani zacznę recenzję od pytania do was jak to z wami jest ? Obawiacie się czasem jak zostanie odebrana wasza osobista opinia na temat książki ?Zwłaszcza jeśli większość opinii jakie zbiera książka jest pozytywna a wam po prostu nie przypadła do gustu. Ja tak niestety miałam z książką od Moniki Kroczak. Naprawdę w opisie i tajemniczej mrocznej okładce widziałam spory potencjał, jednak w moim przypadku coś tutaj nie pykło. Zaczęłam czytać a z każdym kolejnym rozdziałem już bardziej to było w moim przypadku kartkowanie byle do końca. Aż cisną mi się na usta słowa gdzieś dawno zasłyszane " nie jestem zupą pomidorową żeby mnie wszyscy lubili" i nie wiem dlaczego ale te słowa wpasowały się w moje odczucia podczas lektury Diabła. Pomidorówkę lubię ale z tą fabułą i tymi bohaterami po prostu się nie polubiłam nad czym wciąż mocno ubolewam. Broń Boże nie krytykuję autorki bo zamysł z tego co widzę po opiniach wielu czytelnikom przypadł do gustu. Podejrzew...
00
HincK

Dobrze spędzony czas

Fajna
00
AlekMort

Z braku laku…

Książkę czyta się dość lekko... jednak zachowanie głównej bohaterki w większości przypadków jest irracjonalne i denerwujące... nie da się czytać takiego nonsensu!
00

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

Transporterka

Dziewczyna z pistoletem

Diabeł nigdy nie prosi

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Playlista

Imagine Dragons:

1. My fault

2. Birds

3. Natural

4. Demons

5. Love of mine

6. Follow you

7. Sharks

Copyright © by Monika Kroczak, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce: © by SvetaZi/Shutterstock

Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-283-9

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Playlista

PROLOG

Przystanek 1

Przystanek 2

Przystanek 3

Przystanek 4

Przystanek 5

Przystanek 6

Przystanek 7

Przystanek 8

Przystanek 9

Przystanek 10

Przystanek 11

Przystanek 12

Przystanek 13

Przystanek 14

Przystanek 15

Przystanek 16

Przystanek 17

Przystanek 18

Przystanek 19

Przystanek 20

Przystanek 21

Przystanek 22

Przystanek 23

Przystanek 24

Przystanek 25

Przystanek 26

Przystanek 27

Przystanek 28

Przystanek 29

Przystanek 30

Przystanek 31

Przystanek 32

Przystanek 33

Przystanek 34

Przystanek 35

Przystanek 36

Przystanek 37

Przystanek 38

Przystanek 39

Przystanek 40

Przystanek 41

Przystanek 42

Przystanek 43

Przystanek 44

Przystanek 45

Przystanek 46

Przystanek 47

Przystanek 48

Przystanek 49

Przystanek 50

Przystanek 51

Przystanek 52

Przystanek 53

Przystanek 54

Przystanek 55

Przystanek 56

Przystanek 57

Przystanek 58

Przystanek 59

Przystanek 60

Przystanek 61

Przystanek 62

Przystanek 63

Przystanek 64

Przystanek 65

Przystanek 66

Przystanek 67

Przystanek 68

Przystanek 69

Przystanek 70

Przystanek 71

Przystanek 72

Przystanek 73

Przystanek 74

Przystanek 75

Przystanek 76

Przystanek 77

Przystanek 78

Ostatni przystanek

PROLOG

Albo ją znajdziesz, albo sam znikniesz – zagroził, posyłając spojrzenie pełne wiarygodnej obietnicy.

W pomieszczeniu urządzonym w męskim stylu i ociekającym próżnością przebywało dwóch mężczyzn. Jeden siedział za biurkiem, drugi drżał pośrodku, skrzywiony ze strachu.

– Oczywiście, ale… – zaczął ten drugi.

– „Ale”? – ponaglał Diabeł z cholernie niespokojną powagą.

– Szefie, robimy, co możemy, ale… ale – jąkał się łysy parobek. – Nie trafiliśmy na żaden ślad. Zapadła się pod ziemię, a już na pewno wyjechała z Los Angeles.

– Nie obchodzi mnie, gdzie jej nie ma, macie ją znaleźć! Nie potraficie sobie poradzić z jedną kruchą dziewczyną, taka jest prawda. Spierdalaj, nim bardziej popsujesz mi humor.

Diabeł machnął dłonią w kierunku drzwi, a potem przykleił ją do zimnej szklanki, którą uniósł i przytknął do ust. Chlapnął bez elegancji, a kostki lodu uderzyły o jego wargi. Odstawił puste szkło i swym przeraźliwie diabolicznym wzrokiem uchwycił fotografię stojącą na biurku tuż przed nim. Uśmiechała się do niego pełna życia i blasku młoda dziewczyna w długich lśniących włosach. Choć to tylko zdjęcie, emanowało niebywałą magią, tak szalenie niewspółmierną do mroku Diabła, który złapał je w swoje duże – opalone piekielnym żarem – dłonie. Przyłożył kciuk do jej anielskiej twarzy i zaczął pocierać z satysfakcją, jakby zgniótł właśnie namolną muchę, z którą walczył od kwadransa. Na koniec wyrzucił niedbale fotografię w dal, ta doleciała pod same drzwi jego gabinetu, a swe spotkanie z podłogą obwieściła brzękiem tłuczonego szkła. Diabeł nacisnął palcem przycisk w stacjonarnym aparacie telefonicznym, który także miał w zasięgu ręki, a kiedy kobieta odezwała się cienkim wystraszonym głosem, chrypnął:

– Melissa, zapraszam do mnie.

– Eli-ssa. – Zadrżał jej głos. – Tak, oczywiście, już idę, panie Buerro.

Diabeł przytknął plecy do fotela, a ręce ulokował na podłokietnikach. Głowę także wygodnie oparł i zaczął się kręcić wraz z siedziskiem, to w lewo, to w prawo, ale z wyczekanym mroźnym spojrzeniem utkwionym w drzwiach. Kiedy usłyszał stłumiony, acz wartki stukot obcasów, który nagle ucichł tuż przy jego gabinecie, uśmiechnął się i z jego twarzą zadziało się coś, czego sam Bóg nie umiałby wyjaśnić. Diabeł miał swoje drugie oblicze, w którym zakochała się dziewczyna ze zdjęcia. Lodowaty wzrok mężczyzny topniał i spływał po policzkach, zalewając je bladym różem. Usta tryskały ognistym blaskiem, który podrygiwał razem z dolną wargą, ukrywającą się za rządkiem drobnych śnieżnobiałych zębów, kontrastujących z karnacją. Ciemny zarost lśnił w sztucznym świetle gabinetu, prosząc się o kobiecy dotyk. W Diabła właśnie wstąpiła nieopisana czystość, pragnąca zbezczeszczenia.

Trzy dynamicznie następujące po sobie uderzenia kostkami zaciśniętej kobiecej pięści w drzwi wzmogły apetyt mężczyzny. Milczał, choć jego pragnienie wrzeszczało. Elissa, zwana Melissą, nacisnęła nieśmiało na klamkę, jakby wiedziała, że Diabeł nigdy nie zapraszał do środka. Skierowała do niego swą naiwnie uroczą buzię, skrywając ciało za drzwiami.

– Tak, panie Buerro? – zapytała, licząc, że będzie mogła mu pomóc z tamtego miejsca.

– Wejdź, zamknij drzwi i podejdź.

Diabeł nie był wylewny w stosunku do kobiet, traktował je powierzchownie. Nie był wylewny w stosunku do wszystkich kobiet tego świata, prócz jednej. Dziewczyny ze zdjęcia. Tę kochał swą popapraną diabelską miłością.

– W czym mogę panu pomóc? – Znowu odważyła się odezwać, podchodząc bliżej biurka.

– Na kolana – rzucił chłodno, nie przestając kołysać się ze swym fotelem.

Elissa skinęła odruchowo i od razu rozpięła guzik w swej szarej marynarce, którą zdjęła.

Patrzyła na Diabła z wielkim trudem, jej wzrok osuwał się na biurko, ale ona znowu go podnosiła.

Kucnęła wreszcie, strzeliło jej w obu kolanach, marynarkę położyła obok. Dłonie przykleiła do posadzki.

– Chodź tu – rozkazał, zatrzymując fotel na wprost biurka.

Dziewczyna zerknęła przed siebie i spostrzegła jego rozstawione nogi w czarnych spodniach i lśniących butach z cieniutkimi sznurówkami. Jedna stopa unosiła się i opadała w określonym rytmie. Jakby Diabeł nucił coś pod nosem i podrygiwał zatracony w swej muzyce. Elissa w ciasnej ołówkowej spódnicy, nieskazitelnie białej bluzce, cienkich rajstopach i wysokich szpilkach bez słowa protestu wślizgnęła się pod biurko, gdzie skamieniała. Diabeł wyczekał, aż wreszcie odważy się na niego spojrzeć.

– Jestem, panie Buerro.

– I co zamierzasz teraz zrobić? – spytał z bezczelną arogancją, uważnie się w nią wpatrując.

Elissa odgarnęła swoje krótkie blond włosy i zawstydzona rzekła:

– A czego pan sobie dzisiaj życzy?

– Chciałbym… – zaczął się zastanawiać, pocierając brodę – włożyć fiuta do twoich ust, na tyle głęboko, byś się nim zadławiła i ze łzami w oczach błagała o zerżnięcie cię w dupę.

– Oczywiście, panie Buerro – odparła i przysunęła się.

Elissa Woodgrain pochodziła z bardzo ubogiej wielodzietnej rodziny, którą utrzymywała wraz ze swoją matką. Jako najstarsza z rodzeństwa oddawała pensję na jedzenie i rachunki, dlatego cholernie nie chciała stracić tej pracy.

Kuliła się między jego udami, na których oparła trzęsące się dłonie. Diabeł ani drgnął. Dziewczyna wyciągnęła ręce w jego kierunku, aż dotarła do zamka. Odpięła guzik, potem wolno rozpięła rozporek, który zdawał się nie mieć końca. Wówczas Diabeł uniósł się w fotelu, wspierając na podłokietnikach, więc Elissa zsunęła z niego spodnie. Miał pod spodem ciemnozielone bokserki w drobny szary print. Penis mężczyzny napierał na bieliznę, jakby chciał ją rozerwać na strzępy.

– Melisso, pospiesz się – ponaglił sfrustrowany. – Nie mamy całego dnia.

I wtedy złapał dziewczynę za włosy i sam przybliżył jej twarz do swojego nadymanego członka. Młoda kobieta niezamierzenie otarła o niego policzkiem. Kiedy mężczyzna odpuścił i jego ręka wróciła na fotel, Elissa złapała oburącz za gumkę bokserek i wypuściła na wierzch jurnego drąga, który zakołysał w górze. Chwyciła go w dłoń, a potem zanurzyła w ustach.

– Skarbie, zrób to z oddaniem, bardzo potrzebuję dziś pocieszenia.

Przystanek 1

Ana

Mawiają: Go away and never come back. Owszem, skusiłam się, ale najpierw musiałam pozbierać wszystko do kupy. Wszystko, co się dało, aby móc zacząć od nowa. Wbrew pozorom nie jest łatwo rozpoczynać życie od początku, a jeszcze trudniej jest kończyć coś, co budowało się latami. Ale czasem nie ma po prostu innej możliwości. Nie ma wyboru.

Wspinałam się coraz wyżej, uderzając grubymi podeszwami o szutrową ścieżkę pełną drobnych kamieni. Wyjeżdżone przez terenowe pojazdy błoto dawno wyschło, tworząc długie koleiny, które teraz rozgniatały się pode mną. Promienie słońca padały na moją spoconą skórę. Z trudem łapałam powietrze, szukając w sobie resztek sił, aby dotrzeć gdziekolwiek, gdzie zrobię dłuższą przerwę. Ciężki plecak dawał się we znaki najbardziej na ramionach, wrzynając się w moje ciało. Plecy już dawno zrobiły się całe mokre, ale zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Miałam na sobie błękitną koszulkę, której rękawki założyłam na barki, a spód wcisnęłam pod stanik, aby wiatr muskał mój brzuch. Robiłam, co mogłam. Nawet zaczęłam wabić niemrawe obłoki, licząc, że wreszcie z nieba zamiast żaru spadnie chłodny deszcz. Spociła mi się nawet skóra głowy. Kiedy przeczesywałam palcami rozpuszczone włosy, czułam, jakie są mokre. Nie miałam niczego, czym mogłabym związać je na czubku i ulżyć swojej szyi.

Pomimo dyskomfortu fizycznego, morderczej zadyszki i opłakanego wyglądu czułam się rewelacyjnie. Z każdym przebytym jardem mój uśmiech i satysfakcja wzmagały.

Jestem z siebie dumna. W tym parnym wilgotnym powietrzu czułam obietnicę szczęścia i wolności.

Wreszcie dotarłam do polanki, z której rozlewały się niesamowite widoki. Zdjęłam wielki plecak, rzuciłam go na trawę, a sama opadłam na wyschnięty konar, usytuowany na wprost Parku Narodowego Olympic.

Podsłuchałam mijających mnie wędrowców, że gdzieś niedaleko znajduje się uroczy pensjonat. Zgasiłam pragnienie resztkami wody, której temperatura ohydnie wzrosła. Mokrymi chusteczkami otarłam twarz i dłonie, a na koniec zgięcia łokci i kolan. Szlak, który wybrałam, przemierzało wielu turystów. Jedni przechodzili obok bez postoju, inni przystawali na chwilę, by zrobić zdjęcie. Ale z wszystkimi bez wyjątku należało się przywitać. W górach panuje bowiem taka zasada, że trzeba przywitać się z każdym napotkanym człowiekiem. Choć nie każdy napotkany człowiek ma na to ochotę, szczególnie jeśli jego droga wiedzie w górę, a on stracił siły i chęci do życia.

– Sama? – zagadnął chłopak, który rzucił plecak tuż obok mojego i zdjął przepoconą czarną koszulkę.

– Męża pożarł grizli, ale kto by się przejmował – zażartowałam, patrząc gorliwie przed siebie, aby nie skusić się na równie ciekawy widok po mojej prawej, gdzie stał nieznajomy.

– Męża – powtórzył wyraźnie zaciekawiony i przysiadł się, a ja odruchowo przesunęłam się w bok. – Tu nie ma grizlich, tylko baribale. A tak w ogóle to gdzie obrączka?

Złapałam się na tym, że kciukiem masowałam miejsce, w którym powinna się znajdować złota ślubna biżuteria. Szybko zacisnęłam dłoń w pięść, a potem odwróciłam głowę w kierunku mojego nadgorliwego towarzysza. Nim jednak zdążyłam mu się przyjrzeć, szybko uciekłam wzrokiem, który bezczelnie zaczął się osuwać z jego twarzy na nagi tors. Nie odpowiedziałam na jego pytanie, ale na odczepnego rzuciłam:

– Nie szukasz w górach samotności, spokoju albo chociaż ciszy? Bo ja owszem.

– Rozumiem – mruknął melodyjnie bez cienia uszczypliwości. – W takim razie już się nie odzywam, ale chwilę tu posiedzę. Nie masz nic przeciwko?

– Nie – odparłam, wstając z konara. – I tak się zasiedziałam.

Wyminęłam go i złapałam za ramiączko swojego plecaka. Kucnęłam i wsunęłam do niego pustą butelkę po wodzie.

– Pewnie jeszcze się gdzieś spotkamy – rzekł, uważnie mi się przyglądając.

Uniosłam twarz i na niego zerknęłam, a raczej spenetrowałam go ciekawsko. Uśmiechał się całkiem przyzwoicie. Nie był jakiś szczególnie umięśniony, ale też nie zwisał mu tłusty brzuszek. Popijał napój izotoniczny. Jego opalona skóra błyszczała od potu, a oczy świdrowały mnie bez przypału.

– Na razie – powiedziałam, prostując nogi, i zarzuciłam ekwipunek na plecy.

– Do zobaczenia, samotna turystko! – zawołał za mną, ale nie zareagowałam.

– Oby nie – wydusiłam pod nosem.

Przystanek 2

Ana

Gdy zameldowałam się w pensjonacie, wiedziałam, że to świetna kryjówka.

Po czterdziestu minutach wolnego i wycieńczającego marszu wreszcie na mojej drodze pojawił się drewniany obiekt, otoczony kolorowymi ruchomymi plamkami. Te plamki to turyści, którzy zrobili sobie przerwę na zimne piwo czy też tost francuski.

Ten domeczek skąpany w gęstwinie iglastych i liściastych drzewek stanowił cel mojej dzisiejszej wędrówki. Kiedy objawił się przede mną w swej górskiej tajemniczej krasie, dodał mi energii, która w try miga doniosła mnie pod jego drzwi. Porządnie uderzyłam stopami o ziemię, bo nie chciałam wpakowywać się do środka w brudnych buciorach, widząc podłogę wyłożoną uroczym kwiecistym dywanikiem.

Przystanęłam przy drewnianej recepcji, gdzie sprzedawano batoniki i napoje.

– Cześć – przywitałam się z dziewczyną, która wyszła z zaplecza. Miała blond warkocz i wielkie złote kolczyki koła. – Mogłabym zostać na noc? Macie miejsce?

– Jasne – powiedziała, otwierając duży zeszyt, przez który pobieżnie przeleciała wzrokiem. – Jedynkę?

– Najlepiej by było.

– Z pościelą czy bez? – Spenetrowała mnie wzrokiem w poszukiwaniu śpiwora.

– Z pościelą.

– Piętnaście dolców – rzekła z uśmiechem, podając mi klucz z drewnianym brelokiem.

– Dać dowód?

– Weź się tu tylko wpisz… – Machnęła dłonią w powietrzu i odwróciła zeszyt w moją stronę. – Jakbyś chciała zostać dłużej, to jutro zamiast klucza podrzuć kasę i ciesz się pobytem. Który raz w Krainie Aniołów?

– W Krainie Aniołów?

– No tak. – Zaśmiała się. – Najbliżej nam do Port Angeles. Tu wszystko jest angeles. Lake Angeles, Mount Angeles…

– Jestem tu pierwszy raz i chyba chciałabym tu zamieszkać na stałe – wyznałam mimochodem, odkładając długopis i kasę, a dziewczyna zabrała zeszyt. – Podoba mi się spokój i nicość Port Angeles.

– Ana? – przeczytała i spojrzała na mnie dla pewności, co potwierdziłam skinieniem. – Baw się dobrze w naszej nicości. Pokój na samej górze. Może być gorąco, padł agregat od klimy, ale za to widoki są zajebiaszcze.

– Noce na szczęście są jeszcze chłodne – rzekłam i szarpnęłam plecak.

– Do kwadransa podrzucę ci pościel, ale jak zapomnę, to mnie ścignij.

– Okej.

– Jak będziesz głodna, to zapraszam tam. – Wskazała na koniec korytarza. – Dziś mamy zupę z cietrzewi, palce lizać.

– Mogę prosić jeszcze dwie butelki wody mineralnej?

– Jasne.

– A ty jak masz na imię? – zapytałam z ciekawości i grzeczności, płacąc za zakup.

– Caroline.

– Okej, to do później, Caroline – pożegnałam się i ruszyłam na poszukiwanie swojej kwatery.

– Ana. – Zatrzymała mnie. – Dlaczego nosisz pióro przy swoim plecaku?

Popatrzyłam na nią w półobrocie, namyślając się.

– To pióro z mojego skrzydła.

– Z czego?

– Ze skrzydła.

– Gdzie masz te skrzydła? – Zaśmiała się.

– Jak to gdzie? W plecaku.

Zmierzyła mnie krzywym spojrzeniem.

– A dlaczego są czarne?

Odpowiedziałam wymownie poważną miną i powędrowałam na piętro.

Recepcjonistka o bardzo dziewczęcej, świeżej urodzie była właścicielką owego białego drewnianego pensjonaciku, który zachwalali górscy szwendacze. W jej buzi, a szczególe uśmiechu, było coś pogodnego, czym zarażała. Mały nos, wąskie usta i bladoniebieskie oczy czyniły z niej bezbronną panienkę, ale nic z tych rzeczy. Caroline miała w swoim wątłym ciele niezliczone pokłady siły, charyzmy i humoru.

Każdy mój krok powodował skrzypienie, bo cała ta chatynka wykonana została z drewna, które pomalowano na biało. I miało to niesamowity klimat. Po drodze mijałam mnóstwo obrazków i plakatów uczepionych ściany jakby na amen, ale nie zwracałam na nie szczególnej uwagi, zostawiając sobie to na później. Teraz myślałam tylko o prysznicu.

– Turystka! – Usłyszałam radosne i znajome wołanie, na co od razu wywróciłam oczami.

– Niee – odpowiedziałam błagalnie bez oglądania się za siebie i przyspieszyłam kroku.

Wspięłam się po schodach, równie skrzypiących co cała reszta, i zniknęłam za zakrętem w nadziei, że wędrowiec nie pójdzie za mną. I w jeszcze większej nadziei, że nie zatrzyma się tu na noc.

Mój pokój okazał się mały, drewniany, parny i ze skośnym sufitem. Od razu otworzyłam trójkątne okienko, za którym rozciągała się górska poezja dla koneserów pięknych krajobrazów, czyli dla mnie. To moja pierwsza wizyta w górskich rejonach Port Angeles i ostatnia. Niedawno podjęłam decyzję, że wynoszę się z LA na stałe. Koniec kropka.

Wzięłam prysznic, umyłam włosy, które wyschły w mgnieniu oka, ogarnęłam się i ruszyłam wrzucić coś na ząb. Podczas wspinaczki nie odczuwałam głodu, ale teraz, kiedy wszystko się we mnie unormowało, odezwał się także żołądek.

Odebrałam talerz z zupą, którą zachwalała dziewczyna z recepcji, i z lekkim zdziwieniem, a jeszcze większym niesmakiem zajęłam miejsce przy stole. Usiadłam na ławce i zaczęłam się zastanawiać, co mam teraz zrobić, bo nie zamierzałam jeść zupy w kolorze sosu grzybowego. W kantynie oprócz mnie siedziało kilkoro turystów, którzy albo coś jedli, albo dopiero czekali na swój posiłek. Zachodziłam w głowę, jak wybrnąć z tego pochopnego zakupu. Nagle okazało się, że wcale nie byłam głodna.

Zaraz…

Na widok naleśników skąpanych w sosie klonowym, leżących po sąsiedzku, ciekła mi ślinka. Modliłam się nad zupą, licząc, że sama wyparuje z talerza. Raptem do mojego stolika dosiadł się młody mężczyzna, ubrany w zielone spodnie i szarą bluzkę na guziki z kołnierzykiem. Na krótkim rękawku prezentowało się pomarańczowe logo z zieloną choinką i napisem: „National Park Service”. Na piersi nosił złotą odznakę w kształcie tarczy, która błyszczała niczym gwiazda szeryfa. Ciemne włosy miał odgniecione od czapki. Właśnie dosiadł się do mnie strażnik Olimpijskiego Parku Narodowego. Swoją drogą bez tych beżowych kapeluszy wyglądali bardziej męsko, coś jak skrzyżowanie porucznika z żołnierzem, ale to właśnie nakrycie głowy dodawało im powagi i w efekcie budziło podziw i respekt.

– Nie jesz? – spytał, wskazując na talerz, który bez zawahania mu podsunęłam.

Przystanek 3

Danny

Zajechaliśmy z Boo na obiad do pensjonatu Caroline Fishmeyer, ale wszystkie stoły były zajęte, a nie uśmiechało mi się jeść na zewnątrz, gdzie szalało mordercze słońce. Przy takim natężeniu turystów cienia się nie uświadczy. Boo na przypał dosiadł się do samotnej dziewczyny, ślęczącej nad zupą. Stanąłem z rękami w kieszeniach i z zaciekawieniem obserwowałem jego podchody. A może obserwowałem ją?

Miała zwyczajne jasnobrązowe włosy, opadające na plecy i twarz też taką normalną. Bez tej sztucznej maski. Zarumieniona skóra od słońca, a może wysiłku, który trzeba włożyć w drogę, by dotrzeć do tego miejsca. Zmęczone oczy, ale błyszczące. Spod niebieskiej pomiętej koszulki przebijał jej czarny biustonosz. Na szyi błyszczał złoty łańcuszek, chowający się pod ubraniem.

I ten grymas niezadowolenia.

To było właśnie to, czym mnie urzekła. Biedziła się nad talerzem zupy z miną pokrzywdzonej dziewczynki, jakby stała nad nią mama i wyczekiwała, aż ta zanurzy w niej łyżkę. Pomyślałem sobie, że w całej tej swej zwyczajności dziewczyna była obłędnie wyjątkowa. No i wtedy Boo ukradł jej obiad. A tak mnie intrygowało, czy jednak zmusi się, aby zjeść choć odrobinę. W te pędy ruszyła do wyjścia, czyli w moją stronę. Nie miała ze sobą plecaka ani żadnych innych rzeczy. To oznaczało tylko jedno: zatrzymała się tu na noc. Kiedy przechodziła obok, szturchnęła mnie ramieniem. Nie wiedziałem, czy się zagapiła, czy robiła unik przed kolesiem siedzącym przy stole obok, wymachującym grabiami podczas humorystycznych opowiastek, a o mnie niefortunnie zahaczyła. Potem przystanęła i objęła dłońmi moje ramię. Tak spontanicznie je ścisnęła, jakby jej ręce emanowały jakąś nadnaturalną mocą, która uzdrawia. Przeprosiła, rzucając mi krótkie spojrzenie, zabrała dłonie, błyszczące oczy, malinowy zapach i wyszła na zewnątrz.

To było dziwne.

W miejscach takich jak górskie miasteczka miesza się wiele zapachów. Przynoszą je turyści. Smród wysiłku fizycznego, dobra, powiem bez ogródek: odór potu, woń olejku z filtrem czy środka na komary. Czasem zdarza się gęsty wyziew alkoholu lub zioła palonego dla relaksu. Ale zapach wyrafinowanych perfum – nigdy. Może dezodorant, ale częściej męski. Dziewczyna niosła na sobie coś delikatnie słodkiego, ewidentnie malinowego. Pachniała pięknie. Świeżo i radośnie. Odprowadziłem ją wzrokiem, próbując dowiedzieć się o niej czegoś jeszcze. Tak mnie zafascynowała, że chciałem poznać ją bliżej. Odeszła skupiona i nieobecna, jakby w jej głowie toczyła się jakaś zajadła walka.

– A ty co, Dan? – zawołał do mnie Boo, zaglądając przez ramię. – Zakochałeś się?

– Jeszcze nie – rzuciłem, dosiadając się do stołu.

– Jak to może komuś nie smakować? – zapytał, jedząc łapczywie.

Zjedliśmy obiad, gadając o bzdurach, choć ciągle wypatrywałem tamtej dziewczyny. Laski lecą na nasze uniformy. Przywodzimy im na myśl żołnierzy, chociaż strzeżemy tylko parku narodowego. Turystki nie szczędzą ukradkowych spojrzeń, co często podsyca męskie ego Bowena, którego wszyscy zwą Boo. Bardziej z niego myśliwy niż strażnik zwierzyny leśnej. Rzuca się na wszystko jak leci, ale ostatnio zaangażował się w coś – powiedzmy oględnie – głębszego. Jest na etapie wyrywania kasjerki z budki biletowej. Siedzi tam jakaś była cheerleaderka z Port Angeles Future Riders i jego nowa obsesja.

– Cześć, Caroline – rzucił na przywitanie Boo, gdy wyszliśmy z kibla.

– Cześć, chłopaki.

Przystanęła z rulonem kwiecistej pościeli w rękach.

– Ktoś na noc? – zagadnąłem podejrzliwie.

– Jedna taka…

– Brunetka? Włosy za ramiona, proste?

– Ty, Dan – odezwał się kumpel. – Jednak się zakochałeś.

– Raczej ciemna blondynka czy też bardzo jasna brunetka – poprawiła Caroline, wymieniając uśmiech z Boo. – Włosy takie do łopatek.

– A ze mnie się śmieje… – wtrącił kumpel i szturchnął mnie w ramię.

– A-na – szepnęła wymownie. – To dla niej. Może chcesz zanieść?

Posłałem jej kpiący grymas i ruszyłem do wyjścia.

– Danny – zawołała zawiedziona. – Na żartach się nie znasz?

Od razu dołączył do mnie Bowen i założył mi rękę na ramię.

– Ty się, stary, nie oglądasz za laskami – rzucił zdziwiony. – Serio wpadła ci w oko? Na moje jakaś taka zahukana. Ale jak chcesz, to podrzucę cię tu po robocie.

– Wbijaj do wozu – powiedziałem i złapałem za klamkę w drzwiach, ale na moment zawiesiłem się w czasoprzestrzeni.

Wychwyciłem ją pomiędzy spacerującymi turystami. Jej twarz tonęła w tańczących, świetlistych włosach. Ani na moment nie chciały ustać. Kołysały się we wszystkie strony, a ona zdawała się tym w ogóle nie przejmować. Uśmiechała się, jakby ta sytuacja ją bawiła. Omiatała wzrokiem okolicę. Błąkała się, pewnie szukając miejsca, żeby się przysiąść. Ale chyba odpuściła, bo stawiała teraz małe kroki z powrotem w kierunku pensjonatu. Pociągnąłem za klamkę, bo zdałem sobie sprawę, że wpatruję się w dziewczynę jak kompletny debil. A kiedy to się stało, kiedy jej spojrzenie natrafiło na moje, mimo że trwało to tylko ułamek sekundy, serce mocniej mi zabiło. Uciekłem wzrokiem przestraszony, sądząc że weźmie mnie za natręta. Rozejrzałem się wokoło dla odwrócenia uwagi i wsiadłem za kierownicę.

Przystanek 4

Danny

Co tam wypatrzyłeś, sokole oko? – rzucił kumpel, patrząc na mnie znudzony, ale mu nie odpowiedziałem.

– Poszedłbym już na urlop – wyznałem z odprężeniem, gdy dojeżdżaliśmy do drogi. – Zaczął się turystyczny szał, park gęstnieje i aż chce się stąd uciec.

– Mnie tam się podoba – powiedział, wyjmując telefon. – Roznegliżowane panienki spacerują po lasach, czego chcieć więcej? Wszędzie tylko mokre cycki.

– A jak tam twoja cheerleaderka?

– Twarda sztuka, ale pracuję nad nią.

– Obyś zdążył, nim zrezygnuje. – Zaśmiałem się.

– Jeśli następna będzie ładniejsza i łatwiejsza… – zaczął to swoje głupie gadanie, na którego dźwięk aż miałem ochotę wysadzić go po drodze.

– Wariat.

– Jedziemy nad jezioro? – spytał, sprawdzając godzinę.

– Nad jezioro – powtórzyłem cynicznie, naśmiewając się. – Nad jezioro to ty sobie możesz skoczyć po robocie.

Pojechaliśmy na patrol. Zaparkowałem na wyjeżdżonym poboczu, rozsiedliśmy się i wyczekiwaliśmy przejezdnych.

– Oglądałeś wczoraj meczyk? – zagadnął Boo, chowając telefon. – Malcolm Brown wrócił do Los Angeles Rams.

– Nie oglądałem, była u mnie Becky – powiadomiłem markotnie, bo przypomniałem sobie o problemach.

– I co tam u twojej młodszej siostrzyczki?

– Znowu ma nawrót choroby. Namawiała mnie, żebym się przebadał.

– A niech to… – mruknął przejęty. – Trzyma się jakoś?

– Znasz ją, Becky to kawał baby, jeśli ona sobie z tym nie poradzi, to nikt nie zdoła.

– A ty się przebadasz?

– W życiu! Wolę nie wiedzieć.

– I wolisz krócej żyć? Rak to nie przelewki, stary – umoralniał przygaszony. – Moja babcia na to zmarła.

– I co, badałeś się?

– Mnie nic nie jest. – Roześmiał się lekko. – A ty ciągle na coś narzekasz.

– Noo – potwierdziłem. – Na stres w pracy.

– A co cię tak stresuje? Kłusownicy czy nielegalni Kanadyjczycy próbujący przedostać się do Stanów? – Śmiał się.

Nie zareagowałem. Nie mogłem przestać myśleć o tamtej dziewczynie. Od razu widać, że miastowa. Żadna z naszych nie ma w sobie takiej lekkości. Wszystkie są jak Becky, moja młodsza siostra. Twarde sztuki nie do zdarcia. Nie dadzą sobie w kaszę dmuchać, mają większe jaja niż niejeden facet. Ana wydawała się delikatna jak listek.

– O czym tak myślisz, stary? – Boo sprowadził mnie na ziemię.

– O niej…

– No, no, Dan, widzę, że jeszcze będą z ciebie ludzie. – Poklepał mnie po ramieniu. – Chyba pierwszy raz słyszę od ciebie o jakiejś panience. Ty chyba nigdy nie byłeś z żadną na poważnie, nie?

– Na studiach może coś tam próbowałem, było kilka dziewczyn, ale to raczej koleżanki. Nigdy nie byłem zakochany.

Przystanek 5

Ana

Puk, puk! – Dobiegło mnie wołanie zza drzwi.

Otworzyłam je zaraz po szybkim wciągnięciu długich spodni dresowych, w których zamierzałam dotrwać do późnego wieczora.

– Jaka ty kolorowa – odezwała się Caroline, trzymająca w ręce pościel, którą mi podała. – Zgodnie z obietnicą.

– Dziękuję.

Odebrałam co moje i rzuciłam na łóżko.

– Może być? – zagaiła, wskazując na pokój.

– Pewnie, nie jestem wybredna.

– Ładnie tu pachnie. Ty ładnie pachniesz, jak ludzie z nizin.

– Wiem, że to przesada – przyznałam z zawstydzeniem. – Ale to taka moja mała obsesja. Mogę się nie malować, ale pachnieć lubię.

– A co mnie to tam… – mruknęła wyrozumiale. – Ja lubię pachnieć i wyglądać. Ale mam tanią „perfumę” i nigdy nic nie czuć.

Wyszłyśmy z pokoju.

– Wpadłaś tu komuś w oko – powiadomiła Caroline, gdy schodziłyśmy po schodach.

– Wieeem – szepnęłam z ciężarem w głosie. – Nie mów, że zatrzymał się na noc. Spotkałam go na szlaku, czepił się jak rzep psiego ogona, myśląc, że wyrwie mnie na gołą klatę.

– O kim ty mówisz?

– O turyście w czarnych krótkich włosach.

– Nie miałam przyjemności poznać.

– O – syknęłam, robiąc nerwowy unik. – Teraz będziesz miała, to on.

Wskazałam głową w kierunku kontuaru, posłałam jej wymowne spojrzenie i wymknęłam się na zewnątrz.

Wataha turystów zdecydowanie się przetrzebiła.

Po południu większość wędrowców schodzi ze szlaku, więc robi się więcej miejsca dla tych, którzy naprawdę pragną poczuć ducha gór.

Wyczaiłam leżaki wetknięte za palety z boku pensjonatu. Zaciągnęłam jeden w urokliwe miejsce i kontemplując święty spokój, raczyłam się widokami, słońcem i ciszą. Szybko pożałowałam, że włożyłam długie spodnie. Na szczęście dość szerokie nogawki bez trudu dało się podciągnąć nad kolana.

Uśmiechnęłam się na wspomnienie tego, co powiedziała Caroline – że jestem „kolorowa”. Zdałam sobie sprawę, że oprócz tych liliowych dresów miałam w plecaku jeszcze różowe, niebieskie i białe spodnie, które przypadłyby do gustu właścicielce tego uroczego, ale wyludnionego miejsca. I pomyśleć, że w Los Angeles nosiłam tylko eleganckie obcisłe fatałaszki.

Szybko wyrzuciłam z głowy tamte wspomnienia, bo za plecami niosły się słowa dziewczyny.

– Korciło mnie, żeby powiedzieć mu, że nie ma na dziś wolnych miejsc – mówiła, idąc w moją stronę. – Ale całkiem niezły z niego towarek.

– A jednak – jęknęłam zawiedziona.

– Fajny jest – przyznała, kucając przy mnie z dwiema butelkami piwa.

– To dla mnie?

– Wszyscy turyści to piją. – Wręczyła mi jedno. – Pomyślałam, że też je lubisz.

– Super, dzięki – zawołałam, odbierając szkło. – Tak w ogóle to ty możesz pić?

Caroline wzruszyła ramiona z uśmiechem.

– Poza tobą, mną i tym torreadorem nie ma tu nikogo.

– Nazwałaś go „torreador”? – Zaśmiałam się. – Chyba nie chcę wiedzieć czemu. A, i sorry za samowolę.

Wskazałam na leżak, na którym siedziałam.

– Mi casa es su casa, jak to mówią, nie?

Stuknęłyśmy się butelkami.

– Lubisz tę pracę? – zagadnęłam.

– Lubię góry, święty spokój, dziką naturę, nienawidzę dużych miast.

– Ludzi chyba też lubisz, prawda?

– Ich historię. Przychodzą tu ze wszystkich stron świata i przynoszą różne opowieści. A ja lubię pisać. Chciałabym być pisarką, a oni dają mi materiał na książki.

– Fajnie – przyznałam w podziwie. – Zawsze fascynowali mnie artyści. Mają swój specyficzny świat, w którym żyją, kompletnie oderwani od rzeczywistości. Szanuję i podziwiam takich ludzi.

– A czym ty się zajmujesz na co dzień?

– Niczym ciekawym… Prowadzę salon fryzjerski, ale nie jestem fryzjerką.

– Zbijasz hajs… ma się rozumieć.

– Można tak powiedzieć.

– A skąd jesteś?

– Z Los Angeles.

– Zamieniłaś Los Angeles na Port Angeles – spostrzegła. – To przypadek czy jesteś aniołem?

– Raczej demonem… – Puściłam jej oko.

– Ile masz lat?

– A na ile wyglądam?

Popatrzyła na mnie chwilę, aż wreszcie strzeliła:

– Dwadzieścia trzy?

– Dwadzieścia pięć, a ty?

– Dwadzieścia dwa – odpowiedziała. – Powiedz, Ano, co tu robisz sama? I czemu sama? W sumie nie wiem, po co pytam, nie musisz odpowiadać… Też lubię samotnie łazić po górach. Tutaj zeszłam wszystko wzdłuż i wszerz.

– Jesteś stąd? – ciągnęłam temat, abyśmy nie wróciły do pytań o moje życie.

– Ta…

Caroline jednak chciała wiedzieć.

– Masz kogoś? Chłopaka? Narzeczonego?

– Nie – rzekłam krótko. – A ty?

– Nie.

I wtem obie usłyszałyśmy męskie wołanie.

– Turystka!

– O nie… – jęknęłam, osuwając się niżej, jakbym liczyła, że uda mi się ukryć za oparciem i wędrowiec torreador zaniecha podchodów. – Skąd on się urwał?

– Zaraz się dowiemy… Powiem ci, Ana, że to bardzo przystojny facet – skwitowała, patrząc w jego stronę.

– Turystka!

– Natręt – szepnęłam, głośno wzdychając i czując, że się zbliża. – Błagam, nie zostawiaj mnie z nim.

– Nie zostawię go tobie. – Zaśmiała się.

– Turystko, czy ty mnie unikasz? – zapytał, gdy wyszedł przede mnie.

Trzymał w ręce dwa dodatkowe leżaki. I właśnie zaczął je rozkładać. Jeden postawił z mojej prawej, drugi z lewej. I tak w trójkę podziwialiśmy góry, początkowo w krępującej ciszy, ale tę wreszcie przełamał wędrowiec torreador.

– Tak w ogóle to jestem John. – Zawiesił dłoń przede mną. – Tam, skąd pochodzę, mówią na mnie Jasiek.

Nim ją uścisnęłam, zerknęłam odruchowo na Caroline, która siedziała po mojej prawej. Zrobiła wymowny uśmieszek, a potem ustami objęła szyjkę butelki. Uścisnęłam Johnowi dłoń i wymamrotałam swoje imię, choć wolałam, aby nic o mnie nie wiedział. Nie chciałam się z nim zaznajamiać. Nie chciałam mieć z nim nic wspólnego. Tak samo jak z żadnym innym osobnikiem płci męskiej kroczącym po tym świecie.

– Drogi Johnie, czego ty szukasz w górach? – zagadnęłam całkiem poważnie. – Na pewno nie ciszy i samotności.

– Od trzech tygodni włóczę się po lasach. Stęskniłem się za miłym towarzystwem.

– A powiedz, ale szczerze… Zamierzałeś tu nocować czy zwyczajnie mnie prześladujesz?

Zamiast odpowiedzieć, wyjął z kieszeni spodni poskładaną kartkę i mi ją wręczył. Z ciekawością ją rozłożyłam. Była to mapa z zaznaczonymi czarnym mazakiem punktami, a jednym z nich był pensjonat Caroline.

– Czego to niby dowodzi? Chyba tylko tego, że masz mnie za kretynkę – odrzekłam z wyrzutem, oddając mu kartkę.

– Ale że co? – zdziwił się i złożył papier. – Zaplanowałem to jeszcze w domu.

– A gdzie jest „dom”? – zaciekawiła się blondynka w warkoczu i wielkich kolczykach.

– W Seattle, a co?

– A nic, lubię wiedzieć.

– Jak długo zamierzasz tu zostać, Ana? – zapytał chłopak.

– Na resztę życia, Johny – westchnęłam. – Będąc w górach, mam wrażenie, jakbym znalazła się na innej planecie albo chociaż w jakiejś odległej niebiańskiej krainie, do której dostęp mają nieliczni. Nie umiem tego wyjaśnić, ale moje przeżycia są wyjątkowe. Wydaje się, że wszystko inne, tam na dole, jest lądem, a my znajdujemy się daleko od ziemi i lawirujemy w przestworzach, jakbyśmy byli niedoścignieni, nieuchwytni, zgubieni w mgle.

– Nieliczni – zakpiła Caroline. – Zobaczysz tych nielicznych za tydzień, dwa, jak zaleją zielony park kolorami, hałasem i plastikiem.

– Do tego czasu zdążę się gdzieś zaszyć.

– A ty co, ukrywasz się przed kimś? – zdziwiła się. – Zabiłaś w tym Los Angeles kogoś?

– Tylko swoje marzenia, które powoli zaczynają rodzić się we mnie na nowo.

– O! – Chłopak się pobudził. – Ktoś tu ma głębsze rozterki.

– Życie płynie, czas na nikogo nie zaczeka – filozofowałam. – Więc warto żyć po swojemu, w pełni szczęścia, nie?

– A ty co, Bryan Tracy? – Zaśmiał się.

– Właśnie, czym się zajmujesz tam na dole, John? – zmieniła ochoczo temat Caroline.

– Mam pub – pochwalił się. – Ale jest w remoncie. Po ostatnim huraganie zerwało dach.

– Więc wybrałeś się na wędrówkę? – upewniała się Caroline, a ja nie miałam zamiaru słuchać o życiowych problemach jakiegoś Europejczyka, kiedy tonęłam we własnych.

John potwierdził i już zaczynał coś opowiadać, ale blondynka mu przerwała:

– Ana to prawdziwa bizneswoman.

– Przepraszam was – wtrąciłam się, wstając z leżaka. – Ale pójdę coś zjeść.

– A, to ja też muszę iść – odparła Caroline.

– Nie ma tam nikogo, kto mi wyda posiłek?

– Od tej godziny już nie. Tylko w weekendy i święta mój kucharz Ethan pracuje dłużej.

– Nie chcę cię fatygować. – Zrobiło mi się głupio.

– Przecież od tego jestem.

Obie ruszyłyśmy w kierunku pensjonatu, zostawiając za plecami Johna, Jaśka, torreadora czy jakkolwiek go nazwać.

– Ana, weź ty mi wyjaśnij, co z nim jest nie tak? – zagadnęła cicho, gdy weszłyśmy na werandę.

– Jest facetem.

– No, i to całkiem rześkim. Buhaj z niego pełną gębą. Ty taka cnotliwa czy co?

– Śmiejesz się ze mnie?

– A może wolisz kobiety? – zapytała z powagą.

– Nie wolę.

– Ty… Ana – odezwała się z podstępnym tonem. – Bo jeśli ty go nie chcesz, to ja się chętnie skuszę. Wiesz, jak tu trudno o fajnego samotnego chłopa?

– Przecież on ma obrączkę na palcu – umoralniałam.

– A co mnie to. Jeśli jemu to nie przeszkadza, to mnie tym bardziej.

– Miałam nadzieję, że takie miejsca są wyssane ze wszelkiego erotyzmu. Że nikt tu nie myśli o „tych” sprawach. Ach, jak się pomyliłam.

– Tu ludzie czują się wolni, zapominają o swoim życiu, wychodzą z własnej skóry – informowała. – Stają się na chwilę kimś innym. Nie masz tak?

– Nawet nie wiesz, jak bardzo bym chciała tego doświadczyć – powiadomiłam z nadzieją. – Chyba po to tu jestem. Muszę się zgubić w tych górach, abym wreszcie mogła dotrzeć do prawdziwej siebie.

– Jakbyś chciała pogadać, to ja tu jestem – zapowiedziała, gdy wchodziłyśmy do środka.

– Dzięki, ale ludzie udzielają rad, a ja mam ich dosyć.

– To źle, że ludzie doradzają?

– Całe życie słucham rad innych. Przyszedł czas, abym posłuchała siebie.

Przystanek 6

Ana

1. My fault

Dzień powoli dobiegał końca, a w górach zdawało się, że następuje to jeszcze wolniej niż w mieście. Słońce leniwie zawisło na szczytach i barwiło niebo na pomarańczowo, przechodząc w różowe tony. Wreszcie moje długie spodnie okazały się dobrym rozwiązaniem. Usiadłam przy jednym z tych drewnianych stolików w ciasnej stołówce i sączyłam wysokoprocentowe regionalne piwo, które nie chciało zmącić mojej percepcji. Caroline latała w tę i we w tę, ogarniając górski przybytek. Zauważyłam w progu Johna z twarzą zawieszoną nad telefonem i ze zmarszczonym, przypieczonym słońcem czołem. Zmienił ubranie. Sunął z wolna, kompletnie nieobecny, w szarych krótkich spodenkach i ciemnoszarym T-shircie. Miał minę pełną zwątpienia. Wreszcie mnie przyuważył i dosiadł się. Nawet nie próbowałam się ukrywać ani tłumaczyć, że to kiepski pomysł.

Było mi już wszystko jedno.

Zmęczenie zaczynało dawać się we znaki, a do tego któreś tam z kolei piwo jednak mnie odprężyło. I zastanawiałam się, co też trapiło Johna, że tak sposępniał na koniec dnia. Wyglądał, jakby wrócił z Instagramu do rzeczywistości.

– Też nie masz tu zasięgu? – zapytał, siadając przy stole.

– Nie, ale może dlatego, że nie mam nawet telefonu.

– Nie masz telefonu?

– Wyrzuciłam po drodze.

Patrzył podejrzliwie, ale zaraz odrzekł:

– Tak jak męża zjadł niedźwiedź, ta?

Odpuścił walkę z komórką, którą w nerwach odłożył na stół i wyjrzał za siebie w poszukiwaniu Caroline.

– Też bym się czegoś napił, dobre to?

Podsunęłam mu butelkę bez zbędnych pochwał. Wiedziałam, że jeden łyk wystarczy, aby oszalał na punkcie kraftowego piwa.

– O kurde – jęknął w zachwycie i spojrzał na etykietę. – Po ile?

– Po dużo, ale warto.

– Idę szukać gospodyni – zapowiedział i ruszył do wyjścia.

– Weź dla mnie jedno – zawołałam za nim i sama wstałam.

John miał w swym świdrującym spojrzeniu coś z przebojowego Hiszpana, ale wyróżniał go dość twardy, zabawny akcent. Trudno było mi się przebić przez tę jego wymyśloną otoczkę młodzieniaszka luzaka, ale po bliższym poznaniu znacznie zyskiwał. Dał się lubić, pomimo europejskiej wyniosłości.

Podeszłam do kącika z radiem, gdzie leżało sporo okurzonych płyt CD. Oryginalnych i zmontowanych składanek, jak ta moja. Zajrzałam do środka urządzenia i przeczytałam napis widniejący na jednej z nich: Imagine Dragons.

Tytuły zapisane poniżej były zbyt małe, abym mogła któryś odczytać bez wyjmowania krążka. Kliknęłam kilka razy, zwiększając głośność. Kołysałam się do melodii, lawirując butelką piwa przed sobą, zasłuchana w słowach.

Czy to moja wina, czy to moja wina?Tęskniliśmy za sobą1.

1Imagine Dragons, My fault.

Przystanek 7

Danny

Zacząłem czuć się jak desperat albo stalker. Wpatrywałem się w nią z ukrycia od jakiejś krótkiej chwili.

Czy to moja wina, czy to moja wina?Tęskniliśmy za sobą 2.

Wczuła się w muzykę, zapominając o całym bożym świecie. Zastanawiałem się, dlaczego tak mnie do niej ciągnie.

Odkąd ją tu dziś ujrzałem, wciąż szwendała się po moich myślach. Szukając Caro, od której chciałem kawę, natrafiłem na Anę. Szybko jednak uciekłem, nim dałem się przyłapać na podglądaniu. Zalazłem do kuchni.

– Dobry wieczór – przywitał się chłopaczek.

Miał czarne włosy i spaloną słońcem twarz.

– Cześć – odpowiedziałem niemrawo, lekko zaskoczony jego obecnością.

Od razu zacząłem się zastanawiać, czy przybył tu z tamtą dziewczyną, i nie powiem, ale strach zajrzał mi w oczy.

– Przerwa na kawusię czy już po służbie? – zagadnął do mnie.

– Już po.

Caro podała mu dwie butelki piwa, za które podziękował, i od razu wyślizgnął się z kuchni, pojednawczo skinąwszy mi głową na odchodne.

– Chyba się ciebie wystraszył – wysnuła Caro, robiąc dla mnie kawę.

– Myślisz? – rzuciłem obojętnie, choć byłem daleki od tego stanu. – Kto to? Może ma coś do ukrycia, a ty pewnie dalej ich nie legitymujesz.

– Weź ty się zajmij swoją robotą, co? – prychnęła z lekkim wyrzutem. – Ja tu rządzę.

– Chyba nie – zaprzeczyłem, drocząc się. – Co to za jeden? Jest z tamtą dziewczyną?

– Nie jest – zawołała wesoło. – Ale się do niej przykleił.

– Jak nazywa się ta… – udawałem, że próbuję sobie przypomnieć imię. – Ana?

– Smith.

– Skąd jest?

– Z LA.

– A tamten to kto?

Wskazałem na drzwi, którymi dopiero co wyszedł chłopak.

– John z Seattle, wziął browar dla Any – powiedziała i od razu na mnie spojrzała, jakby ciekawiła ją moja reakcja. – Masz rywala.

– Ja w nic nie gram. – Zgromiłem ją wzrokiem, a potem wziąłem kubek z czarną kawą.

Wtem dziewczyna z LA minęła wejście do kuchni i wyszła z pensjonatu.

Caroline od razu uśmiechnęła się, jakby wiedziała, co chodziło mi po głowie. Coś tam nawet mruknęła pod nosem w stylu: „Oj, Danny, Danny”.

Nagle zalał mnie potok myśli i lęków. Ściskałem nerwowo kubek, wahając się, czy to zrobić. Zajrzałem najpierw w kierunku stołówki, gdzie od razu przyuważyłem tego całego Johna z Seattle, wściekającego się na telefon. Pomyślałem, że lepsza okazja może już się nie powtórzyć. Tutaj takie sytuacje są na wagę złota, bo kto wie co przyniesie jutro i gdzie nogi poniosą tę dziewczynę. Byłem cholernie spięty, raczej nie zdarzało mi się podbijać do dziewczyn, a ta, wydawała się szczególna. Nie chciałem jej przestraszyć. Wreszcie uznałem, że co ma być, to będzie. Raz się żyje.

2Tamże.