Diabły - Elżbieta Wojnarowska - ebook + audiobook

Diabły ebook i audiobook

Elżbieta Wojnarowska

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kim był tajemniczy mężczyzna poznany na Lanzarote? Weronika przyjechała na Wyspy Kanaryjskie, by przeanalizować wydarzenia, które zmieniły jej życie. Chciała wrócić myślami do swojego dzieciństwa i ostatnich lat, kiedy jej kariera nabierała rozpędu. Nagle on znalazł się w tym samym hotelu, co więcej w tym samym apartamencie. Najpierw poczuła gniew i rozdrażnienie. Ale on kusił rozmowami o egzystencji. Zaczęła powoli odkrywać przed nim swoją historię.

Niesamowita opowieść o marzeniach i miłości, o kuszeniu i wyborach. Psychologiczna gra z zaskakującym zakończeniem.

ELŻBIETA WOJNAROWSKA - pisarka, poetka, scenarzystka, dramatopisarka. Dr nauk przyrodniczych PAN, absolwentka PWSFTViT w Łodzi (Wyższe Zawodowe Studium Scenariuszowe). Autorka kilku powieści dla dorosłych, dla dzieci i młodzieży oraz tomików poetyckich. Publikowała w wielu pismach literackich. Sztukę pod tytułem "Urodziny" zrealizowano dla Teatru TVP. Za scenariusz filmu fabularnego pt. "Był kiedyś raj" otrzymała nagrodę Fundacji Młodego Kina i "Dialogu" oraz zajęła I miejsce w międzynarodowym konkursie Hartley-Merrill (polska edycja). Dwukrotna stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Od 2003 r. należy do SPP (oddział w Krakowie).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 45 min

Lektor: Elżbieta Kijowska
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Elżbieta Wojnarowska

DIABŁY

Wydawnictwo WAM • Księża Jezuici

Kraków 2014

© Wydawnictwo WAM, 2014

Redakcja: Zofia Palowska

Korekta: Sylwia Łopatecka

Projekt okładki: Zuzanna Czwartos

zdjęcie © Viktoria Gavrilina/shutterstock.com

Przygotowanie ebooka: Piotr Druciarek

Projekt zrealizowano

w ramach stypendium MKiDN

ISBN 978-83-277-0228-9

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 43 03 210

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA INTERNETOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

Mojej Mamie

·1·

Co pamiętam? Wszystko. Jakby to było dziś:

– Panie Andrzejku, blenda pomarańczowa nie żółta, bardzo proszę! Światło lewe wyżej! O, tak, dobrze! Proszę włączyć na ful... teraz przyciemnić... okay! Sprawdzamy kolejno układ świateł na scenie... dobrze, dobrze... proszę pamiętać o synchronizacji z muzyką!...

– Pani Weroniko... – Zaaferowana Magda schyla się nade mną prawie w półukłonie. Usiłuje utrzymać w rękach górę pakietów reklamowych, aż drży z wysiłku, na jej poczerwieniałej twarzy maluje się emocja pełna trwogi, widać, że to pierwszy pokaz Magdy.

– Nie teraz. – Odsuwam ją zniecierpliwionym gestem. Nie znoszę, gdy przerywają mi w najbardziej decydującym momencie prób czy pokazów. Ona tego jeszcze nie wie, wszystkiego dopiero się uczy.

– Ale... – zaczyna znowu i jej błagalne spojrzenie przykuwa moją uwagę na dłużej niż chwilę.

– No dobrze – kapituluję – cóż tam znowu?

– Brakuje upominków! – Magda to czerwienieje, to blednie, jakby za chwilę miała zemdleć.

– Jak to? – Nie rozumiem, co się dzieje. – Dziś pokaz, jak to brakuje?

– Właśnie! – Magda ma ochotę się rozpłakać. – Nie mam pojęcia. Brakuje.

– Toreb? I reszty? – Upewniam się. Mam ochotę kogoś stłuc. Tylko kogo? Kto zawalił? Nie czas teraz na roztrząsanie tego. Na rozliczenia będzie okazja po pokazie.

Magda otwiera usta, potem zamyka, jej oczy są okrągłe jak piłki. Milczy.

– Proszę przygotować torby z poprzedniego pokazu, są prawie takie same, do środka włożyć gadżety z promocji, na szczęście testery są znakomite, a kosmetyczki eleganckie. Te zestawy pójdą na sam tył, a te do pierwszych rzędów. Czy to jasne? – wydaję dyspozycje.

Nie miałam dobrego humoru. Już te żółte blendy wytrąciły mnie z równowagi, potem te torby. Na szczęście mówi się: „pierwsze koty za płoty”. Więc może teraz poleci jak z płatka, pomyślałam. A więc, Magda oddala się szybko, wie, że od jej inwencji zależy, jak odbiorą nas potencjalni klienci. Ja wracam do prób. Kolej na muzykę.

– Panie Jarku! Puśćmy podkłady muzyczne kolejno, po kawałku, sprawdźmy głośność i zgodność z obrazami wyświetlanymi na ekranie.

Ze wszystkich stron nagle zaczął dobiegać cichy szum, głośniki rozmieszczono jak należy, efekt stereo znakomity. Miało się wrażenie, że dźwięki płyną ze wszystkich stron, otaczają cię, biorą w posiadanie. Poddajesz się im, jesteś zniewolony ich sugestywnym, nieposkromionym pięknem.

– Muzyka w porządku. – Tak, jestem usatysfakcjonowana.

Z kolei przyglądam się obrazom wyświetlanym na olbrzymim ekranie, ich kolorom i wyrazistości, ładunkowi, który niosą ze sobą. Myślę o emocjach, jakie wywołają, jakie powinny wywołać. Ich natura ma być nieokiełznana, oglądający je mają czuć to, co ja teraz, uniesienie i zachwyt. Mają zostać zniewoleni. Tylko wtedy to, co zobaczą na wybiegu, ma szansę stać się dla nich wielkim wydarzeniem. Tak, to spektakl. Gra na wyobraźni. Muszą zobaczyć więcej, niż im się pokaże. Muszą uruchomić swoją wrażliwość, a ja powinnam zmusić ich do zachłyśnięcia się każdym szczegółem. Tu widzowie są najważniejsi, nie aktorzy.

– Obrazy okay. – Wstaję zadowolona.

Zawsze sprawdzam wybieg, czy jego podłoga jest gładka, czy nic nie odstaje, nie byłoby dobrze gdyby modelka o coś zaczepiła suknią czy obcasem, wywrotki zdarzają się, ale nie u mnie. Nie mogę sobie na to pozwolić. Zbyt wiele zainwestowaliśmy w ten pokaz. Więc chodzę i sprawdzam...

– Pani Weroniko! – Ferdynand pojawił się przy mnie jak duch, wyrósł z ciemności wielki niczym olbrzym.

– Co tam znowu? – Zdenerwowałam się, jego głos brzmiał podejrzanie złowróżbnie.

– Nie będzie Naomi, zachorowała – zabuczał głucho.

– O Boże! – jęknęłam, bo choć to nie piątek i nie trzynastego, nagle wszystko zaczęło się walić! Ziemia prawie usunęła mi się spod nóg. – Mamy inną czarną dziewczynę?

– Zamówiłem Kassandrę. Jest mniej znana, ale jak pani dobrze wie, równie piękna. Mamy na szczęście dość czasu na przymiarkę i poprawki. Krawcowa już czeka, więc jeśli pani pozwoli...

– Nie mamy wyjścia. – Usiłowałam pozbierać rozbiegane myśli. – Naomi była naszym największym atutem. Nikt w Polsce nie miał jej jeszcze na wybiegu... Do diabła! Zrobiliśmy jej taką ogromną reklamę, co teraz będzie? Jak opiewa jej kontrakt?

– Jest chora, nie mamy na nią haka. Musimy odpuścić.

– Jasne, pewnie znowu się z kimś pobiła... – Nie mogłam się powstrzymać od uszczypliwości. – Na szczęście są jej zdjęcia z kampanii reklamowej, wykorzystamy je w najbliższym numerze, a Kassandrę pokażemy w relacji z pokazu. Naomi da radę być na drugim pokazie? Haute couture?

– Podobno tak.

– To może nawet lepiej, że teraz jej nie ma. Tym większy będzie efekt. Żeby tylko znowu coś jej nie wypaliło.

– Czyli bierzemy Kassandrę?

– Tak, będę jakoś musiała uzasadnić tę zmianę. Daj pomyśleć...

Ferdynand znikł. Musi wpasować Kassandrę w kreacje Naomi.

Nie jest źle, uspokoiłam się. Dziś stroje sportowe, codzienne, wieczorowe. Kassandra da sobie radę. Naomi jest od wielkich kreacji. Tak, będzie o wiele lepiej, jeśli wystąpi tylko w pokazie haute couture. Humor poprawił mi się natychmiast. Tłum pracowników czeka w pełnej gotowości. Za chwilę pojawi się firma cateringowa, każdy otrzyma posiłek, w ramach pewnej listy dań oczywiście, a potem wybije godzina zero. Zacznie się odliczanie, a raczej bieg ku wieczorowi, ku gali, ku eksplozji. Ruszy machina i nic jej już nie zatrzyma. Setki ludzi będą się uwijać jak w ukropie. Wszystko musi pójść jak należy. Każdy odpowiada za swój ściśle określony odcinek, logistyka jest najważniejsza. A nad tym wszystkim panuję ja. Jestem nie tylko główną projektantką. Choć współpracuję ze sztabem projektantów, by odciążali mnie maksymalnie, szczególnie przy wykonywaniu wymyślonych już przeze mnie projektów i przy szyciu, moja doba trwa znacznie dłużej niż dwadzieścia cztery godziny, choć to podobno niemożliwe. Jestem jednak przede wszystkim dyrektorem generalnym całego przedsięwzięcia oraz redaktor naczelną wiodącego modowego pisma. Czyli jestem... w swoim żywiole. Jestem sobą do końca. Jestem tym, czym pracuję, czym żyję. Nie mam niczego poza tym. I niczego więcej nie chcę.

Przywieźli moją ulubioną rybę w potrawce. Jedząc, przeglądam zdjęcia Naomi. Wyszły rewelacyjnie. Pójdą na pierwszą stronę. Ta dziewczyna jest niezwykle fotogeniczna. Te jej usta. Prawie fosforyzują. Pomadka wypadła fantastycznie. Świetnie dobrany odcień do świetlnych refleksów na sukni. Bomba! Konkurencja padnie z wrażenia. Nasze projekty codzienne nie są drogie, każdego na nie stać. Ale te z haute couture są jedyne w swoim rodzaju. I będą kosztować majątek. Nasze nakłady więc szybko się zwrócą, nie brak kobiet szukających czegoś naprawdę ekskluzywnego. Szczególnie nie narzekam na brak bogatych Rosjanek czy Ukrainek. Kiedy przyjeżdżają, zamykamy salon, modelki prezentują kolekcję tylko dla nich. A te klientki biorą całymi naręczami, wszystko co dobrze na nich leży. I z reguły leży, bo to kobiety wypielęgnowane, o świetnie utrzymanych figurach. Artystki, żony artystów, polityków lub dyplomatów... U nas zakupy wychodzą im i tak taniej niż na Zachodzie, na przykład u Diora czy Chanel. Biorą więc także dodatki, buty, torebki, szale...

Dzwoni moja komórka. Mama?

– Weronko, jak leci? – Słyszę w słuchawce jej głos. Jakiś podejrzanie niepewny.

– Dobrze, mamo, mam nadzieję, że zdążysz na pokaz? – upewniam się.

– Ja właśnie w tej sprawie – zaczyna i nie kończy. Jak zwykle. Już prawie wiem, co zaraz usłyszę.

– Mamo, chyba nie... – przerywam jej, ale nie daje mi skończyć.

– Wybacz – mówi bardzo szybko, jak to ona, gdy nie chce usłyszeć żadnego argumentu. – Wiem, że jesteś zabiegana. Na pewno wszystko wypadnie wspaniale...

– Nie zamierzasz chyba nie przyjść? – Pewnie jestem niegrzeczną córką, mój głos nie wróży nic dobrego, tak, jestem zła, bardzo zła. Już wiem, że ona nie przyjdzie. Jak zwykle, jak zawsze. Nie jestem w stanie tego zrozumieć. Ani wybaczyć.

– Córcia, zrozum, ja źle się czuję w takim tłumie. Każdy będzie się na mnie gapił, bo na pewno mnie przedstawisz, a nawet jeśli nie, to co ja tam będę robić, wśród tych ludzi, tam sami ważni oficjele i takie superkobiety, nie to co ja, baba ze wsi...

– No nie, zawsze to samo! Z własnej woli skazujesz się na takie życie! Ja chcę cię wydobyć z tego lasu, pokazać ci coś, czego nigdy nie widziałaś, pomóc zasmakować w trochę innym życiu, a ty co? Nie pozwalasz sobie pomóc! Tchórzysz! – Głos mi drżał, nie chciałam być dla niej niemiła, chciałam tylko, żeby coś do niej dotarło. Ale chyba na próżno.

– Jestem, jaka jestem – Jej głos też drżał, chyba z urażonej dumy. – Nie musisz się mnie wstydzić. Pokaz na pewno będzie wspaniały.

– Ale jedno miejsce będzie puste. Uważasz, że to w porządku? – Chciało mi się płakać.

– Wybacz... – zaszemrało w słuchawce.

– Gdyby tu była Leonka, przyjechałabyś, prawda? – prawie krzyknęłam i wtedy rozłączyła się. Nie było sensu oddzwaniać. Nie odbierze telefonu. Już postanowiła. Nie przyjedzie. Jak zawsze. Och mamo, dlaczego? Dlaczego?

Tak to było. I w każdym najdrobniejszym szczególe, wszystko – krok po kroku – odtwarzam teraz wciąż, raz po raz...

Fuerteventura. Tu nigdy nie kończy się asfaltowa droga. Takie ma się wrażenie, patrząc w dół z tej odległości. Stąd, nad urwiskiem, widać to szczególnie wyraźnie. Wygląda jak kłąb poprutej wstążki. Przechodzi jedna w drugą. Niekończący się labirynt szos. Z którego nie da się wyplątać ani wzdłuż, ani wszerz, ani w jakimkolwiek innym kierunku. Można tylko iść czy jechać do przodu, żadna zmiana nie ma sensu. I trzeba patrzeć przed siebie. Prosto w horyzont. Wierzyć, że umykająca wciąż sprzed oczu ciemna linia jest coraz bliżej i że osiągniemy ją tak, jak cel naszej podróży. Jeżeli oczywiście celem jest to, co nam się wydaje. Na moment straciłam oddech, jak zawsze przy szybkim marszu. Jestem prawie na szczycie. To Pico de la Zarza, osiemset siedem metrów nad poziomem morza, najwyższy szczyt Fuerteventury. Podejście zajęło mi prawie cztery godziny. Nie było jednak zbyt trudne, raczej męcząco monotonne. Słońce grzeje niemiłosiernie. Muszę przystanąć i zaczerpnąć powietrza. Z tej wysokości każda rzecz w oddali maleje do wielkości punktu. Wzrok leci przed siebie z prędkością światła. Dosięga najdalszych krańców wyspy. Żółta Fuerteventura faluje w oczach przecięta na pół niebieską, zamazaną linią horyzontu. Jest ogłuszająco cicho, cisza tak dzwoni w uszach, że prawie pękają mi bębenki. Jeszcze krok, jeszcze jeden, pot zalewa oczy, nogi odmawiają posłuszeństwa. Koniec. Przysiadam na wielkim głazie, jakich tu wiele wokół. Ostre, wiatry nie stępiły przez lata ich krawędzi, trwają niewzruszone, opierając się wszelkiej erozji. Same dla siebie. I dla kruków, które pośród nich, wysoko, nad samym urwiskiem uwiły gniazdo. Kruki kołują teraz nade mną, ich chrypliwy głos płynie w przestrzeń i poza nią. Dźwięk, który naprawdę trwa długo, a jeszcze dłużej w mojej wyobraźni. I w mojej pamięci. Bo łączy się tam z tym dźwiękiem, który kiedyś słyszałam, a teraz chciałabym usłyszeć. Chrypliwe wołanie kruków. Wystarczy zamknąć oczy i wszystko łączy się w całość, staje się jednym i tym samym. Droga, urwisko, kruki i ich krzyk. Teraz jest rok 2011, mam lat trzydzieści, i co z tego? Przeszłość staje się teraźniejszością i tak samo jest nieprawdziwa i wyobrażona, pełna subiektywnych projekcji, jak przyszłość. Ta przyszłość, tak samo wymyślona, stworzona ze złudnej wiary, że możemy ją kształtować wedle własnych wyobrażeń. Wyjmuję z bułek plastry szynki i rzucam je na skały twoim gestem, Christianie. Kruki mają świetny wzrok, krążą teraz wokół skał, prawie nie poruszając skrzydłami, musiały zapamiętać to samo co ja. Widziałam tylko film, który nakręciłeś tu na szczycie, a jednak tak wyraźnie mam przed oczami twój gest, choć ja tak naprawdę nigdy cię tu nie widziałam, w przeciwieństwie do kruków. Nie upłynęło tak wiele lat od czasu, kiedy tu byłeś, możliwe nawet, że to te same kruki obserwują teraz, kołując, leżącą niedaleko cenną zdobycz. Możliwe nawet, że pamiętają smak tamtych plastrów szynki, rzuconych im wtedy przez ciebie. Powieliłam zdarzenie sprzed pięciu lat z dziwną premedytacją. Z determinacją, jakby powtórzenie tego samego, odbierało tamtemu zdarzeniu wyjątkowość, a więc degradowało do jednego z wielu, pozbawiając magii i znaczenia. Czy właśnie po to tu przyszłam? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.

Skały są czarno-szare, wulkaniczne. Wokół pomarańczowy popiół. Opiera się wiatrowi, którego świstu tu, na szczycie Pico de la Zarza, nie zagłusza nawet wołanie kruków. Kruki krążą teraz bardzo wolno. Są dwa, czarne i wielkie. Szynka znika w okamgnieniu w ich przepastnych gardłach. Rzucam w powietrze bułkę, żeby odciągnąć ich żarłoczny wzrok od mojej czaszki. Nie czuję się przy nich bezpieczna, jednocześnie wiem, że to jedyni moi towarzysze tutaj i że ich obecność dodaje mi dziwnej otuchy. Podzielenie się z nimi czymkolwiek to przecież jak rytuał, jak wypalenie fajki pokoju. I rzeczywiście, zataczają coraz szersze kręgi, prawie płyną w powietrzu, jakby w podzięce ofiarowały mi na krótko gościnę obok siebie. Jestem im wdzięczna za ten gest. Niczego bardziej teraz nie potrzebuję jak tej niezmierzonej przestrzeni, jaką tak hojnie się ze mną podzieliły. Rozglądam się ospale i sennie. Z lewej strony widać wyraźnie ścieżkę, którą tu przybyłam, a niżej wijącą się pasterską drogę, prowadzącą poza urwisko, tam gdzie nie sięga mój wzrok. Nie wiem, co jest dalej. Tylko kruki to widzą i wiedzą, dokąd ta kręta, wisząca nad przepaścią droga wiedzie wspinających się tu czasem samotnie pasterzy kóz czy zbłąkanych turystów. Po prawej stronie, wprost ze szczytu, pędzi w dół skalista przepaść, kończąca się dziką, ciągnącą się wiele kilometrów plażą. Stąd, z góry, widać wyraźnie głębokie wiry w oceanie, tuż przy brzegu, i widać, jak szalone, obłędnie tańczące wiatry nawiewają falami piach na plażę, nie pozostawiając falom miejsca na odpływ. Zajadle tworzą poodcinane od siebie jeziorka, odbijające tylko przez chwilę głęboki lazur nieba, żyjące krótko, bo tylko do następnej fali i do następnego szalonego osypiska piachu, który rozdziela tę topiel i tworzy kolejne, błyszczące niczym lustra, dzieła obłąkanego artysty. Jak okiem sięgnąć nie ma nikogo, żywej duszy. Czuję się tu i teraz jedyna na świecie i jest mi z tym dobrze. Pod ciemnym szafirem nieba, pośród nieokreślonej woni soli i smoły, na końcu świata, odczuwam jedność ze sobą samą tak mocno, jak chyba nigdy wcześniej. Dziwną harmonię z krążącymi nad głową ptakami, znoszącymi cierpliwie mój widok i moją tu obecność. Powoli zaprzyjaźniam się z tym, co roztacza się przed moimi oczami. Akceptuję bezkres. I bezsilność ciała. Upał, oślepiającą jaskrawość słońca, jednostajny dźwięk, jaki wydobywa się z gardeł kruków, i idący jakby sprzed wieków hipnotyczny zaśpiew wiatru smagającego bezlitośnie skały. Wiem, że widziałeś to samo, mogłam więc mieć pewność, że czas nie ma żadnego znaczenia i że pewnie niewiele się tu zmieni za sto czy za tysiąc lat. Bo właśnie ta chwila jest jedyna i niezmienna. I taka pozostanie na zawsze. Choćby tylko w mojej pamięci. I zawsze będzie tam na mnie czekać.

Wciąż mam przed oczami tamten pokaz. Był wspaniały. Całe popołudnie trwały przygotowania. Modelki zasiadły przed lustrami, fryzjerzy upinali im włosy, wokół dziewczyn trwał obłędny taniec stylistów odpowiedzialnych za ich makijaż i manicure. Potem na ich długich, smukłych, nagich ciałach pojawiły się suknie. Okręcały się, drapowały na nich albo spływały i mieniły się niczym fale spienionej rzeki, materie przejrzyste jak szkło lub ciężkie i zmysłowe jak czerwcowe noce. Kolory buzowały niczym ogień w diabolicznym kominku, nachodziły na siebie jak zapachy, zlewały, czasem wykluczały, organicznie łącząc się jednak ze sobą czymś nieuchwytnym, czymś co trudno nazwać słowami, bo znajduje się gdzieś pomiędzy nimi, ale czymś niesłychanie wyraźnym, jakimś ledwie wyczuwalnym podobieństwem, które na pierwszy rzut oka trudno wychwycić, ale które powoduje, że kolekcja łączy się w spójną całość.

– Marika, ta złota szarfa jest źle upięta, odpadnie przy gwałtowniejszym ruchu. – Sprawdzałam każdy szczegół.

W uszach modelek pojawiły się kolczyki i klipsy, duże, monstrualne. Ta kolekcja była niezwykle stonowana w liniach cięć i kroju każdej kreacji, w doborze kolorów w licznych odcieniach, ale ledwie kilku wybranych barw. Wyjątek stanowiła biżuteria, która aż krzyczała drapieżnością i nadawała kreacjom szyk.

– Angela, ten fioletowy kamień spuść niżej na plecy, musisz trafić w rozcięcie między łopatkami. O, tak, teraz dobrze, idealnie. Przejdź się...

Zawsze patrzę, jak się porusza modelka. To ważne. Angela w jedwabnej, szarej sukni. Cięcie na plecach jest wąskie, plecy są właściwie zakryte, przy poruszaniu się kamień iskrzy się lekko, nisko za jej karkiem. Pięknie. Bardzo seksownie i bardzo elegancko. Pierwsza klasa.

Hitem będą niewątpliwie butelkowozielone spodnie z wysoką, marszczoną talią i piękną, lejącą się błękitno-szarą bluzką. Oglądam rudowłosą Gizelę z radością. Ma włosy ulizane na chłopczycę, a kreacja układa się fantastycznie. Długi wisior w kształcie kolczugi nadaje stylizacji drapieżności. To o ten pazur zawsze chodzi, powinien się pojawić, jednak delikatnie, żeby nie zaciążył nad całością.

Wszyscy uwijają się jak w ukropie. To istny młyn. Suszarki wyją, ktoś bez przerwy coś krzyczy, o coś woła, wydaje jakieś polecenia, ktoś biegnie, zdejmuje z wieszaków stosy ubrań opakowanych w folie, ktoś inny wyciąga je z folii i przenosi we właściwe miejsce, modelki prawie gołe cierpliwie czekają, aż armia kręcących się wokół nich powie wreszcie: gotowe. Wokół kręcą się fotoreporterzy, brzęczą włączone kamery, już nie wiadomo którzy z nich nagrywają swoje sprawozdania, a którzy relacjonują na żywo, ktoś co chwilę coś mówi do kamery, modelki uśmiechają się, są wysokie, nie jest im łatwo odpowiadać do mikrofonów trzymanych przez niskich przeważnie dziennikarzy. Starają się jednak być miłe, a każdy z nich chętnie pokazałby się nie tylko zawodowo z taką dziewczyną u boku.

– Pani Weroniko! – Słyszę jęk zgrozy. To Józefina. – Gdzie się podziało pudło z butami?

Rozglądam się dookoła. Gdzie do licha podziało się to nieszczęsne pudło? Ktoś je wyniósł? Jeżeli tak, to kto i gdzie? Zaczęło się szaleństwo poszukiwań, w tej gorączce w końcu okazało się, że sprzątaczka położyła je na szafie, a na nim jakąś kapę, bo pewnie przeszkadzało w odkurzaniu, no i nie było go widać. Na szczęście buty się znalazły, a krew, która ścięła mi się w żyłach, odtajała.

Zaglądam na salę widowiskową, zaczynają już pojawiać się goście, powoli rośnie jak w ulu szum przyciszonych rozmów, niektóre panie wachlują się programem, zupełnie jak w teatrze, czekają na spektakl, oglądają z ciekawością gadżety w wyrafinowanych torbach oczekujących na nie na każdym z przygotowanych krzeseł.

– Jak miło, że przyszliście, Juliano. Teofilu, słyszałam o twoim sukcesie, gratuluję!

Witam każdego z przybyłych, nikt nie może być pominięty. Całuję upudrowane policzki, pachnące wszystkim co tylko wymyślono w krainie perfum i kosmetyków. To najwyższa półka. Ekscentryzm i pieniądze idą tu w parze. Świat, o którym zawsze marzyłam. Do którego teraz należę. Czuję ogromne zadowolenie. Pokażę tym ludziom coś, o czym długo nie zapomną, i co sprawi, że powrócą na kolejny mój pokaz, haute couture, który przypieczętuje i ugruntuje moje nazwisko nie tylko w kraju. Marzę o tym, aby wejść na zachodni rynek, choć to nie będzie proste. Jednak czuję się na siłach, by zdać ten egzamin.

Muszę wracać za kulisy. Za chwilę pogasną światła na widowni, a włączone reflektory zasygnalizują moje wejście na scenę, potem potoczy się wszystko według planu. I wszyscy mają oniemieć. Nareszcie pojawiła się Marianna. Jak zwykle spocona i jak zwykle nieprzytomna. Za to na pewno zachwycona. Oddycha z ulgą, że nic od niej nie zależy, niczego nie musi, a i tak jest świetnie. Udzieli paru wywiadów i będzie w pełni usatysfakcjonowana. Siada na honorowym miejscu prezesa. Rozdaje wokół uśmiechy, sypie nimi jak konfetti. Pamiętam dobrze jej uśmiech. Wtedy jeszcze ją lubiłam. I pobłażałam jej.

Gong, wyciemnienie, już czas. Wychodzę na wybieg niczym rasowa modelka. Muszę mieć piękną figurę. Nikt tak nie zareklamuje własnej pracy w tym biznesie jak zadbana kobieta. Gruba projektantka? Jakaś taka niewiarygodna.

– Witam serdecznie wszystkich gości! – Oklaski przerywają mi w pół słowa. Śmieję się zadowolona. Naprawdę się śmieję i naprawdę się cieszę, a oni to czują. Witam Mariannę, mówię jeszcze parę słów i schodzę.

Kiedy rozlega się muzyka i rozpoczyna się kolaż obrazu i świateł, pojawiają się modelki. Wchodzą kolejno na wybieg. Wpatruję się jak zahipnotyzowana w każdy ich ruch. Prawie płyną, ich giętkie ruchy przypominają lamparci spacer, mięśnie wąskich ud prężą się przy każdym kroku, tkaniny opływają je jak w erotycznym transie. Udało się. Wyczarowałam bajkę. Tak jak Wróżka Kopciuszkowi bal. Jestem Wróżką i Kopciuszkiem zarazem. Przybyłam tu na bal. Tylko gdzie jest mój książę? Gdzie jesteś Christianie? Sza, nie czas o tym myśleć. Teraz najważniejszy jest pokaz. Kassandra przeszła wybieg dwa razy, wyglądała wspaniale. Jej czarne, obłe ciało jest jakby obciągnięte polerowaną skórą. Świetna robota, Ferdynandzie, czeka cię premia za tę dziewczynę. Jej wydatne usta są niezwykle zmysłowe, jedwabny peniuar na niej budzi pożądanie. Kassandra prawie nie ma piersi, jak wszystkie modelki, prawie jej brak pupy, ale właśnie takie ciało prezentuje się na wybiegu najkorzystniej. Trzęsące się piersi i pośladki zawsze budzą niesmak. Stąd tłumy anorektyczek, taką cenę modelki płacą za chwilę sławy. Nigdy nie chciałam zostać jedną z nich, ale zawsze chciałam być piękna. Piękna niestety nie jestem. Ale tworzę piękno, w jakimś sensie, oczywiście. I to mi wystarcza. Jestem szczęśliwa. To znaczy, tak się wtedy czułam. Czułam się szczęśliwa. Wspominając, ma się wrażenie powrotu. Gdy wracam myślami do tamtego pokazu, mam wrażenie, że znów tam jestem. Naprawdę tam jestem. Znowu. Szczęśliwa.

Pokaz udał się wspaniale. Oddychałam z ulgą długo i z błogością. Tyle wysiłku włożonego przez tak wielu ludzi nie poszło na marne. Choć był to dopiero wstęp do prawdziwego sukcesu, jakim miał być kolejny nasz pokaz, haute couture, z Naomi w roli głównej. Jestem tam wciąż, choć minęło tyle lat, i się cieszę, zbierając gratulacje i pełne zachwytów komentarze. Rozpoczęły się pierwsze zapisy na modele z przedstawionej właśnie kolekcji. Zanim wejdą do sprzedaży, już niektóre z nich zostaną rozprzedane... To także cieszy.

– Weronko, och, We...eronko... – Dobiegł mnie radosny pisk. – Udało się!

To Marianna. Zachwycona jak inni. Poklepujemy się po plecach. Marianna zarobi nieźle. Ale i ja też, nie mogę narzekać, bo choć to jej firma, ja przecież stoję na czele.

– Weronko, czemu nie wychodzisz do nas? Zaczął się już bankiet, wszyscy o ciebie pytają. – Marianna chce się mną pochwalić.

– Wybacz... Muszę chwilę odsapnąć, ochłonąć... A przy tym ktoś przecież musi dopilnować, doglądnąć, aby wszystko zostało poskładane jak należy.

– Wszystko na swoje miejsce, jasne. – Oczy Marianny patrzyły na mnie z uwielbieniem. – Ale chodź już do nas, tu naprawdę poradzą sobie bez ciebie.

Ujęła mnie za rękę, a ja nie miałam ochoty się opierać. Niech część splendoru na mnie spłynie, czemu nie, w końcu mi się należy.

W foyer, przy ustawionych stołach, zgromadzili się już goście, rozmowy były pełne ekscytacji, śmiechy częste, atmosfera mocno ożywiona.

– Otóż i nasza mistrzyni! – powiedział ktoś głośno i wszyscy zwrócili się twarzami do mnie.

W gładkiej, jasnomiodowej sukni, migoczącej okalającym rozcięcie nad kolanem atłasowym lampasem, byłam żywą reklamą własnych projektów.

Otoczona kłębiącym się tłumem ludzi, odpowiadałam na pytania, opowiadałam anegdoty z przygotowań, z których śmiano się do łez, udzielałam wywiadów i rozlicznych rad, jakbym nagle stała się wyrocznią w dziedzinie urody.

– Naprawdę pokażecie Naomi? To nie był żart? – zapytał ktoś zaintrygowany.

– Absolutnie nie! – zapewniłam. – Mamy najlepszą modelkę świata! Jestem z tego bardzo dumna!

Rozmowy toczyły się gładko. Było to miłe i męczące zarazem, jednak uznałam, że warto poświęcić czas tym, którzy także swój czas poświęcili dla mnie, przychodząc tu, na mój pokaz. Byłam im wdzięczna za ciepłe, serdeczne przyjęcie i aplauz dla kolekcji. To przecież od ich reakcji zależał mój sukces. Nie zlekceważyłam też żadnego z przedstawicieli mediów, każdego obdarowałam solidną porcją informacji. Uznałam, że skoro ja jestem usatysfakcjonowana udanym wieczorem, niech oni też będą. W końcu oni także tu pracują, jak ja, każdy z nas na swój rachunek, i to od dostarczonych przez nich materiałów prasowych zależy nie tylko mój, ale i ich byt, ich „być albo nie być” w redakcjach. Szanuję każdego pracownika, bez wyjątku, przede wszystkim tych pracujących u mnie, wszyscy oni przecież przyczynili się po trosze do mojego sukcesu, każdy z nich, nawet portier czy akustyk ma swoją część zasługi. Stąd premie zawsze starałam się rozdzielać sprawiedliwie, nikogo nie pominąć.

Ten wielki sukces przyszedł tuż przed moim pierwszym wyjazdem na Fuerteventurę. Po powrocie z niej byłam już w zupełnie innym miejscu, na innym etapie życia... Wtedy, w tym wspaniałym dniu, otoczona po pokazie tłumem w foyer, nie miałam pojęcia, że to był ostatni mój pokaz, że kolejnego nie będzie, to znaczy, że odbędzie się, ale już beze mnie. Wtedy jednak nie byłam w stanie tego przewidzieć. Z całą pewnością nie wtedy. I gdyby mi ktoś o tym powiedział, nie uwierzyłabym. Miałam przecież tyle planów i takie wielkie nadzieje...

Pamięć istnieje niezależnie od nas. Z naszą wolą nie ma nic wspólnego. Jest zaborcza i nie dzieli się z nikim zdobyczą. Rozrasta się jak nieprzycinana zieleń, jak nieplewiony, zaniedbany ogród, porasta w końcu chaszczami i zamienia w dziką, nieokiełznaną dżunglę, pełną niebezpiecznych zasadzek. Stąd te pułapki myślowe. Nie sposób od nich uciec. Czyhają na ciebie nie wiadomo gdzie, panoszą się, władają twoją wyobraźnią, twoim samopoczuciem, narzucają humor i punkt widzenia. No więc idę tak dobrze mi znajomą drogą, bo jestem nagle o wiele mil stąd, tak wiele lat wstecz, i wszystko dzieje się jednocześnie. Twarze ludzi nakładają się na siebie w świetlistym kolażu. Zamazują. Zostają tylko kolory, barwne plamy, jakby słońce tańczyło na starych fotografiach, gubiąc ostrość konturów. Muszę się wysilić, żeby sobie przypomnieć dawno znajome rysy. Dziwne, że kiedyś stanowiły dla mnie wyraźnie wymierny świat. Pełen czasu i rzeczywistości, nie abstrakcyjnej, ale jak najbardziej, często dotkliwie, namacalnej. Wszystko to ulotne teraz, jak widma. Fantomy przefruwają przeze mnie i muszę wysilić wyobraźnię, żeby rozpoznać, co przedstawiają, jakich ludzi, jakie zdarzenia. I jakie emocje, od dawna nieprawdziwe i zwietrzałe, a teraz ożywiane siłą woli i wiary, że można je na nowo przywołać i ożywić, by znów istniały. Jestem teraz daleko od Fuerteventury, daleko od kruków. Droga do mojego domu jest inna niż ta na Fuerteventurze, ta, którą wspięłam się na najwyższy szczyt tej wulkanicznej wyspy. Droga, którą teraz kroczę, wstecz, jest kamienna i wyboista. Prowadzi wzdłuż lasu, jakim obrośnięty jest mały staw. Złoty Staw, bo tak go nazywaliśmy. Widzę dobrze. Nadciąga właśnie koniec lata, upału nie odczuwa się już aż tak bardzo. Drzewa powoli przybierają dostojny odcień przejrzałej zieleni, niektóre z nich połyskują złoto i czerwono, ale bardzo jeszcze nieśmiało. Nieliczne poletka zbóż dawno zżęto, czasem jakieś snopki czekają jeszcze na wywózkę. Łąki pokładają się od nazbyt przez lato wybujałych traw, domagają się gwałtownie koszenia. Gdzieś porykuje niewydojona krowa, po którą ktoś się spóźnia, więc dopomina się, żeby ją zagnać do obory, niecierpliwie macha ogonem i kołysze pełnymi wymionami. I widzę was tam kolejno, a zarazem – równocześnie. Dziwne, że w tym wszystkim nie ma chaosu. Przechodzenie z czasu do czasu jest czymś tak niesłychanie oczywistym. Nie ma żadnej chronologii, wszystko dzieje się naraz, podporządkowane sobie tylko znanym prawom. Tamci ludzie trwają we mnie, życiem zmyślonym, to znaczy poniekąd wymyślonym przeze mnie, ale i tamtym prawdziwym, które istniało faktycznie, i oba te stany nie wykluczają się nawzajem, a wręcz uzupełniają. Jakby teraz, po latach, wszystko stało się zrozumiałe i jasne, pozbawione tajemnicy i większego znaczenia. Skupiam się, aby przywołać minione dni w pierwotnym kształcie, jakie je zapamiętałam. Wystarczy trochę wysiłku i barwy szybko ulegają nasyceniu, a z mroku pamięci wydobywają się coraz to nowe szczegóły, twarze stają się coraz bardziej wyraziste, zaś dramaturgia zdarzeń płynna. Droga, którą kroczę, prowadzi jak dawniej do mojego domu, i jest to dom istniejący tak realnie, jakbym naprawdę teraz do niego wchodziła.

A więc, połowa sierpnia, pięć lat wstecz. Ogród i ganek. Płot z ciemnych, drewnianych sztachet. Za nimi malwy. One wytyczały granice mojego świata tutaj. Poza nimi zawsze byłam outsiderem. To się nie zmieniło nigdy. Tak pozostało do dziś. Mimo to ilekroć wracam do domu, czuję się jak zbieg, którego złapano i na powrót wsadzono do klatki. Choć nigdzie nie czułam się tak bardzo u siebie jak tu, na tym małym skrawku ogrodu, pomiędzy kwitnącymi malwami. To było jak bicie serca. Mojego serca. Tu zawsze je słyszałam. Wiedziałam, że to ja, że to moje serce. Że należy tylko do mnie. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że serce można wydrzeć i połamać w każdym miejscu. Nawet tam, gdzie czujesz się najbardziej bezpiecznie. Krok po kroku wydobywam z mroków pamięci i powoli rozpoznaję każde drzewo. Każdy wyrośnięty już krzew, żyjący teraz własnym, niezależnym życiem. Znam każdą dziuplę i wiem, gdzie jesienią spomiędzy bezlitośnie bezlistnych gałęzi wyłonią się czarne, opustoszałe gniazda. Ileż razy obserwowałam kołujące majestatycznie pod niebem jaskółki. Wyciągałam do nich ręce, odpowiadały głośnym ćwierkotem, i miałam niezachwianą pewność, że ich głosy, które pędziły poprzez przestworza, przez dziwnie znieruchomiałe powietrze, kierują się właśnie do mnie. I że żadna chwila, nic z mojego życia, nie przepłynie mi przez palce. A teraz ta cisza, którą dobrze znam i która przedtem chłodna i kojąca, stała się nagle duszna i lepka. Ogarnia mnie lęk, i na nic odrzucanie go, niczym zbędnego balastu. Wypływa z najgłębszych zakamarków duszy i zostaje. Jest. Realny, jak furtka owinięta ciasno pnączami róż, jak drzwi ocienione dojrzałą już winoroślą, spadzisty dach z gontem i duży komin, który kiedyś dymił, a teraz osmolony przypomina smętnie o minionych czasach. Powietrze jest idealnie czyste, zatyka płuca, aż trudno oddychać. Drzwi nie są zamknięte na klucz, ustępują pod dotknięciem klamki ręką. Dziwnie głucho brzmią moje kroki, gdy tak idę niepewnie poprzez wąski przedpokój. Dom wydaje się teraz taki mały, ciasny i ciemny. Kiedyś był prawie warownią. Dziecięce oczy zawsze wydobywają z przedmiotów nieistniejące walory, przydają im blasku i egzotycznego piękna. Potem, z latami, stopniowo wszystko szarzeje, powraca do właściwych wymiarów, wtłacza się w ramy zwyczajności, maleje i powszednieje. Życie składa się z powrotów. Powroty są nieubłaganą konfrontacją rzeczywistości ze światem dzieciństwa. Działają jak gilotyna, odcinając bezlitośnie to co wyobrażone, pozbawiają nas złudzeń. W ten sposób kończą się wszystkie bajki.

W przedpokoju panował cień i wilgotny chłód, jakby nie palono tu od dawna, żadnych zapachów dobiegających z zamarłej kuchni, oprócz lizolu i nieprzyjemnej stęchłej woni starzyzny. To nie było tak znowu dawno, najwyżej dwa, trzy tygodnie temu. Pamiętam więc dobrze, jaki wysiłek, wręcz wyzwanie stanowiło dla mnie wejście do sypialni matki. Przez dłuższą chwilę nie mogłam się zdecydować, chcę tam wejść, czy nie. Poruszyłam lekko klamką u drzwi prowadzących do jej pokoju i widziałam, tak, prawie widziałam oczy mamy utkwione w tym przerwanym w pół geście, w tym półobrocie wykonanym przez klamkę, a raczej przez moją ostrożną, niezdecydowaną dłoń. Jeszcze się mogłam wycofać, odejść, uciec stamtąd. Ale wiedziałam też, że nigdzie stąd nie ucieknę, choćbym wyjechała na kraniec świata. Choćbym weszła na najwyższy szczyt Fuerteventury. Ta stara kobieta zawsze będzie na mnie czekać. I dopadnie mnie w każdym punkcie Ziemi. Teraz i za Bóg wie ile lat. Bo czekanie na powrót nigdy się nie kończy, a sam powrót też niczego nie kończy, dlatego nie ma żadnego znaczenia. Jak znaczenia nie ma to, czy wejdę tam do niej, czy nie. W pokoju paliło się małe światło. Pielęgniarka podniosła się dyskretnie na mój widok, odkładając czytaną książkę.

– Jestem córką – wyjaśniłam. – Czy mogłabym zostać z nią sama?

– Oczywiście – pielęgniarka skinęła lekko głową i wyszła bezszelestnie z pokoju.

– Mamo? – zapytałam cicho.

Mama otworzyła oczy, jakby wcale nie drzemała przed chwilą. Usiadłam przy niej na łóżku, dotknęłam lekko jej dłoni. Jej palce odnalazły moje i uścisnęły się.

– Cieszę się, że przyjechałaś, Weronko. – Powiedziała to, czy mi się przesłyszało?

W jej szeroko otwartych oczach błyskały iskierki radości. Uniosłam poduszki i podparłam jej plecy. Siwe włosy, gładko zaczesane, rozsunęły się i opadły jej na ramiona. Zrobiła się dziwnie mała. Ze swoją wąską twarzą dziecka, okoloną obłokiem niezidentyfikowanego zapachu. Blade, delikatne usta rozciągnął zabłąkany uśmiech. Nie umierała przecież. Pozwoliła się tylko żywcem zamknąć w dusznym pokoju. Czekając na koniec, który nie zamierzał nadejść. Podeszłam do okna, odsunęłam ciężkie zasłony, uchyliłam luft i do pokoju wpadło jaskrawe, pomarańczowe światło zachodzącego słońca. Ciepły, żywiczny kurz drgał w jasnych smugach, które pobiegły wzdłuż pokoju. Złote plamy jak plastry miodu przysiadły na kołdrze. Zrobiło się wesoło i nostalgicznie jednocześnie. Zza szyb dobiegały jakieś wołania, soczyste dźwięki przypominające odległy gwar, świat zewnętrzny wdarł się bezpardonowo do środka i rozpanoszył na środku pokoju. Czyste powietrze rezonowało. Każdy dźwięk był wyraźnie oddzielony od innych. Niezaburzony nie zakłócał naszego milczenia. Nie protestowała. Na jej wargach wciąż błąkał się ten sam uśmiech. Nieoznaczający niczego. Jakby mimowolny, fizjologiczny. Tylko palące się wciąż iskry w jej oczach świadczyły o niemym przyzwoleniu na moją, w jej oczach, samowolę.

– Nic się tu nie zmieniło – zauważyłam. Z radością czy przykrością? Sama nie wiem, nie mogłam się zdecydować.

Znów podeszłam do niej, i znowu podała mi rękę. Dłoń miała zimną i wilgotną. Na skórze majaczyły już brązowe starcze plamy. To naprawdę moja matka? Naprawdę minęło tylko pięć lat? A może aż pięć? Może dla jednych czas płynie inaczej niż dla innych. Może dla matek każdy rok bez dziecka to wieczność? Nie wiem. Nie mam dziecka. Nigdy nie miałam.

– Za to ty się zmieniłaś. – Znów oddała mi lekki uścisk palcami. – Masz takie... suche oczy.

– To cię dziwi? – Wstałam nerwowo. – Nie powinnam tu przyjeżdżać. To bez sensu.

– Nie wierzę ci. – Doleciał do mnie znajomy szept. Nie musiała szeptać. Miała dość sił, aby mówić normalnie. Nie była chora.

Podparłam ją. Usiadła i spuściła wolno z łóżka bose nogi. Narzuciła na plecy szlafrok, wsunęła stopy w stojące obok pantofle i oparta na moich ramionach ruszyła w kierunku okna. Stanęła przy nim nieruchomo, jakby zapatrzona. Otworzyłam szerzej okiennice. Popołudniowe, sierpniowe, słoneczne złoto rozlało się już połyskliwie na wszystkie strony. Niebo zdawało się płynąć wzdłuż stawu. Górą lekko zamglone, jakby ziemia oddawała w pokorze ciepło całego dnia. Odurzająco znany mi widok. Był zachwycający w swojej prostocie i codziennym powielaniu samego siebie w nieskończoność. Przez dłuższą chwilę nie wypowiedziała ani słowa, jakby porażona jego pięknem. Pejzaż trwał w swoim, corocznie powtarzanym, uporze dorównania sobie samemu sprzed roku. Był czysty jak skończony obraz. Idealne co do każdego szczegółu dzieło sztuki. Landszaft najwyższego formatu. Nieruchome, zastygłe w swoim kształcie piękno. Czułam, jak ogarnia mnie przeraźliwa tęsknota za tym, co bezpowrotnie minęło. Usłyszałam lekkie westchnienie. Jej pierś pod flanelową koszulą poruszyła się nieco. Ją też ogarnęło wzruszenie. Drżała mocniej ode mnie. Obejmowałam jej szczupłe ramiona i miałam ochotę, jak kiedyś, kiedy byłam dzieckiem, popłakać sobie, tak po prostu, tuląc załzawioną twarz do jej rękawa.

– Tak dawno cię nie było – powiedziała wreszcie głośno, naprawdę to usłyszałam.

Tak, nie było mnie tu pięć lat, i nawet nie zauważyłam, że to długo. Pięć lat... Chciała, żebym miała wyrzuty sumienia? Wykonałam jakiś niezręczny, odpychający gest, wtedy pochwyciła mnie za ramię nagle silnymi palcami i ze zdumieniem stwierdziłam, że ich uścisk jest bardzo bolesny. Byłam w potrzasku. Jednocześnie czułam, że gdzieś w głębi serca ona ma rację. Moja ucieczka nic nie dała i nie da. Bo wszystko musi zostać policzone i rozliczone, teraz czy kiedykolwiek. Czas nie ma tu nic do rzeczy. Może jestem wreszcie na to gotowa, skoro tu przyjechałam. I nie boli. W każdym razie, już nie tak. Może muszę sama przed sobą raz jeszcze opowiedzieć tę historię, aby spróbować wydobyć z mroków pamięci wszystkie szczegóły. Żeby zastanowić się, co przeoczyłam. Pochyliła się dziwnie szybko. Wzięła telefon, leżący na stojącym obok okna stoliku. Wykręciła numer. Podała mi słuchawkę.

– Czego chcesz ode mnie? – prawie krzyknęłam. Chciałam odepchnąć słuchawkę, ale wzrok mojej matki niemal przykuł mnie do niej.

Słuchawka przy moim uchu. Głos w telefonie był głosem mojej siostry. Głosem, którego od lat nie chciałam słyszeć. I nie chciałam już nigdy więcej usłyszeć. Poruszył we mnie jakąś strunę. Zawibrowała i odezwało się we mnie coś niejasnego z przeszłości, coś czego zupełnie nie mogłam zrozumieć. Jakieś obrazy zaczęły się wyłaniać, dawno pogrzebane i zapomniane, a teraz ożywione siłą jej głosu. Byłam tak poruszona, jakbym oglądała niemy film ze sobą w roli głównej. Nie wydałam z siebie żadnego dźwięku. Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. I we mnie też zapanowała dziwna cisza. Jakby chaos, który przed chwilą mnie opanował, który mną tak niespodziewanie zawładnął, nagle spłonął w ogniu tej jednej chwili. Bez słowa odłożyłam słuchawkę na widełki. Wzięłam telefon z jej rąk i prawie rzuciłam na stolik. Mama pokręciła gwałtownie głową na tej swojej cienkiej szyi.

– Tak nie można – znów wyszeptała. – Tak się nie godzi.

– Ty chyba nie wiesz, co mówisz! – zaoponowałam bez sił.

Ręce jej drżały, nie potrafiła opanować tego drżenia, ale wyjęła z kieszeni szlafroka niezapieczętowaną kopertę i podała mi. Jak to się stało, że nie zrozumiałam, co się dzieje, nie wyprzedziłam jej myśli o krok. Zaskoczyła mnie. Złoty Staw, siostra, koperta, tysiące wirujących okamgnień...

– Co to jest? Nie chcę żadnych pieniędzy. Nie przekupisz mnie.

– Nie zamierzam – potwierdziła. – Zajrzyj do środka.

W kopercie była faktura wykupionego pobytu na Fuerteventurze. Zagryzłam wargi. Spojrzałam w okno, aby uciec od jej wzroku zawieszonego na mojej twarzy.

– Pojedziesz? – zapytała nagląco. – Obiecaj, że tam pojedziesz.

Na jej skroniach pojawiły się grube krople potu.

– Mówiłam, że to bez sensu. – Chciałam oddać jej kopertę, ale powstrzymała mnie.

Stałam wciąż przy oknie. Po szybie chodziła duża mucha. W górę i w dół. W górę i w dół. Bzycząc rozjuszona. A może oszalała. Było w tym jakieś szaleństwo. Choć nie do końca zdawałam sobie sprawę, na czym polega. Jeszcze chwila, a ja też oszaleję. Czułam mdłości. Oparłam czoło o framugę. Mucha nie odleciała. Patrzyłam przed siebie, bolało mnie wszystko to, co widziałam. Ten pokój, widok za oknem, matka jakaś skurczona obok. Słońce właśnie nurzało się w czerwieni. Były w tym uniesienie i groza zarazem. Dlaczego, dlaczego tam mnie wysyłasz? Dlaczego znowu mam tam jechać? Gałęzie jarzębiny poruszone niespodziewanym powiewem wiatru wpadły na chwilę do pokoju, zajrzały i wycofały się pospiesznie. Spoglądałam wciąż przed siebie, zapatrzona w pulsujące ogniem kolory zachodu, usiłując zrozumieć intencje losu, który dziwnym zrządzeniem wysyłał mnie znów do tego piekła, a może raju. Raju utraconego na zawsze. Po co? Dlaczego? I nagle dotarło do mnie w przebłysku olśnienia, że jeśli tam nie pojadę, jeśli nie zmierzę się wreszcie sama ze sobą, zostanę w swoim piekle. Na zawsze.

W ten sposób wysłała mnie tu, po rachunek sumienia. Może po bilans strat i zysków, listę błędów czy coś w tym rodzaju. Nieważne. Siedzę teraz na szczycie wulkanicznej góry i widzę, jak nadciąga mgła od oceanu. Czarne, czy raczej sine opary, o kształcie tajfunu. Szły tak szybko, że za moment straciłam z oczu kruki. Pociemniało, mokra płachta oblepiła mnie zimnymi mackami. Wzdrygnęłam się. Przygotowana na burzę, wytężałam wzrok, starając się nie zgubić kierunku powrotu. Siedzę zwrócona twarzą w stronę, z której przyszłam, notując w pamięci ilość kroków potrzebnych do odnalezienia ścieżki. Nie czuję się jednak zagubiona. Odczuwam nawet coś jakby łaskę losu. Tyle w tym zapatrzeniu uniesienia i niespokojnej radości, jakiegoś oczekiwania. Równie irracjonalnego, bo co niby mogło spełnić się tu, na tym pustkowiu, jak i rzeczywistego, bo dogłębnie odczuwanego każdą komórką mojego ciała. Jeszcze nigdy moje istnienie nie stanowiło tak bardzo części czegoś nieporównywalnie większego, tak wielkiego, że graniczyło z olśnieniem czy ekstazą. Ogarnął mnie niezwykły, a jednak tak prosty i zwyczajny spokój. Osiągnęłam już szczyt. Teraz czekała mnie droga w dół. Ku temu, co stanowi sedno mnie samej i co sprawia, że ucieczka nie ma żadnego sensu, bo jak można uciec od siebie? I to nie jest metafora. Czy o to ci chodziło, mamo?

Chmury znikły równie szybko, jak się pojawiły. Dosłownie wyparowały od upału, resztki rozgonił wiatr. Kruki znów pojawiły się na tle turkusu nieba, miałam wrażenie, że ani na chwilę nie straciły mnie z oczu. Twoja samotna wyprawa tutaj musiała być równie owocna. Też patrzyłeś w oczy krukom, Christianie, i roztrząsałeś wszystkie za i przeciw. Ale kiedy wszedłeś na ten szczyt, wiedziałeś znacznie więcej niż ja. Byłeś bogatszy o wiedzę, którą się ze mną nie podzieliłeś. Pozostawiłeś mnie na dole, na plaży, w nieświadomości tego, co się wcześniej wydarzyło. I to nas rozdzieliło. Choć w sferze realnej musiałeś widzieć wtedy to, co ja teraz. Czyli majaczącą w oddali latarnię morską, nasz punkt orientacyjny, której cowieczorne światło, okrążające ją dookoła, przywołuje i przyciąga jak magnes z oddali wszystkie spojrzenia ku sobie. Oprócz ptaków. Bo na całej wyspie, ani na plaży, ani nigdzie indziej, nie spotkałam żadnych ptaków, oprócz tej czarnej jak smoła pary wielkich kruków tutaj. No, może z wyjątkiem tych małych rozwrzeszczanych, zielonopiórych papug w naszej rajskiej oazie. I nic poza tym, żadnych mew. Co było dziwne i niepokojące. Przytrzymując rękę nad czołem, obserwuję z góry naszą plażę. Tę z drugiej strony urwiska. Wygląda teraz jak złota kolia. Ożywiona szmaragdami daktylowych palm, wyżej wysadzana purpurą i bielą hoteli i posadowionymi między nimi bungalowami tonącymi w powodzi ognia bugenwilli. Pierwszy raz od tamtej pory mogę spoglądać na ten nieziemski obrazek spokojnie. Nie powoduje już nagłego przypływu krwi, szarpiącego tętna prawie rozrywającego naczynia krwionośne. Może dlatego, że z takiej góry, z takiego oddalenia. Odległość zawsze narzuca dystans. Daje możliwość chłodnej oceny. A wszechpanujące tu złociste światło ciągłego lata nie pozwala nadawać przeszłości zbytniego znaczenia, przydając werniksu teraźniejszości. Za chwilę będę musiała stąd odejść. Wrócić ścieżką do majaczącego w oddali bungalowu, tak jak ty stąd wróciłeś, zamyślony i niespokojny, obcy. Odchodzimy i wracamy, bo odejścia i powroty są wpisane w konstrukcję świata. A z logiką zdarzeń nie ma co walczyć i tak zdarzy się to, co ma się wydarzyć. I nie ma w tym nic z determinizmu. Co najwyżej uznanie wyższej konieczności za fakt niezaprzeczalny. Wolność jest zrozumieniem konieczności, jak już ktoś zauważył.

Nie usiłuję uciec od chaotyczności myśli. Pozwalam im przypływać i odpływać swobodnie. Nie narzucam pamięci chronologii ani wierności faktom. Chcę przekonać się, co zostało z mojego życia we mnie, co przetrwało w stanie nienaruszonym, a co przekształciło się dawno w postać amorficzną, daleką od możliwości bezbłędnego rozpoznania. Schodząc wolno, krok po kroku, po śliskich kamieniach, nie patrzę pod nogi. Staram się jednak utrzymać harmonię między stopami a równowagą. Kruki pozostały daleko, poza skałą szczytu. Wydaje się, że teraz w zasięgu moich rąk i mojego wzroku nie dzieje się absolutnie nic. Wszystko zastygło w nieruchome, falujące lekko kształty. Wulkaniczna, rozpalona góra drga w rozgrzanym do białości powietrzu. Tylko niżej gdzieniegdzie pojawiły się suche, krzaczaste osty i brunatne porosty na kamieniach. Jedyny ślad życia oprócz metafizycznej wciąż obecności pary kruków. Wypicie butelki wody stało się warunkiem przeżycia dnia do końca. Spadające z czoła krople potu odmierzają czas jak klepsydra. Kwadrans, dwa kwadranse. Kiedy zadzwoniły dzwoneczki, w kryształowo czystym powietrzu uderzyły we mnie rykoszetem, jak granat odbity od skał. Przystaję więc, ogłuszona na moment. To stadko brunatno-białych, łaciatych kóz skacze po stromiznach w poszukiwaniu byle ostu. Małe koźlęta wyglądają figlarnie, prawie zalotnie.

– Hej, hej! – krzyczę do nich. Echo niesie i odbija od skał moje wołanie.

Wąskie mordki koźląt uśmiechają się do mnie z daleka. Pewne, że nic im nie grozi z mojej strony, kózki wspinają się ponad otchłanią stromizny lekko, bez poczucia grozy czającej się pod nimi przepaści. Nikt ich nie prowadzi, nie pilnuje. Wydają się pozostawione same sobie, na łaskę losu. Nie widzę żadnego pasterza, pasterskiego psa, żadnego domostwa czy zagrody na horyzoncie. Jakby ich obecność była umowna. Są tutaj tak samo bezsensownie samotne, jak kruki i ja. Jak osty i daleka, świecąca tylko dla siebie latarnia morska. Dzwoneczki, zawieszone na cienkich szyjach kóz, wydzwaniają śpiewne oratorium, dźwięki odbijają się od skał i nie ma żadnych uszu, oprócz moich, które by uchwyciły i doceniły ich muzyczny kunszt. Przystanęłam, bo linia melodyczna zlała się nagle w jedno z melodią pozytywki zapamiętaną z dzieciństwa, wygrywaną przy okazji świąt i złociście zapakowanych prezentów, a która odgrzebana nagle przez niespodziewane skojarzenie wygrywała teraz we mnie przy akompaniamencie kozich dzwonków dalekie wspomnienia. Tak, miałam absolutną pewność, że ten chaos domagał się uporządkowania. I jednocześnie zdałam sobie sprawę nie tyle z nieuchronności, ile z beznadziei tego postanowienia. Miałam jeszcze w kieszeni jabłko. Rozgryzione na kęsy rzuciłam koziołkom. Obraz ich wdzięcznych mordek zabrałam ze sobą, schodząc coraz szybciej. Po chwili już ich nie widziałam. I nie byłam pewna, czy były tam naprawdę. Możliwe, że pamięć miesza się z wyobraźnią, i to co wspominamy, jest prostą wykładnią tego kompromisu. Jakby Marcel Proust, z ustami pełnymi magdalenek, kłaniał mi się z daleka i za moment zniknął w błękitnej mgle.

Podróż na Lanzarote trzeba rozpocząć nad ranem. Wstać w ciemności, gdy inni śpią snem sprawiedliwych. Asfaltowa szosa niczym Droga Mleczna lśni pośród nocy bladą poświatą nielicznych lamp. Ta ciemność jeszcze łączy wszystkie bliskie i dalekie krajobrazy w jedno. Wzrok nie rozgranicza poszczególnych części tej jedności. Uśpione wzgórza, białe niskie domy, okazałe hotele i kompletne, kilometrami ciągnące się pustkowia zlewają się w obce, nieznane zarysy nie wiadomo czego. Jedzie się prosto, w nieskończoność. Rzadkie odnogi z szosy w bok wydają się wieść na manowce. Unikać ich, unikać. Może za cenę życia. Czarna, rozpalona upałem noc, gęste od wilgoci powietrze i biała podwójna linia pośrodku szosy w świetle reflektorów auta. Świetliste miraże na wschodzie, jakby zapowiedź przyszłego dnia. Jestem sama ze sobą, pełna oczekiwań, jakby to bardziej wyobrażone niż faktyczne światło miało moc sprawczą w stosunku do wszystkiego, czego tylko mogę zapragnąć. Przestrzeń stała się ogromną kopułą i jadę jak w transie na z góry wyreżyserowany spektakl w tym bezkresnym amfiteatrze. Nie mija mnie żaden pojazd, nawet zmyślony. Brak drzew na poboczach, brak kolorowych reklam i tego wszystkiego, co kojarzy się ze znajomą cywilizacją. Jestem zupełnie gdzie indziej, niż mi się wydaje. Sierp księżyca odwrócony ostrzami do góry przypomina o tym najdobitniej. Pomruki oceanu zlewają się z sykiem wiatru w monotonny trel. Jestem zawieszona pomiędzy byłam a jestem. Jeszcze nie zdecydowałam, jak się to ma do będę.

Za dużo przemyśleń nad ranem, ale to odsuwa sen, więc dobrze. Prowadzenie samochodu, tym bardziej wypożyczonego z miejscowej wypożyczalni, wymaga solidnej uwagi. I kondensacji – skupionej na kierownicy – cielesności. Nagle stają się ważne ręce, stopy, reszta ma zaczekać na swoją kolej. Tak musieli się czuć pierwsi myśliwi. Od precyzji ich rąk i stóp, od uważnego wzroku, zależał ich byt. Ważył się los. Historia dziwnie się powtarza. Zależności wciąż decydują o powodzeniu. Wojen – nie tylko militarnych, także prowadzonych w imię idei, różnie pojmowanego dobra czy z własnymi słabościami. No więc jadę, czas przepływa przeze mnie i obok mnie. Zaczynam rozróżniać pierwsze zarysy wyłaniających się z mglistych ciemności wzgórz i rzadkich domostw bielejących w oddali. Nie patrzę na zegarek. Pozwalam słońcu wstać o wybranej przez nie porze. Nie pospieszam niczego. To i tak nic nie da. Powoduje tylko zniecierpliwienie. A ja teraz potrzebuję ładu i uporządkowania. Pośpiech zaburzyłby scenariusz pisany tu przez naturę. A na wszelkie pytania może odpowiedzieć nam tylko ona sama. Dlatego chcę słyszeć tylko jej głos. Choćby miał to być jedynie nieustający świst wiatru. Świt jest zawsze zaskoczeniem. Przegapić ten moment jest bardzo łatwo. A potem jest już tylko dzień. Jasna, słoneczna oczywistość poranka, w której giną poszczególne godziny, i nie wiesz, czy auto porusza się po szosie jeszcze o świcie, czy już po południu. Skołowany żołądek nie wie, kiedy domagać się posiłku. Dopiero na widok coraz częstszych niskich, białych, tonących w gęstej zieleni zabudowań i mijanych od czasu do czasu restauracji zaczynasz myśleć o jedzeniu. Wyciągasz bułkę i żujesz wolno, ani na chwilę nie zwalniając i nie odrywając rąk od kierownicy. Ochrowe pustkowia i bezdroża powoli odchodzą w niepamięć, na ich miejsce pojawiają się małe miejscowości, wyrosłe wprost na pustyni, bez śladu rzeki czy lasu. Kamienne, orientalne budowle rzucone między piaszczyste bezludzie. Żadnych traw, ścieżek, żółty monolit pozbawiony cienia. Gładka szosa wydaje się bardziej projekcją science fiction niż rzeczywistą częścią okolicy. A jednak jadę nią, nie odczuwając najmniejszych wahań podwozia. Jakby auto płynęło w powietrzu, zawieszone nad powierzchnią szosy niczym poduszkowiec. A może po prostu zasnęłam i śnię sen o tej podróży, leżąc wygodnie na szerokim tapczanie w hotelu. Tymczasem dojazd do portu wskazują pojawiające się już drogowskazy. Coraz częstsze i coraz bardziej precyzyjne. Żadnego przypadku. Zatrzymuję się na poboczu.

– How can I get to the petrol station? – pytam smagłego Latynosa.

Pokazuje mi kierunek, tłumaczy uprzejmie.

Miasteczko Corralejo wygląda jak żywcem przeniesione z południowej Hiszpanii. Kolorowi wszelkich maści i narodowości wędrują po uliczkach w swoich nieznanych mi zupełnie sprawach. Niewysokie, piętrowe kamieniczki opatrzono najróżniejszymi szyldami, świadczącymi o różnorodności profesji ich właścicieli. Grupki dzieci spieszą do szkoły, znajdującej się gdzieś w pobliżu, dochodzą do szosy, wszystkie samochody zatrzymują się przed przejściem dla pieszych, mimo braku świateł i jakichkolwiek sygnalizacji. Dzieci przechodzą bezpiecznie i bezkolizyjnie na drugą stronę, zupełnie się nie spiesząc. I tak samo, zupełnie bez pośpiechu, ruszają samochody. Można by rzec, że czas jest tu czymś zupełnie innym niż w znanym mi świecie. Płynie inaczej, a jego rytm wyznacza sama przyroda. To właśnie poddanie się jej powoduje tu taki spokój. Podjeżdżam na stację benzynową. Na mój widok wychodzi czarnoskóry osobnik w granatowym uniformie.

– Fill it up, please.

Nalewa grzecznie, nie dyskutuje, nie przygląda mi się. Może wcale mnie nie ma? Albo jego? Może to wszystko tylko mi się wydaje?

Nie lekceważcie małych dziewczynek. Są niewiele większe od lalki, ale rzadko siedzą tam, gdzie się je posadzi. Ich źrenice to czarne dziury kosmosu. To odwrócone lornetki, w które wpada obraz wielokrotnie pomniejszony i już zostaje. Wszystko jest zapisane w ich bezdennej pamięci. Obserwują cię bardziej przenikliwie, niż sobie możesz wyobrazić. Widzą każdy szczegół. Wszystko rozumieją, nawet jeśli ich oczy wyrażają bezgraniczne zdumienie. Należy zawsze mieć się na baczności, jeżeli tylko kierują na ciebie swój wzrok. Nawet wtedy, gdy pozornie zajęte są zupełnie czymś innym. Przywiązanie małej siostry wstążką z jej kokardy za nogę do drzewa, aby się nie zgubiła, było czystą naiwnością, jeżeli sądziłam, że zajmie się lalką i żołędziami. I było kolosalnym błędem. Jak błędem była pewność, że nie zobaczy tego, czego widzieć nie powinna. I było brakiem doświadczenia, że jeśli nawet zobaczy, to i tak nic nie zrozumie. Miała tylko nie przeszkadzać. A na zastanawianie się co do skutków, ja nie miałam czasu. Bo czas był krótki i ograniczał się do kilku tygodni wakacji. Nie można go było zmarnować na roztrząsanie, co począć z siostrą, którą matka rzuciła mi na głowę, obciążając odpowiedzialnością za czterolatkę. Rozkoszny skądinąd bobas staje się kulą u nogi dziesięciolatki. Bobasa najchętniej utopiłoby się w stawie, gdyby nie strach przed złojeniem skóry. Więc bobasa wlokło się wszędzie ze sobą, a tam gdzie się nie dało, przywiązywało za nóżkę, żeby się gdzieś nie zapodział. Oto siostrzana miłość bez lukrowania i udawania radości z powodu posiadania rodzeństwa. Odpłaciła mi dokładnie tym samym. Może gdybyśmy były tylko we dwie, byłoby inaczej. Ale pojawił się Christian i to przesądziło sprawę. Bo wszystko ma swoją przyczynę i swój skutek.

Port Corralejo jest w gruncie rzeczy tylko niedługim molem, przy którym cumuje prom przewożący pasażerów, wraz z ich środkami lokomocji, na Lanzarote. Za to prom jest okazały i pojemny. Mieści sporo autokarów, wycieczka na Lanzarote jest bowiem bardzo popularna wśród turystów. Właśnie takim autokarem podróżowaliśmy tu pięć lat temu. Pamiętasz, Christianie? Na pewno. Niektórych rzeczy po prostu się nie zapomina. A Lanzarote nie jest czymś, o czym można tak po prostu zapomnieć. Wrzyna się w pamięć jak rozpalone żelazo w skórę znaczonego zwierzęcia. Myślę, że tak nas właśnie naznaczono, rozpalonym żelazem. Po którym zostaje niezatarta nigdy blizna. W ogromnej kabinie katamarana „Fred Olsen”, wyciszony dyskretny gwar podróżnych miesza się z szumem silników, widać jak woda odrzucana turbiną w tył burzy się niespokojnie. Ruszamy. Fuerteventura powoli oddala się, jak na filmie – odjazd kamery, the end. Napisy końcowe, muzyka. Zamiast muzyki pomruki oceanu. Z napisów jedynie „No admittance” i „Don’t lean out of the window”. Obok „Light refreshments” i „Snack bar”. Pokład kabiny jest całkowicie wypełniony turystami. Słychać szczęk otwieranych butelek i chipsów. Przede mną wielka szyba jak przeźroczysty ekran, absolutny posmak nierzeczywistości. Wyświetla się na nim moja podróż. Właśnie wyruszam, mały, dziewiętnastowieczny port jak z pastelowych obrazków impresjonistów niknie powoli w zagadkowej mgle. Po prostu się rozpływa. Niczym wata cukrowa w ustach zdziwionego dziecka. Zupełnie znienacka otacza nas wielki granatowy okrąg, hula-hoop horyzontu. Kołysze się, a potem kręci z tak ogłuszającą prędkością, że czuję zawrót głowy. What’s the matter with you? – ktoś pyta niespokojnie. Uśmiecham się w odpowiedzi. Przestraszone oczy z ulgą koncentrują się znów na ekranie. Jesteśmy już na pełnym morzu. Horyzont obsiadło stado białych, gęsto upierzonych chmur. Jak gdyby klucz przelatujących ptaków zażywał zasłużonego odpoczynku. Rzadkie pasma przeźroczystej przędzy omotały niebo. W kabinie mimo klimatyzacji jest ciepło i parno. Wychodzę na otwartą przestrzeń burty. Wieje tu chłodna bryza. Wciągam głęboko w płuca rześkie, wilgotne powietrze. Nareszcie jest pusto. I cicho. Stałeś tu, pod tą ścianą, na piersiach zawiesiłeś ciężki aparat z dużym obiektywem. Kiedy weszłam, wzdrygnąłeś się, jakbyś szukał tu ucieczki, a ja ci w niej przeszkodziłam. Mimo to objąłeś mnie, może chcąc rozwiać mój niepokój. Co ci wtedy utrudniłam? O czym myślałeś? Czyj los się ważył? Mój czy twój? Tak wiele teraz pytań, tyle niedopowiedzeń, domysły. Dlaczego wtedy tego nie widziałam? Podobno intuicja nigdy nie zawodzi, włącza nam na czas czerwone, ostrzegawcze światło. Dlaczego wtedy milczała? Co uśpiło moją czujność? Przecież nie księżycowy krajobraz. Jeszcze go nie zobaczyłam. Nie zwiódł mnie miraż fantasmagorycznych wizji, wulkanicznej epopei Lanzarote. Ani nie przytłoczyło wyobrażenie człowieka kroczącego z krzyżem naprzeciw płonącej lawy. Widmo otwartego brzucha Ziemi, z którego jak krew wylewał się ogień piekielny. Dlatego musiałam przyjechać tu raz jeszcze. Sama. I wszystko przeżyć od początku. Każdą chwilę, żeby wydrzeć z niej ukryty sens.

Dom stanął nad Złotym Stawem, zanim jeszcze go tak nazwałyśmy. Stanął tylko pozornie samotnie, z dala od innych domostw. W rzeczywistości roiło się tu od gości. Sarny, wiewiórki, łabędzie, bociany, wszystko tu bywało, a bratanie się z nimi stanowiło oczywistą część naszej egzystencji. Wczesne dzieciństwo upłynęło mi więc gwarnie i towarzysko, a las otaczający dom i staw były jego integralną częścią. Nie znałam uczucia samotności. Rosłam, jak drzewo, otoczona intensywnym życiem we wszystkich jego przejawach i niepodważalność tego faktu była dla mnie zrozumiała i jasna. Nie gapiłam się sentymentalnie jesienią na złote liście klonów, które przydawały wodzie stawu intensywnego blasku, uzasadniając tym samym jego melancholijną nazwę. Przyjmowałam świat wokół mnie za skończony i ściśle określony. Każde zwierzę, każda roślina miały swoje uzasadnione miejsce, którego nikt nie miał prawa mu odebrać. A precyzja i piękno ich budowy tylko potwierdzało celowość ich bytu. Na żadnej ścieżce nie rozdeptałam mrówki czy ślimaka. Ratowanie z opresji zmoczonych motyli czy karmienie porzuconych piskląt było wręcz standardem. Jednego roku pod moim łóżkiem zimował jeż, więc starałam się nie zasypiać o zmroku, zaraz po położeniu się spać, aby usłyszeć w nocy jego tuptanie. Byłam jednym z elementów tej układanki, życie było mozaiką złożoną nie tylko ze zwierząt, roślin, ale też każdego kamienia i każdego przejawu sił przyrody. Wszystko trwało w idealnej harmonii. A przemijanie było odwiecznym cyklem, którego znaczenia nikt nie podważał. Ramą spajającą wszystko w całość. W blasku księżyca śpiąca przyroda jest kosmopolityczna. Za dnia także nie przestrzega naszych norm i zakazów. Przedziera się przez każde granice, jakie napotka, i nie ma sensu tego roztrząsać. Przyroda nie da się zamknąć w klatce, jak ludzie. Odrzuci każdy gorset krępujący jej ruch, akceptuje tylko pełną wolność. Wyrosłam w poczuciu, iż absolutna wolność jest najważniejszym prawem każdej istoty i że dotyczy to także mnie, może nawet w pierwszej kolejności. Była to dla mnie prawda zasadnicza i niepodważalna. Największym rozczarowaniem i wstrząsem, gdy potem mój świat poszerzył się znacznie i wyszedł poza Złoty Staw, było stwierdzenie z niekłamanym zdumieniem, że jest zupełnie inaczej. Że świat ludzi i świat natury to dwa różne, zupełnie nieprzystawalne do siebie byty. I że tego pęknięcia nie można w żaden sposób skleić. Bo świat przyrody jest dla świata ludzi czymś podlejszym i absolutnie podległym. A we mnie wszystko buntowało się przeciw temu.

Zimą było bardzo cicho. I bardzo biało. Poranki były mroźne i dopiero koło południa, gdy nieśmiało wychynęła zza porannych mgieł drobna tarcza słońca, robiło się nieco cieplej. Mrok ulegał rozproszeniu. Matka zapalała w piecu i wesoły ogień buszował pod płytą, na której ustawiała duże emaliowane garnki z kartoflami i bigosem. Na wielkiej czarnej patelni smażyła ziemniaczane placki. Na trawie jesienny szron powoli pokrywał się coraz gęściej padającym śniegiem, a drzewa otulała szadź. Wyglądały jak widma, jak duchy z przeszłości. Nierealne, przywołane mocą wyobraźni, przybierały najdziwniejsze, najbardziej fantastyczne kształty. Nie bałam się ich, choć majaczyły sennie za oknem w niejasnej mglistej poświacie, jak potępieńcy, którzy domagali się modlitwy, nie mogąc bez niej zaznać ukojenia. Nocą koronkowe wzory wielkich paproci wykwitały na przemarzniętych szybach, topiły się dopiero w południe, od mojego przylepionego do nich nosa i od ciepła idącego z rozpalonego pieca. Ogień buszował na szczapach z łagodnym sykiem. Słychać było wyraźnie, jak z dachu spadają rytmicznie krople z wiszących tam długich, topiących się w słońcu sopli. Miałam sześć lat i to było moje ulubione miejsce. Na parapecie, przy oknie. Stamtąd widziałam świat od wewnątrz i z zewnątrz jednocześnie. Dopiero z tych dwóch perspektyw łączył się w całość i nabierał znaczenia. Matka jak co rano krzątała się po kuchni. Widzę ją jeszcze, jak z zakasanymi rękawami dokłada do ognia, jak wsuwa do pieca pogrzebacz i coś tam w środku poprawia. To wtedy runął ten strzał. Dosłownie runął na nas w tej prawie niczym niezmąconej ciszy. Siostra obudzona w łóżeczku ze strachu rozwrzeszczała się na dobre. Roztrzęsiona matka zaczęła ją uspokajać, jednocześnie drżącymi rękami usiłowała poprawić włosy, jakby jakiś kosmyk, który opadł na jej czoło, koniecznie musiała odsunąć, aby cokolwiek zobaczyć. Dosłownie zdrętwiałam przy oknie. Ojciec był leśniczym. Każdego dnia wychodził ze strzelbą na obchód lasu. Nigdy jednak jej nie użył. Nie miałam pojęcia, co oznaczał dźwięk, który poraził nas przed chwilą. Cisza, która potem nastąpiła, mimo krzyku siostry i bulgotu gotującego się bigosu, była nie do zniesienia. Jeszcze nigdy nie słyszałam tak przenikliwej ciszy. Zamarła w ten jeden dźwięk, dźwięk strzału, który trwał i trwał wewnątrz nas, ogłuszał i nie mógł przestać trwać.

– Mamo? – zapytałam niepewnie.

Byłam przerażona. Przerażona sześciolatka oczekiwała wyjaśnień. Matka nie odpowiedziała. Znieruchomiała, jakby dobrze wiedziała, co się stało, a jednak nie zamierzała przyjąć tego do wiadomości.

– Mamo? – powtórzyłam, wiedząc już, a raczej przeczuwając, jaka będzie odpowiedź.

Czułam mróz na całym ciele. Dosłownie trzęsłam się z zimna. Wciąż nie odpowiadała. Trwanie nie jest czymś wymiernym czasowo. Tamten dźwięk nigdy nie umilkł. Rozległ się wtedy i rozlega wciąż we mnie, wbrew prawom fizyki. Prawa nauki nie mają tu nic do rzeczy. Świat uczuć, tego, co doświadczamy w życiu chwila po chwili, rządzi się swoimi zupełnie nieprzewidywalnymi prawami. Wtedy po raz pierwszy poczułam co to bezradność i strach. To uczucie wróciło do mnie tylko raz jeszcze. Pięć lat temu. Ale znaczyło wtedy zupełnie coś innego.

Lanzarote. Lanzarote. Kraina piekła. Udomowionego, oswojonego piekła. Utajona dzikość, która mrucząc, głaskana, znienacka otwiera paszczę i pożera bez cienia skrupułów. Mieszkać tu, to żyć w jednej klatce z pochwyconym dzikim lwem. Jadę wypożyczonym golfem przez czarny krajobraz popiołów, zastanawiając się, czy tak właśnie będzie wyglądała Ziemia po wybuchu nuklearnym. Niekończące się wzgórza zastygłej lawy. Kilometry lawy, wszerz, wzdłuż i w głąb. Rozszarpane na strzępy żywe ciało Ziemi, ogromna przerażająca blizna. Krwawa powódź, płynąca kiedyś z rozpłatanego wnętrza, wpadała z sykiem do oceanu, zastygając w monumentalny pomnik grozy i przerażenia. Nie ma tu rzek, drzew, niczego, bezkresna pustynia śmierci, jedyne życie to z rzadka, z trudem przebijające się przez martwą skałę porosty. Ci, którzy stąd nie uciekli, próbują zasymilować piekło. Łapią w podstawione naczynia pojawiającą się czasem deszczówkę. Sadzą w otoczonych kamieniami półkolach krzewinki winorośli, wyrabiają wino i zapijają nim smutek katorżniczego życia i heroiczną samotność. Są to współcześni zesłańcy. Ale w przeciwieństwie do innych, zesłanych przed wiekami gdzieś na powolną śmierć z wycieńczenia, ci przybyli tu niedawno i zostali dobrowolnie. Nikt nigdy nie zapytał ich o motywy takiej decyzji. I chyba to pytanie jest tu nie na miejscu. Dziwne, że nie wita nas wygrawerowany na wulkanach olbrzymi napis: „Przybywający tu, porzućcie wszelką nadzieję”. Jadę z Playa Blanca przez Lanzarote i wszędzie jest tak samo, ten sam obłędny i beztroski taniec autokarów i wulkany wyrzucające z siebie od czasu do czasu chmurę ognistego pyłu. A przecież w jednej chwili wszystko może tu eksplodować, drzemiące kratery zamienić się mogą w rozpalone gejzery szalejącej magmy i ognia. Życie autokarów trwałoby nie więcej niż chwilkę, ich rozpalona, płynna stal zasiliłaby wraz z zawartością kolejne pokłady zastygłych w skały warstw. Ale czy ja nie byłam nie mniej bezmyślna i beztroska? Jadę pośród martwego krajobrazu, i jak okiem sięgnąć, po horyzont wszędzie tylko piekło. I nikogo ono nie odstrasza. Każdy chce go dotknąć własnymi rękami. Posmakować. Sfotografować. Czy nie robiłam tego samego co oni? Mnie też takie piekło nie przeraża. Bardziej przeraża mnie ludzkie piekło. Wezuwiusz niczego ludzi nie nauczył. Pompeje nikogo nie odstraszyły. Dalej się tam mieszka i zwiedza, a posmak niecodzienności, bo nie wiadomo przecież, czy ktoś się obudzi ponownie w hotelu czy w zbudowanym tam domu, czy już się nie zbudzi nigdy, dostarcza niezbędnej porcji adrenaliny. Ludzie kochają wyzwania tym bardziej, im bardziej są niebezpieczne. Inaczej zanudziliby się na śmierć. To ich podnieca. Bardziej niż śmierć. Niż alkohol. Bardziej niż pieniądze. Nawet bardziej niż seks. To poczucie smaku ryzyka. Jak hazard, który wciąga graczy tak bardzo, że przestają zauważać, kiedy przekraczają dopuszczalne granice bezpieczeństwa, kiedy zanika instynkt samozachowawczy. Więc dlaczego mnie tu przywiozłeś pięć lat temu, Christianie? Co takiego chciałeś mi pokazać, a może uzmysłowić? To pytanie zaprząta mnie teraz bardziej niż potencjalne niebezpieczeństwo. Tak, są rzeczy silniejsze niż uczucie lęku. Zabijające strach i przybierające groteskowo pozory bohaterstwa. A nawet dające poczucie wzniosłości. Bo wznoszenie się ponad paraliżujący strach jest dla nas miarą odwagi, miarą człowieczeństwa. Nieważne, w imię czego staramy się ten strach przezwyciężyć. Sam fakt jego opanowania stanowi dla nas powód do dumy. I nieważne też, jaką zapłaciliśmy za to cenę. Siedzę więc tu, na Lanzarote, w przerwie mojej wycieczki, sącząc lemoniadę, w samym sercu piekła. Podchodzi do mnie ciemnoskóry kelner.

– What would you like?

– The bill, please.

Nic takiego. Wypić, zapłacić, odjechać. Każdy to potrafi. Żyć w piekle. Pomimo piekła. Z piekłem w sobie.

Ze śmiercią zetknęłam się tylko raz. Jako dziecko nic o niej nie wiedziałam. Miałam oczywiście pojęcie o tym, że istnieje, ale jakoś nie brałam pod uwagę, że może dotyczyć także mnie. Była zawsze gdzieś obok. Pojawiała się w martwych żabach czy jaszczurkach, zdechłe lub zabite stanowiły pokarm dla innych. Wszystko to było rozmyślne i celowe. Uzasadnione i konieczne. Ten odwieczny cykl był jak rytuał, w którym każde zdarzenie, nawet śmierć miało swoje logiczne miejsce. Ale wtedy wydarzyło się coś, co zburzyło tę logikę, pokazało, że może się zdarzyć sytuacja, której sensu pojąć nie można. Bo jest poza możliwością pojmowania. I tak cała moja układanka legła w gruzach. W jej miejsce pojawił się strach, oznaczał nieznane i nienazwane. Oznaczał nieprzewidywalność, nieoczywistość. I nie chodziło wcale o przypadek. Chodziło o ukrytą celowość, której nie sposób przewidzieć. Do tej pory mój świat był określony i przewidywalny. Nagle stał się groźny, bo nieprzewidywalny. Niezrównoważony jak chory psychicznie człowiek, od którego trudno wymagać jasnych i ścisłych definicji własnego postępowania, a jednak w zachowaniu którego gdzieś ukryta jest celowość, tylko nikt, nawet on sam nie potrafiłby jej określić. Sześciolatka siedząca przy oknie, zmartwiała ze strachu. Ten obrazek wydobywam teraz z pamięci, starając się, aby był maksymalnie wierną kopią tamtego. Matka z dłonią przy twarzy. Płaczące wciąż w kołysce niemowlę. Martwota zastygłych gestów. Ile czasu minęło, zanim na podwórzu rozległy się kroki? Godzina? Pięć? A może wieczność? Nie pamiętam. Nie pamiętam, czy był jeszcze dzień, czy zapadł już zmrok. Nie pamiętam, czy matka podniosła się znad kołyski, gdy do mieszkania wniesiono ciało ojca.

– Pani Mario... – tylko tyle i aż tyle.

Nie pamiętam kto i kiedy powiedział, że ojca zabił przyłapany przez niego kłusownik. Nie pamiętam, co matka odpowiedziała, czy w ogóle coś powiedziała. Nie pamiętam, czy wciąż siedziałam przy tym oknie. Niczego nie pamiętam. Więc skąd wiem, co się stało? Tego też nie wiem. Nawet nie pamiętam, czy był jakiś pogrzeb. Pewnie był, ale tego też nie pamiętam. Choć wiem, że był, i wiem, gdzie jest grób ojca. Widocznie pamięć wyrzuca z siebie, odrzuca albo po prostu nie przyjmuje do siebie niczego, co według niej wytrąciłoby ją z możliwości dalszego bezkolizyjnego funkcjonowania. To nas uspokaja. Uznajemy, że jeżeli nie zanotowaliśmy jakichś zdarzeń, to one de facto nie wydarzyły się, a więc nie istnieją. A jeśli nawet istnieją, to tylko potencjalnie. W bliżej niesprecyzowanej przestrzeni. Do której zawsze można by sięgnąć, tylko po co? Więc nie sięgałam. Wystarczyło to, z czym moja wyobraźnia musiała się wtedy uporać, czyli smutna imaginacja, że zostałyśmy same, we trzy, że matka jest tylko krawcową i że zupełnie nie wiadomo, jak to teraz będzie.