Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
Oboje potrzebowali przynależności, nie do miejsca, ale do kogoś
W życiu Lucie nic nie ułożyło się tak, jak chciała. Teraz została sama z dwójką dzieci. Odeszła od męża, nie ma pracy, a powrót do tego, kim była, wymaga siły i odwagi, których jej brakuje. Jedyne, co posiada, to dom ciotki, w którym mieszkała jako dziecko. To właśnie tam poznała Caleba… Ale to było w innym życiu, a ona musi skupić się na tym, co tu i teraz. Okazuje się jednak, że Caleb wciąż mieszka w swoim rodzinnym domu. Jest nie tylko jej sąsiadem, ale i nowym szefem. I co gorsza, nie jest już tym miłym chłopakiem, którego zapamiętała z dzieciństwa…
Caleb to pracoholik, który nie dba o nic poza rozwojem swojej firmy. Nowa sąsiadka coraz bardziej działa mu na nerwy – zarówno w domu, jak i w biurze. Jednak z czasem życzliwe serce Lucie cegła po cegle zaczyna przebijać się przez mury, które Caleb wzniósł wokół siebie.
Oboje będą musieli stawić czoła swoim demonom. Muszą zrobić krok naprzód i zdać sobie sprawę, że być może to lato to ich jedyna szansa, aby uratować siebie nawzajem.
Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Summer I Saved You
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczyni: Joanna Pawłowska
Redakcja: Justyna Yiğitler
Korekta: Katarzyna Kusojć
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © Tracy Kahn
Model: Trey Baxter
DTP: Maciej Grycz
Copyright © 2023. THE SUMMER I SAVED YOU by Elizabeth O’Roark
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Anna Zaborowska-Cinciała, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-305-2
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Marcin Kośka
Lucie
2002
CIOTKA NAWET NIE PRÓBOWAŁA UKRYĆ NIEZADOWOLENIA.
Spotkałam ją wcześniej tylko raz i wiem, że to ona wychowała mojego ojca. Kiedy jednak tak stała i czekała na werandzie, gdy ja wlokłam za sobą sfatygowaną walizkę, patrzyła na mnie równie krzywo jak za pierwszym razem.
Ja też nie byłam specjalnie szczęśliwa. Widywałam ojca już wcześniej, w kolorowych czasopismach i w telewizji, kiedy spotykał się na pokładzie swojego jachtu z innymi potentatami przemysłu technologicznego czy też chełpił wspaniałą posiadłością u boku pięknej żony i dzieci. Dlatego spodziewałam się, że jego ciotka Ruth będzie mieszkać w podobnej rezydencji nad jeziorem, tymczasem, jak się okazało, jej dom nie wyglądał wcale lepiej niż nasz. W dodatku Elliott Springs, które uwiedziona brzmieniem nazwy wyobrażałam sobie jako kurort, okazało się zabitym dechami miasteczkiem daleko na południe od San Francisco. Nie mieli nawet świateł na skrzyżowaniach.
– Mogła chociaż zgasić silnik – mruknęła ciotka, spoglądając za moją oddalającą się matką. – Już widzę tę „nagłą sytuację w pracy”.
Mama przecież nawet nie ma pracy. Wybiera się do Disneylandu ze swoim chłopakiem. Jakimś cudem udało mi się jednak nie otworzyć buzi. Oczywiście pomogła mi w tym obietnica złożona przez mamę, że jeśli nic nikomu nie powiem, to w przyszłym roku mnie tam zabierze.
Ciotka westchnęła, po czym chwyciła moją walizkę.
– No, dalej – ponagliła mnie, wchodząc do środka, i wprowadziła mnie po schodach. Nie omieszkała również dodać szczegółów, których sama się już domyśliłam: ponieważ mam sześć lat, będę się tu nudzić jak mops, a poza tym nie wolno mi opuszczać domu.
– Nikt nie może wiedzieć, że tu jesteś – ostrzegła mnie. – Ostatnie, czego teraz potrzebuję, to dzieciak plączący się pod nogami.
Kiwnęłam głową. Przywykłam do tego: potrafiłam być cicho, a także wiedziałam, że nikt mnie nie chce. Ojciec nawet nie chciał mnie poznać. Faceci mojej mamy ciągle na mnie narzekali, a kiedy oni tego nie robili, pałeczkę przejmowała moja matka. Przypominało to siniaka, do którego tak się przyzwyczaiłam, że nawet nie zwracałam uwagi, gdy ktoś mnie w niego szturchał.
Ruth zaprowadziła mnie do pokoju, którego okna wychodziły na dom sąsiada. Od razu dostrzegłam jezioro po lewej stronie z wrzynającym się w nie pomostem, na którym stała grupka chłopców na oko kilka lat starszych ode mnie. Jakby przyciągnięta ich widokiem, podeszłam do okna. Ledwo usłyszałam, jak Ruth mówi, że musi wracać do pracy.
Jeden po drugim wskakiwali do wody, krzycząc i okropnie hałasując. Wydawali się tacy… wolni. Wszyscy byli opaleni, szczęśliwi i ładni, ale z jakiegoś powodu moje oczy skupiły się na jednym z nich i nie chciały się oderwać. Zupełnie jakby mnie przywoływał słowami: „Lucie, znajdź mnie, tu jest twoje miejsce”, choć przecież nie miał pojęcia o moim istnieniu.
Postanowiłam obserwować go uważnie przy każdej nadarzającej się okazji. Gdyby tonął, ruszyłabym mu na ratunek, tak jak Arielka uratowała księcia Eryka.
Byłam dziwnie pewna, że pewnego dnia tak się właśnie stanie.
Lucie
2023
KIEDY DZWONI SIĘ DO MĘŻA, by oznajmić mu koniec związku, można myśleć całkiem logicznie o wielu sprawach ‒ ale nie o chłopaku z sąsiedztwa, w dodatku takim, którego się nie widziało od trzynastu lat.
Pewnie mogłabym to złożyć na karb powrotu do Elliott Springs… Znów jestem nad jeziorem i stoję na tym samym pomoście, z którego niegdyś Caleb wykonywał perfekcyjne salta i skoki do wody. Co ciekawe, właściwie chyba nigdy nie przestałam o nim myśleć, przynajmniej nie do końca.
– W jakim sensie mnie zostawiasz? Jak ty to sobie w ogóle wyobrażasz? – pyta Jeremy. – Jedyne, co masz i potrafisz, to ładnie wyglądać, a i to już niespecjalnie.
Znamienne, że podczas naszej rozmowy ani razu nie wspomniał o bliźniętach, które śpią smacznie w domu za moimi plecami. Tak bardzo się skupił na własnym oburzeniu – najpierw na tym, że w ogóle ośmieliłam się oskarżyć go o zdradę, a potem na tym, że naprawdę mam na to dowody i podejmuję w związku z tym jakiekolwiek kroki.
– I co? Żadnej ciętej riposty? – pyta Jeremy. – Och, czekaj. Przecież do tego trzeba być inteligentnym.
Zerkam przez ramię na dom należący kiedyś do Caleba, który teraz stoi skąpany w mroku, jakby całkiem martwy. Został sprzedany dawno temu, więc pewnie nigdy się nie dowiem, na kogo wyrósł ten chłopak – czy stał się mężczyzną, który zdradza własną żonę, a potem zrzuca winę na nią. Czy mówi matce swoich dzieci, że jedyne, co potrafi, to ładnie wyglądać. Nie wyobrażam sobie, żeby tak było, choć jestem gotowa się założyć, że nie ożenił się z kimś takim jak ja. Z kimś, kto potulnie wszystkiego wysłuchuje.
Naciskam czerwoną słuchawkę, aby zakończyć połączenie, po czym wrzucam telefon do kieszeni szlafroka. Jeremy z pewnością się postara, bym zapłaciła za takie zachowanie, ale czuję się tu jak zupełnie inny człowiek. Jakbym nadal była tą samą dziewczyną co kiedyś, tylko teraz mieszkają we mnie inne lęki i inne pragnienia.
Wtedy po prostu pragnęłam, żeby zechciała mnie jedna osoba. Być może uczepiłam się marzenia o Calebie tylko dlatego, że stanowił moje całkowite przeciwieństwo ‒ otaczali go ludzie, którzy go kochali ‒ ale czułam, że jest w tym coś więcej. Całe życie byłam czyimś brudnym sekretem, ale wiedziałam, że to się kiedyś zmieni – że w końcu stanę u jego boku, zeskoczę z pomostu i spróbuję utrzymać równowagę na dmuchanym kole zrobionym z dętki.
Teraz, ponad dwie dekady później, wróciłam i nadal nie wskoczyłam do jeziora. Poniekąd po raz pierwszy w życiu jestem naprawdę wolna.
Więc skacz, odzywa się głos w mojej głowie. Jest szalony, a w dodatku całkowicie irracjonalny. Jestem już dorosłą kobietą z dwojgiem dzieci, które śpią w pobliżu. Nie mam nawet ręcznika. Jednak właśnie teraz zrzucam z siebie szlafrok.
Uginam kolana i wybijam się w powietrze. Odetnę się od przeszłości i zacznę wszystko od nowa, a wtedy… Kurwa, kurwa, kurwa.
Wypływam na powierzchnię, gwałtownie łapię oddech i miotając się, usiłuję dotrzeć do drabinki. Woda jest cholernie zimna i jeśli miałam nadzieję, że ten skok w czymkolwiek mi pomoże, że okaże się jakimś transcendentalnym przeżyciem, to bardzo się myliłam. Wychodzi na to, że jestem idiotką, która zapomniała, że jezioro w północnej Kalifornii pod koniec marca będzie lodowato zimne. Nie powinno mnie to wcale zaskakiwać.
Wspinam się po szczeblach w mokrych majtkach i koszulce, powtarzając sobie w myślach, że trzeba było wziąć ze sobą ręcznik. Przecieram twarz szlafrokiem, ale gdy się prostuję, by się nim owinąć, dostrzegam jakiś ruch. Ktoś lub coś poruszyło się w kuchennym oknie opuszczonego domu Caleba.
Najpierw stwierdzam, że musiało mi się to przywidzieć, ale jednak nie ‒ za przeszklonymi drzwiami znowu przesuwają się cienie. I ktokolwiek to był, właśnie był świadkiem, jak półnaga gramolę się z jeziora.
Nowy początek okazał się mocno przereklamowany. Za to aktualna scena przypomina kadr żywcem wyjęty z horroru.
Jeremy: Nikt cię nie zatrudni. Jedyne, co potrafisz, to włączyć telewizor i odgrzać nuggetsy w piekarniku.
Od soboty wieczorem na moją komórkę napływa morze obelg i wyzwisk. Ktoś mógłby pomyśleć, że Jeremy będzie zbyt zajęty łóżkowymi igraszkami z naszą nastoletnią opiekunką do dzieci, by znaleźć na to czas, ale zawsze potrafił robić kilka rzeczy naraz.
W przeciwieństwie do niego nie mam czasu na wypisywanie bezsensownych i okrutnych SMS-ów. Musiałam najpierw zawieźć dwoje małych dzieci do szkoły w sąsiednim mieście, a następnie czekała mnie piętnastominutowa podróż autostradą do Technology Solutions Group, czyli mojego nowego miejsca pracy.
Ogromny ceglany budynek nieco na północ od Santa Cruz wygląda o wiele bardziej bezosobowo niż wtedy, gdy przyjechałam na rozmowę kwalifikacyjną, ale pewnie nie przyglądałam mu się wówczas aż tak uważnie. Wtedy najbardziej martwiłam się o to, żeby Jeremy się nie dowiedział, że szukam pracy.
Wycierając wilgotne dłonie o ołówkową spódnicę, podchodzę do drzwi wejściowych i kieruję się do lobby, gdzie recepcjonistka otwarcie mnie ignoruje, całkowicie pochłonięta robieniem zdjęć swojej kawy.
– Dzień dobry. Jestem Lucie Monroe, dziś zaczynam pracę. Miałam pytać o Marka Spencera.
Dziewczyna wpatruje się we mnie, jakbym wciąż mówiła, zanudzając ją przy tym na śmierć, po czym naciska przycisk.
– Mark, ktoś do ciebie – rzuca, po czym bez słowa wraca do fotografowania kawy.
Moja praca ma polegać na wzmocnieniu morale pracowników. Przekonałam samą siebie, że idealnie się nadaję do tego zadania, ponieważ spędzam całe dnie na przekonywaniu dzieci, żeby się wykąpały, jadły warzywa i poszły spać. Mam większe doświadczenie w podnoszeniu morale niż ktokolwiek inny. Niemniej jeśli ta dziewczyna jest typową pracownicą TSG, walka może się okazać trudniejsza, niż się spodziewałam.
– Lucie, witaj – odzywa się Mark, podchodząc do mnie. – Widzę, że poznałaś już Kayleigh. Chodź, znajdziemy ci jakieś biuro.
Skręca w korytarz przeciwległy do tego, z którego sam przyszedł, a ja posłusznie za nim podążam.
– Wiem, że dopiero przyjechałaś – dodaje, gdy maszerujemy razem – ale członkowie zarządu są podekscytowani twoimi pomysłami, a tak się składa, że jutro mamy zaplanowane spotkanie. Byłoby świetnie, gdybyś wpadła i krótko opowiedziała, od czego planujesz zacząć.
Potakuję słabo głową. Na rozmowę kwalifikacyjną przyszłam uzbrojona w badania na temat programów pracowniczych, które znalazłam w internecie, ale to jeszcze nie oznacza, że jestem gotowa o wszystkim opowiedzieć przed zarządem.
Mark przystaje w dużym pomieszczeniu pełnym pustych, pogrążonych w ciszy boksów.
– Najwyraźniej masz z czego wybierać. – Śmieje się z własnego dowcipu. – Z powodu rotacji pracowników połączyliśmy większość zespołów i przenieśliśmy je na kilka wyższych pięter.
– Rotacji? – powtarzam.
Wzrusza ramionami.
– Wydaje mi się, że w czasie naszej rozmowy wspomniałem, że wielu naszych pracowników przeszło do konkurencji. Od czasu pandemii wszyscy chcą pracować z domu, a nasz CEO jest temu przeciwny. I tu na scenę wkraczasz ty… Mamy nadzieję, że uda ci się jakoś powstrzymać tę falę.
Mark ani razu nie napomknął o tym, że tracą pracowników. Za to na pewno stwierdził: „Chcemy stworzyć miejsce, w którym ludzie kochają swoją pracę”, a to zupełnie co innego. Głęboka woda, na którą się rzuciłam, z każdą minutą staje się coraz głębsza i bardziej wzburzona.
Gestem wskazuje na najbliższy boks, do którego nieśmiało wchodzę. Moje pierwsze biuro. Ma trzy filcowe ściany – pewnie to jedynie namiastka powierzchni, którą dysponuje moje przyrodnie rodzeństwo, pracując dla mojego ojca – ale za to ta niewielka przestrzeń należy tylko do mnie.
Mark podąża za mną i usadawia się na krawędzi biurka.
– Słuchaj, to pewnie nie jest najlepszy początek pierwszego dnia w nowej pracy, ale chciałbym być z tobą szczery. Prezes właśnie wrócił po dłuższej nieobecności. Nigdy nie był wielkim entuzjastą utworzenia tego stanowiska, niemniej dopiero dziś rano uświadomiłem sobie, jak bardzo był temu przeciwny.
O Boże. O Boże. O Boże.
Przed wyjazdem wpłaciłam trzy tysiące na nowe konto, ale to nie starczy na długo. Co potem? Jeremy powiedział, że najdalej za tydzień wrócę do niego na klęczkach. Może miał rację. Opadam zrezygnowana na krzesło.
– Czyli może po prostu… to wszystko unieważnić?
Mark rzuca mi krótkie spojrzenie, a następnie odwraca wzrok.
– Cóż, jak wiesz… pierwsza umowa jest tylko na trzy miesiące. Przypuszczam, że jeśli współpraca nie będzie się układać, szef może postanowić zlikwidować to stanowisko. Ale mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Chodźmy się przywitać. Jestem pewien, że gdy chwilę z tobą porozmawia, zmieni zdanie.
Nie byłabym tego taka pewna, zwłaszcza jeżeli dokładnie przeanalizuje, jak dużą część mojego życiorysu stanowią wolontariaty w przedszkolu bliźniąt, i zorientuje się, że to moja pierwsza prawdziwa praca. Ale Mark już zdążył się podnieść i prowadzi mnie ponownie obok niezbyt przyjaznej recepcjonistki, zmierzając do gabinetu prezesa. Na stronie internetowej nie było o nim wzmianki, ale nietrudno sobie wyobrazić, że to żałosny stary piernik, który nie zamierza wydawać ani grosza na swoich pracowników, choć sam pewnie podróżuje prywatnym samolotem.
Wchodzę za Markiem do gabinetu dziesięciokrotnie większego od mojego boksu, a mój wzrok natychmiast wędruje ku mężczyźnie za biurkiem. W żadnym wypadku nie jest żałosny, a tym bardziej nie wygląda na starego piernika.
Siedzi przede mną dorosły Caleb. Kiedy ostatnim razem go widziałam, był jeszcze na studiach, ale jego twarz poznałabym wszędzie. Zajmowała centralne miejsce we wszystkich słodkich, a także tych mniej niewinnych fantazjach, które snułam, dorastając, a teraz jest dwadzieścia razy przystojniejsza: ostre krawędzie i miękkie usta, szczęki pokryte cieniem zarostu domagającym się golenia.
Muszę utrzymać dzieci i mam do ogarnięcia życiowe szambo, które przekracza wszelkie wyobrażenie, ale i tak czuję, jak coś w mojej klatce piersiowej budzi się do życia – jakby maleńkie motylki, które szepczą, że być może odzywa się przeznaczenie. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że obiekt moich westchnień z czasów dzieciństwa pojawił się ponownie w moim życiu właśnie wtedy, gdy zostałam singielką?
Caleb szarpie krawat i spoglądając na mnie gniewnym wzrokiem, rzuca:
– Mam szczerą nadzieję, że to jakiś żart.
Caleb
W MOIM GABINECIE STOI DZIEWCZYNA, której pląsy po ogrodzie na tyłach mojego domu obserwowałem cały pieprzony weekend, a za całym tym zamieszaniem z pewnością stoi mój stary kumpel Liam.
Zobaczył ją któregoś dnia, jak pilnowała czyichś dzieciaków, i od tego momentu ciągle nawijał o jej zderzakach. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało mu się ją przekonać, by przyszła do firmy, w dodatku ubrana, jakby miała tu pracować, ale wcale mnie to nie bawi. Czekam na jakiś nagły wybuch śmiechu. Zza Marka zaraz pewnie wyłoni się Liam i zacznie klepać go po plecach, zaśmiewając się z wybornego dowcipu.
– Caleb… – Mark zwraca się do mnie ostrożnie, jakby niepewnie, więc jeśli rżnie głupa, to trzeba mu oddać, że jest w tym niezły. – Przedstawiam ci Lucie Monroe, naszą nową dyrektor do spraw programów pracowniczych. Lucie, to Caleb Lowell, nasz… – Wodzi wzrokiem od dziewczyny do mnie i z powrotem. – Czy wy… się znacie?
Dopiero gdy z jego ust pada imię „Lucie”, coś zaczyna mi świtać.
Niemożliwe. Kiedy byłem nastolatkiem, obok naszego domu nad jeziorem od czasu do czasu pomieszkiwała dziewczynka o imieniu Lucie. Miała ogromne szarozielone oczy i gadała z prędkością karabinu maszynowego, gdy tylko miała ku temu okazję. Ale przecież to nie może być ta sama osoba, prawda?
Przyglądam się jej z większą uwagą. Wszystko się w niej zmieniło, ale nie te oczy, które kolorem przypominają wzburzone morze.
– Kiedyś byliśmy sąsiadami – odpowiada szeptem Markowi. W jej głosie pobrzmiewa zaskoczenie, co sprawia, że słowo „sąsiedzi” brzmi jak jakiś eufemizm, pod którym kryje się coś o wiele, wiele poważniejszego, jakbym był jej byłym albo kimś, na kogo nałożono sądowy zakaz zbliżania się do niej.
Oż w mordę. To zdecydowanie ona i nie wiem, komu mam ochotę spuścić większe manto: Liamowi za to, co wygadywał o niej na głos, czy sobie za to, że w duchu zgadzałem się z tym, co mówił. Mark rozdziawia usta.
– Byliście sąsiadami? Gdzie? – pyta.
– To było całe wieki temu – odpowiada kobieta i przygryza wargę.
– Nadal nimi jesteśmy – poprawiam ją, na co ona lekko się wzdryga. Może zastanawia się, czy widziałem, jak pływała w samiusieńkiej, kurwa, bieliźnie w sobotę wieczorem.
Tak, Lucie, z całą pewnością cię widziałem. Dorosłaś. Jezu, naprawdę dojrzałaś. I muszę zrozumieć, dlaczego nagle mi się wydaje, że nie mogę od ciebie uciec.
Sprawia wrażenie zaskoczonej, że mnie tu spotyka, co wydaje się całkiem prawdopodobne – kazałem usunąć z sieci wszelkie dane na mój temat – ale zbyt wiele elementów tej historii się pokrywa, by mógł to być zwykły zbieg okoliczności.
Zerkam na Marka.
– Czy mógłbyś dać nam chwilę?
W moim tonie wybrzmiewa raczej żądanie niż prośba, a jednak Mark waha się przez moment. Rzuca mi spojrzenie, jakby chciał zapytać, co tu się w ogóle wyprawia, a następnie wstaje i zostawia nas samych.
Drzwi się zamykają, a Lucie siada na fotelu stojącym po drugiej stronie biurka. Nadal ma ciemne włosy, choć jaśniejsze niż kiedyś, poprzetykane pasemkami w kolorze miodu i karmelu, być może dlatego, że w końcu pozwolono jej wychodzić latem na dwór. Oto i nieślubne dziecko Roberta Underwooda. Domyślam się, że nadal jest to głęboko skrywana tajemnica, ponieważ nigdy nic na ten temat nie słyszałem, a ten facet jest na tyle sławny w mojej branży, że na pewno coś obiłoby mi się o uszy. Miałem nadzieję, że dziewczyna zmusiła sukinsyna, by zapłacił jej za milczenie, ale przecież ma zacząć tu pracę… więc wychodzi na to, że jednak nie.
– Co za niespodzianka – zaczynam, a następnie muszę odchrząknąć. – Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że to ty, dopóki nie padło twoje imię. Ile to już minęło? Z piętnaście lat?
– Trzynaście – odpowiada, a na jej policzkach pojawia się rumieniec. W dzieciństwie również często się rumieniła, ale teraz wygląda zupełnie inaczej. Znowu mam ochotę strzelić sobie w pysk. – Myślałam, że sprzedałeś dom.
– Odkupiłem go w zeszłym miesiącu. Miałem domek w Santa Cruz, ale potrzebowałem zmiany stylu życia. Domyślam się, że pani Underwood zostawiła ci domek w spadku?
Kiwa głową, ze wzrokiem wbitym w kolana.
– Jestem w trakcie rozwodu i nie miałam czasu rozejrzeć się za czymś innym, a potrzebowaliśmy miejsca, w którym moglibyśmy pomieszkać jakiś czas. Mam bliźniaki, w zeszłym tygodniu skończyły sześć lat.
– Bliźniaki? Chyba jesteś za młoda, nawet żeby wyjść za mąż.
Zaczyna się śmiać.
– Caleb, jestem tylko cztery lata młodsza od ciebie. I zdecydowanie wystarczająco dorosła, by być po ślubie. Podobnie jak ty.
– Ja też jestem żonaty – odpowiadam. Właściwie sam nie wiem, dlaczego to mówię. Może to odruch. A może po prostu wyczuwam w Lucie zagrożenie, kiedy tak tutaj siedzi ze swoimi krągłościami i wielkimi oczami i ciągle przygryza wargi.
– To… czyli jesteś… – Bawi się rąbkiem spódnicy. Spoglądam na jej długie nogi i błyskawicznie odwracam wzrok. – Dom wydawał się tak cichy, że nie przypuszczałam, by ktoś tam mieszkał. O dwóch osobach nawet nie wspomnę.
Opieram się wygodnie w fotelu.
– Przez ostatnie kilka tygodni byłem w podróży. Kate też wyjechała.
„Kate też wyjechała”. Zupełnie jakby wybrała się z matką na zakupy do Paryża albo pojechała do spa Canyon Ranch, by poddać się serii zabiegów na twarz.
Lucie ponownie kiwa głową.
– Nie masz dzieci?
Przełykam z trudem. Najwyższy czas zakończyć te wspominki.
– Dzieci znajdują się na samym końcu listy moich priorytetów. Wróćmy do meritum. Jeśli chodzi o pracę… przykro mi, jeśli zostałaś wprowadzona w błąd podczas rozmowy kwalifikacyjnej, ale to nigdy nie miała być posada z umową na czas nieokreślony. Nawet gdybyśmy byli w stanie udźwignąć koszty związane z zatrudnieniem kolejnego pracownika, który sam nie generuje dochodów, nie mogę sobie pozwolić na wprowadzanie drogich programów podnoszących ducha w firmie.
Mimo opalenizny robi się blada i w sumie trudno się dziwić – musi utrzymać dzieci, a ja właśnie oświadczyłem, że ta robota nie będzie na stałe. Po cichu przeklinam Marka za to, że nie powiedział jej tego wprost podczas rozmowy rekrutacyjnej.
– A jeśli programy nie będą drogie? – pyta Lucie. – Skoro wasi pracownicy odchodzą, bo chcą pracować z domu, to koszty zatrudniania nowych osób i wdrażanie ich do pracy muszą iść w tysiące dolarów, prawda? Powstrzymanie odpływu pracowników zwróciłoby się z nawiązką.
Wzdycham ciężko. Wiem, że firmowe imprezy z pizzą i plakaty z napisem: „Uwierz w siebie” nie zatrzymają w firmie ludzi, którzy wolą wylegiwać się na kanapie i grać w gry wideo, waląc konia. Ale zarząd musi się o tym przekonać osobiście, dlatego zgodziłem się na trzy miesiące.
– To nie ma szans powodzenia, Lucie. Zrobimy tak… zostań na dwa tygodnie. Niech wypłacają ci pensję, a ty całe dnie rozsyłaj podania i bierz udział w spotkaniach rekrutacyjnych. Kiedy jutro spotkasz się z zarządem, wciśnij im jakiś kit i szukaj dalej pracy.
Wpatruje się we mnie, jakby nie rozumiała ani słowa z tego, co mówię.
– Mam tam pójść i wciskać im kit?
Wzruszam ramionami.
– Co tam uważasz. Powiedz, że chcesz zorganizować akcję krwiodawstwa albo że każdy ma nosić jakąś przypinkę czy coś w tym stylu. Im głupsze pomysły im podsuniesz, tym lepiej. Szczególnie z mojej perspektywy, ponieważ chcę, by zarząd zdał sobie sprawę, że to niczego nie zmieni.
Zrezygnowana opuszcza ramiona.
– Skąd ta pewność, że nie uda mi się nic zmienić?
– Po prostu tak jest. Wykorzystaj następne dwa tygodnie na znalezienie innej pracy. Możesz zostać nawet trzy, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Dziewczyna zdaje się słyszeć stanowczość w moim tonie, więc podnosi się i wygładza spódnicę.
– A może cię zaskoczę – stwierdza i się odwraca, by wyjść.
– Nie lubię być zaskakiwany – odpowiadam.
To ostatnie, czego teraz potrzebuję.
A szczególnie nie lubię takich niespodzianek, które kąpią się nago tuż pod moim oknem.
Lucie
DUPA BLADA.
Cholera, cholera, cholera i jeszcze raz cholera.
Opuszczam jego gabinet, a gdy drzwi się za mną zamykają, moje ciało przenika nieprzyjemny dreszcz. Co za totalna porażka.
Naprawdę sądzi, że w ciągu dwóch czy trzech tygodni znajdę inną pracę, która pozwoli mi utrzymać rodzinę? Szukałam zajęcia przez wiele miesięcy, zanim dostałam tę posadę. Tyle samo oszczędzałam każdy grosz, by dotrwać do pierwszej wypłaty. Raczej nie wystarczy nam pieniędzy na długo, jeśli zostanę bezrobotna. Mogłabym pewnie sprzedać dom ciotki, ale nie sądzę, by był wiele wart, a w dodatku pewnie i tak musiałabym się podzielić całą kwotą z Jeremym. Za to, co mi zostanie, nie będę w stanie kupić mieszkania.
Opadam na fotel i chowam twarz w dłoniach. Boże, jestem idiotką. To właśnie cała ja: zastanawiam się, czy to przeznaczenie skrzyżowało znowu nasze ścieżki, i chcę się dowiedzieć, jak się potoczyło jego życie, podczas gdy on w najlepsze kombinuje, jak w ekspresowym tempie wykopać mnie z firmy.
Skoro jednak zobowiązał się przed zarządem, że da mi trzy miesiące, to muszę im jutro zaimponować, by (przypadkiem) nie próbował odwołać swoich słów. Muszę tylko w jeden dzień opracować genialny program, chociaż nie wiem, jaki jest budżet, a doświadczenie zawodowe mam na zerowym poziomie. Świetnie. Po prostu cudownie. Żaden problem.
W chwilach, gdy zaczyna mnie ogarniać panika i nie jestem pewna, czy dam radę, zawsze myślami wracam do Ruth. Całe dnie spędzała na telekonferencjach, podczas gdy ja siedziałam jak mysz pod miotłą, a w wolnych chwilach udzielała mi rad. Obejmowały one wszystkie frazesy typu: „Pracuj mądrze, a nie ciężko” albo: „Nie próbuj wymyślać koła na nowo”, które nie miały większego sensu dla dziecka chcącego jedynie wyjść na dwór. A jednak te bezsensowne powiedzonka pomogły mi później wybrnąć z niejednej sytuacji. Za siedem godzin muszę odebrać bliźniaki ‒ mam bardzo mało czasu, by wpaść na jakiś własny pomysł, więc rada, by nie wymyślać koła od nowa, wydaje się całkiem sensowna.
Zaczynam czytać, jakie oferty większe firmy kierują do swoich pracowników, ale każdy kolejny pomysł wydaje się beznadziejny, gdy powinien być idealny. Wówczas w mojej głowie odzywa się głos Ruth, który mówi: „Doskonałe to wróg dobrego”. Dzięki temu zanim wychodzę z pracy, by odebrać bliźnięta, udaje mi się przynajmniej coś wybrać i zaczynam przygotowywać prezentację.
– No nareszcie. – Moja przyjaciółka odbiera po pierwszym sygnale. – Wysłałam ci chyba z milion SMS-ów.
Patrzę w obie strony, po czym skręcam w lewo i wyjeżdżam z parkingu.
– Nie miałam jak ci odpisać. Właściwie nic nie mogłam zrobić. Już chcą mnie zwolnić.
Wybucha śmiechem.
– To przecież niemożliwe.
Molly jest jedyną osobą, która wie o mnie wszystko. Wie, kim jest mój tata, wie o zdradzie Jeremy’ego i o tym, że ogólnie jest podły. Ale jest bezgranicznie pewna siebie, a do tego niezwykle kompetentna, przynajmniej jeśli chodzi o pracę. Pewnie musi taka być, ponieważ jako jedyna Afroamerykanka sprawuje pieczę nad laboratorium badawczym, a do tego jest tam jedną z tylko trzech kobiet, więc ciągle słyszy jakieś bzdety. Chyba nawet nie potrafi sobie wyobrazić, że ktoś mógłby ją zwolnić ‒ głównie dlatego, że jest najlepsza w tym, co robi.
– Mój szef… Powinnam opowiedzieć ci całą zawiłą historię… W każdym razie powiedział mi od razu, że w zasadzie musi mnie zwolnić. Daje mi kilka tygodni na znalezienie innej posady i tyle.
– Cholera – szepcze. – Spotkałaś się już z tym prawnikiem od rozwodów? Przede wszystkim są ci potrzebne alimenty.
Mówi o prawniku, który ma terminarz zajęty na kilka tygodni do przodu i bierze pięćset dolarów za pierwsze spotkanie.
– Spotykam się w przyszłym miesiącu.
– Nadal uważam, że powinnyśmy po prostu otruć Jeremy’ego. To rozwiązałoby większość problemów.
Śmieję się słabo.
– Brzmi to jak dość śmiały plan w ustach kobiety, która nie jest w stanie powiedzieć własnemu szefowi, że jej się podoba.
Znam ją od wielu lat i wiem, że nie była na randce od niepamiętnych czasów. Na studiach doktoranckich bardzo przeżyła rozstanie z chłopakiem, a odkąd rozpoczęła pracę w laboratorium, w kółko słyszałam tylko: Michael to, Michael tamto. I to właśnie był ten szef, do którego wzdycha.
– Słuchaj, plan jest następujący: potrzebujemy pestek z jabłek – oświadcza moja przyjaciółka, całkowicie ignorując moją uwagę. – Zawierają arszenik. Rozgniatamy je i dodajemy mu do jedzenia. Niczego nam nie udowodnią.
– Chyba że ktoś zacznie się zastanawiać, po kiego grzyba kupiłam ostatnio pół tony jabłek, i zbadają Jeremy’ego pod kątem zatrucia arszenikiem. Nie jestem jeszcze gotowa na morderstwo – dodaję.
Zatrzymuję się przed szkołą i rozłączam, ponieważ szkoła imienia Świętego Ignacego nie zezwala na używanie telefonów komórkowych na jej terenie. Trzeba przyznać, że jest to miejsce, w którym przestrzega się zasad, szczególnie w tej kwestii. Nadal nie wiem, jakim cudem Jeremy’emu udało się załatwić, że szkoła przyjęła nasze dzieci – jesteśmy jedynymi rodzicami, którzy sami do niej nie uczęszczali, a w dodatku nie możemy sobie pozwolić na wybudowanie nowego przyszkolnego stadionu, gdyby zaszła taka potrzeba. Jeremy przynajmniej pochodzi z bogatej rodziny, ale ja? Całe dzieciństwo spędziłam, przenosząc się z przyczepy jednego faceta do mieszkania kolejnego, a teraz – spłukana i wkrótce rozwiedziona – wcale nie mam wrażenia, że pasuję tu lepiej.
Na szczęście o tej porze korytarze są puste. Pospiesznie przechodzę do świetlicy, gdzie czeka na mnie Henry, który siedzi samotnie przy stole. Aż mi się serce kraje na ten widok. Nigdy nie bawi się z innymi dziećmi, tylko z Sophie. Miałam nadzieję, że to się zmieni, ale mają za sobą prawie cały rok przedszkola i nic podobnego nie nastąpiło. Pewnego dnia Sophie wyruszy w świat – do nowych przyjaciół, na studia i do pracy. Kto wówczas zostanie Henry’emu?
Na mój widok dzieci ruszają pędem w moją stronę, ale to Sophie, jeszcze przed chwilą radośnie zajęta zabawą w kuchnię, teraz wydaje się wzburzona.
– Gdzie byłaś? – pyta.
Podobnie jak moja matka nigdy nie pozwala, by okazja do narzekania przeszła jej koło nosa, ale mojej córce wyjdzie to na dobre. Nikt nie rozstawia po kątach mojej matki i Sophie również nie da sobą pomiatać.
Uśmiecham się niezręcznie do nauczycielki, gdy prowadzę ich do wyjścia.
– Byłam w pracy, skarbie. Tłumaczyłam ci już.
– N-L-T – odpowiada dziewczynka.
To zabawa, którą wymyśliłam w zeszłym roku, aby pomóc bliźniętom nauczyć się głosek. K-C to „kocham cię”. C-D-Ł to „czas do łóżka”. Zaczęliśmy w to grać głównie ze względu na Henry’ego, który nie posługuje się słowami z równą łatwością, co Sophie, nie podziela też jej zamiłowania do różnych opowieści, jednak to głównie Sophie z niej korzysta, przede wszystkim kiedy chce wyrazić dezaprobatę. Z łatwością odgaduję, co chce powiedzieć, ponieważ często słyszę to w rozmaitych postaciach.
– „Nie lubię tego”?
– Właśnie – odpowiada moja córka. – Bardzo tego nie lubię.
Gdyby dzisiejszy dzień okazał się dla mnie choć trochę łatwiejszy, pewnie zaczęłabym się śmiać. Ale w tym momencie zwyczajnie nie mam na to siły.
Chciałam dać własnym dzieciom wszystko to, czego nie dała mi moja matka. Teraz zaczynam się obawiać, że dam im jeszcze mniej.
Większość nocy spędziłam na przygotowaniu prezentacji i przespałam tylko dwie godziny, zanim nadszedł ranek i czas pobudki bliźniaków. Współczułam Calebowi, gdy zobaczyłam, jak jego samochód staje pod domem późno w nocy – biorąc pod uwagę, jaki stres wiąże się z jego stanowiskiem, zakładam, że właśnie wrócił z pracy do domu ‒ wychodzi jednak na to, że bardziej współczuję sobie. Kiedy Sophie lamentuje, jakie to niesprawiedliwe, że musimy wstawać tak wcześnie, mam ochotę przyznać jej rację.
Odrzucam dzieciaki do szkoły, następnie mijam w firmie wiecznie skwaszoną recepcjonistkę Kayleigh i rzucam się w wir pracy, aż nadchodzi moment, by udać się do sali konferencyjnej.
Kiedy wchodzę do środka, najpierw dostrzegam Caleba, który zasiada u szczytu stołu niczym prawdziwy monarcha. Olśniewający władca z przekrzywionym krawatem na szyi i policzkami, które nadal domagają się golenia, rzuca mi wymuszony, niechętny uśmiech.
Wróć – wcale nie jest olśniewający. Jest za to żonaty, ze wszystkich sił chciałby mnie zwolnić, a za chwilę wpadnie w furię, kiedy zacznę mówić.
A jednak nawet teraz nie mogę się pozbyć tego samego uczucia, które towarzyszyło mi w dzieciństwie, nie potrafię wykorzenić tej dziwnej pewności, że ten mężczyzna należy do mnie. Lepiej, żebym szybko wymyśliła, jak się tego pozbyć.
– Witaj, Lucie – odzywa się Mark, wskazując na starszą kobietę i chłopaka w moim wieku. – Poznałaś już oczywiście Caleba. Debbie jest szefową działu HR, a Hunter naszym wiceprezesem do spraw sprzedaży. Pozostali członkowie zarządu zobaczą twoją prezentację online. Jeśli jesteś gotowa, to my również.
Nabieram głęboko powietrza i przechodzę do przedniej części sali, starając się ignorować rozmaite dźwięki pochodzące od uczestników telekonferencji, których nawet nie widzę. Czuję, jak wzdłuż pleców spływają mi strużki potu, kiedy wszyscy przyglądają się moim zmaganiom z podłączeniem laptopa. Jako nastolatka startowałam w każdym konkursie piękności, w którym można było zdobyć nagrodę finansową, więc występowanie przed trzema osobami nie powinno stanowić dla mnie większego problemu, dzisiaj jednak sukienka wydaje się za ciasna, obcasy za wysokie, a z tablicy interaktywnej korzystałam tylko raz w życiu. Szanse na to, że wszystko się uda, maleją z minuty na minutę.
– Jakoś nie mogę… – mamroczę, rumieniąc się niemiłosiernie, kiedy raz za razem klikam w ikonkę z napisem „połącz”.
Dzięki Bogu z odsieczą spieszy Hunter.
– Ach, wszystko jasne – odzywa się po chwili. – To nie twoja wina. Sala konferencyjna jest połączona z inną siecią, a dali ci przedpotopowy laptop. Proszę…
Dwa kliknięcia myszką i na tablicy pojawia się prezentacja, więc posyłam mu rozpromieniony uśmiech, zupełnie jakby był pielęgniarką, która po raz pierwszy daje mi potrzymać w ramionach moje nowo narodzone dzieci.
– Dziękuję.
– Czy możemy się pospieszyć? – pyta Caleb zniecierpliwiony. – Mamy mnóstwo tematów do omówienia.
Wbijam w niego wzrok. Co, u licha, stało się z tym bezgranicznie słodkim chłopcem, który był dla mnie tak miły, tak cierpliwy, gdy byliśmy dziećmi? Bo obecnie nie ma już po nim nawet śladu.
– Proponuję wyzwanie polegające na liczeniu kroków – zaczynam, a Caleb mruży oczy. – Pracownicy dzielą się na drużyny i będą ze sobą rywalizować, by w sumie przejść jak najdłuższy dystans. Przyjemne z pożytecznym: korzyści dla zdrowia i zabawa z odrobiną rywalizacji między działami w najlepszym znaczeniu tego słowa.
Z jednego z ekranów odzywa się głos, który, jak się domyślam, należy do jednego z członków zarządu:
– Co za wspaniały pomysł!
Caleb ewidentnie się z tym nie zgadza.
– Nie rozumiem, dlaczego ktokolwiek miałby chcieć wziąć w tym udział – stwierdza, spoglądając na mnie ciemniejącymi oczami.
Przechodzę do kolejnego slajdu. Jeśli wcześniej nie był entuzjastą tego pomysłu, to teraz znienawidzi go jeszcze bardziej.
– Nagrodą dla zwycięskiego zespołu byłaby impreza i dodatkowy dzień wolny, ale możemy to rozszerzyć także o inne formy zachęty, takie jak nagroda główna dla osoby, która przejdzie najwięcej kroków. Powiedzmy, że mogłaby to być wycieczka dla dwóch osób, a TSG opłaciłoby hotel i przelot.
– Jezu – wzdycha. – Masz pojęcie, jakie koszty to generuje?
Pewnie gdybym przyszła dziś do pracy bardziej wyspana, lepiej przyjęłabym jego krytykę, ale prawie nie zmrużyłam oka tej nocy, a on zachowuje się jak popisowy palant. Moja ciotka słynęła z ostrego krytykowania każdego przedstawionego jej pomysłu, a nawet ona nie była taka okropna jak on.
– Cóż, zgodnie z firmową polityką dotyczącą podróży służbowych – odpowiadam cierpko – TSG gromadzi punkty za przeloty służbowe pracowników w ramach programu lojalnościowego linii lotniczej, więc koszty zarówno samej podróży, jak i hotelu można byłoby pokryć z tej puli.
Caleb kilkukrotnie stuka długopisem o stół.
– Proponujesz jakieś inne formy zachęty?
Przechodzę do następnego slajdu, jednocześnie walcząc z narastającym poczuciem porażki.
– Karty podarunkowe do restauracji i tego typu rzeczy. Ogólnie rzecz biorąc, firma poniosłaby bardzo niewielkie koszty związane z nagrodami w porównaniu z pozytywnym wydźwiękiem, jaki będzie temu towarzyszył.
Caleb odsuwa się od stołu.
– Słuchaj, ten plan ma zatrzymać pracowników, a nie generować dobrą wolę. Naprawdę uważasz, że uda ci się zatrzymać ludzi w firmie wizją, że wygrają jakąś nagrodę?
Jestem zbyt zmęczona, by bawić się w dyplomację.
– Wszystkich? Nie. Przypuszczam, że co najmniej pięć osób w tym budynku przyjęło już oferty pracy z innych firm i po prostu jeszcze nie złożyli wypowiedzenia. Ale jeśli oczekujesz ode mnie, żebym ci udowodniła, że plan, który przedstawiłam, zadziała, musisz poczekać, aż pracownicy przestaną rzucać papierami
Daje się słyszeć cichy śmiech innych uczestników konferencji, ale całą uwagę skupiam na Calebie, świdrującym mnie wzrokiem spod ciemnych brwi. Że też taka śliczna twarz musiała zostać zmarnowana na tak irytującego faceta.
Jego spojrzenie przenosi się ze mnie na tablicę interaktywną.
– Niemożliwe, że sama tak szybko na to wpadłaś.
– Koncern BP zrobił coś podobnego. – I to naprawdę kropka w kropkę. Posyłam mu przesłodzony uśmiech. – Potrafię być bardziej kreatywna, ale do tego potrzebuję więcej niż dwudziestu czterech godzin na przygotowanie.
– Świetna robota, Lucie – odzywa się jeden z członków zarządu. – Dokładnie tego było nam trzeba.
– Tak, pani Monroe – warczy Caleb. – Dziękujemy za pani pomoc.
Wpatruję się w niego. Przede mną siedzi mężczyzna, o którym przez dekadę snułam misterne fantazje, fantazje, w których w ten czy inny sposób udowadniałam własną wartość. Naprawdę chciałam go uratować – podobnie jak Bella uratowała Bestię, jak Mulan uratowała Shanga – bo jak inaczej dziewczyna, której nikt nie chce, może zdobyć chłopaka kochanego przez wszystkich?
Okazuje się jednak, że powinnam była bardziej się skupić na ratowaniu samej siebie.
Caleb
WCHODZĄC DO MOJEGO GABINETU, Mark rzuca mi spojrzenie, w którym kryje się to samo pytanie co zawsze: „Dlaczego?”.
„Dlaczego odwołałeś imprezę świąteczną?”
„Dlaczego pracownicy nie mogą mieć kilometrówki za podróże samolotem?”
„Dlaczego zamknąłeś siódme piętro?”
Opada na fotel po drugiej stronie biurka.
– Dlaczego dziś rano byłeś dla niej taki niemiły?
Ponieważ sądziłem, że zrozumiała, na czym polega jej zadanie, ale najwyraźniej się myliłem.
Z westchnieniem zamykam laptopa.
– Zadałem jej kilka całkiem rozsądnych pytań na temat programu, którego koszty znacznie przewyższają podane przez nią kwoty. Wydaje się, że lepiej byłoby zapytać, dlaczego w ogóle ją zatrudniłeś. Nawet nie wiedziała, jak używać tablicy interaktywnej.
– Podobał mi się jej entuzjazm.
Przewracam oczami.
– Założę się, że wielu facetom podoba się jej „entuzjazm”. Hunter był nim do tego stopnia oczarowany, że ledwo dziś funkcjonował. – Ma, kurwa, MBA prosto z Harvardu, a ona w ciągu paru sekund zmieniła go w zakochanego nastolatka. Gdyby zobaczył ją w sobotni wieczór – bezkres nagiej skóry, sutki prężące się pod mokrym podkoszulkiem – byłby gotów z miejsca wypisać jej czek in blanco.
Mark przeciąga językiem po zębach, jakby starał się utrzymać nerwy na wodzy.
– Caleb, świetnie sobie poradziła, a ty cały czas zachowywałeś się jak ostatni gbur.
– Niespecjalnie lubię poznawać ludzi, którzy wkrótce będą moimi byłymi pracownikami, zwłaszcza gdy mieszkają obok mnie. A obaj wiemy, że ta dziewczyna nie zagrzeje tu długo miejsca. Wyraźnie ci powiedziałem, że to posada na maksymalnie trzy miesiące, a ty powiedziałeś jej, że na czas nieokreślony. Tym razem musisz wziąć to na siebie.
– Zatrudniłem ją na stałe, bo to powinna być robota na czas nieokreślony, a do tego zakładałem, że w porę się opamiętasz. – Wstaje z fotela. – Biorąc pod uwagę to, co dzisiaj nam pokazała, uważam, że powinieneś pójść po rozum do głowy.
Trudno mi się z tym spierać. Faktycznie dzisiaj na spotkaniu wymiotła, ale to niczego nie zmienia. Nadal nie może zostać.
Jakiś czas później ruszam do baru należącego do mojego kumpla. Wolałbym odpuścić sobie cotygodniowe spotkanie, ale dość długo bawiłem poza miastem i pewnie łatwiej mi będzie po prostu to odbębnić, niż znosić telefony od przyjaciół przez resztę tygodnia.
Kiedy docieram na miejsce i stawiają przede mną szklankę piwa, cieszę się, że przyszedłem. Trwa to jednak tylko do momentu, kiedy Harrison oświadcza, że jego ojciec wystawia na sprzedaż ich domek na plaży.
Ten dom stanowił fundament naszego dzieciństwa, to tam surfowaliśmy od świtu do nocy, udając, że jesteśmy następcą Kelly’ego Slatera, drugim Andym Ironsem. Sądziłem, że tam właśnie będziemy uczyć surfować nasze dzieci albo nawet wnuki, choć z drugiej strony chyba wszyscy unikaliśmy tego miejsca, odkąd na studiach podczas jednego z wypadów zginął tam nasz przyjaciel Danny.
– Zajrzałeś tam kiedyś po tamtym weekendzie? – pytam Harrisona. Kręci głową.
– Nawet chciałem, ale… – Wszyscy wiemy, o co mu chodzi.
– Od czasu tamtego weekendu wszystko szlag trafił – oświadcza Liam. – Zupełnie jakby ciążyła nad nami jakaś pierdolona klątwa.
Nikt z nas nie zaprzecza. W tamtym okresie wszyscy tak wiele sobie obiecywaliśmy, ale po śmierci Danny’ego… po prostu zapadliśmy się w sobie. Może tak to już jest, kiedy człowiek staje się dorosły, ale nie sądziłem, że w naszym przypadku również tak się stanie, szczególnie że Liam i Beck byli gwiazdami sportu w Gloucester Prep, a Harrison i ja rywalizowaliśmy o tytuł najlepszego ucznia w szkole.
– Może powinniśmy się tam wybrać i posurfować, ostatni raz, zanim dom pójdzie na sprzedaż – dodaje Beck. – Może przełamiemy klątwę.
Liam rzuca najpierw czujne spojrzenie w stronę rogu baru, gdzie zebrała się grupa kobiet, i spogląda na nie w niedwuznaczny sposób, po czym stwierdza:
– Nie wiem, czy pożyję tak długo.
Harrison sięga po dzbanek piwa.
– Ten problem nigdy by się nie pojawił, gdybyś spróbował wytrzymać dłużej niż dwie minuty – oznajmia.
– Dwie minuty? Nic dziwnego, że twoja żona jest ciągle nie w sosie – odpowiada Liam, co pewnie brzmiałoby zabawniej, gdyby nie było prawdą. – Myślę jednak, że odkąd zobaczyłem na własne oczy tę nową seksowną sąsiadkę Caleba, w końcu jestem gotów się ustatkować.
Z hukiem odstawiam piwo na blat.
– Ma już dzieci i w dodatku się rozwodzi, więc daj jej spokój.
– Z całej tej wypowiedzi usłyszałem tylko: „rozwodzi się” – odpowiada Liam. – Coś pominąłem?
Harrison, śmiejąc się pod nosem, odwraca się w moją stronę.
– Którą sąsiadkę? Myślałem, że jesteś jedynym półgłówkiem, który był w stanie kupić dom na północnym krańcu jeziora. Nic tam się nie wybudowało od lat pięćdziesiątych.
– Nie mam pojęcia, kim jest. – Z pewnością nie wiadomo powszechnie, że jest dzieckiem Roberta Underwooda, i za nic nie przyznam, że pracuje w mojej firmie. Zresztą to sytuacja przejściowa, którą zamierzam niezwłocznie zmienić. – Wprowadziła się do domu obok.
Beck opiera się plecami o kontuar.
– I co? Nie ciągnie cię do niej, skoro jest taka gorąca? Przespałeś się w ogóle z kimś, odkąd Kate zniknęła?
Jeśli odpowiem, że to nie jego sprawa, wyjdzie na to, że mam coś do ukrycia. A z całą pewnością tak nie jest.
– Oczywiście, że nie. Wiele przeszła. Staram się tylko postąpić właściwie.
Harrison rzuca pozostałym krótkie spojrzenie, po czym odchrząkuje.
– Kate odeszła prawie rok temu, Caleb. Czekałeś wystarczająco długo.
Spoglądam na nich po kolei i wyczuwam, że całe to spotkanie zostało wcześniej zaplanowane. To ma być interwencja w sprawie gościa, który nie chce przeciąć pępowiny. Kiedy patrzą na mnie i moją żonę, uważają, że jestem w tym układzie ofiarą. Tymczasem gdy ja spoglądam w lustro, widzę jedynie twarz łajdaka.
Ponieważ wszystkie problemy z Kate zaczęły się od tego, że to ze mną było coś nie tak.
Lucie
KIEDY KOŃCZĘ SIĘ RANO UBIERAĆ, na wyświetlaczu telefonu pojawia się numer mojej matki. Rzadko do mnie dzwoni, a jeszcze rzadziej mnie odwiedza. Wcale mi to nie przeszkadza: nie chciałabym, by mamiła moje dzieci tymi samymi fałszywymi obietnicami, które od niej słyszałam, będąc dzieckiem.
– Nie wierzę, że o całej tej historii dowiedziałam się dopiero od Jeremy’ego – oznajmia. – Czy ty upadłaś na głowę?
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej