Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To nie jest klasyczny i bajeczny romans. To świat pełen brudu, bólu i przemocy, a każdy dzień to walka sił. I to nie tylko z wrogiem, ale i z samym sobą. W tym wszystkim tkwi ona, piękna, mądra i sprytna, choć nieco pogubiona Irina Fedukowa. Młoda kobieta pracuje dla zorganizowanej grupy przestępczej jako transporterka. Zajmuje się przywozem ciężarnych dziewczyn z Ukrainy, które skłonne są sprzedać swoje dzieci. Często pomaga im uniknąć późniejszych zobowiązań względem mafii, dając im pracę w legalnych biznesach swojego zwierzchnika. Dzięki temu zyskuje wiele przyjaciółek oraz sojuszniczek. Irinę i jej szefa łączy wyjątkowa i mocna więź, która przyćmiewa wolno rozwijające się uczucie względem przystojnego, ale wycofanego kolegi z grupy.
Czy w obliczu bitwy, którą stoczy przestępcza brać, Irina dopuści do siebie młodego mężczyznę? Czy dwa tak silne charaktery będą w stanie ze sobą współgrać? Czy w tak nieczystym półświatku można zatracić się w pięknej miłości?
Poznajcie losy Iriny Fedukowej i przekonajcie się sami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 526
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Monika Kroczak, 2021Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2022 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Adam Buzek
Zdjęcie na okładce: © by Body Stock/Shutterstock
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-8290-076-7
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Pierwszy
Drugi
Trzeci
Czwarty
Piąty
Szósty
Siódmy
Ósmy
Dziewiąty
Dziesiąty
Jedenasty
Dwunasty
Trzynasty
Czternasty
Piętnasty
Szesnasty
Siedemnasty
Osiemnasty
Dziewiętnasty
Dwudziesty
Dwudziesty pierwszy
Dwudziesty drugi
Dwudziesty trzeci
Dwudziesty czwarty
Dla tych, którzy się odważyli
Pierwszy
Zdjęłam z półki jeszcze jakąś butelkę wódki i ruszyłam w kierunku kas. Ciężki koszyk z każdym krokiem ocierał się o moje gładkie, skórzane spodnie. Zaczęłam się zastanawiać, po jaką cholerę mi… bataty ijarmuż?
Przecież i tak nic z tego nieprzyrządzę.
Nie potrafię i nie lubię. Wywróciłam oczami. Widok długiej i leniwej kolejki do strefy samoobsługowej napawał mnie irytacją. Głośno westchnęłam. Ujrzałam kobietę – kolokwialnie mówiąc – zniszczoną przez system, siadającą przy jednym z tradycyjnychstanowisk.
Alefart!
Prędko ruszyłam w jej kierunku. Naprawdę nie miałam ochoty kwitnąć w rządku bezradnych klientów, stawiających czoła „skomplikowanej” maszynie. Zważywszy, że dochodziła dwudziestapierwsza.
Z zadartą brodą wykrzesałam jeszcze ciut sił, aby szybciutko dotrzeć do kasy, ale obezwładnił mnie powiew chudego łowcy okazji, zawzięcie biegnącego niczym po złoto. Przy taśmie zajęłam skromne drugie miejsce. Wyłożyłam na nią swoje zakupy. Poczułam się jak patologiczna matka, która zdrowym żarciem wynagradza swym dzieciom smutne dzieciństwo. Z batatów i jarmużu mogłabym zrezygnować, ale z wódki i prezerwatyw? Wżyciu!
Olałamto.
Miałam gdzieś, co myśleli o mnieinni.
– Pff… – parsknęłam pod nosem i wzruszyłamramionami.
Uniosłam wysoko głowę, dumnie się rozglądając. I wtedy go ujrzałam! Ustawił się tuż za mną, kładąc na taśmę zimowy płyn dospryskiwaczy.
O, kurwa!
Taka okazja już się więcej niepowtórzy!
Skupiłam się, penetrując wzrokiem wieszak z drobnymi produktami typu take away. Potem spojrzałam na swojezakupy.
Myśl, Irina!
Jakby go tuzagadnąć?
W środku aż cała chodziłam. Czułam się zniecierpliwiona. Nerwowo podrygiwałam palcami u stóp, żeby nie tupać w miejscu jak małe dziecko, które czekało, aż ekspedientka wręczy mu loda. Miałam setki pytań. Tu i teraz chciałam je zadać, by poznać odpowiedzi! A jednak musiałam trzymać zaciśnięte wargi, aby ten entuzjazm nie wylał się przez moja usta. Nie chciałam go osaczyć czy też wyjść na wścibską. Powściągnęłam dziki zapał. Zresztą nie wypadało pytać nieznajomego o to, kim był i czego, u licha, chciał od mojego Brunona? Drżały mi ręce. Krew zaczęła szybciej krążyć. Co chwilę przez moją głową przechodził gorący nurt, który przyćmiewał wzrok. Jak migająca żarówka pod sufitem. Najpierw słychać charakterystyczne: „dzzyt”, a potem przygaśnięcie. A może jednocześnie? W każdym razie coś takiego rytmicznie odbywało się teraz w mojejgłowie.
I mnieolśniło!
– To twoje? – spytałam, udając zdezorientowaną i pomachałam paczką prezerwatyw w kierunku przystojnego i eleganckiego mężczyzny w średnimwieku.
Starałam się wyrażaćmegazdziwienie.
– Nie – odparł oschle, ale uśmiechnął się urzekająco i szepnął: – Możemy się podzielić albo wykorzystać jewspólnie?
Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. Nie wiedziałam, czy żartuje, czy jest taki bezpośredni? Powiodłam wzrokiem od lśniących, czarnych butów, przez zaprasowane na kant grafitowe spodnie, po niedopiętą pod szyją ciasną koszulę, przykrytąmarynarką.
Gdzie podział siępłaszcz?
Tę subtelną – ironia – penetrację zwieńczyłam na łagodnej, świeżo muśniętej słońcem twarzy. Wyglądał, jakby właśnie wrócił z jakiegoś egzotycznego, cholernie ciekawego kraju, a szybkie zakupy w dyskoncie były przystankiem z lotniska dodomu.
Pewnie jeździ czymśdrogim…
Zazwyczaj mam nosa do ludzi. Co ja pieprzę?! Zawsze go mam. Ale tym razem było jakbytrudniej.
Wreszcie się opamiętałam. Postanowiłam zaryzykować. Odgarnęłam grzywkę z oczu, która przyczepiła się do moich naturalnie długich, ale podkreślonych tuszem rzęs. Spojrzałam mu w oczy irzekłam:
– Jastawiam.
Paczkę prezerwatyw rzuciłam obok worka zjarmużem.
Zwróciłam się przodem do kasjerki, ukrywając uśmiech, który rozdarł moje policzki. Cieszyłam się z szansy, którą dał mi los. Nigdy mnie tak nie rozpieszczał. Czułam na swoich plecach jego wzrok ipomyślałam:
Od tyłu wyglądam jak zdesperowanaczterdziecha.
A jestem dopiero przedtrzydziestką!
Krótkie do ramion proste blond włosy wpadały za kołnierz brązowego płaszcza o kroju oversize. Przewiązałam go w pasie, aby podkreślić talię. Niżej bordowa skóra, opinająca moje chude nogi. Na stopach czarne wysokie koturny od R.Polańskiego. Nie chodziło o tego reżysera filmowego. Stałam w oczekiwaniu na jego ruch. Łudząc się, że chwyciłprzynętę.
– Jesteś sama? – szepnął mi wreszcie doucha.
Hm?
Chciałam się upewnić, o co muchodziło.
– W sklepie czy w życiu? – dopytałam się uwodzicielskimtonem.
Próbowałam grać na zwłokę. Kokietować. A on sobiezamilkł.
Cholera!
Wziął mnie za tępąlaskę?
Zażenowana zerknęłam na niego w półobrocie. Przywitał mnie intrygującym spojrzeniem. Myślałam, że to ja kontrolowałam sytuację. Przecież to ja zaczęłam zabawę. To ja zarzuciłamprzynętę!
Kiedy przejął nade mnąkontrolę?
I dlaczego poczułam się… zdemaskowana?
Te brązowe oczy wydawały się znajome. Ciepłe, ale stanowcze jednocześnie. Spoglądał na mnie z ciekawością. Skanował każdy milimetr mojej bladej twarzy. Zatrzymał się na czerwonych ustach, potem powiódł do niebieskiego spojrzenia. Nie wziął mnie za tępą laskę! On mnieznał!
Kim onjest?
Kim, do cholery, jest człowiek, którego ostatnio ciągle widuję w towarzystwieBrunona?
Bałam się, że dostrzeże mojąkonsternację.
Zjebałam.
Zachciało mi się filozofować! Jakby tego było mało, dobiegły mnie odgłosy egzaltowanej uprzejmości. Nerwowo odwróciłam głowę i ujrzałam, jak kasjerka oddała klientowi paragon. Westchnęłam, sądząc, że poniosłam sromotną klęskę. Pierwszy raz czułam się rozpracowana przez mężczyznę. Pierwszy raz nie udało mi się osiągnąćcelu.
Kurwamać!
Zróbcoś!
I wtedy los się do mnie uśmiechnął. Po raz trzeci! Na horyzoncie pojawiła się młodsza i z pewnością bardziej żywiołowa dziewczyna, która nosiła się z zamiarem zastąpienia koleżanki na stanowisku numer siedem. Usłyszałam, jak wysyła ją do domu. Nie tracąc ani chwili, wróciłam dogry.
Dajesz!
Stojąc tyłem do nieznajomego, odgarnęłam włosy z szyi, na której zatrzymałam dłoń. Następnie zaczęłam masować swój kark. Zdobił go wytatuowany wąż, wypełzający zza liniiwłosów.
Irina nie poddaje się takłatwo!
– Nie. Nie jestem sama – rzuciłam za siebie z żalem wgłosie.
Poczułam ciepły oddech na swoim karku, a za momentusłyszałam:
– Skok wbok?
– Wolę określenie: chwilaprzyjemności.
– Chcesz dla jednej chwili zaprzepaścić coś, co trwa pewnie od dawna? – umoralniał, ale wyczułam, że próbował poznać moje stanowisko w kwestiiwierności.
– Życie składa się z chwil, a to jedna z nich, nieprawdaż? – zapytałam, patrząc mu prosto woczy.
– Ale kompletnie nie pasuje do reszty – przekomarzałsię.
– To czyni ją wyjątkową. Aty?
– Coja?
Uniósł grube, ciemne brwi. Wyglądał na mężczyznę w okolicy pięćdziesiątki, ale przez opaleniznę i pomarszczone w zdziwieniu czoło, dodałabym mu z pięćlat.
– Pytam, czy kogoś masz? – doprecyzowałam.
Wyjął rękę z kieszeni spodni, a ja ujrzałam lśniącą na palcu złotąobrączkę.
Staroświecki.
Jakieś dziesięć minut później znaleźliśmy się w jego samochodzie. Siedziałam na nim okrakiem, na tylnej kanapie jego jeepa. Uprawialiśmy seks, a ja marszczyłam brwi z zażenowania, jakie powodowało osobliwe pomrukiwanienieznajomego.
Kot mojejciotki!
Próbowałam odgonić nadpobudliwe wspomnienie, które tak upierdliwie zawisło mi przed oczami. Kobieta sponiewierana demencją i alkoholizmem, mieszkająca dom w dom, miała szczególnie parszywe zwierzę. Brzmiało zupełnie tak, jak ten ogier z luksusowego range rovera z czerwono-czarnymiskórami.
Niewierzę!
Już miałam parsknąć śmiechem, kiedy ten nagle doszedł, kuląc się jak ofiara przemocy domowej, pomiędzy moimi drobnymipiersiami.
– Kim ty jesteś? – wymamrotał w ekstazie sekundępóźniej.
– Twoją fantazją – szepnęłam mu do ucha. – Aty?
– Twoimdłużnikiem.
Mamcię!
W moim oku z pewnością pojawił się błysk jak u graczy Huberta Urbańskiego, kiedy ten oznajmiał: „To poprawnaodpowiedź!”.
Tak przynajmniej się czułam. Okłamałam go. Byłam sama, ale wiedziałam, że tacy mężczyźni potrzebują wiarygodnej aprobaty. Zachęty w stylu: „Zgrzeszę, jeśli ty też zgrzeszysz” lub „Skoro ona nie ma skrupułów, to ja także nie powinienem ich mieć. Jestem twardszy, bo jestemfacetem”.
Dawałam im przyzwolenie od ich własnych sumień. Byłam mentorem w drodze do grzechu, ale i wybawicielem od złego. Uosobieniem diabła i anioła jednocześnie. Wyzwalałam mężczyzn ze szponów moralności i prawości, by potem uciemiężyć na własnych zasadach. Stąpałam na granicy nieskalnej przyzwoitości i obrzydliwejobłudy.
Małotego!
Wprawiałam facetów w takie zakłopotanie, że częstokroć nie wiedzieli, czy zasługują na przywilej oddychania tym samympowietrzem.
Powinnam wpisać to sobie wCV!
Mówili, że jestem bezczelna w swej perfekcji i nieugięta w jej manifestowaniu. Nie wyprowadzałam ich z błędu! Uwielbiałam upajać się widokiem samca dochodzącego tak ekspansywnie, że wstyd patrzeć. Dawałam im coś, na co nie zasługiwali, ale potrafili odwdzięczyć się z nawiązką. Kupowałam sobie w ten sposób dozgonną lojalność i posłuszeństwo, przysługiniewymierne.
Poznajmysię!
Nazywam się Irina Fedukowa i byłam kobietąmafii.
Zapięłam bluzkę, podciągnęłam spodnie wraz z niemal niezauważalnym kawałkiem koronki na sznurku, który tego wieczoru był moją bielizną. Włożyłam płaszcz, a na ramieniu zawiesiłam malutką torebeczkę. Na dłonie wsunęłam bordowemitenki.
– Będziemy w kontakcie – rzuciłam niezobowiązująco, aleobiecująco.
Wysiadłam, chwytając swoje torby. Jednorazowy kochanek, ale dozgonny dłużnik, odjechał uradowany i dowartościowany, jak ten gracz z gwarantowaną pulą po własnej rezygnacji z pytania za sto dwadzieścia pięć tysięcy złotych. Znikał, triumfując, ale jeszcze nieświadom głodu, który odczuje już jutrorano.
Koledzy z rodziny, do której wstąpiłam wiele lat temu, mawiali, że uzależniałam niczymheroina.
Byćmoże.
Na pewno pozostawiałam kochanków na ssaniu bez kontaktu dodilera.
Panowie tracili dla mnie głowy, popadając w obłęd. Narastający głód doprowadzał ich do szału. Pewnie pomyślisz, że lubiłam przygodny seks. Nigdy się do tego nie przyznałam! Aczkolwiek było to moim ulubionym narzędziem w drodze do osiągania – mogłoby się wydawać – rzeczyniemożliwych.
Bronią każdej z nas jest kobiecość, z której ja nie wahałam się korzystać. I gwoli ścisłości: nie uważałam, żeby było to cośzłego.
Czy należałam do kobietrozwiązłych?
Pozostawiam to Twojej ocenie, ale pamiętaj, że cel uświęca środki! Na pewno byłam skuteczna, bowiem nikt nie potrafił mi sięoprzeć.
Zastanawiasz się, jak później odnajdę mężczyznę z range rovera, by odebrać swój dług? Otóż potrafiłam być elastyczna w swej przebiegłości i skuteczna w działaniach. Robiłam to w kulminacyjnym momencie. Tym, w którym facet już nie widział i nie słyszał, bo wszystkie szare komórki spełzły do nabrzmiałego – jak polski bakłażan w trakcie sezonu – członka. To właśnie wtedy swobodnie gmerałam w cudzej prywatności zakamarków portfela. I wtedy zapamiętywałam personalia pretendenta do przyszłejofiarności.
Zmieńmy na chwilętemat.
Co powoduje, że jedni mają talent w sprawach łóżkowych, a inni są gopozbawieni?
Chociażby motywy, które nami kierują. Jeżeli uprawiamy seks z myślą o zaspokojeniu własnej chuci, słabo wypadniemy w oczach drugiej osoby. Ale jeśli przesadnie skupiamy się na ofiarowaniu przyjemności komuś, także zaliczymy faux pas. Taki altruizm łóżkowy należy doprzesadzonych.
Jest jeszcze trzeciamożliwość!
Kiedy kierują nami inne pobudki. Mianowicie: wyższa konieczność. Nadrzędny cel niezwiązany z naszym pragnieniem. Wówczas osiągniemy szczyt naszych możliwości, zapadając komuś wpamięć.
Dwie pieczenie na jednym ogniu, bitches!
Nabierasz pewności siebie, gdy słyszysz ulubioną, idealnie wpasowującą się w twoje gusta muzyczne piosenkę? Doświadczasz przypływu tej pozytywnej energii, wypełniającej całe twoje ciało aż po koniuszki palców? Masz wówczas ochotę przenosić góry? Zdobywać szczyty? Uprawiaćseks?
Bo ja tak właśnie się czułam. Noc zamgliła od cuchnącego dymu mającego swe źródło u nasady kominów. Opadający na ziemię, irytujący biały puch, roztapiał się na policzkach, rozmazując pieczołowicie wykonany makijaż. Kończył się wyjątkowo mroźny marzec, a zaczynał nowymiesiąc.
Udało misię!
Dowiem się, kim jesteś… BogdanieSzymkiewiczu.
Taszcząc wypchane zdrowym żarciem jednorazówki, zmierzałam doczarnego chevroleta camaro, lśniącego w nawet tak niewyraźną noc jak tamta. Miałam pociąg do amerykańskiej sztuki motoryzacyjnej, tamtejszego sportu oraz do artystów muzycznych z gatunku pop i rock zzaoceanu.
Are you insane likeme?
Been in pain likeme?
Bought a hundred dollar bottle of champagne like me?1
Nuciłam pod nosem ulubioną piosenkę, ale robiłam to tak dyskretnie, by nikt nie podkradł mi tej melodii, której radiowe stacje nie zniszczyły patologiczną częstotliwościąemisji.
Kochammuzykę!
I to jej zawierzam swoje smutki iproblemy.
Stawiałam ostrożne kroki. Szłam bowiem w niebezpiecznie wysokich platformach po zaniedbanej przez pracowników, ośnieżonej, ale mocno udeptanej i wyślizganej przez klientówścieżce.
Po jaką cholerę wybrałam takiebuty?!
Każdy kolejny krok był niczym czekan wbijany w lodową ścianę u schyłku MountEverestu.
Nie! Jednak to zwycięstwo nie napawało mnie satysfakcją. A miałam tu na myśli Bogdana Szymkiewicza… Nagle to do mniedotarło.
Coś mi tu niegra!
Dlaczego, do jasnej cholery, czuję sięprzegrana?
Nie oceniaj mnie przez pryzmat tego jednegorazu.
Tutaj ewidentnie coś poszło nie tak, jak powinnobyło.
Westchnęłam i odpędziłam te ponure rozważania. Myślałam teraz tylko o tym, gdzie schowałam butelkę szalenie wysokoprocentowego trunku, by w razie upadku, ratować go w pierwszejkolejności.
No gdzie tojest?!
Walczyłam z ciasną kieszenią płaszcza, w której gdzieś na dnie spoczywał pilot odcamaro.
Ileż rozterek jak na jeden wyjazd po zakupy… Ech…
Dotarłam wreszcie do miejsca, w którym jakieś pół godziny temu zostawiłam swoje – przesadnie jak na kobietę – zadbane auto. Możesz się nie zgodzić, ale generalizując, to mężczyźni bardziej dopieszczają swojesamochody.
A ten tuczego?
Kątem oka dostrzegłam chłopaka przyglądającego mi się zza uchylonej szyby granatowego bmw. Zaparkował tuż obok mnie! A specjalnie wybrałam miejsce na tyle odległe od drzwi wejściowych supermarketu, aby uniknąć właśnie takiejsytuacji.
– Kurwa mać! – wykrzyknęłamspontanicznie.
Rzuciłam na ziemię torby z zakupami, zupełnie nie zważając na szkło, które się w nich znajdowało. Tym jakże literackim, dość bezpośrednim zwrotem, darując sobie wszelkie eufemizmy, podsumowałam sytuację, w której się właśnie znalazłam. Powtórzyłam:
– No. Żeż. Kurwa!
Lamus z nazbyt sportowego pojazdu jak na takiego maminsynka drygnął nieswojo, uderzając głową w podsufitkę. Klucz najprawdopodobniej musiał mi wypaść w eleganckim wnętrzu range’a, który odjechał chwilę temu. Drzwi sąsiedniego auta się otworzyły i ze środka energicznie wyskoczył właściciel pojazdu albo ten, któremu się wydawało, że nim był. Przywdział maskę wybawiciela. Wypiął klatkę piersiową, przeczesał bujne, kręcone, brązowe włosy, poprawił czarny, zamszowy płaszczyk i postawił w moim kierunku pierwszy krok. A ja wpatrywałam się w nadgorliwego przybysza jak ofiaralosu.
Wkurzona ofiaralosu!
Wysunął się spomiędzy naszych aut, zaparkowanych przodem do bocznej ściany sklepu. Podszedł do mnie izagadnął:
– Hej, widzę, że masz jakiśkłopot.
A gdzież tam, pełnyrelaks!
W środku kipiałam ze złości, ale nie dawałam tego po sobie poznać. Nie wiedziałam, z jakim efektem, bo nie potrafiłam trzymać emocji na wodzy. Jak mnie coś wkurwiało, to po prostu byłam wkurwiona i nie dało się tegoukryć.
Starałamsię.
Dławiłam się własną wściekłością, bo w żaden sposób nie mogłam jej teraz uzewnętrznić. Penetrowałam gowzrokiem.
Chłopak miał może ze dwadzieścia lat. Na tyle przynajmniej wyglądał. Z całą pewnością to loczki i niemalże dziewicza twarz, bez chociażby mysiego zarostu, czyniły go takim zniewieściałym. Spod płaszcza wystawał beżowy golf, co nie uszło mojejuwadze.
Całkiemprzyzwoicie.
Uwielbiałam mężczyzn w swetrach ciasno oplatających ich torsy. Ale gdy zerknęłam nabuty…
Ozgrozo!
Mimo najszczerszych chęci nie byłam w stanie zachować dla siebie tego, o czym pomyślałam. Parsknęłam z litością. Nie znałam się na modzie i nieszczególnie ją lubiłam. Blichtr i zbytek były mi obce. Buty R.Polańskiego były w zdroworozsądkowej cenie, a camaro z dwa tysiące dwunastego roku, obecnie jego wartość rynkowa wynosiła około siedemdziesiąt tysięcyzłotych…
Tak, to dość starymodel.
Tymczasem moi – nazwijmy ich – współpracownicy jeździli flotą za setki tysięcy złotych. Stać mnie było na drogie rzeczy, tylko na litość boską, po co? Szanowałam pieniądze, bo zaznałam ubóstwa. Ale nie w tymrzecz.
Nieznajomy spojrzał w dół, nerwowo uniósł się na piętach i – trzeba mu to przyznać – z honorem przyjął wyrazy krytyki. Jego stopy zdobiły błękitno-różowe sneakersyod Jordanaz pewnością z jakiejś limitowanej kolekcji retro. Akurat to wiedziałam, bo lubiłam NBA. W sumie buty jak buty – moda jest kwestią gustu – gdyby nie ten artystyczny akcent w postaci grubych, seledynowych sznurówek, modnych przeszło dekadę temu. Cóż… powtórzę się: moda jest kwestią gustu, a o gustach się przecież nie dyskutuje. Chłopak dyskretnie się zawstydził. Milczeliśmy.
Kurde… Skoro już się napatoczył… No i to… bmw.
Lubię szybkie auta. Nie jestem blacharą. Motoryzacja mnie po prostupasjonuje.
Trzeba kłuć żelazo, pókigorące.
– Czekasz na kogoś? – spytałam wreszcie i wskazałam w kierunkusklepu.
– Nie – odparł bez zastanowienia. – To znaczy… tak!
– To znaczy jak w końcu? – Zgłupiałam.
– Czekam na kogoś, ale nie ze sklepu – wyjaśniłzakłopotany.
Usłyszałam wibrację telefonu. Chłopak wysunął komórkę z kieszeni dżinsów i odszedł kilka kroków. Chwilę popatrzył w ekran, a potem wlepił we mnie wzrok z miną dziecka, odnajdującego pod choinką upragniony prezent. Zbliżyłam się. Staliśmy pomiędzy naszymi samochodami w ciasnymprzejściu.
– Jeszcze trochę sobie poczekam – dodał, chowająctelefon.
– I to cię tak ucieszyło? – palnęłamzłośliwie.
Spojrzał na mnie lekko skonsternowany izaprzeczył:
– Nie. Cieszę się, że dzięki temu opóźnieniu będę mógł jakośpomóc.
– Czyżby?
– Zgubiłaś klucz od auta? – Przeszedł do rzeczy. – Nie żebym cię obserwował, czycoś.
Nie, kurwa! Stoję tutaj, bo wpadłeś mi woko.
Geniusz!
Zapragnęłam wywrócić oczami, a tymczasem nastała właśnie ta chwila, kiedy każdej kobiecie rosły skrzydła, nad głową pojawiała się aureola, a z oczu płynęły serduszka. Chwila, kiedy w obliczu bezradności każda, nawet największa zołza, stawała się uosobieniem słodkiego aniołka. Znaszto?
– Niestety tak, zgubiłam – potwierdziłambezradnie.
– Mógłbym jakoś pomóc? Może wezwętaksówkę?
– Mógłbyś podrzuć mnie do domu po zapasowy? – zagaiłamłagodnie.
Pewnie nawet jakbym nie była miła, chłopak zrobiłby wszystko, by wybawić z opresji kobietę – powiem nieskromnie – mojego formatu. Tak zdawał się na mnie reagować. Nie miałam najmniejszej ochoty na spoufalanie się, bliższe poznawanie czy chociażby jakąkolwiek rozmowę z człowiekiem z przypadku. Chciałam to załatwić, idąc po linii najmniejszego oporu. Nie byłam w nastroju. Pragnęłam wyłożyć się w fotelu, w wygodnym dresie ze szklanką pochłaniacza smutków. A każde jego kolejne pytanie wzmagało we mnienapięcie.
– Nie lepiej wrócić do sklepu i rozejrzeć się za tamtym? – zaproponował. – Pewnie już go ktoś znalazł i leży sobie u którejśkasjerki?
– Zostawiłam w aucie… – odparłam, szukając zwinnego wytłumaczenia – koleżanki.
Improwizowałam, bo prawda stawiała mnie w złymświetle.
Dlaczego sięprzejmowałam?
– A na kolejne twoje pytania moje odpowiedzi brzmią: telefon leży tam, a numeru nie znam – dodałam, przyklejając palec do przedniej szyby pasażera swojegoauta.
Wskazałam na tunel międzyfotelami.
– Więc chcesz jechać do domu po zapasowy? – upewniał się. – W sumie czemu nie? Mam chwilę wolnego czasu. Dalekoto?
– Niedaleko – odpowiedziałam, uśmiechając się. – Wilanów.
Musisz wiedzieć o mnie coś jeszcze. Pochodzę ze wsi Petranka, położonej na Ukrainie w rejonie rożniatowskim, w obwodzie iwanofrankiwskim, gdzie mieszkałam szesnaście pierwszych lat życia. Ale to nie było zwyczajne życie, tylko… piekło. I choć zrobiłam wszystko, by zapomnieć o latach spędzonych w zabitej dechami wsi, to właśnie one ukształtowały mnie jako silną kobietę, którą się czułam. A czułam sięPolką.
Wywieźli mnie z kraju, z rodzinnej chyży, rozdzielili z najbliższymi w atmosferze niebywałej brutalności i podłości. Dlatego dzisiaj wyznawałam taką zasadę, że nie wsiadałam do samochodu z byle kim. Nie pozwalałam się wieść byle komu. O ile miałam wybór, a bywałoróżnie.
– Słuchaj… – zaczęłam, stopując go przed wejściem dopojazdu.
Na dachu jego auta położyłam dłoń odzianą w skórzaną, elegancką mitenkę. Wolno, ale rytmicznie stukałam w karoserię długimi, czerwonymi paznokciami, zbierając myśli. Jakbym wystukiwała melodię patetycznego marszu żałobnego, wprowadzając słuchacza w stan silnego napięcia emocjonalnego. W dziwny trans, którego dla własnego dobra lepiej nie przerywać. Nawet sam chłopak zorientował się, że coś sięświęciło.
Grymas jego zniewieściałej twarzy przypomniał mi pewne zdarzenie z dzieciństwa. Wraz z młodszym braciszkiem Iwankiem obserwowaliśmy przylatujące do Petranki bociany. Zawsze mnie to fascynowało. Krzyczał wtedy z radości, skakał, śmiał się, ale w jego twarzy było coś niepokojącego. Oczy zdradzały smutek i lęk. Taki sam lęk dostrzegłam w spojrzeniu chłopaka, do którego przysunęłam się na tyle blisko, by wprawić w zakłopotanie. W taki rodzaj zakłopotania, jaki odczuwasz, kiedy ojciec pyta, czy się zabezpieczasz, lub kiedy matka przyłapuje cię namasturbacji.
– Dasz mi poprowadzić? – spytałam najsubtelniej, jak tylko potrafiłam. – Mam taki zwyczaj, aby nie wsiadać do auta z obcymi. Ma to związek z przejmowaniemkontroli.
Chłopak wybałuszył oczy, rozchylił usta, jakby chciał coś powiedzieć, a potem spojrzał na swój samochód. Potem na camaro, aż wreszcie podrapał się po tej śmiesznej, ale uroczej czuprynie, i już wiedziałam, że był mój. Choć powściągnęłam emocje i czekałam, aż sam podejmie decyzję i mi jąobwieści.
– A co mi tam… wsiadaj! – zawołał przejęty, mijając mnie wprzesmyku.
Podniósł z ziemi moje mokre od śniegu torby z zakupami. Wrzucił je do bagażnika. W tym czasie ja zdążyłam umościć się już w fotelu kierowcy. W dyskretnym świetle lamp, wpadającym przez przyciemnione szyby limuzyny z serii siódmej, połyskiwał ciasno oplatający moje nogi, lateksowy materiał spodni. Brązowy płaszcz idealnie współgrał z pikowaną tapicerką w odcieniu cynamonu. Mała torebka plątała mi się pod ramieniem, dlatego ją zdjęłam i rzuciłam na tylną kanapę. Gdy chłopak wreszcie zatrzasnął za sobą drzwi i zapiął pas, wszędobylska cisza została poskromiona przez wycie potężnego, sześciolitrowego, wysokoprężnego silnika. Poprawiłam kilka pasm grzywki niemal białych włosów. Potem zerknęłam na pasażera, przesunęłam lewarek skrzyni biegów na R i zsunęłam nogę z hamulca na pedał gazu. Delikatne muśnięcie koniuszkiem buta, a auto ruszyło do tyłu z imponującą dynamiką. Dynamiką, która zacisnęła pas na torsie chłopaka tak mocno, że aż jęknął. Był to moment, w którym z pewnością zaczął żałować, że pozwolił mi usiąść zakierownicą.
Zastanawia się, czy nie jestempsychopatką…
Albo ma wątpliwości, czy camaro faktycznie należało domnie?
Może zdał sobie sprawę, że padł ofiarą przejęciamienia?
Jego wyraz twarzy przejawiał niepokój. Zmieniłam bieg, docisnęłam gaz, a koła zabuksowały. Kątem oka dostrzegłam, jak na twarzy chłopaka rysował się teraz grymas przerażenia, a ja się uśmiechnęłam. Uniosłam stopę, ujmując mocy, by ułatwić ruszanie. Obroty spadły, auto płynnie ruszyło do przodu i wtedy to poczułam. Silne podniecenie wzmagające ochotę do jeszcze większej zabawy. Pogłośniłam muzykę, która rozgrzała płynącą w żyłachkrew.
Jechałam.
Nabierałamprędkości.
Pasażer zaparł się nogami. Lewą rękę zacisnął na boczku fotela, prawą złapał za uchwyt w drzwiach. Wyglądał na bardzo spiętego. Pokonywałam kolejne zakręty parkingu, prowadząc auto bokiem z doskonałą precyzją. Tańczyłam na wyślizganej nawierzchni. To było niczym balet, tak kontrolowane, tak przemyślane, tak zdumiewające, że aż nierealne. Sama nie wiedziałam, jak torobiłam.
Co japlotę!
Tu nic nie działo się przypadkiem! Wszystko zawdzięczam swoim umiejętnościom i pieprzonemu bagażowi doświadczeń. Prędkość połączona z precyzją. Auto „jadło” mi z ręki. Miałam wpływ na każdy pokonany przez maszynę centymetr. Nawet pasażer zdawał się uspokajać. Z pewnością mu ulżyło. Może to zuchwałe i może nawet się nie polubimy, ale jak się jest w życiu czegoś pewnym, w czymś dobrym, to skromność można wsadzić sobie głęboko w… buty.
– I jak? – rzuciłam, gdy tylko wyjechałam zparkingu.
– Oo-okej – wyjąkał rozedrganym głosem, ale opakował to wuśmiech.
– To była rozgrzewka… Musiałam poznać możliwości tego pojazdu. Trzymaj się, młody!
Po tych słowach dodałam więcej mocy, śmiejąc się jak szalona! Robiłam to, co kochałam, a w związku z tym, że robiłam to bezczelnie dobrze, sprawiało mi to jeszcze więcejfrajdy.
Wyobraź sobie jakiegokolwiek faceta za kółkiem tak pędzącego auta… nocą… przez centrum miasta… kręcącego „bączki” naśniegu.
Co sobiepomyślisz?
Małolat. Wariat. Kretyn.
A co powiesz, widząc w tych samych okolicznościach kobietę, i to przed trzydziestką o nienagannejaparycji?
Zakochaszsię.
To właśnie robiłam z facetami. Tego mnie nauczyli. Rozkochiwałam ich do granic możliwości i to było mojąbronią.
Nagle dobiegł nas dźwięk zwiastujący kłopoty. Chłopak ściszył muzykę, odwrócił się i wyjrzał przez tylną szybę. Ja zaś zerknęłam w lewe lusterko. Migające, niebieskie światła potwierdziłyprzypuszczenia.
Niech toszlag!
Akurat wtedy, gdy pobijałam własny rekord przeprowadzenia auta bokiem po obwodzie ronda. Dotychczas dociągałam do czwartego zjazdu, czyli pełny obrót, niczym tour lentw balecie. Dzisiaj sprzyjała mi śliska nawierzchnia. Kiedy docierałam do półtora koła, musiałam odpuścić, dać za wygraną i poddać się z klasą. Powoli zjechałam z ronda, przejeżdżając jeszcze kilkanaście metrów w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca do kapitulacji. Zaparkowałam przy przystanku autobusowym. Odpięłam pas, a z torebki – którą chwyciłam z tylnego fotela – wyjęłam dokument z prawem do jazdy, bo tylko tyle było miwolno.
I wtedy ichdostrzegłam…
Zbliżające się bardzo wolno czarne bmw. Sedan z koncernu z Monachium, w którym siedziało dwóch, postawnych typków, nie znalazł się tam przypadkiem. Tak samo jak na parkingu pod sklepem jakąś chwilę temu. Tak! Ten sam samochód stał zaparkowany podsupermarketem.
Mijali naswolno.
Nie widzieliśmy się wzajemnie. Uniemożliwiały to przyciemnione szyby w obu samochodach. Patrzyłam, jak prowokują, choć była to tylko powolna jazda. Ale tak to właśnie się odbywało. Wystarczyła czyjaś nieproszona obecność, spojrzenie, bierność, a rozgorzałaby agresywna walka. To tak jak pod sygnalizatorem świetlnym trafiają na siebie dwie bratnie dusze. Czerwień odbija się w źrenicach. Krew zaczyna szybciej krążyć, noga pulsuje na pedale gazu. Następuje krótka, ale wymowna wymiana spojrzeń pomiędzy kierowcami. Nikt nic nie mówi, nikt niczego nie uzgadnia, ale każdy doskonale wie, co nastąpi, gdy czerwony reflektorodpuści.
I wtedy przed moimi oczami pojawił się funkcjonariusz, odrywając mnie od tych dalekosiężnych rozważań. Zapukał w szybę, którą bez wahaniaopuściłam.
– Dobry wieczór, panie władzo – przywitałam się, podającdokument.
– Dobry wieczór, sierżant Koperski, kontrola drogowa – wyrecytował mężczyzna, biorąc ode mnie plakietkę. – Co to za nocne popisy, pani… Och!
A no, och!
Kątem oka dostrzegłam, że pochylił głowę, aby na mnie spojrzeć. Ale moją uwagę skupiło coś innego. Patrzyłam przedsiebie.
PAE2…
Zapamiętywałam numery z tablicy rejestracyjnej czarnego bmw, które wolno się oddalało. Czułam się obserwowana. Zerknęłam na chłopaka siedzącego obok. Milczał ze zwieszoną głową. Przypomniałam sobie Bogdana Szymkiewicza, mężczyznę, na którego polowałam od kilku tygodni, i… ogarnął mnie, kurwa, lęk. Serce zabiło bardzo mocno. Czułam, jakby spadło jakieś dziesięć centymetrów. Kolejne uderzenia już znaczenie łagodniejsze, ale wciąż nieprzyjemne. Ścisnęło mnie w żołądku. Przed oczami pojawiły się mroczki, a głowę zalała falagorąca.
Ja nie miewałam farta. Wszystko, co mi się udawało osiągnąć, zawdzięczałam swojej ciężkiej pracy. Los mi nie sprzyjał, a nawet jeśli coś takiego miało miejsce, to dzisiaj z pewnością mój limit szczęścia został wyczerpany przy kasie numersiedem.
Kim jesteś, chłopaku?
Skąd się wziąłeś wtedy, kiedy akurat tegopotrzebowałam?
Z tych rozważań wyrwał mnie głospolicjanta.
– Najmocniej przepraszam, nie wiedzieliśmy, że to pani. Auto nas zmyliło – tłumaczyłzakłopotany.
Wsunął do pojazdu rękę, w której trzymał mojeprawko.
– Nie szkodzi – odrzekłam i odebrałam, comoje.
Choć trwało to trochę za długo. Z reguły oddają od razu, jakby parzyło ich wdłonie.
Dokument schowałam dotorebki.
– Jeszcze raz, bardzo przepraszam, pani Fedukowa – dodał funkcjonariusz, kłaniając się. – Miłej nocy. Proszę jechać bezpiecznie i pozdrowić pana Wasyluka od chłopaków zdrogówki.
Uśmiechnęłam się i zamknęłam okno. Uspokoiło mnie przerażenie wypisane na twarzy chłopaka, siedzącego obok. Im bardziej ludzie wokół mnie byli słabi, niepewni czy zlęknieni, tym bardziej ja stawałam sięsilna.
Czy żywiłam się ludzkimstrachem?
Odjechałam.
– Kim ty jesteś? – wycedził niepewnie, po kilku kilometrach przejechanych wmilczeniu.
A to zabawne! Mogłabym spytać o tosamo.
– Jestem Irina – przedstawiłam się, podając mu rękę, i posłałamuśmiech.
– Ta-dek – wyjąkałnieśmiało.
Objął moją dłoń z taką delikatnością, jakby obawiał się, że nazbyt się spoufali. Wpadałam wparanoję.
Kurwa! Wiozę go do swojegodomu!
A co, jeślion…?
Przyjrzałam się mu uważnie. Widziałam, że czuł na sobie mój wzrok, ale gounikał.
Jakie on może stanowić dla mniezagrożenie?
Irina, daj spokój, to dzieciak… Nieśmiały, niewinny, niegroźny dzieciak. Wyluzuj.
Wyluzowałam.
W milczeniu dojechaliśmy pod mój dom. Wybrałam drogę naokoło, wielokrotnie upewniając się, że nikt za mną nie jechał. To rutynowa czynność. Zjechałam z głównej ulicy i zaparkowałam pod bramą wjazdową. Opuściłam szybę i wyjęłam rękę, by dosięgnąć do słupka z wideofonem. Wbiłam czterocyfrowy kod, czym uruchomiłam otwieranie metalowych wrót, pięknie zdobionych, choć już nieco skorodowanych. Oświetlenie w gładkim jak tafla lodu podjeździe i zimozielone drzewka wiodły nas ku mojej pretensjonalnej posiadłości, którą obecnie zajmowałam. Był to biały pałacyk należący do wspomnianego przez policjanta z drogówki… Wasyluka. Zaparkowałam przed drzwiami, wysiadłam, a z bagażnika wyjęłam swoje torby, stopując jednocześnie nadgorliwą chęć pomocy zaoferowaną przezchłopaka.
Zniknęłam w zakamarkach swego azylu. Światła, rozjaśniające mrok pomieszczeń, zapalając się jedno po drugim, zdradzały moją lokalizację. Okna w całym domu były odsłonięte. Nie musiałam skrywać swej prywatności, bowiem nie miałam sąsiadów, a z przejeżdżających samochodów, co najwyżej można było obserwować gąszcz starych drzew, rosnących wzdłuż ogrodzenia. Przez piękne, lecz dość chłodne i puste wnętrza dotarłam na pierwsze piętro, a potem do sypialni. Na komodzie stojącej po lewej stronie od wejścia leżała drewniana szkatułka, która skrywała „duchy przeszłości”. Wyjęłam z niej zapasowy pilot, o który było tyle zachodu. Leżał na pożółkłej – od czasu i trudnych doświadczeń – poniszczonej kopercie z niebagatelną dla mnie zawartością, tuż obok złotego węża z ostro zakończonym ogonem. Zamknęłam wieko i westchnęłam na widok ręcznie malowanegoobrazka.
Wróciłam do auta, tym razem zachodząc od stronypasażera.
– Tadeusz, pokaż kobiecie, na co stać dzisiejszą młodzież – zachęciłam, gdy otworzyłam mudrzwi.
– Proszę zwracać się do mnie Tadek, paniIrino.
– Pani Irino?! – Zachłysnęłam się śmiechem. – Kiedy przeszliśmy na… „pani”?
Zajęłam miejsce w jego fotelu. Milczał, pokornie zasiadając za kierownicą i przygotowując się do jazdy tak wzorowo, że ponownie mnierozbawił.
– Poziom oleju też sprawdzisz? – rzuciłam zcynizmem.
Chłopak dalej milczał. Ruszyliśmy.
– Tadeusz powiedz, kiedy zdążyłam się tak zestarzeć w twoichoczach?
– Prosiłem, aby…
– A ja pytałam! – weszłam mu w zdanie, jakbym zaznaczała teren ostrymwarknięciem.
– Prze-praszam – zająknął się. – Zaskoczyła mnie pani… yyy… to znaczy ty! Twoje układy z… policją.
– Przestraszyłeśsię?
Złapałam go za kolano, na co ten impulsywnie docisnął pedałhamulca.
Nie, to niestrach!
To z pewnością potęga mojej siły, z którą przyszło mu się zmierzyć i w obliczu której zrobił sięmalutki.
A ja go podejrzewałam onajgorsze…
Uroda? Umiejętności? Koneksje? Co zrobiło na nim takie wrażenie, że z trudem łączył słowa wzdania?
Podejrzewałam, że wszystko to, co mnie otaczało, o czym nie musiałam mówić, ale co definiowało mnie poza wersami wszelkich biografii. Tak. Mam o sobie wysokie mniemanie, bo ciężko pracowałam, by znaleźć się tam, gdzie byłam. Przytłoczony chłopak milczał niczym truchlejące zwierzę ukryte w zaroślach, przewracające jedynie gałkami ocznymi w bezradnej nadziei na odwrótzagrożenia.
– Tadeusz, oj, Tadeusz… – powiedziałam prześmiewczo. – Cieszysz się, że siępoznaliśmy?
– Czy to podchwytliwepytanie?
– Powinieneś – przyznałam, bagatelizując jego niepewność. – Powinieneś, bo jestem ci winna przysługę, pomogłeśmi.
– Nie ma sprawy – uciął, nie prosząc się okłopoty.
– Ależ jest, a ja zawsze wywiązuję się z darowanych mi przysług, Tadeuszu – poinformowałam z nieukrywaną radością, jaką sprawiało mi wymawianie tego imienia. – W razie problemów, wiesz, gdzie mnieszukać.
Chłopakowi pewnie ani się śniło zwracać kiedykolwiek do mnie o pomoc. Przypuszczałam, że nawet nie władał takimi zdolnościami wizualnymi, by móc sobie to wyobrazić. Pewnie szybko o mnie zapomni. Aszkoda…
Swoją drogą to zabawne i przerażające jednocześnie, jak wiele potrafimy wyczytać z milczenia drugiegoczłowieka.
Dojechaliśmy na sklepowy parking, gdzie nasze drogi wreszcie mogły się rozdzielić. Zaparkował kołochevroleta.
– Nie bój się prosić, Tadeusz – rzuciłam na pożegnanie. – A i mów miMeduza.
Byłam zachłyśnięta życiem. Znałam swoją wartość. Brałam z tego świata to, co mi się należało, a częstokroć jeszcze więcej. Może pomyślisz, że to naiwne… Uzurpowałam sobie wszystkie dobra, ulgi i przywileje. To ja projektowałam własny los, by potem mógł się ziścić według moich reguł. Nie uosabiałam żadnych słabości. Pewnie jakieś miałam, jak każdy, ale ukryłam je tak głęboko, że sama zgubiłam do nichdrogę.
1Halsey, „Gasoline”.
Drugi
Obudził mnietelefon.
Czwarta rano z pewnością nie była tą porą, o której łatwo i przyjemnie się wstawało, a irytujący dźwięk brzęczącej komórki właśnie na to wskazywał. Zdrętwiałą ręką, na wpół przytomna, wymacałam iPhone leżący na szafce nocnej. Mrużąc oczy i wyostrzając wzrok, dostrzegłam prowodyra tegopołączenia.
– Mów – burknęłam ochryple, podnosząc się złóżka.
Usiadłam na jego skraju, stopy zanurzyłam w puszystym dywanie, a głowę zawiesiłam nad kolanami. Doskonale wiedziałam, co sięświęciło!
– Bociany nadlatują – rzucił do słuchawki. – Masz pół godziny dowyjazdu.
– Dzień dobry, Irina. Dzień dobry, Fazi. Jak się masz, Irina? Zajebiście! – przekomarzałam siępoirytowana.
Miałam na sobie czarną, luźną koszulkę, sięgającą moichud.
– Meduza… – zganił mnie. – Daj spokój. Nie maczasu!
– Ech… Ile dzisiaj? – mruknęłam, opierając głowę na ręce, wspartej okolano.
– Trzy.
– Czymjadę?
– Zobaczysz, zbieraj się! – ponaglił i sięrozłączył.
Trzy bocianice… Wiedziałam, że szykował się cholernie długi i tak samo pracowitydzień.
Ale to mojapraca!
Dopiero po zakończeniu rozmowy dopadł mnie dojmujący ból głowy, który zamroczył myśli. Zmrużyłam oczy, dociskając dłonie do skroni, by uśmierzyć świdrujące pulsowanie. Na podłodze, w okolicy szafki nocnej poszukiwałam lekarstwa, które miało dać ukojenie. Koniuszkami palców stuknęłam w szkło. Westchnęłam, a potem sięgnęłam dalej i mocnym chwytem złapałam butelkę, którą przyciągnęłam ku sobie. Przyłożyłam szyjkę do warg, łyknęłam raz, potem drugi ciepłą i nieco zwietrzałą… wódkę. Pojedyncza kropla swawolnie spływająca po obrzeżu szkła, nie zasługiwała na uronienie, więc ją spiłam. Oblizałam szyjkęjęzykiem.
Lubię smakczystej.
Znam go od wczesnego dzieciństwa. Praktyka lekarska w ubogich regionach Ukrainy nie hołubiła zanadto niepełnoletnich pacjentów. Chory to chory i każdy bez wyjątku wymagał rychłego powrotu do pełni sił, by nie stanowić obciążenia dla gospodarstwa domowego. I tak ukraińskie dzieci pojone były wysokoprocentowym alkoholem dla ich dobra. Najpierw dla zdrowia, potem dla przyjemności, a teraz chyba dlazasady.
Rozlewająca się po ciele wódka postawiła mnie na nogi. Nawet kawa nie była w stanie dać mi takiego kopa. Wzięłam szybki, ale przyjemny prysznic. Należę do osób, którym co noc zrywał się film, a ostatni zapamiętany kadr nierzadko należał do tych mniej chlubnych. Powód zawdzięczałam towarzystwu, a raczej towarzyszce nocnych porachunków z własnym sumieniem. Wódka pomagała mi stanąć na nogi, ale także spowijać się w byle jakim śnie, z którym miewałam regularneproblemy.
Osuszyłam ciało ręcznikiem i przywdziałam ekspresowy makijaż. Potem włożyłam coś wygodnego na długą podróż samochodem, ale wystarczająco eleganckiego w razie kłopotów. Mój wybór padł na czarne spodnie cargo, w których zatopiłam satynowe body, wykończone koronką w okolicy dekoltu. Uwielbiałam je, bo były seksowne i wygodne. Ramiona zasłoniłam marynarką w tej samej żałobnej tonacji. Drapnęłam zieloną kurtkę puffy z futerkiem na kapturze, a na stopy wsunęłam workery, w których schowałam nogawki spodni. Na szyi zawiesiłam złoty naszyjnik, składający się z kilku łańcuszków różnej długości. Na jednym z nich mienił się złotywąż.
Ruszyłam wdrogę.
Na miejscu znalazłam się dwadzieścia pięć minut po czwartej. Zajechałam od tyłu i zatrzymałam się przed bramą magazynową, która od razu się uniosła, wpuszczając mnie do środka. Zagościłam w warsztacie samochodowym z dużym zapleczem parkingowym. Swoje camaro pozostawiłam w ustronnym miejscu, gdzie miało spędzić cały dzień. Wzięłam kurtkę i powiodłam w kierunkuznajomego.
– Cztery minuty, Meduza! – poinformował mężczyzna, który do mnie dzwonił. – Wszystko jest wtorbie!
Rzucił mi pilot odauta.
– Ford?! – zawołałamzawiedziona.
Zaśmiał się i zniknął nazapleczu.
Fazi, czyli Piotr Garęda, pracował jako mechanik samochodowy. Był niski, umięśniony i zawsze zgolony na zapałkę. Miał łagodne rysy twarzy, czego nie lubił, bo nikt nie traktował go poważnie. Dobiegał do czterdziestki i miał dobre serce. Bezkonkurencyjny w swoim fachu, dusza towarzystwa ikobieciarz.
Żwawym tempem przeszłam od części technicznej do tej bardziej reprezentatywnej, w której stało kilkanaście ekskluzywnych samochodów klasy premium różnych marek. Oszklone, dwupiętrowe pomieszczenie rozjaśniało od mojej obecności, uruchamiając automatyczne lampy. Dostrzegłam białego forda kugę, zaparkowanego na wylocie przy otwartych już frontowych drzwiach salonu. Wszystko tak jak zwykle. Tylko samochody, godzina wyjazdu i liczba bocianic ulegała zmianie. Ach! I moje personalia! Wsiadłam do środka. Kurtkę cisnęłam na tylną kanapę. Zajrzałam do leżącej na fotelu pasażera, czarnej, sportowej torby. Wyjęłam z niej plik dokumentów, zapakowany w białą kopertę. Wyciągnęłam z niej paszport i przeleciałam wzrokiem najważniejsze linijki, powtarzając na głos w celuzapamiętania.
– Wojas Katarzyna, pierwszy marca osiemdziesiątego siódmego roku. PESEL: osiem, siedem, zero, trzy, zero, jeden, zero, osiem, dwa, dwa, siedem.
Dokument schowałam do wewnętrznej kieszeni marynarki. W kopercie znajdowały się też dowód rejestracyjny, prawo jazdy, zielona karta i umowa na wynajem krótkoterminowy wraz z tłumaczeniem na ukraiński. A także trzy zdjęcia z wizerunkami kobiet, które położyłam sobie na kolanach. Resztę wsunęłam do dolnej kieszeni spodni. Z torby wyjęłam jeszcze perukę z długich karmelowych włosów, którą włożyłam, by wyglądać jak Katarzyna ze zdjęcia paszportowego. Wygrzebałam okulary przeciwsłoneczne, które wsunęłam na głowę jak opaskę. Dłonie odziałam w czarne, skórzane rękawiczki. Uruchomiłam silnik i w tym momencie zegar pokładowy wskazał trzydzieści minut po czwartej. Stąpnęłam dynamicznie na pedał gazu i ruszyłam z piskiem opon, zostawiając za sobą prestiżowy, warszawski punkt wynajmu samochodów o mało wyszukanej nazwie SpeedCar. Należał do człowieka, dla którego pracowałam. Kilkadziesiąt kilometrów dalej uchyliłam okno, przez które wyrzuciłam zdjęcia kobiet. A trzy i pół godziny później, dotarłam na polsko-ukraińskie drogowe przejście graniczne Medyka-Szeginie.
Zwolniłam, dojeżdżając do ostatniego w tym powolnym peletonie samochodu, i umościłam się wygodnie, niczym rasowy domator przed telewizorem. W takich okolicznościach miałam bowiem spędzić najbliższe kilka godzin. Świt zdążył dawno uraczyć swoją obecnością, ale pogoda nie rozpieszczała. Mżyło i nie zapowiadało się, by miało przestać, a do tego silne porywy wiatru były bardzo nieznośne, co mogło przełożyć się na kąśliwe nastroje Służby Granicznej. Pasażerowie chcący dostać się na teren Ukrainy wolno przemierzali metry do bramek kontrolnych. Jedni flegmatycznie, inni zbyt nerwowo. A ja po prostu skupiłam się na swoim zadaniu. Moja twarz nie okazywała żadnych emocji. Ściszyłam radio, by móc wszystko kontrolować. Cierpliwie oczekiwałam na swoją kolej, która w końcunadeszła.
Podjechałam pod okienko strony polskiej, gdzie cała procedura związana z opuszczeniem kraju przebiegła błyskawicznie i bezproblemowo. W zaledwie kilka minut dopełniłam obowiązku z okazaniem dokumentów, co bezdyskusyjnie uprawniło mnie do dalszejpodróży.
Znajdowałam się teraz gdzieś pomiędzy, czyli na „ziemi niczyjej”. W miejscu, gdzie strach zaglądał w oczy, a pewność siebie malała do rozmiarów niewidzialnych. Gdzie pojawiała się niepewność, a inwigilacja wzrokowa przekraczała granice dobrego smaku. Na każdego patrzono z podejrzliwością. Każdego traktowano jak balansującego na granicy prawa, wywołując wyrzuty sumienia, jakby zbrodnią było podróżowanie. Ugrzęzłam w marszu złoczyńców i dewiantów. Kolejny czas, który pójdzie na marne, kolejne minuty upływające w bezradności i stagnacji. Gaz i hamulec, gaz i hamulec, metr do przodu, potem nagle ze trzy i znowu nic. Czekanie.
Suche powietrze potęgowało pragnienie, ale wypita woda będzie chciała się wydostać, co spowoduje impas, bo miejsce takie jak granica nie było dla ludzi, a przeciwkonim.
Brak toalety generował stres. Obskurne toi toie minęłam dawnotemu.
W końcu coś drgnęło, ruch został upłynniony na tyle, by wreszcie odetchnąć z ulgą i dostrzec „światło w tunelu”. W okolicy dziewiątej następowała zmiana warty, co było dość ambiwalentną sytuacją. Najgorszy, ale jednocześnie najkorzystniejszy czas. Fakt, że przez to wszystko się piekielnie wydłużało, został złagodzony tym, że nowa „zmiana” miała jeszcze dobry humor i ludzkiepodejście.
Na mojej drodze stanął funkcjonariusz Służby Granicznej, zapisujący na kartce numer rejestracyjny pojazdu. Gdy złapałam z mężczyzną kontakt wzrokowy, pokazałam na palcach liczbę pasażerów w pojeździe. Podszedł bliżej i stuknął w szybę, którą opuściłam, by wziąć od niego zapisany kawałekpapieru.
– Dziękuję! – zawołałam, zastanawiając się, czy nie przeprosić za swojąobecność.
I znów utknęłam. Choć nie na długo. Nie sądziłam, że tym razem Ukraińcy uwiną się z taką werwą. Po kilkudziesięciu minutach znalazłam się zaledwie parę metrów od białej budki, przy której należało dokonać odprawy paszportowej. Wzięłam plik dokumentów, niezbędnych w tych okolicznościach i zostawiwszy auto, ruszyłam w stronę okienka, w którym zasiadał pogranicznik. Ustawiłam się w rządku wraz z innymi chętnymi do podróży w urocze zakątki Ukrainy. Wystałam swojąkolej.
– Dzień dobry – przywitałam się po polsku, podając paszport, dowód rejestracyjny z wsadzoną w środek zieloną kartką dotyczącą OC, a także biały świstek otrzymany jakiś czas temu od celnika, niemniej ważny odreszty.
– Do kogo należy samochód? – spytała podejrzliwa Ukrainka, sprawnie władającapolszczyzną.
– A tak! Proszę bardzo – odparłam, kamuflując uśmiechem zakłopotanie, i podałam notarialne poświadczeniewypożyczenia.
Tego dnia byłam roztargniona, chociaż i tak efektownie zgrywałamgapę.
– Musi być przetłumaczone – poinformowała celniczka, przeszywając mniewzrokiem.
– Oczywiście!
Gdzie toschowałam?
– O, mam, proszę.
Wręczyłam kobiecie świstek znaleziony w kieszenispodni.
– Cel podróży? – spytała.
– Wieczór panieński z przyjaciółkami – odpowiedziałampodekscytowana.
Zawsze byłam przygotowana na niewygodnepytania.
– To gdzieprzyjaciółki?
– Czekają na mnie po waszejstronie.
Kobieta zerknęła na dwa dokumenty, jeden w języku polskim, drugi ukraińskim, spojrzała na zdjęcie w paszporcie, potem na mnie. W międzyczasie dopytała się, czy to mój wieczór panieński, stuknęła pieczątki, zrobiła swoje i wszystko mizwróciła.
– Miłego pobytu, pani Katarzyno! – pożegnała się bez cienia wątpliwości. – Pani jeszcze toprzemyśli!
– Dziękuję! Dowidzenia!
Wróciłam do auta zadowolona z siebie, mogąc odetchnąć z ulgą, ale to nie był koniec przeprawy przezgranicę.
Po przejechaniu kilkunastu kolejnych metrów wyszedł mi naprzeciw młody celnik i nakazał zjechać pod wiatę. Gdy zaparkowałam, usłyszałam pukanie w tylnąszybę.
Odblokowałam drzwi i wtedy mężczyzna otworzył klapębagażnika.
Kontrola!
– Co jest przewożone?! – rzucił, ale po ukraińsku, penetrując pobieżnie skromnązawartość.
– Tylko rzeczy osobiste! – krzyknęłam, zerkając w lusterkowsteczne.
Poznałamgo.
Trzasnął klapą i podszedł do przednich drzwi pasażera, które sobie otworzył. Zainteresował się torbą, leżącą nasiedzeniu.
– Ato?
– Rzeczy osobiste – powtórzyłam, wodząc wzrokiem za jego rękami, otwierającymi zamek. – Sukienki, bluzki, majtki. Z tyłu leżykurtka.
Wziął mojedokumenty.
Rzucił okiem w moim kierunku, a potem zaniechał dalszychprzeszukiwań.
Był to młody, przystojny chłopak, mniej więcej w moim wieku, stosunkowo nowy na swoim stanowisku, ale za to dość sumienny w powierzonej mu roli. Kilka razy mieliśmy przyjemność na siebie trafić. Ale za każdym razem wyglądałam inaczej i podawałam się za kogośinnego.
Wyczuwałamkłopoty.
Uniosłam ku mężczyźnie dłoń, chcąc otrzymać wreszcie świstek, bez którego nie wjechałabym na teren Ukrainy. Strażnik chrząknął z niezadowolenia, jakbym wtargnęła właśnie z butami w zakres jegodziałań.
Na szczęście zawsze miałam ze sobą swoją tajną broń, z której tego dnia musiałam skorzystać. Moje drgające kąciki ust, dyskretnie powstrzymujące uśmiech, powaliły go na łopatki, choć pewne podejrzenia musiały pozostać. Uśmiechnął się i przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie woczy.
– Pierwszy raz? – spytał, trzymając w rękach kartę, wciąż bez stosownej pieczątki, jakby sięwahał.
– Pierwszy – odparłam, wbijając łokieć w podłokietnik, a dłoń subtelnie zaczepiłam podbrodą.
– Mam wrażenie, jakbyśmy się jużwidzieli.
Kurwa!
– Tyle osób dziennie się tutaj przewija, że to chyba zrozumiałe odczucie – łagodziłam, choć byłamprzerażona.
Nigdy wcześniej tak się nie bałam. Nigdy wcześniej nie miałam na przejściu granicznym takiej sytuacji. Mężczyzna wsunął głowę do wnętrzapojazdu.
– Ładny zapach – skomplementował, a po chwili namysłu dodał: – Niebanalny.
Ożeżkurwa!
Idiotka zemnie!
Zrzucił wreszcie czarną torbę na podłogę i usiadł wfotelu.
Mój organizm zaczął przygotowywać się do walki z niebezpieczeństwem. Poczułam silny wyrzut epinefryny. Wzmogła się praca serca, spłycił oddech, a moje ciało zalała fala gorąca. Zaczęłam tracić grunt pod nogami. Zdemaskowanie mnie było kwestią chwili. Musiałam reagować natychmiast, ale zrozsądkiem.
Wisiorek zwężem!
Ten łańcuszek miałam ostatnio na sobie. Bardzo dyskretnie ukryłam go zawłosami.
Ukraińscy funkcjonariusze służby celnej rządzili na własnych zasadach, wyjętych ze wszelkich kodeksów. Władali umownym prawem. Byli pozbawieni wyrzutów sumienia, ludzkich odruchów, życzliwości, a nawet miałam wrażenie, że serca. Węszyli przekręty na odległość i nie lubili, gdy ktoś z nich kpił. Lecz zdecydowanie nie o takie łamanie prawa terazchodziło.
Starałam się być zawsze o krok przed wszystkimi. Miałam talent do czytania w ludzkich zamiarach. Moja intuicja stanowiła szósty zmysł. Ale tego przeklętego dnia zgubiła mnie rutyna. Użyłam perfum, by zniwelować ostry zapach gorzały, towarzyszący mi dzisiaj nazbytsilnie.
Tych samych perfum, co ostatnim razem, gdy na siebietrafiliśmy!
I wzięłam ten samwisiorek.
A to fakt, że Mon Guerlain pachnie niebiańsko! Dostałam je w prezencie. Nie wydałabym tyle kasy na… zapach! No cośTy!
Chociaż, na ten? Hm…?
Na produkcję adrenaliny nie miałam wpływu, nie miałam czasu. Potrzebowałam opanować skutki jej działania. Potrzebowałam oksytocyny, która zahamowałaby produkcję kortyzolu, która miała rozpocząć się za jakieś dziesięć minut. Wtedy moja reakcja mogłaby mnie pogrążyć. Zdradziłyby mnie suchość w ustach, drżenie rąk, wypieki na twarzy. Aby temu zapobiec, musiałam zmusić organizm do produkcji pieprzonejoksytocyny.
Nie potrafiłam kłamać! Byłam perfekcyjną aktorką tylko jednej roli: wyrachowanejsuki.
– Czy nie uważa pan, że… kwalifikuję się na osobistą? – zaproponowałam uwodzicielsko, gładząc dekolt dłonią, i dopowiedziałam: – Skoro już się spotkaliśmy, to warto się bliżejpoznać.
Dostrzegłam uśmiech i drgnięcie w kroczu, na skutek którego celnik nerwowo się obruszył. Mężczyzna wysunął się z pojazdu, zabierając moje papiery, które schował do kieszeni spodni. Zagwizdał w kierunku innego celnika, stojącego nieopodal i przywołał gogestem.
– Zastąp mnie na piętnaście minut! – wydał polecenie, na dźwięk któregozatriumfowałam.
Zjawił się przywołany funkcjonariusz i ruszył do kolejnego pojazdu, by kontynuować pracę kolegi. Ten zaś zniknął we wnętrzu małej, drewnianej budki. Poczułam się zaproszona. Wysiadając z auta, w tylną kieszeń spodni wsunęłam prezerwatywę, i ruszyłam za chłopakiem. Po drodze zerwałam naszyjnik i cisnęłam go w hałdę śniegu. Weszłam do środka. Zdjęłam rękawiczki. Mężczyzna zamknął drzwi, łapiąc za swój pas. Naprężył się przy tym jak goryl w miejskim zoo, prezentując wdzięki. Staliśmy naprzeciw siebie, wymieniając spojrzenia. W budce znajdowały się tylko drewniany stół, dwa krzesła i grzejnik olejowy. Cofnęłam się kilka kroków, by zachować stosowny dystans, dzięki czemu samiec mógł napawać się moimwidokiem.
Bojówkowe spodnie i wielkie buciory nie dodawały mi szyku ani kobiecości. Ale chyba go to jarało. Domyśliłam się, że jestem w jegotypie.
Zdecydowana, odważna, charakterna. Widziałam, jak wygłodniale na mniepatrzył.
Dzieliło nas półtorej metra pożądania, doprawionego zalotną tajemnicą. Celnik wsadził ręce do kieszeni, najwyraźniej chcąc poskromić swojego nadaktywnego członka. Widziałam, jak bardzo mnie pragnął. Zsunęłam z ramion marynarkę i odwiesiłam ją na oparcie stojącego nieopodal krzesła. Poczułam chłód. Sutki miałam stwardniałe już wcześniej. On otarł ręką usta, jakby obawiał się, że uleci z nichślina.
Podobam musię…
Zrobiłam dwa niewielkie kroki w jego stronę. Kiedy znalazł się na wyciągnięcie mojej ręki, dostrzegłam w jego twarzy pewną nieśmiałość. Wydało mi się to bardzo urocze i pociągające. Poczułam, jak odzyskuję kontrolę nad swoim ciałem, tymczasem on zaczął ją tracić. Zupełnie jakbym mu ją skradła, rosnąc tym samym wsiłę.
Jednak żywiłam się ludzkimstrachem!
Poziom oksytocyny wzrasta między innymi po nawiązaniu kontaktu fizycznego z kimś, kogo darzymy sympatią. Nie wspominając już o stosunkach seksualnych. Po moim stresie nie było ani śladu. Za to przede mną stał ktoś, kim zawładnął strach. Przystojny celnik nie potrafił utrzymać ze mną kontaktu wzrokowego i lekko się zarumienił. Mężczyzna obłożony atrybutami władzy wokół własnego pasa, na stanowisku pałający nienawiścią i wyższością, tu nagle skurczył się do rozmiarów poczucia własnej pewności. Był tak zestresowany, onieśmielony i podniecony jednocześnie, że naprawdę odczułam pożądanie. Zbliżyłam się jeszcze pół kroku. Ręce położyłam na jego skórzanym pasie, który delikatnie odpięłam i odłożyłam na stół. Nie dowierzałam, że nie zaprotestował. Był taki bezbronny, nieśmiały i niepewny w tym, co ma zrobić, co może, a co powinien, że poczułam, jakbym to ja żebrała o ten seks. Nagle zbliżył swoje wargi i skradł pierwszy, delikatny pocałunek, czym mizaimponował.
Mhm!
Myślałam, że rzuci się na mnie jak wygłodniały, wyposzczony samiec, a tymczasem roztoczył wokół nas całkiem przyjemną atmosferęnamiętności.
Pocałunki stawały się coraz bardziej agresywne. Stopowałam jego język, aby nie wdarł się do moich ust. Odepchnęłam go. Jedną ręką sięgnęłam do kieszeni po prezerwatywę. Złapałam opakowanie w zęby. Dłońmi otarłam się o jego krocze, by trafić na zamek. Odpięłam rozporek, patrząc mu w oczy. Spodnie zsunęłam razem z bokserkami. Jedną ręką złapałam za sterczącego, grubego członka, a drugą rozdarłam opakowanie, pomagając sobie zębami. Wyjęłam kondom, a folię wypuściłam na podłogę. Jego penis nie mógł być już bardziej gotowy, ale kilka razy przesunęłam po nim dłonią. Zamknął oczy. Pojękiwał, jakby miał zaraz dojść. Przygryzłam wargę z protekcjonalną miną i zimnym spojrzeniem. Zmusiłam go, aby na mnie patrzył. Rozwinęłam zimny lateks na jego penisie. Zaczęłam całować go po szyi. Sapał mi do ucha. Odpięłam i opuściłam swoje spodnie, a wtedy on mnie uniósł i posadził na parapecie. Jęknęłam z zaskoczenia i zimna. Zrobił to bardzo dynamicznie. Moje pośladki spotkały się z lodowatym, kamiennym parapetem. Zerknęłam za siebie. Okno było zasłonięte mętną folią. Ściągnął moje buty i rzucił na podłogę. Spodnie opadły same. Przysunęłam się bliżej krawędzi, by znalazł się między moimi udami. Zimny powiew wdzierał się przez stare framugi, okalając moje plecy. Miałam gęsią skórkę na całym ciele. Rozsunęłam nogi i odchyliłam się, wspierając narękach.
– Chodź tu do mnie… – szepnęłam poukraińsku.
Wtedy włożył palce lewej ręki pod moje body i majtki. Złapał za materiał, przesuwając agresywnie na bok i łapczywie się we mnie wdarł. W jednej sekundzie zapomniałam o nieprzyjemnym chłodzie. Zrobiło mi się błogo. Moje krocze pulsowało z podniecenia. Czułam, jaka jestem mokra. Wśliznął się we mnie bez najmniejszego oporu. Od razu odkryłam ograniczenia związane z tą pozycją. Niewiele mogłam. Oplotłam go nogami, mocno przyciągając ku sobie. Zakradłam się ręką w okolicę swojego krocza i odpięłam body, by zrobić mu więcej miejsca. Zsunęłam ramiączka, by uwolnić piersi. Jęknął, a potemzwolnił.
Jeszczenie…
Było mi tak dobrze, że nie chciałam, aby terazskończył.
Zapragnęłam zostaćzdominowana.
Ale to nie czas ani miejsce na taki seks. To była tylko przeszkoda stojąca mi nadrodze.
Chwyciłam jego dłoń i położyłam sobie na piersi. Ścisnął ją, mrużąc oczy. Wpychał się we mnie coraz szybciej. Widziałam po jego minie, jak niewiele brakowało, by osiągnął orgazm. Wiedziałam, że dla mnie zabraknie czasu. Nagle zwolnił. Dawkował doznania, by nie skończyć przedwcześnie. Podciągnęłam się, łapiąc go za plecy, a twarz zbliżyłam do jego torsu. Poczułam rozgrzaną skórę. Zaczęłam go całować i lizać na zmianę, zmierzając w dół, na tyle, na ile pozwoliło mi wygięcie ciała. Jego oddech się wzmógł. I moje podniecenie rosło z każdą sekundą. Chciałam wziąć z tego spotkania coś dla siebie. Nie tylko przepustkę na Ukrainę. Widziałam, że miał zaraz dojść, więc musiałam się pospieszyć. Uniosłam się na rękach. Poderwałam pośladki i wspierając na nogach, zaplecionych na jego plecach, intensywnie napierałam swoim kroczem. Poczułam silne pulsowanie w podbrzuszu. Sapałam i pojękiwałam z rozkoszy. Byłam blisko. Mężczyzna zrobił dwa ostatnie głębokie pchnięcia i doszedł w milczeniu. A gdy zamarł w ekstazie, wciskając się w moją cipkę, zacisnęłam mięśnie pochwy na jego członku i poczułam, jak sama dochodzę. Jęknęłam gardłowo, odchylając głowę. Tych kilka skurczów dało mi niebiańskąrozkosz.
Wysunął się ze mnie. Dostrzegłam spermę w prezerwatywie. Zrobił dwa kroki w tył i zsunął lateks z penisa. Drżałam z podniecenia albo już z zimna. Zasłoniłam piersi i zeskoczyłam zparapetu.
– Zobaczymy się jeszcze? – spytał z nadzieją w głosie jakąś chwilępóźniej.
Dostrzegłam nerwowe ruchy. Ubrał się w mgnieniu oka. Stałam z nogą opartą o grzejnik, próbując zapiąć body. Wzrok wlepiałam w dość spory sęk jednej z desek, tworzącej tę niewielkąstróżówkę.
– Chciałbyś? – uwodziłam.
Odwróciłam się ku niemu, gdy wreszcie udało mi się zatrzasnąć trzy springi. Uśmiechał się uroczo, co jakimś cudem dodawało mu męskości. Dostrzegłam, że trzymał w rękach mojedokumenty.
Podciągnęłamspodnie.
– Chciałbym, Katarzyno – odparł, podając mibuty.
Poczułam się podle, ale moje emocje nie miały żadnego znaczenia. To była moja praca, której się oddałam i której zadania realizowałam z profesjonalizmem. Być może to tylko patologiczna nadgorliwość. Jak zwał, takzwał.
Zrobiłam ku niemu krok i z niemal wysublimowaną gracją wyjęłam papiery z dłoni. Gdy buty znalazły się na moich stopach, chwyciłam marynarkę, którą od razuwłożyłam.
– W takim razie, do zobaczenia, Matwij – pożegnałamsię.
Stanął w progu, tarasując midrogę.
– Dasz mi numertelefonu?
– Matwij…? – spytałam, czekając, aż dopowieresztę.
Zaczęłamimprowizować.
– Jagminow.
– Zatem odnajdę cię w Internecie – zapewniłam, pozostawiając mu na policzku delikatnegobuziaka.
Zszedł mi z drogi. Zamknęłam za sobą liche drzwi i z ulgą wróciłam doauta.
– Pieprzony Guerlain! – Zaśmiałam się podnosem.
Poprawiłam perukę, usta pociągnęłam szminką i wolno zmierzałam ku ostatniej budce odprawy celnej. W lusterku dostrzegłam powracającego na pozycję, pięciominutowego dystansowca, ale o ogromnym uroku osobistym, skrywanym pod peleryną władczości inienawiści.
Udało mi się podjechać na tyle blisko, bym wreszcie mogła ruszyć pieszo z dokumentami do właściwego okienka. Otrzymałam ostatnią już pieczątkę, co dało mi prawo do wjechania na teren Ukrainy. Kilkanaście metrów dalej, powstrzymana przez zamknięty szlaban, oddałam karteczkę kolejnemu celnikowi i uzyskałam pozwolenie obwieszczone uniesieniempoprzeczki.
Dojechałam do dobrze mi już znanej karczmy, której walory estetyczne były niezbyt zachęcające, ale w której serwowano cholernie dobre żarcie. Tawerna, prowadzona przez starszą Ukrainkę Żenię i jej konkubenta Polaka o imieniu Andrzej, to punkt odbioru, znajdujący się blisko granicy. Dyskretna w swej beznadziejności, odwiedzana głównie przez mało ambitnych lokalsów, niewiele wymagających od życia. Zaparkowałam blisko wejścia, skrywając się w cieniu, półobumarłych sosen i rozejrzałam wokoło. Starannie zweryfikowałam swoją pozycję i sytuację. Był to bardzo spokojny dzień. Licha gospoda stroniła od tłumów i słynęła ze swej kameralności. Dziś także nie działo się tam kompletnienic.
– Meduza! – Usłyszałamwołanie.
Spojrzałam za siebie i dostrzegłam kroczącego w moim kierunku, ucieszonego Rosjanina. Wylazł z leśnej ścieżki, która prowadziła do starej i nieczynnej stacji paliw. Nie widzieliśmy się kilkamiesięcy.
– Sasza Piekutin? – zdziwiłam się. – Co tu robisz? Wróciłeś donas?
– Ja nigdy nie odszedłem, słodka. Byłem chwilowo… nie-niedostępny – zająknąłsię.
Yhm…
Nosił się z zamiarem objęcia mnie, ale go powstrzymałam. Jego twarz nie wzbudzała zaufania, a wręcz przeciwnie, wprawiała w pewien dyskomfort, dyktowany lękiem. Piekutin był człowiekiem wyjątkowo aroganckim i niezdrowo pewnym siebie, co było źródłem wielu jego problemów. Miał wrodzony „cwaniacki” styl bycia, który spotykał się z negatywnym odbiorem wśród grupy. Mężczyzna o kruczoczarnych, ściętych krótko włosach, mocnych brwiach i wielkiej jak Hałabała brodzie, nosił skórzaną kurtkę i gruby jak kciuk złoty łańcuch naszyi.
– Ile ci klepnęli? – zaciekawiłam się. – Przyznajsię.
Nie znałam szczegółów jego zniknięcia, ale wiedziałam, że pozostawił po sobie niemały smród. Krążyły pogłoski, że poszedł siedzieć. Choć słyszałam, że mieli go zarówno nasi, jak i Ruscy. Rozbieżność w informacjach dawała domyślenia.
– Ktoś cię wprowadził w błąd, Meduza – zaprzeczył, zaciągając się dymem zpapierosa.
– Słyszałam, że beknąłeś. – Zaśmiałam się. – Co tu robisz? Ty odpowiadasz zadziewczyny?
– Ja! – odparł z dumą i wyjął z kieszeni trzy paszporty obywatelek RzeczpospolitejPolskiej.
Mina mi zrzedła. Wzięłam od niego dokumenty i zdziwionarzekłam:
– Wasyl musi mieć do ciebie cierpliwość. – A potem spytałam: – Dziewczyny sąpewne?
– Jak bum-cyk-cyk! Meduza, wiesz, że ode mnie towar tylkopewny.
– Skądsą?
– Dwie z bidula, trzecia z ulicy, aleczyste.
– Czyste, mówisz? – Spojrzałampodejrzliwie.
– No jak zawsze, Sasza nagrywa tylko pewny towar. Zapłaciszmi?
– Słucham?! – parsknęłam. – Jaką masz umowę z Wasylem? Kasa będzie wtedy, kiedy sprawdzimy dziewczyny, czyż nietak?
– No, ale znacie mnie, wiecie, że zawsze jest okej, a ja goły w ryj jestem, potrzebuję kasy, Meduza… Noweź!
– My znamy ciebie, a ty znasz zasady – poinformowałam na odchodne i ruszyłam w kierunku gospody. – Nie ja je tworzę! I nie japłacę!
– Potrzebuję zapłaty! – wołał za mną. – Potrzebuję jej dzisiaj, zaraz!
– Daj mi spokój, człowieku! – krzyknęłam poirytowana. – Przystanęłam na progu gospody i dodałam: – Mam dzisiaj cholernie kiepskidzień!
– Suka! – skwitował i charknął flegmą naziemię.
Myślał, że tego nie słyszałam. Był mi obojętny. Obojętny, dopóki nie wchodził mi w drogę i nie robiłproblemów.
Powietrze w lokalu spowite było od konspiracyjnego dymu fajek i zwilżone wonią gorzały. Przy barze siedział jakiś miejscowy rzezimieszek, zajadający ociekające tłuszczem danie, zapijane zimną wódką. Uchwyciłam serdeczne spojrzenie właścicielki, po czym wzajemnie skinęłyśmy do siebie głowami. Rozejrzałam się po niedużej, słabo oświetlonej karczmie i dostrzegłam trzy kobiety, skrywające się w kącie za wysokimkwietnikiem.
– Dzień dobry – przywitałam się po ukraińsku, gdy do nich podeszłam. – Jadłyściecoś?
Dziewczyny nie odpowiedziały, jedynie pokręciły nieśmiało głowami. Unikały kontaktu wzrokowego, wpatrując się bezwiednie to w podłogę, to w siebie. Wiedziałam, że były przytłoczone sytuacją, może nawet zastraszone przez Saszę. Przystawiłam do stolika dodatkowe krzesło, na którym usiadłam. A właścicielce rzuciłam porozumiewawcze spojrzenie. Zdjęłam rękawiczki i odłożyłam je na stół. Złapałam za przedramię dziewczynę w ulepionych z brudu, brązowych dredach, która siedziała po mojej prawej. Nerwowo się wzdrygnęła i zabrałarękę.
– Wiecie, dlaczego tu jesteście? – spytałam łagodnymgłosem.
Milczały, więckontynuowałam:
– Nie bójcie się, chcę wampomóc.
– Wiemy – odburknęła ta z prawej, przyjmując zamkniętą postawęciała.
Brunetka w dredach była najstarsza, na oko potrzydziestce.
– Wiemy, po co tu jesteśmy – dodała po chwili. – Aby dostać kasę zabachory!
– Coś więcej… – wyjaśniłam. – Szansę nażycie.
Do stolika podeszła właśnie młoda kelnerka z wielką tacą, na której miała cztery talerze parującej zupy. Rozdzieliła je pomiędzy nas, a potem nieśmiałorzekła:
– Pani Żenia pyta o… standardzik?
– Oczywiście – odparłam z uśmiechem. – Jak masz naimię?
– Alina.
– A ja Irina, będziemy się teraz często widywać, Alino – oznajmiłam nowej. – Nie bój się, ja tylko… tak… wyglądam.
Nie wiedziałam, jak powinnam sięokreślić.
Zimnasuka?
Chciałam być miła, ale dziewczyna się przestraszyła i odeszła bez słowa, zostawiając komplet sztućców, które podałam bocianicom. Pracownice Żeni zmieniały się co rusz, ale każdą z nich chętniepoznawałam.
– Jedzcie – zachęciłam.
Nastała chwila ciszy, bo sama wzięłam się dokonsumpcji.
– O co chodzi? – spytałam z irytacją w głosie, gdy dostrzegłam biernośćUkrainek.
Do stolika podeszła akurat gospodyni, niosąc na małej tacy kieliszek wódki, który od razu wlałam sobie dozupy.
– Zobacz, Żenia, chyba im nie smakuje – odezwałam się, poszukującwsparcia.
– Gardzicie darmowym jadłem? – obruszyła się tęga kobieta, łypiąc spodełba.
– Nie, skąd! – odparła najmłodsza, na oko niepełnoletnia w zaawansowanej ciąży, siedząca naprzeciwmnie.
Wszystkie chwyciły łyżki i zaczęłyjeść.
– No… I po problemie – ucieszyła się starszawa kobieta z chustą na głowie i wystającymi spod niej siwymi włosami, po czym wróciła dosiebie.
– Które to miesiące? – spytałam, gdy opróżniłyśmytalerze.
– Ja już prawie – odparła młodziutka blondynka znaprzeciwka.
Dwie pozostałe wzruszyły ramionami. Najstarsza złapała się za brzuch, prezentując znaczącą już wypukłość. Dziewczyna z lewej milczała. Zapatrzyłam się na to dziecko siedzące na wprost. Widziałam w niej siebie sprzed lat, a to budziło wspomnienia i rozdrapywało starerany.
– Ile masz lat? – rzuciłamtroskliwie.
– Osiemnaście – odparła bezzastanowienia.
Parsknęłam.
– A ilenaprawdę?
– Czternaście.
– Czternaście – powtórzyłam zsentymentem.
Jakbym widziałasiebie!
Rozmyślając i stukając butem o nogę chwiejnego stołu, złapałam wzrokiem Żenię, do której skinęłamgłową.
Gospodyni zjawiła się po chwili z tacą z napojami dla dziewczyn i wódką dlamnie.
– Jesteś naszym kierowcą? – wycedziła szatynka siedząca z lewej. – Nie powinnaśpić.
Ujrzałam przerażenie w oczach dwóch pozostałych. Uśmiechnęłam się i oparłam łokcie oblat.
Nie powinnam, alepiję…
Zaplotłam dłonie, wpatrując się w środek stołu. Strzelałam stawami w palcach. Aż wreszcie oparłam głowę na uniesionych rękach i zerknęłam w stronę odważnej dziewczyny. Wzięłam głęboki wdech i… odpuściłam.
– Pogadajmy szczerze – zmieniłam temat. – W Polsce czeka na was lepsze życie. Nie tylko na was, ale i na wasze dzieci, które tu przyszłoby wam porzucić. Nawet nie wiadomo, czy udałoby się wam donosić te ciąże. Tam ktoś chce dać wam to, na co zasługujecie: dom, czyste ubrania, jedzenie. Ba! Pięć posiłków dziennie, lekarza, lekcje polskiego, rozrywki. A to wszystko w zamian za pozbycie się tych… malutkich kłopotów. Nic nie tracicie, nic nie ryzykujecie, tu jesteście skazane na ulicę, na biedę, nawet na gwałt czy śmierć. Brudne, głodne, bezdomne nie jesteście w stanie zapewnić opieki sobie, a co dopiero własnym dzieciom. Taka szansa nigdy więcej się nie powtórzy. Nigdy więcej nikt do was nie wyciągnieręki.
Uff… zmęczyła mnie ta płomiennaprzemowa.
Znałam ją na pamięć i recytowałam jak księża te swoje katolickieregułki.
– Jesteśmy zdecydowane – zapewniła siedząca po prawej dziewczyna w dredach. – Nie musisz nasnamawiać.
– Tak. Chcemy jechać – mruknęła kobieta siedząca z lewej, w wieku około dwudziestu pięciulat.
– Chcemy – dodała najmłodsza, troskliwie gładząc się pobrzuchu.
– Oby dali dach nad głową – rzekła najstarsza. – I co do gębywsadzić!
– Tu i tak te dzieci czekałaby śmierć. Tam będą miały szansę żyć – dorzuciła filigranowa szatynka, siedząca zlewej.
– W Polsce będzie nam lepiej – stwierdziłablondynka.
Dziewczyny odpuściły, otworzyły się, poczuły bezpieczeństwo i dostrzegłyszansę.
Przekonały się, że nie jestem ich wrogiem. Udało mi się wzbudzić ichzaufanie.
– Jesteście czyste? Żadnych narkotyków, alkoholu? – upewniałamsię.
Zaprzeczyły, kręcącgłowami.
– Boiciesię?
Durnepytanie!
– Nie bójcie się. – Westchnęłam. – Zajmiemy się wami. Zależy nam na zdrowych dzieciach, więc zależy nam na was. Niczego wam u nas nie braknie. Nic wam nie grozi. Chcę mieć jedynie pewność, że rozumiecie, po co tamjedziecie.
Milczały, spoglądając posobie.
– Wiecie, po co jedziecie do Polski?! – powtórzyłam głośniej i wyraźniej, ale te tylko pokiwały głowami bez żadnegosłowa.
Ponownie westchnęłam. Wiedziałam, że nie będzie lekko. Jedną wystraszoną dziewczynę urobić jest banalnie łatwo. Dwie stanowiły pewne wyzwanie i wymagały poświęcenia trochę więcej czasu. Trzy zaś to już grupa. Mająca świadomość swej przewagi zjednoczona, zbuntowana grupa. Domagająca się bezczelnie dużo. Więcej niż na tozasługiwała.
– Wiecie, że sprzedacie nam swoje dzieci? Nie pozwolą wam ich zobaczyć, przytulić, dotknąć. Nie poznacie płci. Muszę wiedzieć, że to rozumiecie i akceptujecie. Inaczej nic z tego nie będzie. Narazicie na niebezpieczeństwo siebie i, kurwa, mnie!
– Ile dostaniemy za te bachory? – przerwała mi najstarsza, zdecydowanie najbardziejpyskata.
– Wszystkiego dowiecie się w Polsce. Moim zadaniem jest was tam tylko dowieźć, ale liczę na współpracę. Przejazd przez granicę nie jest łatwy, więc musicie ze mną współpracować. Aby to się udało, musimy sobiezaufać.
– Jak przejedziemy przez granicę? Żadna z nas nie ma papierów – poinformowała zaciekawiona szatynka zlewej.
– To mój problem – oznajmiłam stanowczo. – Najpierw chcę od was usłyszeć, że jesteście świadome tego, co się zaraz stanie. Jeżeli macie pytania, wątpliwości, to teraz. Jedziecie tam z własnej woli, rozumiecie? Nikt was do tego nie zmusza. Czy to jestjasne?
– Tak, jestem tego świadoma, chcę oddać dziecko dobrym ludziom – poinformowałaczternastolatka.
– Świetnie! A ty? – zwróciłam się do siedzącej po prawej, najbardziej buntowniczejdziewczyny.
– Chcę jechać, nikt mnie niezmusza…
Spojrzałam naostatnią.
– Ja też! Jadę z własnej woli, nic tu po mnie – potwierdziła.
– Dobrze – rzekłam i wstałam. – Poczekajcie.
Nie jest takźle…
Wyszłam z gospody, a pod moją nieobecność Żenia zdążyła przynieść talerze z drugim daniem. Musiałam zapalić i pomyśleć. Papierosem poczęstował mnie Andrzej, który akurat także wychodził z lokalu. Oparłam się o barierkę, spoglądając na prawie pusty parking. Do wczoraj jeszcze gruba pierzyna śniegu, teraz powoli topniała. W zasadzie pozostały już tylko usypane zaspy i bruzdy, które poodpadały spod aut. Zaciągałam się dymem i dywagowałam na temat powrotu. Wyjęłam paszporty dziewczyn i przejrzałam strony ze zdjęciami. Brunetka z dredami sprawiała znajome wrażenie. Nie dopaliłam do końca. Wróciłam dokarczmy.
Dziewczyny z łapanki, ale sprowokowane do podjęcia własnych decyzji, były w trakcie posiłku, łapczywie, bez zbędnych dystynkcji zajadając się zesmakiem.
Usiadłam na krześle, także biorąc się do jedzenia. Dostrzegłam pusty kieliszek, którego nie opróżniłam. A to świadczyło o tym, że jedna z dziewczyn złamała zasady. To mnie niemiłosiernie wkurwiło. Ciężarne unikały ze mną kontaktuwzrokowego.
Kurwamać!
Znowucoś!
Na szczęście udało mi się pohamowaćemocje.
– Zaczniemy od… – zastanowiłam się – ciebie.
Wskazałam głową na cichą dziewczynę, siedzącą z lewej strony. Wstałam od stołu, zabierając torbę, i ruszyłam w kierunku kuchni. Odwróciłam się za siebie izawołałam:
– Idziesz?
Gdy szatynka dołączyła, ruszyłyśmy przez jadalnię. Minęłyśmy kontuar, za którym krzątała się Żenia. Później wąskie schody wiodły nas ku górze. Obdarte z tapet ściany wzbudziły lęk w dziewczynie idącej za mną. Wybałuszyła oczy i spojrzała na mniepytająco.
Gosposia i jej konkubent Andrzej nie byli majętni. Knajpa nie przynosiła rewelacyjnych zysków. W sezonie działo się więcej. Ale takie życie im pasowało. Odnaleźli tam spokój. Mieszkali w sąsiednim budynku, który powstał z