Diabeł w garniturze. Nie taki diabeł straszny. Tom 3 - Elizabeth O'Roark - ebook + audiobook
BESTSELLER

Diabeł w garniturze. Nie taki diabeł straszny. Tom 3 ebook i audiobook

Elizabeth O’Roark

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

42 osoby interesują się tą książką

Opis

Trudno być kobietą w męskim świecie. Jeszcze trudniej pozwolić, aby jeden mężczyzna stał się dla ciebie całym światem.

Gemma ma w życiu jeden cel – chce zostać partnerką w znanej kancelarii. Jest zdeterminowana i skłonna do wielu poświęceń, by dopiąć swego. Chce udowodnić światu i sobie samej, że kobieta może w tej branży osiągnąć tyle samo co mężczyzna.

Kiedyś Gemma zapłaciła wysoką cenę za zaufanie niewłaściwej osobie. Dzisiaj nie zamierza już powtarzać tego błędu. Nie wpuści do swojego serca żadnego faceta, a już na pewno nie Bena – Pana Idealnego Młodszego Partnera, który nie ma żadnych skrupułów, a wszystkie uwagi zbywa tym swoim irytującym uśmieszkiem. Jeśli nie ma innego wyjścia, będzie z nim współpracować – w końcu to jest właśnie ta sprawa, która może przynieść Gemmie upragniony awans – ale ich relacja będzie wyłącznie służbowa. Niech sobie gada ta uparta diablica na ramieniu Gemmy! Nie będzie jej słuchała ani brała sobie do serca tych wizji. Choćby były najsłodsze…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 56 min

Lektor: Elizabeth O'Roark
Oceny
4,6 (1098 ocen)
748
251
75
21
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja____

Całkiem niezła

Najgorsza część serii. Nie jest to zła książka, ale brakuje jej płynności akcji i humoru poprzednich tomów. Największy minus widzę w „braku” głównego bohatera, bo pomimo, że pojawia się on, to przez pierwszą połowę książki miałam wrażenie jakby był on co najwyżej postacią drugoplanową. Może to wynikać z braku rozdziałów napisanych z jego perspektywy, lub z powodu głównej bohaterki, która przez większości czasu upierała się, że nienawidzi Bena - sami wybierzcie. Podsumowując, jest to całkiem przeciętny romans, jednak można znaleźć lepsze.
agk85

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka. Jestem zachwycona. Nie można się oderwać. A Ben trafia na listę mężów książkowych. Polecam całą serię.
51
PatrycjaMordaka99

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam całą serie i zawsze mi przykro ,gdy docieram do ostatniego rozdziału ,bo wolałabym czytać książki autorki bez końca
40
marta8081

Nie oderwiesz się od lektury

Ten tom jest zdecydowaniem bardziej.... płomienny 😏 Bardzo mi się podoba jak autorka wpląlata problem dyskryminacji kobiet w pracy . A Ben? on jest taki słodki! Tak wiele czułych rzeczy zrobił dla Gemmy. Ta powieść ma wszystko co powinien mieć świetny romans .
20
LobeliaBaggins

Dobrze spędzony czas

Lektorka straszna.
20

Popularność




Karta tytułowa

Katie Foster Meyer, jednej z najwspanialszych osób, jakie znam, dzięki której wykonuję tę pracę.

(Przepraszam, że napisałam książkę o prawnikach i nazwałam jednego z nich Ben. To się już nie powtórzy, przyrzekam).

1BEN

Kiedy Gemma Charles się do ciebie uśmiechnie, masz przerąbane. A uśmiecha się, odkąd weszła do sali sądowej.

Jej klientce Victorii Jones grozi utrata trojga dzieci. Prokurator przedstawił już swoje dowody, a wszystko może brzmieć wiarygodnie, jeśli tylko odpowiednio się to zaprezentuje.

Na nieszczęście dla niego Gemma jest w tym znacznie lepsza.

Zaczyna od udowodnienia, że kontrola warunków bytowych była bezpodstawna. Odtwarza nagranie z kamery bodycam ukazujące karygodne nadużycie władzy zarówno przez policję, jak i pracownika socjalnego. Udowadnia, że list powiadamiający Victorię o kontroli został wysłany dopiero po tejże kontroli. Całkowicie dyskredytuje zdjęcia brudnej podłogi w kuchni zrobione przez pracownika socjalnego (stanowiące jedyny konkretny dowód na brak czystości w gospodarstwie domowym oskarżonej), prosząc faceta o zademonstrowanie, jak dokładnie Victoria miała wymyć podłogę, skoro jest przykuta do wózka inwalidzkiego.

Naturalnie miała ze sobą na sali wózek inwalidzki i mop specjalnie w tym celu.

Wszyscy zgromadzeni się śmieją, sędzia się denerwuje, a Gemma jest w swoim żywiole. Ma twarz anioła – wysokie kości policzkowe, szerokie usta, oczy w kształcie migdałów – ale jest zbyt zadziorna i porywcza, żeby zajmować się w życiu czymkolwiek innym niż walka. Sunie mopem po podłodze jak tancerka i zamienia salę sądową w cyrk, a funkcjonariusza policji i pracownika socjalnego w klaunów. Już dawno dowiodła swego, ale jest na tyle szalona, że nie zamierza wyhamować. Chce dowieść wszystkim zebranym, jak niedorzeczna i niesprawiedliwa jest cała ta sytuacja.

– Panno Charles, proszę to odstawić. To nie jest szkółka teatralna – psioczy sędzia, a gdy Gemma odstawia wózek inwalidzki na bok, zwraca się do prokuratora stanowego: – Oddalam wniosek. To było obrzydliwe nadużycie ze strony służb społecznych i możecie być pewni, że nie zapomnę wam tego, ile mojego czasu zmarnowaliście.

Victoria i jej rodzina wiwatują. Gemma przytula ich na pożegnanie, po czym pędzi w kierunku wyjścia. Ukrywam się z tyłu sali sądowej, ale łapię jej spojrzenie, zanim zdąży je schować za okularami przeciwsłonecznymi.

Płacze. I nie wygląda mi to na łzy szczęścia.

2GEMMA

Dwa lata później

Diablica na moim ramieniu kusi mnie co drugi poniedziałek.

Dziś rano, kiedy przygotowuję się do wyjścia na zebranie personelu, tańczy w mojej piersi niczym ognisty płomień, a ja nie potrafię przywołać jej do porządku.

Prostuję swoje lśniące ciemne włosy, które sięgają mi za ramiona. Poświęcam więcej czasu niż zwykle na makijaż i nakładam swoje szczęśliwe szpilki, dzięki którym dosięgnę zaledwie ramienia swojego wroga, ale przynajmniej odrobinę wyrównam szanse. Dzisiejsze spotkanie będzie nieco mniej przypominało starcie Dawida z Goliatem, a bardziej Churchilla z Hitlerem.

Żeby było jasne, to ja jestem Churchillem.

Wybiegam na zewnątrz na jasne wrześniowe słońce i docieram na miejsce zaledwie kilka minut przed czasem. Kancelaria Fields, McGovern i Geiger znajduje się na piętnastym piętrze najbardziej sterylnego i bezdusznego budynku w LA, co doskonale współgra z naturą firmy – to najbardziej bezduszna kancelaria prawnicza w tym mieście. I właśnie dlatego ją wybrałam.

Sala konferencyjna jest już pełna i z żalem zauważam, że znów przyszedł przede mną. Jego głowa – sięgająca jakieś trzydzieści centymetrów wyżej niż pozostałe – znajduje się dokładnie naprzeciwko krzesła, które trzyma dla mnie moja asystentka Terri. Na pewno specjalnie tam usiadł! Wkurzanie mnie wydaje się sensem życia Bena Tate’a. I nawet nie musi się jakoś szczególnie starać – wystarczy, że zobaczę jego zadowoloną minę.

Zachowaj spokój, Gemmo, napominam się w myślach, kierując się do swojego krzesła. Przynajmniej ten jeden raz nie zniżaj się do jego poziomu.

Zwykle nie jestem taka powściągliwa, ale to dla mnie wielki dzień. W FMG rzadko zdarza się okazja awansować na partnera: ktoś musi przejść na emeryturę albo umrzeć. Wyjątek stanowi Ben, który dołączył do nas już jako partner dwa lata temu. Na szczęście dwóch partnerów planuje przejść na emeryturę pod koniec roku, więc może wreszcie przestanę liczyć po cichu na tragedię.

Terri podaje mi latte, kiedy siadam obok niej.

– Założyłaś swoje szczęśliwe szpilki – zauważa, kiwając głową w stronę moich cholernie drogich błękitnych szpilek od Manola. Nigdy nie przegrałam w nich żadnej sprawy. – Myślisz, że ogłoszą dziś dobre wieści?

– Lepiej, żeby to zrobili, bo narobili mi apetytu – mamroczę.

Chociaż inni pracują w firmie dłużej ode mnie (w tym Craig, zupełnie pozbawiony charakteru faworyt Bena), to jednak nikt nie pracuje tyle co ja ani nie przyniósł firmie takiego rozgłosu.

„Gemma Charles, młodsza partnerka”. Jedyna partnerka w FMG. Boże, jak wspaniale to brzmi! Nie mogę się już doczekać, aż nią zostanę i z twarzy Tate’a zniknie w końcu ten jego idiotyczny uśmieszek.

Jest moim śmiertelnym wrogiem w zasadzie już od momentu, kiedy zatrudnił się w tej firmie. Zaledwie w pierwszym tygodniu pracy jakimś cudem zdołał mi podkraść Brewera Campbella, potencjalnego klienta, na którego polowałam przez sześć miesięcy. Niestety jestem osamotniona w swojej nienawiści do niego: moim koleżankom jakoś nie wydaje się przeszkadzać fakt, że Ben Tate jest zadowolonym z siebie draniem i złodziejem klientów, który nie zwraca nawet na nie uwagi. Najwyraźniej wszystko uchodzi tu płazem barczystym mężczyznom z mnóstwem sukcesów na koncie.

Chociaż muszę przyznać, że fizycznie nie jest aż tak odrażający.

Właściwie to trudno odwrócić od niego wzrok. Z tymi wyraźnymi kośćmi policzkowymi, nosem, który niegdyś ewidentnie został złamany, i przenikliwym spojrzeniem brązowych oczu jego twarz byłaby surowa, gdyby nie ta górna warga – nieco pełniejsza, niż można by się spodziewać, i zamieniająca go w ten rodzaj mężczyzny, o którym fantazjujesz, kiedy zamykasz oczy, choćbyś ciągle się zarzekała, że nie masz najmniejszej ochoty go widzieć.

Nicole, ładna blond współpracowniczka siedząca po jego lewej, patrzy, jak Ben przeczesuje dłonią swoje gęste włosy, które doskonale się układają, choć zawsze są nieco zmierzwione, jakby został uczesany przez profesjonalną fryzjerkę, którą potem przeleciał i znów je sobie potargał. Zaczynam stukać niecierpliwie stopą pod stołem.

Nicole odchrząkuje i zwraca się do niego:

– Ben… Byłam w Adney’s Tavern w ten weekend. Myślałam, że wpadniesz. – Jej słowa brzmią, jakby ćwiczyła je przed lustrem cały ranek. Jest w nim tak żałośnie zadurzona, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby rzeczywiście to robiła.

Zachowaj spokój, Gemmo. Chwytam za telefon i zaczynam oglądać buty online.

– Pojechałem odwiedzić rodzinę. – Ben z roztargnieniem przegląda dokumenty.

– Rodzinę? – mamroczę, zerkając na niego. – Nie wiedziałam, że można przepływać tam i z powrotem po rzece Styks.

Podnosi wzrok, a jego usta drżą od tłumionego uśmiechu.

– Jasne, że można. Opłata jest niewielka.

Tylko się nie śmiej, Gemmo. Ani mi się waż roześmiać. Wbijam wzrok w telefon, ignorując pudełko z pączkami, które ktoś podsuwa mi pod nos.

– Musisz trochę wrzucić na luz, Gemmo – mówi Caroline Radner, która nie powinna udzielać mi takich rad, zważywszy na to, że sama jest już po pięćdziesiątce i nigdy nie zostanie partnerką.

Chciałam zjeść kilka truskawek, które zawsze są na zebraniach, ale teraz z nich też zamierzam zrezygnować – dla zasady.

– Gemma nie spożywa cukru – mówi Ben z błyskiem w oku. – Musi dbać o zęby.

– Myślę, że każdy zaznajomiony z higieną jamy ustnej ma nadzieję jak najdłużej zachować zdrowe zęby, Ben – ripostuję.

– Ach, ale twoje są wyjątkowo ostre, nieprawdaż? – pyta.

Mrużę oczy. Prawie wszyscy w firmie żartują sobie, że nawet moja wagina gryzie. Kastratorka – tak mnie nazywają, ponieważ często reprezentuję matki w sporach o prawa rodzicielskie. Tak naprawdę chodzi jednak o to, że nie jestem taka jak inne kobiety: nie piekę babeczek ani nie roztkliwiam się nad zdjęciami małych dzieci. A jak nazywają mężczyznę, który nie piecze babeczek ani nie grucha do bobasów? Starszym partnerem. Ben nigdy nic nie upiekł. Ale mężczyźni oczekują od kobiet troskliwości, łagodności i uległości, a kiedy zarabiają mniej niż rówieśnicy, zostają napastowane na pierwszej randce lub nie dostaną awansu, mówią im, że to ich wina – są zbyt miękkie, za mało przebojowe.

Wydaje im się, że mnie obrażają, nazywając kastrującą suką, ale dla mnie to komplement. Bo to oznacza, że mają mnie za kogoś, z kim się nie zadziera. Kiedyś ze mną pogrywano, ale to już się nigdy więcej nie powtórzy.

Asystentka Fieldsa, Debbie, wychodzi na środek sali, a Terri dyskretnie ustawia stoper. Zawsze zakładamy się o to, jak długo Debbie będzie przemawiać, bo takiej zdolnej mówczyni nawet najprostsze oświadczenie może zająć trzydzieści minut.

Wysyłam do Terri SMS-a.

JA: Trzy minuty trzydzieści sekund.

TERRI: Trzy minuty czterdzieści sekund.

– Naprawdę nie powinnam już tego powtarzać… – zaczyna Debbie – Ale musicie wreszcie zacząć oznaczać swoje jedzenie w pomieszczeniu socjalnym.

Zapowiada się długa przemowa. Podsuwam Terri banknot pięciodolarowy.

– Mnóstwo waszych pojemników wygląda tak samo – kontynuuje Debbie. – Nie chciałabym przypadkowo zjeść czyjegoś ślimaka zamiast swojej kanapki z tuńczykiem.

Zastanawiam się, czy nie wspomnieć, że musiałaby być skończoną idiotką, żeby pomylić ślimaki z jakąkolwiek kanapką, ale to tylko sprowokowałoby Debbie do przedłużenia swojego monologu.

– W każdym razie naprawdę musicie oznaczać swoje jedzenie – ciągnie Debbie. – To nie jest wcale takie trudne. Wystarczy przykleić na pojemnik kawałek taśmy i napisać na niej swoje imię markerem.

Debbie nadal wyjaśnia grupie dorosłych, inteligentnych ludzi, jak podpisywać pojemniki. Wzdycham cicho, a Ben rzuca mi przelotne rozbawione spojrzenie, jakby bawiła go moja irytacja.

Pewnego dnia wyleję mu kubeł zimnej wody na głowę – zobaczymy, czy wtedy też się będzie śmiał.

Kiedy Debbie po raz trzeci powtarza, jak ważne jest podpisywanie swoich pojemników z jedzeniem – powtarzanie to jej ulubiony chwyt retoryczny – muszę się wyłączyć i udać do swojego szczęśliwego miejsca… Buty. Buty, które sobie kupię. No i szpilki, które chciałabym, żeby ktoś zaprojektował. Rozmyślam właśnie o jasnozielonych zamszowych szpilkach za pięćset dolarów, które widziałam w Nordstrom. Niektórzy powiedzieliby, że taki zakup się nie opłaca (bo do czego bym je zakładała?), ale na pewno potrafiłabym uzasadnić ten wydatek.

– Znowu fantazjujesz o butach, co? – szepcze do mnie Terri.

– A o czym miałabym myśleć? – Rzucam jej spojrzenie z ukosa.

– Jesteś młoda i atrakcyjna. Powinnaś fantazjować o seksownym facecie wychodzącym spod twojego prysznica.

– Jakim seksownym facecie? Tutaj na pewno takich nie ma.

Jej oczy kierują się na Bena, a jednak nie śmie wprost mi go zasugerować.

– A Chris Hemsworth? – podpowiada.

Śmieję się cicho. Prawdopodobieństwo wyjścia Chrisa Hemswortha spod mojego prysznica jest bliskie zeru, a gdyby nawet do tego doszło, doskonale wiem, jak by się skończyło, bo każda próba stworzenia związku po Kyle’u kończy się dokładnie w ten sam sposób: facet oskarża mnie, że mam serce z kamienia lub obsesję na punkcie pracy. Mężczyźni zawsze tak mówią, jeśli pracujesz ciężej niż oni. Buty na nic nie narzekają, kiedy tulisz je do piersi…

– Wtajemniczycie nas w swoją rozmowę? – rzuca Debbie w naszą stronę.

– Rozmawiałyśmy o markerach do podpisywania pojemników – kłamię jak z nut. – Właśnie poprosiłam Terri, żeby mi je zamówiła.

– Dziwne – wtrąca Ben ze złośliwym błyskiem w oczach. – Mógłbym przysiąc, że Terri wspomniała o Chrisie Hemsworcie.

Wyobrażam sobie, jak ciskam w niego butem przez stół – Ben dostaje obcasem, krzyczy z bólu, a ja triumfuję przez krótką chwilę, zanim dociera do mnie, że zrobiłam to na oczach najbardziej uwielbiających się procesować ludzi w całym LA.

Na szczęście zanim zdołam popełnić jakieś głupstwo, do pomieszczenia wkracza Arvin Fields, partner zarządzający. Arvin ma z milion lat, ale nie wykazuje żadnych chęci, by przejść na emeryturę, choć i tak jest młodszy od McGoverna, który prawdopodobnie głosował na Johna Adamsa podczas w trzecich wyborów prezydenckich w naszym kraju.

– Jak już wiecie, nadchodzą zmiany – zaczyna niemiłosiernie powoli, co nie wynika wcale z podeszłego wieku, lecz służy raczej budowaniu w nas napięcia. Lubi, kiedy przypominamy rój wściekłych os walczących o dominację i żądlących wszystko, co tylko spotykają na swojej drodze.

Dlatego Ben i ja doskonale się tu odnaleźliśmy. Już wcześniej byliśmy jak wściekłe osy.

– Pod koniec tego roku dwóch naszych partnerów przejdzie na emeryturę.

Prostuję się na krześle.

– Liczymy, że jedno z was zajmie ich miejsce.

Podnoszę gwałtownie głowę.

– Jedno? – pytam ostrzejszym tonem, niżbym chciała.

– Tylko jedno. W ciągu ostatniej dekady wykonywaliśmy znacznie mniej pracy w niektórych sektorach niż wcześniej i odbiło się to na naszych zyskach. Będziemy się wam bacznie przyglądać tej zimy. Niech zwycięży najlepszy. Lub najlepsza.

Czuję się, jakby ktoś właśnie przebił mi płuca i nagle uszło z nich całe powietrze. Zasługuję na awans na partnerkę, ale zamiast po prostu mi go przyznać, urządzają z tego pieprzone zawody. A Ben na pewno się postara, żebym je przegrała.

Zerkam na telefon wibrujący mi na kolanach.

BEN: O nie :-( Przykro mi z powodu złych wieści.

Boże, ależ ja go nienawidzę! Znalazł mój numer w firmowym katalogu danych. Dotychczas używał go tylko po to, żeby mi dokuczać. A ja się mu odwdzięczałam.

JA: Złe wieści? Dla kogo?

BEN: Myślałem, że to oczywiste. Ale zabawnie będzie cię oglądać przez te kilka miesięcy.

JA: Tutaj standardy są dość niskie. O ile nie przyłapią mnie w łazience z mężem klientki, powinno być dobrze.

Ben zaliczył pewien incydent na swoim pierwszym świątecznym przyjęciu w FMG, podczas którego został przyłapany z pijaną żoną klienta. Nigdy nie widziałam go tak zawstydzonego jak wtedy.

Dlatego nawiązuję do tamtego zdarzenia, kiedy tylko mogę.

Diabeł w mojej piersi chichocze maniakalnie, kiedy Ben odczytuje wiadomość. Nie dopiekłam mu jednak najwyraźniej aż tak, jak zamierzałam, bo odchyla się na krześle z nonszalanckim uśmiechem na swoich pełnych ustach, a jego oczy błyszczą zza absurdalnie grubych rzęs.

BEN: Wyjątkowo często o tym wspominasz. Jakbyś żałowała, że to nie byłaś ty.

Czuję mrowienie na szyi, jakby wyszeptał mi te słowa do ucha głosem miękkim jak aksamit i mrocznym jak grób. Odwracam telefon ekranem w dół, kończąc tym samym rozmowę. Zastanawiam się, czy nie powinnam tego zgłosić, ale analizując naszą wymianę wiadomości, szybko zdaję sobie sprawę, że mnie też nie postawiłaby ona w dobrym świetle.

Nieważne.

Niedługo zostanę pierwszą partnerką FMG i zacznę miażdżyć swoimi bardzo drogimi obcasami wszystkich tych zarozumiałych chłopców. Począwszy od Bena Tate’a.

3

Mój ojciec dzwoni do mnie częściej, niżbym chciała. Niestety nie rezygnuje z prób skontaktowania się ze mną, chociaż wolałabym, żeby zniknął z powierzchni ziemi. To człowiek niezdolny do bezinteresowności – jeżeli w ogóle nawiązuje z kimś kontakt, to dlatego, że czegoś chce. Jeśli obdarzy kogoś prezentem, uśmiechem czy komplementem, na pewno w zamian poprosi o znacznie więcej.

Uparcie domaga się mojego czasu i uwagi. Nie robi tego jednak z miłości – to po prostu jego wrodzona potrzeba wygrywania za wszelką cenę. Nie wystarczył mu rozwód z mamą prawie piętnaście lat temu, podczas którego zabrał jej wszystko z wyjątkiem opieki nad mną, a potem wrócił i to też jej odebrał. Nadal mu mało.

Mam dwadzieścia dziewięć lat – to o wiele za dużo, żeby nadal być pionkiem w jego grze, ale on wciąż oferuje mi luksusowe wakacje w urodziny mamy lub w Dzień Matki, licząc na to, że uda mu się ją zranić, a kiedy zwracam mu na to uwagę, twierdzi, że to tylko niewinny zbieg okoliczności. Kiedy byłam młodsza, powiedział, że zapłaci za moje studia, pod warunkiem że spędzę lato z nim i jego nową żoną na wyspie Nantucket. Studia prawnicze? Jasne. Ale musiałabym dać mu w zamian wszystkie Święta Dziękczynienia i ferie zimowe.

Czerpię złośliwą przyjemność z faktu, że jestem jedyną osobą na świecie, której nie może kupić.

– Powiedz mu, że nie mam czasu – mówię do Terri, kiedy ojciec znów do mnie dzwoni.

Moja asystentka wzdycha ciężko, jak to ma w zwyczaju, kiedy chce dać mi do zrozumienia, że nie aprobuje ignorowania rodzica, nawet jeśli tenże rodzic jest dupkiem.

– Porozmawiaj z nim, Gemmo. Dzwonił już tyle razy, że nawet ja zaczynam mu współczuć.

Uwielbiam Terri, ale czasem wolałabym, żeby była na tyle zajęta pracą zleconą jej przez innych współpracowników, że nie miałaby czasu na wytykanie mi mojego dziecinnego i nieodpowiedzialnego zachowania.

Jęczę w duchu, wciskam przycisk głośnika i mówię grzecznym, ale pozbawionym jakichkolwiek emocji głosem:

– Cześć, tato.

– Ostatnio nie mogę się z tobą skontaktować. FMG pewnie zawala cię pracą.

– To prawda. – Odwracam się do laptopa i zaczynam usuwać spam z poczty.

– Zostałaś już partnerką?

Jego wyczucie czasu jest bez zarzutu.

– Dopiero za kilka miesięcy.

– Wiesz, że gdybyś zatrudniła się w mojej firmie, już dawno byś nią była. Do tej pory zostałabyś partnerką kapitałową.

– Tak, wspominałeś o tym. Wielokrotnie.

Nie zawsze przepadam za pracą, którą wykonuję w FMG, ale na pewno nienawidziłabym pracy wykonywanej dla mojego ojca. Wątpię, żeby jego firma choć raz opowiedziała się po słusznej stronie.

– Skoro już mówimy o pracy… – kontynuuje ojciec. – Myślałem o przekazaniu darowizny na tę organizację charytatywną, którą tak lubisz. Tę babską od przemocy domowej.

Jakże hojny gest, tato, przekazać pieniądze na cele charytatywne fundacji, której nazwy nawet nie znasz. Na pewno nie masz w tym żadnego ukrytego interesu.

– Fundusz Obrony Kobiet.

– Myślisz, że pięćdziesiąt tysięcy wystarczy? Jeśli tak, urządziłbym małe przyjęcie, żeby to uczcić. A ponieważ zainspirowałaś mnie do przekazania tej darowizny swoją pracą, chciałbym, żebyś się na nim zjawiła.

Pięćdziesiąt tysięcy na cele charytatywne za kilka godzin mojego czasu – zabrzmiało to całkiem nieźle. Tak jakby nic więcej ode mnie już za to nie chciał. Niestety z moim ojcem nigdy tak nie jest. Jeśli teraz się zgodzę, to nawet się nie obejrzę, jak zaangażuje mnie w inne wydarzenia, a któreś z nich na pewno będzie miało miejsce w Boże Narodzenie gdzieś daleko od mamy. Z ojcem zawsze jest jakiś haczyk.

– W takim razie daj mi znać, kiedy chcesz je urządzić. Jestem bardzo zajęta.

– Myślałem o lutym – mówi. – Może połączymy to z urodzinami Stephani.

Moja irytacja zamienia się teraz w pulsującą wściekłość. Stephani to jego żona, z którą zdradził moją matkę – ta, która teraz mieszka w domu mamy.

Wygląda na to, że jest gotów zapłacić pięćdziesiąt tysięcy za mój przyjazd na urodziny Stephani. Zapewne chce, żeby „The Washingtonian” i „Town and Country” pokazały nas razem jako szczęśliwą rodzinę, a on już z pewnością zadba o to, żeby prasa nazwała mnie ich córką, nie wspominając ani słowem o matce, jakby nigdy nie istniała.

– W takim razie zdecydowanie nie jestem dostępna, tato – odpowiadam. – Muszę już kończyć.

Rozłączam się i wyglądam przez okno, próbując zobaczyć LA oczami siebie sprzed dziewięciu lat, kiedy to miasto wydawało mi się nowym początkiem i szansą na ucieczkę od rodzinnego chaosu. Byłam wtedy kimś zupełnie innym niż teraz – uśmiechałam się, gdy czułam słońce na twarzy, i miałam wielkie marzenia. Czy nadal byłabym tamtą Gemmą, gdybym nie pracowała w Stadlerze podczas studiów? I kim bym była, gdyby udało mi się tam zostać?

To pytanie nie ma chyba sensu, skoro zostanie tam i tak nie wchodziło w grę.

A jednak tęsknię za innymi wersjami siebie.

PO POŁUDNIU FIELDS zaprasza mnie do swojego biura, a Terri zbyt wiele się po tym spodziewa. Kierownictwo nie rozdaje tu niczego za darmo – partnerstwa, premii ani pochwał. Gdyby to zależało od nich, płaciliby nam pięciocentówkami – rzucaliby je nam pod nogi, podczas gdy my tańczylibyśmy, jak nam zagrają. A skoro Fields nie ogłosił mojego awansu na spotkaniu, to na pewno nie zrobi tego prywatnie.

Idę długim korytarzem do jego narożnego biura ze wspaniałym widokiem na centrum LA, ale zatrzymuję się nagle, kiedy zauważam, że Ben Tate już tam jest. Jeśli Ben i ja zostaliśmy wezwani do biura Fieldsa w tym samym czasie, to znaczy, że jedno z nas zostanie zbesztane i tym razem prawdopodobnie będą to ja. To prawda, że podjudzałam ostatnio ludzi do nazywania Bena grabarzem, ale jeśli nie życzył sobie niestosownych przezwisk, nie powinien był zmuszać byłej żony klienta do pokrycia kosztów jego pogrzebu.

Przyklejam uśmiech do twarzy i podchodzę do wolnego krzesła. Zamierzam zbyć to wszystko śmiechem, przeprosić, a potem zadbać o to, aby pracownik, który mnie wydał, pożałował, że mnie w ogóle poznał.

Zresztą już i tak większość z nich tego żałuje.

Ben i ja patrzymy na siebie spod byka. Odsuwam krzesło nieco dalej od niego.

– I co ja mam z wami zrobić? – pyta Fields, wodząc między nami wzrokiem. – Zawsze wyglądacie, jakbyście mieli zaraz zacząć walkę na noże.

– Właściwie to Gemma jest taka ze wszystkimi – zauważa Ben z tym swoim promiennym uśmiechem.

– Au contraire – odpowiadam. – Cieszę się, że cię tu widzę, bo to oznacza, że nie doprowadzisz w tym czasie do eksmisji bezdomnej matki ze schroniska.

– To nie było specjalnie – warczy.

– Hm. – Uśmiecham się, wielce zadowolona z jego irytacji.

– W każdym razie… – wzdycha Fields, który z pewnością z sentymentem wspomina dni, kiedy można było nazwać pyskatą kobietę wiedźmą i utopić ją w rzece. – Jak już wspomniałem Benowi, złożono przeciwko Fiducii pozew w związku z dyskryminacją ze względu na płeć. To może być dla nas bardzo lukratywne zlecenie.

Prostuję się nieco na krześle. Pozew przeciwko Fiducii – znanej firmie inwestycyjno-kapitałowej, która ciągle głosi hasła o różnorodności i równości w miejscu pracy – to naprawdę wielka sprawa, która przyciągnie uwagę mediów. Tego właśnie teraz potrzebuję. Moim długoterminowym celem jest praktykowanie wyłącznie prawa rodzinnego, ale potrzebuję wyrobić sobie nazwisko. Walter, mój ulubiony klient korporacyjny, daje mi wystarczająco dużo zleceń, abym sobie na to zapracowała, ale nie miałabym nic przeciwko, żeby skorzystać z drogi na skróty, a głośny pozew o dyskryminację na pewno by mi ją zapewnił. Poza tym jeśli wygram, nie będą już mieli innego wyboru, jak uczynić ze mnie partnerkę.

– Powódka, Margaret Lawson, ma pięćdziesiąt cztery lata i pracowała dla Fiducii przez ponad dziesięć lat. Nie dostała awansu dziewięć lat z rzędu i gdy tylko się na to poskarżyła, została zwolniona.

Ta sprawa brzmi coraz lepiej. Jestem gotowa zatańczyć na biurku Fieldsa, żeby tylko ją dostać. Nie pogniewałabym się nawet, gdyby rzucał mi monety pod stopy. Będę walczyła z Benem o tę szansę na śmierć i życie – gdyby miał w tej walce zginąć, to jeszcze lepiej.

– Chciałbym, żebyście pracowali nad tym razem – kończy Arvin, a mi opadają ramiona na te słowa. – Miałaś już do czynienia ze sprawami o dyskryminację, a Ben jest ekspertem w negocjowaniu ugód.

– Razem?

Ben, złodziej klientów i pogromca bezdomnych matek, jest ostatnią osobą, z którą chciałabym pracować, i nie sądzę, żeby kiedykolwiek zajmował się tego rodzaju sprawami, więc dlaczego, do cholery, miałabym mu teraz podlegać? Na pewno zmusi mnie do wykonania całej pracy i przypisze sobie wszystkie zasługi.

– Nie mamy wyboru, bojowniczko – mówi Ben z westchnieniem, pocierając dłonią swoją niedorzecznie przystojną twarz. Najwyraźniej on też nie ma najmniejszych chęci ze mną współpracować. W ciągu tych dwóch lat w FMG nigdy nie zaangażował mnie do żadnej sprawy, którą prowadził. – Nie wiemy jeszcze, czy coś z tego wyjdzie. Najpierw musimy z nią porozmawiać.

Bez wątpienia znajdzie sposób, żeby mnie przechytrzyć, ale nie mogę przecież zrezygnować z takiej szansy.

Wychodzę z biura Fieldsa na chwiejnych nogach i wciąż w lekkim szoku zerkam na swoje stopy, żeby sprawdzić, czy faktycznie mam na sobie swoje szczęśliwe buty.

Mam. Najwyraźniej przestały mi już przynosić szczęście.

SŁOŃCE JUŻ DAWNO ZASZŁO, a ja jestem dopiero w połowie opracowania porozumienia rodzicielskiego co do opieki nad dziećmi, kiedy w drzwiach mojego biura staje Ben.

– Puk, puk – mówi.

– Zdajesz sobie sprawę, że samo pukanie wystarczy? Nie musisz przy tym mówić „puk, puk”. – Unoszę brew.

– Powiedziałem to tylko, żeby cię zdenerwować. – Opiera się o framugę drzwi.

– Nie trzeba było się aż tak wysilać. – Otwieram nowy dokument na laptopie. – Drażni mnie już sam fakt, że tu stoisz.

Siada na krześle po drugiej stronie mojego biurka, chociaż nie zaprosiłam go do środka.

– Gemmo… – zaczyna niedorzecznie niskim, szorstkim, a zarazem aksamitnym głosem. To głos stworzony do wydawania rozkazów w sypialni. Taki, któremu nie możesz się oprzeć. Spoglądam na niego niechętnie. – Chciałbym, żebyśmy byli w stanie współpracować. To może być naprawdę ważna sprawa. Muszę mieć pewność, że dasz z siebie wszystko bez względu na to, jak bardzo nienawidzisz mnie lub po prostu wszystkich mężczyzn.

Chcę zaprotestować, bo wcale nie nienawidzę wszystkich mężczyzn, ale nie robię tego, bo chyba nie mogłabym tego przysiąc. Wygląda na to, że może mieć trochę racji.

– Zawsze daję z siebie wszystko. Ale nie powiem tej kobiecie tego, co chce usłyszeć, ani nie namówię jej do przyjęcia jakiejś nędznej ugody tylko po to, abyś mógł zaliczyć wygraną.

– Myślisz, że tak bym postąpił? – Jego nozdrza się rozszerzają.

Dokuczałam już Benowi na różne sposoby, ale to wydaje się jego szczególnie wrażliwym punktem.

– Widziałam cię w sądzie. O ile pamiętam, potrafisz sobie usprawiedliwić różne rzeczy, byleby tylko wygrać.

– Dokładnie tak jak ty – odpowiada, zgrzytając zębami. – Jedyna różnica polega na tym, że ja jestem gotów to przyznać.

Patrzymy na siebie ponuro przez chwilę, a potem potrząsa głową i wstaje. Kiedy wychodzi, po jego napiętych szerokich ramionach domyślam się, że go rozczarowałam. Wcześniej był mną zirytowany, ale nigdy rozczarowany.

Dziwne, że tak niekomfortowo się z tym czuję.

4

Po raz pierwszy postawiłam stopę w sądzie na przesłuchaniach moich rodziców w sprawie opieki nade mną.

Gładkie, nowoczesne ściany sądu hrabstwa to zupełnie inny świat niż tamten, a jednak myślę o nim za każdym razem, gdy tu jestem.

Kiedy zeznaje moja klientka Lisa Miller, myślę o mojej matce i tym gównianym prawniku, na którego ledwo mogła sobie pozwolić, a który umoczył całą sprawę i nie zadał jej ani jednego trafnego pytania. Kiedy Lisa na mnie patrzy, obdarzam ją takim uśmiechem, jakiego potrzebowała moja mama, gdy blada i przerażona siedziała na jej miejscu. To uśmiech, który mówi: „Wygramy to. Jesteś w dobrych rękach”.

Jej mąż Lee zatrudnił Paula Sheffielda, prawnika o reputacji dokładnie takiej, jaką miał adwokat mojego ojca: gotowego zniszczyć każdego, nie dbając o konsekwencje. Dziś jednak trafił na godnego przeciwnika, ponieważ ja też jestem taką prawniczką.

Ktoś musi przecież zadbać o takie kobiety jak moja matka, żeby nie zostały całkiem wydymane przez mężczyzn, którzy obiecują im, że zawsze będą po ich stronie, a potem wystawiają je do wiatru.

Proszę Lisę, żeby opisała, jak to było wychowywać dzieci z Lee. Mówi o dziecięcych meczach piłki nożnej, na które nigdy nie przychodził, i o tym, jak zostawił je na przyjęciu, kiedy były niemowlętami, żeby pójść się przespać z poznaną tam kobietą. Wspomina o okrutnych słowach, jakie jej powtarzał – zarówno prywatnie, jak i publicznie. Kiedy adwokat strony przeciwnej wypomina jej przyjmowanie antydepresantów oraz wieczór, kiedy wypiła za dużo wina z przyjaciółmi, krzyczę: „Sprzeciw!”, aż zdzieram sobie głos.

Tak właśnie powinien był postąpić prawnik mojej matki. Ale on tylko siedział i patrzył, jak rozrywają ją na strzępy, ani razu nie zgłosił sprzeciwu.

Zerkam na opuszczone ramiona Lee Millera i czuję delikatny dreszcz. To niezupełnie szczęście, ale będzie mi musiało wystarczyć.

Kiedy zapada wyrok, wychodzę na zewnątrz z Lisą i zauważam, że mruga, próbując powstrzymać łzy.

– Co się dzieje? – pytam, kładąc dłoń na jej ramieniu. Jeszcze przed minutą wydawała się taka szczęśliwa. Wywalczyłam dla niej wszystko, co tylko chciała.

– Cieszę się – mówi. – Naprawdę. Tylko to takie… ostateczne. Wiesz, że kiedyś pisał dla mnie wiersze? – Wpatruje się tępo w chodnik, jakby miał jej wyświetlić slajdy z ich wcześniejszego życia, ale tamtego życia już nie ma.

Myślę o Kyle’u idącym korytarzem w Stadlerze, o jego szerokich barkach, kwadratowej szczęce i niezachwianej pewności siebie, o tym, jak obdarza mnie po drodze tajemniczymi porozumiewawczymi uśmiechami. Nie potrafiłam sobie wtedy nawet wyobrazić, że nasza relacja mogłaby się tak zakończyć.

– Pewnego dnia to wszystko nabierze sensu – mówię jej, chociaż nie jestem pewna, czy to prawda.

Nie mam do czynienia z Kyle’em już od ponad sześciu lat, a nadal nie umiem ułożyć swojej układanki.

PROSTO Z SĄDU IDĘ DO HOTELU BEVERLY WILSHIRE, gdzie razem z Benem mamy się po raz pierwszy spotkać z Margaret Lawson. Ben jest pierwszą osobą, którą zauważam, kiedy wchodzę przez duże szklane drzwi. Czeka na mnie oparty o kolumnę. Przesuwa palcem po kołnierzyku, kiedy mnie zauważa, jakby dusił się na samą myśl o spędzeniu ze mną następnej godziny, a potem jego wzrok opada na moje obcasy.

Zauważyłam, że często na nie spogląda. Nosisz rozmiar czterdzieści dziewięć, Ben. Nie pasowałaby na ciebie, powtarzam sobie w myślach chyba po raz setny. Nie mogę powiedzieć tego na głos, bo wydałoby się, że znam jego rozmiar buta. Wiem o Benie znacznie więcej, niż powinnam.

– Wcześnie przyszedłeś – oznajmiam, kiedy go mijam, nie zwalniając kroku.

– Tylko w twoich ustach mogło to zabrzmieć jak wykroczenie – mamrocze. – Randka z tobą to pewnie niezła zabawa.

– Wiesz, co jest ciekawego w kobietach, z którymi się umawiasz? – pytam. – To, jak w cudowny sposób tak po prostu znikają po jednym spotkaniu z tobą. Ktoś powinien to sprawdzić.

– Wiesz, co jest ciekawego w facetach, z którymi się umawiasz? – odpowiada. – Przede wszystkim to, że nie istnieją.

Kątem oka dostrzegam uśmieszek na jego twarzy, ale udaję, że go nie widzę. Żałuję, że nie dysponuję czarodziejską mocą, dzięki której mogłabym uczynić go niewidzialnym. Widok jego naprężonych ramion pod marynarką strasznie mnie dekoncentruje.

Wchodzimy razem do restauracji, gdzie czeka już na nas Margaret. Na pierwszy rzut oka kobieta wygląda naprawdę obiecująco: jest formalnie ubrana i nie ma w niej ani odrobiny dziwactwa – żadnych rozczochranych włosów, szalika pokrytego kocimi włosami ani teczki z naklejkami na samochód. A to wszystko jest bardzo ważne, bo ława przysięgłych nie zada sobie pytania: „Czy to było sprawiedliwe, że tej kobiety nie awansowali?”, tylko: „Czy ja awansowałbym tę kobietę?”.

– Jest idealna – mówię pod nosem, gdy zmierzamy w kierunku jej stolika.

– Nie bądź taka do przodu, kastratorko – odpowiada. – Jeszcze się nawet nie odezwała.

– Nie musiała, grabarzu. Zapamiętaj moje słowa: bierzemy tę sprawę.

Margaret wstaje, kiedy podchodzimy do stolika. Ben przedstawia jej nas i odsuwa dla mnie krzesło. Siadam nieco zirytowana jego fałszywą rycerskością. Gdyby Margaret nie patrzyła, odsunąłby mi krzesło spod tyłka, a potem śmiałby się z mojej złamanej kości ogonowej.

Ben nawiązuje luźną rozmowę z Margaret i dopiero po złożeniu przez nas zamówienia spogląda na mnie i przechodzi do sedna.

– Może zaczniesz od zrelacjonowania nam, co się działo, gdy byłaś zatrudniona w Fiducii? – pyta Margaret. – Bo brzmi to tak, jakby z początku sprawy wyglądały obiecująco, a dopiero potem zaczęło się psuć.

Podoba mi się sposób, w jaki zadał to pytanie. Nie wyłapałam żadnych wątpliwości ani podejrzliwości w jego głosie, a jednak nie zapytał jej wprost, jak ona ocenia zachowanie firmy, jakby chciał poznać jak najwięcej szczegółów.

Margaret zaczyna mówić o tym, jak przez lata patrzyła na awansujących kolegów, a kiedy zapytała, dlaczego jej nie przyznano awansu, nagle bardzo źle przedstawiono jej pracę w rocznej ocenie pracownika, i o tym, jak odkryła, że mężczyźni świeżo po studiach zarabiają więcej niż ona. Tyle że te fakty już znaliśmy – chciałabym przejść do tego, czego jeszcze nie wiemy. Moja stopa stuka niecierpliwie pod stołem… dopóki ręka Bena nie spoczywa na moim kolanie. Przez chwilę rejestruję tylko jego ciepło i rozmiar dłoni, która wydaje się wystarczająco duża, żeby owinąć się wokół mojego uda. Ulegam pokusie i wyobrażam sobie, jak jego dłoń przesunęłaby się dalej, gdybyśmy byli innymi ludźmi – takimi, którzy sobą nie pogardzają. Powinien jednak wiedzieć, że kobiecie nazywanej kastratorką nie kładzie się dłoni na kolanie bez jej zgody – nawet jeśli chodzi tylko o to, żeby ją uspokoić.

Kelner dolewa wody Margaret, a ja korzystam z okazji, żeby rzucić Benowi szybkie spojrzenie mówiące: „Zabieraj swoje łapsko z mojego kolana”. Jego usta drgają od tłumionego uśmiechu i specjalnie po to, żeby jeszcze bardziej mnie wkurzyć, ściska mocno moją nogę, po czym puszcza, jakby chciał powiedzieć: „Cierpliwości, kastratorko. Pozwól jej mówić”.

Moje udo wydaje mi się wręcz zimne, gdy Ben zabiera rękę. Delikatnie, głosem niezdradzającym absolutnie żadnego zniecierpliwienia przypomina Margaret, na czym skończyła swoją opowieść, a ja krzyżuję nogi, próbując jakoś wymazać z pamięci dotyk jego ciepłej dłoni.

W końcu Margaret podaje nam nowe informacje, a ja robię obszerne notatki wkurzona, że Ben miał rację.

– Zdajesz sobie sprawę, że spróbują obrócić przeciwko tobie każde twoje słowo? – pyta Ben, podpisując rachunek pod koniec lunchu. Cieszę się, że wykłada jej kawę na ławę, bo w takich procesach powódka jest zwykle atakowana na wszystkie możliwe sposoby. – Wypomną ci każdy twój błąd, każdy najdrobniejszy przejaw frustracji lub choćby jeden dzień chorobowego. Jesteś na to gotowa?

Margaret odwraca się do niego. Była niezwykle spokojna podczas omawiania tej sprawy, co dobrze nam wróży – ława przysięgłych ma tendencję do traktowania zdenerwowanych kobiet jako rozemocjonowanych histeryczek, chociaż u mężczyzn dokładnie te same zachowania nazwano by słusznym oburzeniem. Margaret nadal wzorowo nad sobą panuje, chociaż przełyka głośno ślinę.

– Byłam modelową pracownicą. W ciągu dziesięciu lat pracy wzięłam tylko trzy dni chorobowego. Jeśli zdecydują się na taką strategię, życzę im szczęścia.

– Nie ma na świecie tyle szczęścia, aby zapewnić im wygraną w tej sprawie – oznajmia Ben. I po raz pierwszy dzisiejszego dnia wygląda na zadowolonego.

Może jednak istnieją w życiu gorsze rzeczy niż praca z nim nad tą sprawą?

KIEDY WSIADAMY DO SAMOCHODU, zaczynam robić notatki z lekkim uśmiechem na twarzy. Miałam całkowitą rację co do Margaret, nawet jeśli Ben nie zamierza mi tego przyznać.

– Nikt ci nigdy nie powiedział, że nie wypada tak triumfować? – pyta Ben i już stuka coś na swoim telefonie. Pewnie umawia się na poobiedni seks w okolicy z jakąś niedoszłą aktorką.

– Może cię to zszokuje, Tate, ale nie dbam o to, czy ty lub ktokolwiek inny uznacie moje zachowanie za niestosowne.

– Wiem nieco o twoim życiu towarzyskim czy też raczej jego braku, więc nie jest to dla mnie zaskoczeniem – odpowiada, pisząc dalej.

Przewracam oczami. O ile wiem, życie towarzyskie Bena to randki z kobietami spełniającymi zaledwie dwa wymogi: muszą być ładne i mieć puls, choć nie jestem pewna, czy ten drugi warunek jest absolutnie konieczny.

– Tak przy okazji, jak się ma ta instagramerka od jogi, z którą się spotykasz? Wyjaśniłeś jej już podstawowe zasady gramatyki?

Odkłada telefon i spogląda na mnie z uniesioną brwią.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że tak uważnie śledzisz moje życie towarzyskie. Brzmisz, jakbyś była… zazdrosna.

Wiem, co powinnam robić w takich momentach – ignorować go – ale diablica w mojej piersi podpowiada mi same niewłaściwe rzeczy. Na szczęście zaraz wracamy do biura. Dzięki Bogu. Może pozwoli to ograniczyć szkody do minimum.

– Ależ oczywiście – mówię beznamiętnie. – Jeśli zapragnę penetracji z pakietem chorób wenerycznych, na pewno będziesz pierwszym mężczyzną, do którego się zgłoszę.

– Penetracji? – powtarza. Moje sutki twardnieją, jakby właśnie włożył mi rękę pod stanik. – Wątpię, żeby w twoim przypadku było to możliwe. Za dużo masz tam pajęczyn. Nie zdołałbym się przebić. – Jego usta wykrzywiają się w uśmiechu.

– Cóż, twoja męskość rzeczywiście mogłaby sobie z tym nie poradzić. Ani z niczym innym tak na dobrą sprawę.

– Jakoś podejrzanie często wspominasz o moim penisie. – Jego wzrok pada na moje usta, a tej zdradzieckiej diablicy w moim wnętrzu za bardzo się to podoba. – Zaczynam się zastanawiać, czy to czegoś nie oznacza.

Przez chwilę wyobrażam sobie jego przyrodzenie i tak mocno zapiera mi dech w piersiach, że potrzebuję całych dwóch sekund na przywrócenie swojego niewyparzonego języka do życia.

– Zawsze współczułam małym i słabym – odpowiadam.

Samochód zatrzymuje się przy krawężniku i Ben wysiada z niego przede mną, po czym schyla się i zagląda do środka, zdecydowanie za bardzo zbliżając się do mojej twarzy. Jest tak blisko mnie, że czuję zapach mydła na jego skórze i jego wykrochmalonej koszuli.

– Gemmo – mówi z niebezpiecznym błyskiem w oku – uwierz mi, że nie ma we mnie nic małego ani słabego.

Z tymi słowami odchodzi, a ja potrzebuję całej sekundy, żeby dojść do siebie. I kolejnej na złapanie oddechu.

„Gemmo, uwierz mi, że nie ma we mnie nic małego ani słabego”. Jezu.

Zaciskam powieki, próbując wyrzucić te słowa z głowy, ale nadal czuję je między nogami – trzepoczą tam jak stado kolibrów.

Nie mogę uwierzyć, że właśnie rozmawialiśmy o jego penisie. A tym bardziej że to ja poruszyłam ten temat.

WIECZOREM W DRODZE POWROTNEJ DO DOMU skręcam w lewo zamiast w prawo. Tak się składa, że Ben mieszka w Santa Monica, chociaż nie rozumiem dlaczego: pracuje tyle co ja, więc nie ma czasu na wylegiwanie się na plaży. Zastanawiam się, czy jeździ tą drogą. Jeśli tak, to jest idiotą. Nawet o dwudziestej pierwszej nie sposób tędy przejechać bez ciągłego zatrzymywania się w korku.

Wybieram trasę tak, żeby minąć jego dom po lewej stronie. Na podwórku nadal jest bałagan i stoi informacja o prowadzonych tam pracach remontowych. Cokolwiek tam robi, trwa to nieprzerwanie już od dwóch lat. Jego sąsiedzi muszą go nienawidzić tak samo jak ja.

Kilka ulic dalej zakręcam, po raz ostatni rzucam spojrzenie na jego dom i wracam do siebie, próbując zapomnieć o tej chwili słabości. Chociaż wiem, że to nie pierwsza i nie ostatnia.

5

Jakimś cudem nadal zachowałam romantyczne serce. Zalewam się łzami podczas świątecznych reklam, w których znikają podziały rasowe, a małe dzieci nawiązują więzi z samotnymi staruszkami. Mam tablicę na Pintereście z moim wymarzonym domem i obmyśliłam nawet, jak dokładnie oświadczy mi się w Islandii mój przyszły mąż. Oczywiście zrobi to w niespodziewanym momencie, w akompaniamencie chórku dziecięcego, którego wcześniej nie zauważę, a który zaśpiewa All You Need Is Love, na niebie zaś niespodziewanie pojawi się zorza polarna.

To wszystko przez to, że razem z mamą obejrzałyśmy niemal wszystkie filmy Hallmarku, jakie kiedykolwiek nakręcono. Chociaż dziewięćdziesiąt procent z nich ma prawie identyczną mizoginistyczną fabułę – skupiona na karierze kobieta z wielkiego miasta zostaje wybawiona od samej siebie przez seksownego faceta z małego miasteczka, gdzie ostatecznie znajduje sobie bardziej tradycyjne kobiece zajęcie (pieczenie, macierzyństwo lub prowadzenie hostelu) – to pochłaniam jeden za drugim, gdy odwiedzam rodzinny dom.

– Co dzisiaj oglądasz? – pytam mamę, kiedy odbiera telefon. Jest czwartek, godzina dwudziesta. Jadę właśnie na spotkanie z potencjalnym klientem, ale u mamy jest już dwudziesta trzecia i właśnie odpoczywa po drugiej zmianie. Żadna z nas nie ma obecnie życia jak z filmu Hallmarku.

– On jest właścicielem pensjonatu, a ona…

– Utknęła tam, bo samochód się jej zepsuł? – zgaduję, wyjeżdżając z garażu. Ktokolwiek pisze scenariusze do tych filmów, najwyraźniej uważa, że nie da się wyjechać z miasta i uniknąć awarii samochodu lub zderzenia z jeleniem.

– Nie, właściwie to przyjechała go wykupić.

– Ach, oczywiście. Reprezentuje bezduszną korporację, która planuje zniszczyć uroki małego miasteczka, czyniąc z niego miejscowość turystyczną, a on udowodni jej, że to zły pomysł, odwiedzie ją od niego i wyleczy jej zranione serce.

Mama się śmieje.

– Wygląda na to, że właśnie w tę stronę to zmierza. Skoro już mowa o bezdusznych prawnikach, to jak ci idzie ze złodziejem klientów?

Mama podobnie jak ja nie jest wielbicielką Bena, ale nie ma w tym nic dziwnego – wie o nim tylko to, co sama jej przekazałam.

Wydaję z siebie cichy jęk, zjeżdżając z Fairfax na Sunset, i trąbię na jakieś durne dzieciaki stojące na środku drogi.

– Na razie jeszcze nie zrobił nic złego. Ale dopiero co się spotkaliśmy z klientką. Daj mu trochę czasu.

– Gdyby to był film, kazałby ci pracować w Boże Narodzenie pod groźbą zwolnienia i wysłał do uroczego ośrodka narciarskiego na spotkanie z nieziemsko przystojnym klientem.

Groźba zwolnienia z powodu odmowy pracy w Boże Narodzenie brzmi całkiem prawdopodobnie, ale partnerzy z mojej firmy zachowują najlepsze cele turystyczne dla siebie.

– À propos świąt… – zaczynam. – Jakie masz plany na Święto Dziękczynienia?

Mamy nie stać na zbyt wiele, przez co takie rozmowy muszę z nią przeprowadzać bardzo ostrożnie. Kiedyś myślałam, że będę mogła jej pomóc, gdy tylko spłacę swoje studenckie pożyczki, ale ona konsekwentnie odmawia przyjęcia ode mnie jakiegokolwiek sensownego wsparcia. Rozpłakała się, kiedy kupiłam jej samochód, i nie były to bynajmniej łzy szczęścia. Powiedziała, że patrząc na to auto, za każdym razem myślałaby tylko o tym, że jej własna córka uważa ją za osobę godną politowania, więc w końcu się poddałam i je zwróciłam.

Od tego czasu bardzo uważam, żeby nie zranić jej uczuć. Teraz już wiem, że z radością przyjmie książkę w twardej oprawie, choć nie pierwsze wydanie. Wełniany sweter też jest w porządku, ale nie płaszcz firmy Canada Goose. Zwykle nie sprzeciwia się, gdy kupuję coś dla nas obu albo przywożę jej jakąś pamiątkę z wycieczki. Nadal wierzy, że przywiozłam nam po parze śniegowców wysokiej jakości z wyprawy na narty ze znajomymi, podczas gdy tak naprawdę znalazłam je w internecie i kupiłam tylko z myślą o niej. Tak samo jak miękki kaszmirowy koc, wyściełane owczą wełną kapcie i niedorzecznie drogi krem do twarzy.

Nie sposób jej jednak okłamać w sprawie biletów lotniczych. Mam teraz więcej pieniędzy niż czasu i byłoby mi znacznie łatwiej, gdyby to ona do mnie przyleciała, ale i tak zawsze jej ulegam.

– Mogę ci kupić bilet do LA albo przylecieć do ciebie – proponuję. – Moja kuchnia jest do bani, ale jest tu kilka świetnych restauracji, gdzie można zamówić świąteczną kolację na wynos. Mogłybyśmy też zjeść coś na miejscu.

– Och, kochanie. Tak mi przykro. Pracuję teraz w handlu detalicznym. I tak nie dostałabym całego weekendu wolnego, więc wzięłam w Święto Dziękczynienia zmianę w barze. Po prostu założyłam, że się nie zobaczymy. Masz tyle pracy i tylu przyjaciół.

Wsuwam palec pod kołnierzyk bluzki. Możliwe, że trochę przesadziłam z opowieściami o tym, jak bardzo jestem zajęta. Trudno. Dawno, dawno temu matka organizowała wspaniałe kolacje dla dwudziestu osób w każde Święto Dziękczynienia, a teraz nie będzie go nawet świętować. Była idealną żoną i do czego ją to doprowadziło? Tkwi samotnie w gównianym mieszkaniu i pracuje na dwóch etatach.

– W takim razie przyjadę na Boże Narodzenie. Tylko daj znać, jak twój grafik.

– Mogłabyś odwiedzić ojca – sugeruje ostrożnie. – Na pewno bardzo chciałby się z tobą zobaczyć.

Krzywię się na te słowa. Nie mam pojęcia, jak może być tak wielkoduszna, ale to cecha, której zdecydowanie po niej nie odziedziczyłam… Na szczęście. O ile wiem, skupianie się na tym, co w ludziach najlepsze, i wybaczanie im wszystkich najgorszych zachowań żadnej kobiecie nie przyniosło jeszcze nic dobrego.

– Pomyślę o tym, mamo – odpowiadam, co jest grzeczną wersją: „Po moim i jego trupie” i ona doskonale o tym wie.

Rozłączam się, znajduję miejsce parkingowe i przygotowuję się mentalnie na ostatnie i najbardziej nieprzyjemne zadanie tego dnia: spotkanie z potencjalnym klientem na życzenie Fieldsa.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

6

Rozdział dostępny w pełnej wersji

7

Rozdział dostępny w pełnej wersji

8

Rozdział dostępny w pełnej wersji

9

Rozdział dostępny w pełnej wersji

10

Rozdział dostępny w pełnej wersji

11

Rozdział dostępny w pełnej wersji

12

Rozdział dostępny w pełnej wersji

13

Rozdział dostępny w pełnej wersji

14

Rozdział dostępny w pełnej wersji

15

Rozdział dostępny w pełnej wersji

16

Rozdział dostępny w pełnej wersji

17

Rozdział dostępny w pełnej wersji

18

Rozdział dostępny w pełnej wersji

19

Rozdział dostępny w pełnej wersji

20

Rozdział dostępny w pełnej wersji

21

Rozdział dostępny w pełnej wersji

22

Rozdział dostępny w pełnej wersji

23

Rozdział dostępny w pełnej wersji

24

Rozdział dostępny w pełnej wersji

25

Rozdział dostępny w pełnej wersji

26

Rozdział dostępny w pełnej wersji

27

Rozdział dostępny w pełnej wersji

28

Rozdział dostępny w pełnej wersji

29

Rozdział dostępny w pełnej wersji

30

Rozdział dostępny w pełnej wersji

31

Rozdział dostępny w pełnej wersji

32

Rozdział dostępny w pełnej wersji

33

Rozdział dostępny w pełnej wersji

34

Rozdział dostępny w pełnej wersji

35

Rozdział dostępny w pełnej wersji

36

Rozdział dostępny w pełnej wersji

37

Rozdział dostępny w pełnej wersji

38

Rozdział dostępny w pełnej wersji

39

Rozdział dostępny w pełnej wersji

40

Rozdział dostępny w pełnej wersji

41

Rozdział dostępny w pełnej wersji

42

Rozdział dostępny w pełnej wersji

43

Rozdział dostępny w pełnej wersji

44

Rozdział dostępny w pełnej wersji

45

Rozdział dostępny w pełnej wersji

46

Rozdział dostępny w pełnej wersji

47

Rozdział dostępny w pełnej wersji

EPILOG

Rozdział dostępny w pełnej wersji

PODZIĘKOWANIA

Rozdział dostępny w pełnej wersji

O AUTORCE

Rozdział dostępny w pełnej wersji

TYTUŁ ORYGINAŁU:

The Devil You Know

Redaktorki prowadzące: Ewelina Kapelewska, Marta Budnik

Wydawczyni: Joanna Pawłowska

Redakcja: Justyna Yiğitler

Korekta: Małgorzata Lach

Projekt okładki: Lori Jackson

Zdjęcie na okładce: © Rafa Catala

Model: Alvaro Torralbo

Wyklejka: © Bits and Splits / Stock.Adobe.com

Opracowanie graficzne okładki: Marta Lisowska

Copyright © 2022. THE DEVIL YOU KNOW by Elizabeth O’Roark

Copyright © 2023 for the Polish edition by Niegrzeczne Książki an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Karolina Bochenek, 2023

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2023

ISBN 978-83-8321-455-9

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik