Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Dobrze” nie może trwać wiecznie. Musi w końcu nadejść ten dzień, kiedy całe twoje życie rozpieprzy się na setki kawałków niemożliwych do poskładania.
Ola, znudzona własnym życiem, wyrusza z chłopakiem w podróż, która nieoczekiwanie wszystko zmienia. Już podczas pierwszej nocy w Bieszczadach ktoś kradnie ich kampera… z nimi w środku! Para zostaje rozdzielona, a dziewczyna staje się zakładniczką grupy przemytników.
Jak Ola – dotąd biernie przyjmująca swój los – odnajdzie się w nowej sytuacji?
Czy będzie potrafiła wybrać między dwoma mężczyznami rozpalającymi jej zmysły?
I czy wszystko rzeczywiście jest takie, jak wydaje jej się na początku?
Pełna zagadek, emocji i pożądania opowieść o życiu przestępczego półświatka na tle malowniczych Bieszczad.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 318
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jak wiele trzeba wypuścić z rąk,
aby móc chwycić w nie upragnione szczęście?
1
Zabiłam go.
Nie zrzuciłam z urwiska, nie podałam trucizny i nie pchnęłam pod rozpędzony pociąg. To moje złe decyzje pozbawiły go życia. Choć tak naprawdę to tylko pośrednie zabójstwo, czuję się jednak odpowiedzialna za śmierć swojego chłopaka.
Odkąd tylko pamiętam, moja infantylna żądza przygód zawsze wpędzała mnie w kłopoty. A skończyłam już trzydzieści lat.
O zgrozo.
Chcąc nie chcąc, należałam do grona osób dorosłych. Ale czy tak się czułam? A skąd.
Nie umiałam, a może po prostu nie chciałam dorosnąć. Przygnębiało mnie, że nie udało mi się spełnić marzeń. Od zawsze pragnęłam zostać wielką malarką. Ale kiedy popularność zdobyły portale społecznościowe, szybko zrozumiałam, że mój talent do wywijania pędzlem po płótnie był zgoła mierny. Facebook, Instagram, a potem także TikTok zalała fala wybitnych artystów, którzy uświadomili mi, że nic nie potrafię. Tak też było w wielu innych dziedzinach sztuki. Dobra we wszystkim, ale w niczym na tyle, by zaimponować światu. Dlatego porzuciłam starania i zajęłam się czymś, co mnie samo znalazło. Pracowałam w firmie Konrada, mojego chłopaka. On sprowadzał samochody z zagranicy, a ja zajmowałam się ich rejestrowaniem i przygotowywaniem do sprzedaży. Wszystko pomiędzy, czyli wszelakie naprawy techniczne i wizualne, znajdowały się w zakresie jego obowiązków. Nic ekscytującego, ale przecież coś musiałam robić. I tak nie miałam na siebie lepszego pomysłu. Dlatego postanowiłam poświecić się w życiu przyjemnościom. Razem z Konradem dużo podróżowaliśmy. Byliśmy ze sobą dziesięć lat i zwiedziliśmy mnóstwo miejsc. Odwiedziliśmy dwadzieścia jeden krajów, w tym wiele kilkukrotnie.
Pod koniec maja przyjechał do domu... kamperem, który pożyczył od swojego kumpla Arcziego. Arczi też pracował w branży motoryzacyjnej, z tą różnicą, że handlował domami na kółkach. Konrad zaproponował mi wycieczkę. Uwielbiam przygody i nowe wyzwania, a podróżowanie kamperem było mi obce. Zgodziłam się natychmiast.
– Bieszczady! – zaproponowałam tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Pojedziemy na wycieczkę śladami Rebrowa.
Oboje byliśmy fanami serialu Wataha. Ponadto wielokrotnie deklarowałam, że jak Konrad się we mnie odkocha i nasze drogi się rozejdą, zatrudnię się w górskiej straży granicznej.
Spakowałam nas w jedno popołudnie. Psa oddaliśmy do mojej siostry – mieliśmy dwunastoletniego yorka. Swoją drogą straszny z niego łobuziak. Tym chętniej uciekliśmy na kilka dni, by móc za nim zatęsknić. Budzik wyrwał mnie ze snu we wtorek o piątej rano. Do wyszykowania się potrzebowałam więcej czasu niż Konrad, dlatego pozwoliłam mu jeszcze pospać. W końcu to on miał być kierowcą. Przeciągnęłam włosy prostownicą. Poirytowałam się na widok świecącego siwego kłaka na czubku głowy. Farbowałam je dwa dni temu! Moja fryzura odgrywała rolę odmładzającą. Nosiłam krótkie do ramion, jasnobrązowe włosy z grzywką. Źle się czułam z myślą, że skończyłam trzydzieści lat. Pomalowałam się. Rano miewałam straszne wory pod oczami. Ubrałam się w najwygodniejsze na świecie bawełniane legginsy czarnego koloru i luźną ciemnozieloną koszulkę. Zrobiłam kanapki na drogę i obudziłam Konrada. Wypiliśmy kawę, a kiedy on się ogarnął, zaczęliśmy znosić nasze manele do kampera. To znaczy ja ustawiałam wypchane torby w wiatrołapie, a Konrad transportował je do samochodu.
– Zejdziesz zakręcić zawór z wodą? – spytałam, spacerując po domu w poszukiwaniu ładowarki do telefonu. – Jedna ładowarka nam starczy, prawda?
– Raczej tak – odparł obojętnie, schodząc do piwnicy. – W kamperze jest USB i gniazdka.
– Wziąć twój telefon służbowy? – krzyknęłam, ale nie usłyszałam odpowiedzi.
Wzięłam. Laptop, tablet, jego komórkę do kontaktu z klientami i ładowarkę wrzuciłam do jednej torby. Przewiesiłam ją sobie na ramieniu. Rozglądałam się po kuchni, czy o niczym nie zapomniałam. Drapnęłam garść chupa chupsów ze słoika i także wrzuciłam do torby – do mniejszej kieszeni razem z telefonem i ładowarką.
– Jeszcze wyłączę korki – oznajmił Konrad, stając mi na drodze.
– Pościel – przypomniałam sobie.
– No ładnie! – zaśmiał się, cykając kolejno bezpiecznikami.
Ruszyłam na piętro do sypialni i zgarnęłam z łóżka kołdrę i poduszki. Konrad przejął ode mnie wielki rulon pościeli i razem wyszliśmy z domu. Wspólnie polokowaliśmy nasze toboły w różnych szafkach i schowkach kampera, żeby nic nie latało w trakcie podróży.
– Jedziemy? – spytał, zapinając pas.
Odwróciłam się. Powiodłam wzrokiem po rzeczach, które miałam w zasięgu ręki, i potwierdziłam:
– Jedziemy.
Wymacałam kanapki i słodycze leżące na kanapie znajdującej się za moim fotelem. Upewniłam się, że będę miała do nich dostęp podczas drogi. Kamper pożyczony nam przez Arcziego był wypasiony. To był najnowszy model bavaria, wyposażony w prysznic i toaletę. Miał jasne wnętrze, z kremowymi skórami na naszych fotelach, ale także na małym narożniku tuż za plecami Konrada i na kanapie za mną. Za kierowcą znajdował się również stolik, a dalej minikuchnia ze zlewem i gazówką. Naprzeciw stała lodówka, obok której były drzwi wejściowe. My mieliśmy kolejne obok siebie jak w normalnym vanie. Za kuchnią i dwoma stopniami w górę po lewej umieszczono drzwi do toalety, a po prawej prysznic. Na tyłach kampera zaś na wysokości pasa zlokalizowano wielkie łóżko, z którego można było zrobić dwa pojedyncze, a pośrodku cieszyć się pustą przestrzenią. Pod miejscem noclegowym znajdowały się szafki. Na materacach położyliśmy pościel, koce i kilka kurtek na różne okazje: deszcz, wiatr, rower.
– Ale się jaram! – ekscytowałam się jak małe dziecko.
– Mnie tylko trochę martwi, że nie mamy zaplanowanego miejsca na nocny postój kampera.
– I o to właśnie chodzi. Nic nie planujemy. Nie ustawiamy nawi. Tak naprawdę nie wiemy, gdzie jedziemy, poza tym że w Bieszczady. Ahoj, przygodo!
Konrad zamilkł. Nie podzielał mojego entuzjazmu do podróżowania w niekonwencjonalny sposób.
– Kurde, lizaki zostały w torbie na laptopa – wycedziłam rozżalona.
– Chcesz, to idź – odparł, wzruszając ramionami. – Co za problem?
– Namówiłeś mnie.
Odpięłam pas, wstałam z fotela i wspierając się o zagłówki i ścianki, dotarłam na tył jadącego samochodu i zaczęłam grzebać w mniejszej kieszeni torby.
– Uwaga, zakręt! – krzyknął ostrzegawczo.
Myślałam, że wystarczy, jak zaprę się nogami i oprę plecami o drzwi toalety. Ale straciłam równowagę. Zachwiałam się i odruchowo puściłam torbę, aby złapać się łóżka i nie przewrócić. Coś z niej wypadło na podłogę z głośnym hukiem, a ja uderzyłam się ramieniem o klamkę w drzwiach.
– Auć! – krzyknęłam z bólu.
Usłyszałam śmiech Konrada. A potem pytanie:
– Żyjesz?
– Ta!
Rozmasowywałam rękę i ze strachem opuściłam wzrok na podłogę. Ciężko przełknęłam ślinę i zajrzałam do torby. Ujrzałam laptop, tablet i ładowarkę.
Służbowy telefon.
Najmniejsze zło.
Wyjęłam lizaki i wróciłam na swój fotel, nie wspominając o tym, że komórka najprawdopodobniej wleciała pod lodówkę przez wąską szparę w cokole. Postanowiłam zająć się tym na miejscu. Po co w ogóle zabrałam ten telefon?
– Ale się pieprznęłam! Będę miała siniaka – wyznałam, gdy wróciłam na fotel.
– Oj, Olka... – Pomachał głową, z wymownym spojrzeniem. – Czemu mnie to nie dziwi?
Śmiał się pod nosem.
– Chcesz? – zaproponowałam mu chupa chupsa. – Cola.
– Nie, dziękuję. Zjadłbym kanapkę.
Podałam mu jedną, a sama zajęłam się lizakiem i telefonem. Sprawdziłam profile na Instagramie i TikToku, ale również tam nic się nie działo. Kiepska ze mnie nawet influenserka.
Trzydzieści dwa procent?
Nie naładowałam komórki przez noc. Westchnęłam i cisnęłam ją przed siebie na półkę nad schowkiem.
– To co nam zaplanowałaś na wyjazd? – zaciekawił się Konrad, nawiązując rozmowę.
– Kompletnie nic – odrzekłam wolno, aby nie wziął tego za żart. – Chciałabym, aby to była dzika i spontaniczna wycieczka pełna przygód.
– No jak? – wyraził sprzeciw. – Musimy coś ustalić. Gdy będziemy bliżej, ustawisz jakieś miejsce w nawi. Nawet nie wiem, kiedy powinniśmy zjechać z autostrady.
– A nie możemy jechać przed siebie i jak nam się gdzieś spodoba, to po prostu zostaniemy tam na noc?
Milczał. Konrad lubił mieć wszystko pod kontrolą. Widziałam, jak nerwowo poruszał ustami, i przeczuwałam, że wywracał także oczami. Próbowałam go przekonać:
– Chciałabym, żebyśmy trafili do miejsca bez ludzi, cywilizacji i zasięgu, a jedynie z pięknymi widokami, świętym spokojem i dzikimi zwierzętami.
– Ja muszę mieć zasięg – zdenerwował się. – W czwartek odbierają mi auto! Muszę być pod telefonem.
– Co?! – krzyknęłam zdenerwowana. – Ty chyba teraz żartujesz!
Zgromił mnie wzrokiem i oznajmił:
– Olka, to moja praca.
– Jaka praca? Teraz jesteś na urlopie.
Kurwa, świetnie!
Zawsze to samo. Całe życie z nosem w telefonie.
Wzięłam głęboki wdech, uspokoiłam się i spytałam najłagodniej, jak potrafiłam:
– Jakie auto?
– Bolek odbiera ibizę. Znalazłem przed wyjazdem. Grzech było nie wziąć – wyjaśnił, dumny z siebie.
– Super! I teraz nigdzie nie pójdziemy przez pół dnia, bo ty będziesz czekał na telefon od kierowcy!
Wkurzyłam się.
– Nie denerwuj się – rzekł, łapiąc mnie za nogę. – Szybko to ogarnę i będę cały twój.
– Yhm... – mruknęłam, patrząc przez okno.
Odechciało mi się wszystkiego!
Mieszkaliśmy w Wałbrzychu na Dolnym Śląsku, więc od Bieszczad dzieliło nas jakieś sześćset kilometrów. Jadąc kamperem, mogliśmy stawać w dowolnych miejscach, robić przerwy na toaletę i posiłek. Spakowałam nam wiele smakołyków, a fakt, że za plecami wieźliśmy lodówkę, z której w każdej chwili można było wyjąć zimnego radlera, koił wszelkie nerwy. Postanowiłam wyluzować i cieszyć się z wyprawy.
Po drodze Konrad załatwiał mnóstwo zawodowych spraw. Okazało się, że musiał odebrać samochody przedwcześnie naprawione przez mechaników, więc potrzebował zaangażować w to swoich kolegów. To zaś wiązało się z wykonaniem wielu telefonów. Pół drogi spędził ze słuchawką przy uchu. Gdzieś pod Krakowem przestałam się przejmować. Motoryzacja była jego pasją. Wiedziałam, że bez tego nie umiał żyć, a jego myśli kręciły się wokół motoryzacyjnego biznesu. Przynajmniej jemu coś się w życiu udało. Starałam się go w tym wspierać. A przynajmniej nie dodawać trosk. Czas zleciał nam błyskawicznie. Przegadaliśmy większość drogi na temat pracy. Ostatnio uczyłam się oklejać samochody, czyli zmieniać ich kolor za pomocą foli. Tak zwany car wrapping. Konrad pochwalił moje postępy. Myślałam nad oferowaniem takiej profesjonalnej usługi ludziom, w końcu to także jakaś gałąź sztuki.
Około godziny dziesiątej zjechaliśmy z autostrady i Konrad ustawił w nawigacji w swoim telefonie miejsce docelowe: Bereżki. Nie ufał GPS-om w autach, bo te rzadko się aktualizowało, a mapy z Google’a pokazywały aktualne korki na drogach.
– Pamiętaj, że stajemy przy pierwszym napotkanym sklepie z pamiątkami – rzekłam groźnym tonem. – Jeśli nie kupimy magnesów od razu, to zapomnimy!
Tak nam się zdarzyło na Malcie, Krecie, w Pradze i Trójmieście. Nie przywieźliśmy stamtąd żadnej pamiątki. Zawsze było „później” i w rezultacie wracaliśmy do domu z pustymi rękami. Dlatego wdrożyliśmy w nasze podróżnicze życie zasadę o kupowaniu suwenirów na wjeździe.
– Jak. Tu. Jest. Pięknie! – oznajmiłam podekscytowana.
– Zajebiście! – podzielał moje zdanie.
Wiodła nas równa nowa droga ze świeżo wymalowanymi pasami po bokach. Dość wąska, ale także nieruchliwa. Wokół roztaczały się żywozielone górskie lasy. Na poboczu rosły kaczeńce i mlecze, tworząc żółte dywany. Słońce przedzierało się przez zachmurzone niebo, oblewając promieniami iglasto-liściaste wzniesienia. Przepiękne połoniny zachęcające do piknikowania. Leniwe gromady zwierząt hodowlanych zajadające się trawą. Do tego znaki ostrzegające o rysiach, niedźwiedziach i żubrach! Czego można chcieć więcej? Oboje uznaliśmy, że maj to najlepsza pora na Bieszczady. Mało turystów, ciepło, ale nie upalnie, a do tego żywa zieleń na drzewach i polanach. Minęliśmy Bereżki i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Jechaliśmy po znakach w poszukiwaniu punktu zaczepienia, kiedy nagle usłyszałam w radiu piosenkę. Zgłośniłam i zasłuchałam się w jej tekst:
Zmęczeni życiem bez celu
Jak rzeczy krążą z kąta w kąt
W rutynie ginie nadzieja
Odmienić sam się nie chce los
Zawsze będzie mało, czegoś ciągle brak
O nie, to nie jest tak
Jeszcze wierzę, wierzę w lepszych nas...[1]
To jakby o nas...
– Koniec świata – odparłam podniecona z telefonem przyłożonym do szyby.
Nagrywałam setny film, nie mogąc uwierzyć w otaczające nas piękno.
– Faktycznie koniec świata – potwierdził Konrad, pokazując mi swoją komórkę. – Nie ma zasięgu.
Zacisnęłam wargi, aby nie dać po sobie poznać, jak mnie to ucieszyło. Wiedziałam, że on by się wkurzył, a winą za to obarczył mnie. Musiałam udawać zdziwioną. Dojechaliśmy do Ustrzyk Górnych.
– Jest sklep z pamiątkami – odezwał się, a sekundę później usłyszałam cykający kierunkowskaz.
Złapałam swoją brązową nerkę z frędzlami w stylu boho. Założyłam botki, bo większość drogi przejechałam na bosaka. Konrad zaparkował kampera i ruszyliśmy na łowy.
– Patrz, jakie fajne regionalne wino – ucieszył się, łapiąc za butelkę.
– Bierzemy
– Tylko ile? – zastanawiał się. – Na pewno dla twojej siostry i Arcziego.
– Mówiłeś, że on nie pije – przypomniałam, ale zaraz dodałam: – Ale przecież nie musi tego pić. Butelka wygląda jak z czasów PRL-u.
– Wezmę mu – oznajmił z przekonaniem.
– TAM, GDZIE KOŃCZY SIĘ WSZYSTKO, ZACZYNAJĄ SIĘ BIESZCZADY – przeczytałam napis na magnesie. – Wspaniałe!
Aż łzy podeszły mi do oczu!
Ależ to było prawdziwe!
Zakochałam się w Bieszczadach od pierwszego wejrzenia.
Po powrocie do kampera upchnęliśmy wina w pościeli. Konrad prosił o ładowarkę, więc wygrzebałam ją z torby i ruszyliśmy. Obok radia znajdowało się wejście USB. Odłączyłam wtyczkę od kabla i wycedziłam tonem zwiastującym kłopoty:
– O-o!
– Co jest? – zmartwił się.
Uniosłam końcówkę przewodu i spojrzałam na Konrada z przerażeniem w oczach.
– O kurwa! – bąknął, a po chwili krzyknął rozzłoszczony: – Ja pierdolę!
Oboje mieliśmy najnowsze modele iPhonów, których kable połączone były z wtyczką za pomocą złącza USB typu C, czyli mniejszego od tego uniwersalnego, stosowanego w pojazdach. Ponownie złączyłam kabel z wtyczką i energicznie ruszyłam na poszukiwanie tradycyjnego gniazdka. Znalazłam, ale telefon się nie ładował.
– Będzie działać, gdy podłączymy kampera do prądu. A to dopiero na jakimś kempingu – poinformował zawiedziony. – Tutaj nawet nie ma gdzie kupić przejściówki ani ładowarki samochodowej!
Ahoj, przygodo!
Czułam dreszcz emocji. Zerknęłam na swój telefon.
Dziewiętnaście procent.
Do tego częste braki zasięgu powodowały szybsze rozładowywanie baterii, bo iPhone non stop szukał sieci.
– I co teraz? – spytał oschle.
Bałam się odezwać. Miałam gdzieś to, że pozostaniemy bez kontaktu ze światem. Nawet mnie to cieszyło. Ale nie chciałam dolewać oliwy do ognia. Wolałam milczeć. Sam sobie odpowiedział:
– Szukamy kempingu.
Westchnęłam i zaczęłam się głośno zastanawiać:
– Jeśli wjedziemy w pole kempingowe, to już tam zostaniemy. Stracimy mnóstwo czasu na podłączanie się do prądu, ładowanie telefonów. Może... olejmy to?
– To akurat prawda. – Zaskoczył mnie. – Wolałbym gdzieś połazić i coś zobaczyć. W końcu mamy tylko dwa i pół dnia. – Bieszczady miały na niego zbawienny wpływ! – Dobra, to staniemy gdzieś, gdzie będzie zasięg. Napiszę do wszystkich, co mają robić, i wyjebane – odparł entuzjastycznie.
Oczy mało nie wyszły mi z orbit. Nie mogłam się nadziwić. Zaimponował mi! Zatrzymaliśmy się na jednym z parkingów przy wejściu na szlak. Tymczasem postanowiliśmy, że zaliczymy któryś ze szczytów. Oboje mieliśmy mnóstwo sił i ochotę na wędrówki. Napisałam do siostry, że mogę być bez kontaktu aż do piątku. Kiedy Konrad załatwiał swoje sprawy, ja nasmarowałam się kremem z wysokim filtrem, założyłam czapkę z daszkiem i spakowałam do plecaka wodę i jakieś przekąski. Konrad przebierał się kilka razy, nie wiedząc, w czym mu będzie najwygodniej. Wyruszyliśmy około szesnastej. Powędrowaliśmy na Przełęcz Beskid, pod nieoficjalne przejście graniczne. Większość trasy szło się głównie asfaltową drogą. Oczywiście mój chłopak zjarał sobie ręce i kark. Do kampera wróciliśmy po trzech godzinach i wtedy zapadła jednomyślna decyzja o poszukiwaniu miejsca na całonocny postój. Padły nam telefony. Zdążyłam nagrać kilka filmów i zrobić zdjęcia otaczającego nas krajobrazu. Konrad znalazł kilka rasowych kempingów, gdzie mogliśmy podłączyć się do prądu. Ale nie podobało mi się towarzystwo. W zasadzie nie miałam pojęcia, kim byli inni obozowicze, ale przyjechałam w Bieszczady z zamiarem przeżycia przygody. Wizja spania przyczepa w przyczepę kompletnie mi nie pasowała. Skoro Konrad pozałatwiał swoje sprawy i jakoś przetrawił brak telefonu, postanowiłam jeszcze troszkę nadwyrężyć jego dobroć.
– A może dzisiejszą noc spędzimy na tamtym parkingu z widokiem na góry? – zaproponowałam, mrużąc oczy ze strachu.
Obawiałam się, że zacznie krzyczeć. Milczał, więc spojrzałam dyskretnie w jego stronę, mrucząc z nadzieją:
– Hm?
– Myślę – odparł stanowczo, ale wiedziałam, że był bliski wyrażenia zgody.
W środku aż cała skakałam z radości. Na zewnątrz zachowałam pozorny spokój. Wzięłam Konrada pod włos:
– Jeśli aż tak ci zależy na prądzie, to możemy pojechać na ten kemping – wyznałam lekko rozżalona.
– Zależy mi na bezpieczeństwie – odpowiedział, zawracając na skrzyżowaniu.
Jest!
– Tam są latarnie, a obok jest jakiś zajazd – utwierdzałam go w podjęciu dobrej decyzji. – Jest i dziko, i bezpiecznie.
– Robię to tylko dla ciebie!
Oznaczało to, że wszystko, co nam się przytrafi, będzie moją winą. Wzięłam to na klatę.
Zapadał zmierzch. Usłyszałam w rzężącym radiu, że wybiła dwudziesta pierwsza. Straciliśmy mnóstwo czasu na włóczenie się po wąskich dróżkach od wsi do wsi w poszukiwaniu kompromisu. Wreszcie Konrad zaparkował we wcześniej ustalonym miejscu.
– Czy ja wiem, czy tutaj jest tak bezpiecznie? – burknął, gdy wysiadł odkręcić butlę z gazem.
Stanęłam w drzwiach oparta o lodówkę i rzekłam:
– Przecież nie ma tu żywej duszy. Żadnych domów, podejrzanych magazynów... Nawet nie widać nas z ulicy. Kto ma nas napaść? Kucharze z karczmy?
– Niedźwiedzie.
– Pójdą tam – zaśmiałam się, wskazując w kierunku zajazdu. – Będziemy mieli ciepłą wodę?
– Ta – bąknął, niepewnie rozglądając się po okolicy. – Tylko to trochę potrwa.
Zjedliśmy kolację. Konrad wypił bezalkoholowe piwo – na wypadek nocnych kłopotów i konieczności ucieczki. Wykąpaliśmy się na marynarza. Zapowiadała się chłodna noc, więc żeby nie zużywać za dużo gazu i prądu na ogrzewanie przyczepy, ubraliśmy się w dresy. Mój był welurowy w czarnym kolorze. Lubiłam ciemne ubrania. I nie dlatego, że wyszczuplają czy sprawią wrażenie, że inni postrzegają nas jako bardziej inteligentnych. Po prostu dodają charakteru, tak zwanego pazura! No i bywam straszną fajtłapą, jeśli chodzi o jedzenie. Zawsze się czymś uwalę! A na czarnym nie widać plam. Konrad ubrał się w coś szarego. Nałożyłam na twarz krem nawilżający. Naciągnęłam ciepłe skarpety i wślizgnęliśmy się pod kołdrę. Minęła dopiero dwudziesta druga, ale oboje poczuliśmy się znużeni. Nawet w domu szybko chadzaliśmy spać. Życie trzydziestolatka!
Niespełna kwadrans później słyszałam ciężki i wolny oddech Konrada. Mnie nie udało się zasnąć. Wierciłam się i obracałam setki razy. Nie umiałam znaleźć wygodnej pozycji, choć w domu mieliśmy bardzo podobny materac. To nie kwestia komfortu. Na zewnątrz panowała idealna cisza. Nie słyszałam przejeżdżających samochodów. Zasłonięte okna gwarantowały ciemność. Niemniej jednak doskwierała mi bezsenność. Jakąś chwilę później, nie mając rozeznania w czasie, usłyszałam przyjaźnie brzmiącą rozmowę starszej pary. Otworzyłam oczy i wytężyłam słuch. Mówili w języku niemieckim i jedyne, co zrozumiałam, to schön, Belgien i schlafen. Uznałam, że nie było sensu niepokoić Konrada. Niemieccy turyści w końcu się oddalili. Jeszcze przez chwilę słyszałam ich rozmowę.
Nie boją się spacerować po zmroku?
Usiadłam na brzegu materaca. Stopy oparłam o drabinkę. Ujrzałam niebieskie światło mające swoje źródło nad kuchennym blatem. Uznałam to za przyczynę mojego problemu ze snem. Zeszłam na podłogę i zasunęłam drzwiczki, odgradzając nas od reszty pojazdu. Wróciłam pod kołdrę.
Miałam nadzieję, że nie odwiedzi nas dzisiaj niedźwiedź, bo nawet nie miałabym czym zrobić mu zdjęcia!
A to co?
Znowu hałas. Tym razem dziwne skrobanie. Nawet się ucieszyłam, myśląc, że mieliśmy dzikie towarzystwo.
Lisek?
I wtedy dobiegło mnie trzaśnięcie drzwi. Naszych drzwi!
O kurwa!
Szturchnęłam Konrada i od razu wyszeptałam mu do ucha:
– Cii!
– Co jest?
I w tym momencie ktoś uruchomił silnik.
– Co jest, kurwa?! – powtórzył zdezorientowany, unosząc się na ręce.
Kamper ruszył.
– Zostawiłeś klucze w stacyjce? – zrugałam go.
– Nie, obok.
– Kradną nas! – wyszeptałam z niedowierzaniem.
Widziałam wyraz twarzy Konrada – nad głowami mieliśmy wywietrznik, przez który wpadało światło ulicznych latarni. W jednej sekundzie wyskoczył spod kołdry i zszedł z łóżka.
– Ja pierdolę! Co teraz? – wycedził zdenerwowany.
– Nie możemy pozwolić dojechać mu na miejsce, gdziekolwiek zmierza.
– Może być ich więcej! – odparł przerażony.
– Jakby tak było, już ktoś by nas tu znalazł.
Zaczęłam się zastanawiać, co schowałam do szafek pod łóżkiem.
Kurwa, nic, co mogłoby posłużyć za broń!
– Mówiłem! Kurwa mać! Wiedziałem! – pieklił się, próbując nie unosić głosu.
– Nie panikuj! – zgromiłam go.
Konrad miał skłonność do nadreakcji. Był nerwowy i wybuchowy. W stresujących sytuacjach zawsze wpadał w panikę albo furię. Rzucał wtedy czym popadło. Wyklinał i się obrażał. To ja musiałam go uspokajać. Mnie nic nie wyprowadzało z równowagi. Poza otwieraniem chupa chupsów. W sytuacjach zagrożenia umiałam zachować spokój. Kiedyś myślałam, że włamali się nam do domu. Konrad pracował wtedy w salonie samochodowym i wiedziałam, że to nie mógł być on. Zobaczyłam na podjeździe obce auto i usłyszałam hałas w środku domu. Złapałam za kij bejsbolowy stojący w wiatrołapie i z zimną krwią ruszyłam do ataku.
Po co mi kij?
Nie umiem grać w bejsbol, ale lubię odbijać piłkę.
Wracając do tajemniczego włamania, okazało się, że był to jednak Konrad. Z powodu robót wstrzymali im dostawę prądu, więc zyskał kilka wolnych godzin. A auto, którym przyjechał, pożyczył z salonu za pozwoleniem kierownika. Wtedy zrozumiałam, że jestem odważna i zachowawcza. Kiedy moim bliskim przytrafiały się jakieś wypadki losowe, także nie wpadałam w panikę. Co prawda, wszyscy mieli mnie za zimną i nieempatyczną arogantkę. Na pogrzebach także nie płakałam. Jakoś miałam takie sprawy bardzo dobrze poukładane w głowie. Może to jakiś przejaw socjopatii?
Zjechaliśmy z utwardzonej drogi. Kamperem trzęsło niemiłosiernie. Słyszeliśmy, jak w części ogólnej za cienkimi sklejkowymi drzwiczkami obijają się o siebie wszystkie naczynia i szkło w lodówce. Wyczytałam z twarzy Konrada, że bardziej obawiał się o pożyczony od Arcziego samochód niż o nasze życie. Wyrzucił drabinkę na materac i zsunął łóżko, abyśmy mieli dostęp do szafek. Przeszukaliśmy je pobieżnie i jedynym, co nadawało się do walki, a raczej samoobrony, był statyw do aparatu, którego de facto nie zabrałam. Pozostało nam walczyć na gołe pięści.
– A wino? – zaproponowałam, przypominając sobie o dzisiejszym zakupie.
– I co, mam mu zalać kampera?! – oburzył się.
Nie, kurwa, lepiej zginąć w czystym aucie!
Zatrzymaliśmy się.
Przypomniałam sobie o parze Niemców, którzy kręcili się koło nas chwilę przed kradzieżą. Mieliśmy belgijskie tablice rejestracyjne. Złodziej mógł pomyśleć, że pojazd należał do niemieckiej pary staruszków, która sobie gdzieś poszła! To dawało nam przewagę, bo kierowca nie miał pojęcia, że ukradł kampera z lokatorami.
– Błagam cię, Konrad, jeśli nie damy mu rady, to nie zgrywaj bohatera – rzekłam, łapiąc go za ramię.
– Nie oddam mu kampera, Olka! – odrzekł gniewnie.
– A o nas się nie boisz?!
Zdenerwowałam się.
– Ten kamper jest wart dwieście tysięcy!
Zajebiście!
– A ile ja jestem dla ciebie warta?!
Z pewnością nie aż tyle...
Usłyszeliśmy kroki i wymieniliśmy spojrzenia pełne obaw. Zaczęłam się stresować! Strach Konrada o samochód mógł sprowadzić na nas kłopoty. Serce waliło mi jak oszalałe. Zrobiło mi się niedobrze. Ręce miałam roztrzęsione. Próbowałam zebrać myśli. Ukończyłam coaching i właśnie w takich stresujących momentach starałam się go wykorzystywać. Bałam się i musiałam odnaleźć źródło strachu.
Czego się obawiasz, Ola?
Kampera miałam w dupie! To tylko rzecz! Jeśli go zniszczą albo zawłaszczą, to jakoś sobie z tym poradzimy. Oddamy Arcziemu nasze oszczędności albo sprzedamy auta. Obawiałam się, że Konrad zostanie dotkliwie pobity i upokorzony. A ja? Zgwałcona!
Co możesz zrobić, Ola, aby tego uniknąć?
Wymyśliłam i podzieliłam się tym z Konradem:
– Kiedy podejdzie pod drzwi, otwórz je pierwszy i go pchnij! – wyszeptałam zdeterminowana. – Jak upadnie na podłogę, we dwójkę go obezwładnimy!
Konrad położył palce na uchwycie w drzwiach. Nastała cisza. Przysunęłam usta do jego ucha i spytałam:
– Wyszedł?
Wzruszył ramionami. Usłyszałam kogoś na zewnątrz.
– W której szufladzie jest nóż? – spytał Konrad, odkładając statyw na łóżko.
– Nie pójdziesz tam!
– Olka! – zawołał, ściskając moje ramię.
Wiedziałam, że to nasza jedyna szansa. Jeśli złodziej kampera wyszedł na zewnątrz, to zyskaliśmy chwilową przewagę. Ale jakoś nie widziałam Konrada w roli naszego wybawcy. Kiedy zabijał pająki w domu, miałam wrażenie, że to ja nosiłam w tym związku spodnie. Jakby coś poszło nie tak, to ja zostanę pociągnięta do odpowiedzialności. Wiedziałam, że wszystko będzie moją winą.
Niech mnie porwą albo zabiją! Nie zniosę narzekania Konrada! Żeby tylko mu się nic nie stało! Że też nie mogłam się zgodzić na pole kempingowe!
Różne dziwne myśli krążyły mi po głowie.
– Gdzie schowałaś nóż?! – powtórzył, mocniej ściskając moją rękę.
– W ostatniej szufladzie od strony kanapy – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
Odsunął drzwi, wyjrzał, a ułamek sekundy później już go nie było. Zasłoniłam twarz dłońmi. Miotałam się. Moje myśli toczyły jakąś chorą batalię.
Kurwa, co mam robić?!
Bałam się wyjść, bo jakby Konrad poniósł porażkę, obarczyłby nią mnie.
I tak wszystko będzie na mnie!
Nie daruję sobie, jeśli coś mu się stanie, a ja będę tu bezczynnie czekać!
Wyszłam z sypialni. Konrad stał przy otwartych drzwiach koło lodówki i dyskretnie wyglądał na zewnątrz. Odwrócił się i na mnie spojrzał.
I wtedy... padł strzał!
Usłyszałam huk i krzyk Konrada, który upadł najpierw na podłogę, a potem wyleciał z kampera. Rzuciłam się do niego. Zatrzymałam się na progu. Skamieniałam. Przede mną stało trzech rosłych mężczyzn. Jeden mierzył do mnie z broni. Krzyczeli na siebie po ukraińsku. Słyszałam jęki Konrada.
Dzięki Bogu, żył!
Bałam się poruszyć. Bezwiednie uniosłam ręce ku górze. Mężczyzna ze strzelbą miał na głowie czarną czapkę nałożoną za odstającymi uszami. Wyglądał parszywie. Wszyscy byli ubrani w ciemne stroje. Dwóch pozostałych darło się z pretensjami i wymachiwało rękami. Poczułam ulgę, gdy spoglądałam na ich przerażone miny. Jakaś latarnia rozświetlała okolicę. Dalej widziałam tylko drzewa. Musieliśmy znajdować się na skraju lasu. Stałam w skarpetkach z rękami skierowanymi ku górze. Trzęsłam się ze strachu i może także z zimna. Spojrzałam na Konrada. Trzymał się za brzuch. Nie ruszał się. I milczał. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Straciłam siłę i opuściłam ręce. Wysunęłam nogę do przodu i poruszyłam jego ciałem. Nie zareagował.
– Boże – bąknęłam przerażona.
Wyskoczyłam z kampera i kucnęłam przy chłopaku.
– Konrad! – zawołałam, potrząsając jego ciałem.
Wtedy jeden z mężczyzn złapał mnie pod ramiona i odciągnął kilka metrów od samochodu.
– Konrad! – warknęłam ze wszystkich sił.
Wiedziałam, że jak nas teraz rozdzielą, to już nigdy go nie ujrzę.
– Konrad!! – piszczałam w histerii. – Wstań!! Konrad!!
Przypisy
Wydawnictwo Lucky poleca
Zapach grzechu
Nana Bekher
ISBN 978-83-66332-15-7
Rok 2020
Liczba stron 384
Format 135 x 205
Oprawa miękka
Cena 36,90 zł
Ana jest szczęśliwą żoną i matką. Gdy pewnego dnia budzi się w obcym domu i okazuje się, że ukochany mąż ją sprzedał, przeżywa ogromny szok. Teraz ma żyć z Miguelem, groźnym gangsterem, który od pierwszej chwili nie ukrywa, jak bardzo jej pragnie... Choć początkowo Ana planuje ucieczkę, wkrótce wychodzi na jaw, że nic nie jest takie, jak się wydaje na pierwszy rzut oka, i być może to właśnie Miguelowi powinna zaufać.
Wielka namiętność, tajemnice z przeszłości i gangsterskie porachunki. „Zapach grzechu” to odważna i pasjonująca powieść, która żadnej czytelniczki nie pozostawi obojętną.
Pokusa dotyku
Nana Bekher
ISBN 978-83-66332-67-6
Rok 2021
Liczba stron 352
Format 135 x 205
Oprawa miękka
Cena 39,90
Nie cierpią się, a jednak coś przyciąga ich do siebie jak magnes. Leila to beztroska dziewczyna lubiąca cieszyć się życiem, Natán ma swój świat, z którego wcale nie zamierza rezygnować. Wiadomość o tym, że ojcowie zaplanowali im wspólną przyszłość, spada na Leilę i Natána jak grom z jasnego nieba. Okazuje się, że znaleźli się w niebezpiecznej grze, o której nie mieli pojęcia. Namiętność i zagrożenie to mieszanka wybuchowa...
Jakie sekrety odkryją?
Czy uda im się przezwyciężyć to, co ich dzieli?
Czy oprócz pożądania pojawi się między nimi także miłość?