Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Tim Carrier, murarz, nie aspirował do mało zabawnej roli płatnego mordercy. Został nim przypadkiem. Sączył piwo w barze, gdy jakiś facet wziął go za zakontraktowanego człowieka od mokrej roboty. Tim nie zorientował się w porę i nie wyprowadził nieznajomego z błędu. Ani się obejrzał, jak został przy stoliku z dziesięcioma tysiącami dolarów i zleceniem. Zabić kobietę ze zdjęcia, Lindę Parquett. A potem pojawił się prawdziwy zabójca. Carrier postanowił odwołać zlecenie i zapłacić Kraitowi, podszywając się pod animatora całej akcji. Nie przypuszczał, że zdrowo szurnięty morderca weźmie na cel jego? Nieoczekiwanie Tim zaczyna dzielić los Lindy. Krait, cierpiący na nerwicę natręctw i spędzający życie na pielęgnowaniu rozmaitych obsesji, nie ma zamiaru porzucić raz nagranej roboty. Kto naprawdę zlecił morderstwo i dlaczego Linda ma zginąć? Odpowiedzi na te pytania byłyby interesujące, ale żeby je zdobyć, najpierw trzeba wymknąć się z rąk Kraita. Zapierające dech w piersiach tempo, niezwykłe zwroty akcji i zapadający w pamięć bohaterowie ? Oto Dean Koontz w najwyższej formie.
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (3)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (5)
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Gminna Biblioteka w Pruszczu (2)
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (5)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (2)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy im. ks. J. Tischnera w Drezdenku
Biblioteka Publiczna w Swarzędzu
Biblioteka Publiczna w Piasecznie (9)
Gminna Bibliotek Publiczna im. Marii Dąbrowskiej w Komorowie
Miejska Biblioteka Publiczna w Kamiennej Górze (3)
Gminna Biblioteka Publiczna w Lesznowoli (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Ks. Anny Jabłonowskiej w Siemiatyczach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DEAN KOONTZ (ur. 1945) należy do najpopularniejszych autorów amerykańskich. Karierę literacką rozpoczął w wieku 20 lat, startując w konkursie na opowiadanie zorganizowanym przez Atlantic Monthly. Po ukończeniu studiów pracował jako nauczyciel, jednocześnie sporo publikował, głównie z obszaru science fiction i horroru. Należy do pisarzy bardzo płodnych: jego dorobek to około 60 powieści oraz liczne opowiadania wydane pod własnym nazwiskiem i kilkoma pseudonimami. Obok Stephena Kinga, Koontz stał się głównym przedstawicielem gatunku thrillera psychologicznego, łączącego elementy grozy i zagadki kryminalnej ze zjawiskami nadprzyrodzonymi. Do jego najbardziej znanych książek należą: SZEPTY (1980), NIEZNAJOMI (1986), OPIEKUNOWIE (1987), PRZEPOWIEDNIA (2004), PRĘDKOŚĆ (2005), DAR WIDZENIA (2005), a z ostatnio opublikowanych - MĄŻ (2006), BRACISZEK ODD (2006), DOBRY ZABÓJCA (2007), Odd Hours (2008) i Your Heart Belongs to Me (2008). Wiele z nich zostało przeniesionych na ekran telewizyjny lub kinowy.
Tego autora
ODD THOMASTRZYNASTU APOSTOŁÓWAPOKALIPSAPRZEPOWIEDNIA
PRĘDKOŚĆDAR WIDZENIAINWAZJAINTENSYWNOŚĆNIEZNAJOMI
MĄŻOCALONABRACISZEK ODDNIEZNISZCZALNYDOBRY ZABÓJCA
Wkrótce
OCZY CIEMNOŚCIOSZUKAĆ STRACH
PÓŁNOC
KILKA GODZIN PRZED ŚWITEMMROCZNE POPOŁUDNIETWOJE SERCE NALEŻY DO MNIEPO TAMTEJ STRONIE LASU
Oficjalna strona internetowa Deana Koontzawww.deankoontz.com
DeanKOONTZ
Z angielskiego przełożyłANDRZEJ SZULC
Tytuł oryginału:THE GOOD GUY
Redakcja: Beata SłamaIlustracja na okładce: Jacek KopalskiProjekt graficzny okładki i serii: Andrzej KuryłowiczSkład: Laguna
ISBN 978-83-7359-815-7
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek OlesiejukPoznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowewww.merlin.plwww.empik.comwww.ksiazki.wp.pl
WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZWiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
2009. Wydanie IDruk: OpolGraf S.A., Opole
Dla Mike’a i Mary Lou Delaneyówza waszą dobroć, przyjaźń i za cały śmiech — nawet jeśliczęsto nie wiecie, dlaczego się z was śmiejemy.
Z wami. Śmiejemy się z wami.
Kochamy was.
Powiem panu wielką tajemnicę, drogi przyjacielu. Niech pan nie czeka na Sąd Ostateczny. Sąd Ostateczny jest co dzień.
Albert Camus Upadek,
przeł. Joanna Guze, PIW 1971
Część pierwsza
Jętka ślizga się czasami po stawie, zostawiając za sobą ślad cienki niczym pajęcza nić, i dzięki temu umyka uwagi polujących w locie ptaków i nietoperzy.
Mając sześć stóp i trzy cale wzrostu, dwieście dziesięć funtów żywej wagi, wielkie dłonie i jeszcze większe stopy, Timothy Carrier nie mógł przemieszczać się niepostrzeżenie jak jętka, lecz mimo to bardzo się starał. Choć miał na nogach ciężkie robocze buty i stąpał niczym John Wayne, co było u niego naturalne i czego nie mógł zmienić, zdołał wejść do tawerny Lamplighter i przejść przez całą salę, nie zwracając na siebie uwagi. Nie zerknął na niego żaden z trzech mężczyzn siedzących blisko drzwi ani żadna z par w dwóch boksach.
Sadowiąc się na ostatnim stołku, daleko za ostatnią z lamp, które polerowały mahoniowy kontuar barwy melasy, westchnął zadowolony. Z perspektywy frontowych drzwi był najmniejszym mężczyzną w całej sali. Jeżeli przednią część tawerny uznać za budkę maszynisty, tu znajdował się przedział mieszkalny. Ci, którzy siadali w tym miejscu w leniwy poniedziałkowy wieczór, byli na ogół milczkami.
Liam Rooney, który był właścicielem i jedynym barmanem tego wieczoru, nalał beczkowego piwa i postawił je przed Timem.
— Któregoś dnia wejdziesz tu z dziewczyną — powiedział — i skonam z wrażenia.
— Myślisz, że przyprowadziłbym dziewczynę do tej speluny?
— Jaki jeszcze lokal znasz oprócz tej speluny?
— Mam swój ulubiony sklep z pączkami.
— Jasne. Kiedy już zmieciecie razem tuzin, zabierzesz ją do wielkiej drogiej restauracji w Newport Beach, usiądziecie na krawężniku i będziecie patrzyli, jak chłopaki odprowadzają na parking eleganckie samochody.
Tim upił łyk piwa, a Rooney wytarł bar, mimo że był czysty.
— Masz szczęście, że znalazłeś Michelle — powiedział Tim. — Dziś już takich nie ma.
— Michelle ma koło trzydziestki, tak samo jak my. Jeśli dziś już takich nie ma, to skąd się wzięła?
— To cała zagadka.
— Żeby wygrać, trzeba brać udział w meczu — stwierdził Rooney.
— Biorę udział w meczu.
— Wrzucanie samemu piłek do kosza to jeszcze nie mecz.
— Nie przejmuj się mną. Kobiety bez przerwy pukają do moich drzwi.
— Owszem — mruknął Rooney — ale przychodzą parami i chcą ci opowiedzieć o Jezusie.
— Nie ma w tym nic złego. Dbają o moją duszę. Czy ktoś już ci mówił, że jesteś złośliwym sukinsynem?
— Ty mówiłeś. Mniej więcej tysiąc razy. Nigdy mi się to nie znudzi. Przyszedł tu wcześniej jeden facet. Ma czterdzieści lat, nigdy nie był żonaty, a teraz ucięli mu jądra.
— Kto mu uciął jądra?
— Jacyś lekarze.
— Daj mi nazwiska tych lekarzy — poprosił Tim. — Nie chciałbym przypadkiem do któregoś trafić.
— Facet miał raka. Rzecz w tym, że teraz nie będzie mógł mieć dzieci.
— Co jest fajnego w posiadaniu dzieci, kiedy popatrzysz, co się dzieje na tym świecie?
Rooney wyglądał jak niedoszły mistrz czarnego pasa, który mimo iż nie brał nigdy lekcji karate, próbował rozbić twarzą całe mnóstwo betonowych bloków. W jego niebieskich oczach paliło się jednak ciepłe światło i miał złote serce.
— O to właśnie chodzi — powiedział. — O żonę, dzieciaki i miejsce, którego mógłbyś się trzymać, kiedy cały świat rozpada się na kawałki.
— Matuzalem żył dziewięćset lat i do samego końca płodził dzieci.
— Płodził?
— Tym właśnie się zajmowali w tamtych czasach. Płodzeniem.
— To znaczy, że poczekasz z założeniem rodziny, aż będziesz miał sześćset lat?
— Ty i Michelle nie macie dzieci.
— Pracujemy nad tym. — Rooney pochylił się do przodu, skrzyżował ręce na barze i popatrzył Timowi prosto w twarz.
— Co dzisiaj robiłeś, Bramkarzu?
Tim zmarszczył czoło.
— Nie nazywaj mnie tak.
— Więc co robiłeś?
— To co zwykle. Zbudowałem kawał ściany.
— A co będziesz robił jutro?
— Zbuduję następny kawał ściany.
— Dla kogo?
— Dla tego, kto mi płaci.
— Haruję w tym miejscu siedemdziesiąt godzin tygodniowo, ale nie robię tego dla klientów — stwierdził Rooney.
— Twoi klienci zdają sobie z tego sprawę — zapewnił go Tim.
— I kto jest teraz złośliwym sukinsynem?
— Nadal dzierżysz w tej dziedzinie palmę pierwszeństwa, ale staram się nie być gorszy.
— Pracuję dla Michelle i dla dzieci, które będziemy mieli. Człowiek potrzebuje kogoś, dla kogo będzie pracował, i nie mam tu na myśli osoby, która ci płaci, ale kogoś wyjątkowego, z kim można budować i dzielić przyszłość.
— Na pewno masz piękne oczy, Liam.
— Ja i Michelle martwimy się o ciebie, brachu.
Tim wydął wargi.
— Jeśli jesteś sam, nie pracujesz dla nikogo — dodał Liam.
Tim zaczął cmokać. Rooney nachylił się do niego jeszcze bliżej i ich twarze znalazły się w odległości kilku cali od siebie.
— Chcesz mnie pocałować?
— Cóż, najwyraźniej bardzo ci na mnie zależy.
— Zaparkuję zaraz tyłek na barze, możesz go sobie pocałować.
— Nie, dzięki. Nie chcę sobie pokaleczyć ust.
— Wiesz, jak się nazywa twój problem, Bramkarzu?
— Znowu zaczynasz.
— Autofobia.
— Mylisz się. Nie boję się samochodów.
— Boisz się samego siebie. Nie, to też nie oddaje istoty rzeczy. Boisz się swojego potencjału.
— Byłby z ciebie wspaniały szkolny doradca do spraw zatrudnienia — mruknął Tim. — W tej knajpie serwują podobno darmowe precelki. Gdzie są moje precelki?
— Wyrzygał się na nie jakiś pijak. Właśnie skończyłem je wycierać.
— Nie szkodzi. Ale nie chcę ich, jeżeli jeszcze nie wyschły.
Rooney przyniósł z zaplecza półmisek z precelkami i postawił go obok szklanki Tima.
— Michelle ma kuzynkę. Nazywa się Shaydra i jest słodka — oznajmił.
— Co to za imię: Shaydra? Czy nikt już nie nazywa się Mary?
— Mam zamiar umówić cię z Shaydrą na randkę.
— To nie ma sensu. Jutro każę sobie uciąć jądra.
— Włóż je do słoja i zabierz ze sobą na randkę. Przełamiesz w ten sposób pierwsze lody — powiedział Rooney i udał się w drugi koniec baru, gdzie trzej dziarscy klienci dbali o to, by mógł opłacić czesne swoich jeszcze nienarodzonych dzieci.
Przez kilka minut Tim powtarzał sobie, że piwo i precle to wszystko, czego mu trzeba do szczęścia. Wzmacniał to przekonanie, wyobrażając sobie Shaydrę jako gamoniowatą istotę z jedną brwią i kilkucalowymi, zaplecionymi w warkocz włosami w nosie.
Tawerna jak zwykle działała na niego uspokajająco. Nie potrzebował nawet piwa, żeby wygładzić kanty dnia: wystarczało, że tu po prostu był, choć nie do końca rozumiał, dlaczego musi się uspokoić.
Powietrze pachniało zwietrzałym i świeżym piwem, słoną zalewą z wielkiego słoja z kiełbaskami, woskiem do drewna i talkiem do gry w krążki. Z małej kuchni dobiegały aromaty piekących się na ruszcie hamburgerów i skwierczącej w gorącym tłuszczu cebuli.
Ciepła mieszanina przyjemnych zapachów, podświetlany zegar Budweisera, miękki półmrok, w którym siedział, szmer głosów w boksach za jego plecami i nieśmiertelny głos Patsy Cline z szafy grającej były tak znajome, że w porównaniu z nimi jego własny dom mógł się wydać obcym terytorium.
Niewykluczone, że tawerna Lamplighter działała na niego uspokajająco, ponieważ reprezentowała jeżeli nie stałość, to przynajmniej ciągłość. W świecie bezustannych i gwałtownych transformacji opierała się wszelkim zmianom.
Tim nie oczekiwał tutaj i nie pragnął żadnych niespodzianek. Nowe doznania są towarem stanowczo przereklamowanym. Nowych doznań doświadcza się, wpadając pod autobus.
Wołał to co znajome, rutynę. Nigdy nie groziło mu, że spadnie ze szczytu, ponieważ na żaden się nie wspinał.
Pewni ludzie twierdzili, że brak mu żyłki przygody. Tim nie miał ochoty wyjaśniać im, że odważne wyprawy do egzotycznych krajów i rejsy po wzburzonym morzu są figlami raczkujących dzieci w porównaniu z przygodami, których można zaznać na przestrzeni ośmiu cali między lewym i prawym uchem.
Gdyby powiedział coś takiego, uznaliby go za głupca. Był w końcu tylko murarzem, facetem, który kładzie cegły. Nie powinien za dużo myśleć.
W naszych czasach większość ludzi unika myślenia, zwłaszcza o przyszłości. Zamiast trzeźwej myśli wolą komfort ślepych przekonań.
Inni oskarżali go o to, że jest staroświecki. Przyznawał się do winy.
Przeszłość obfitowała w to co znane i piękne i w pełni wynagradzała spojrzenie wstecz. Tim był optymistą, ale nie do tego stopnia, by zakładać, iż piękno kryje się również w nieznanej przyszłości.
Do tawerny wszedł interesujący facet. Był wysoki, choć nie tak jak Tim, potężny, lecz nie onieśmielający.
Interesujące było jego zachowanie, nie wygląd. Wszedł do baru niczym zwierzę ścigane przez jakiegoś drapieżnika, oglądając się przez drzwi, nim się zatrzasnęły, i lustrując ostrożnie wnętrze, jakby nie ufał, że może się tu schronić.
Kiedy przybysz zbliżył się i usiadł przy barze, Tim wpatrywał się w szklankę z piwem, jakby miał przed sobą święty kielich, i dumał nad głębokim znaczeniem tego, co zawiera. Przybierając pozę nabożnego skupienia zamiast posępnej samotności, pozwalał nieznajomym nawiązać rozmowę, lecz do niej nie zachęcał.
Jeżeli pierwsze padające z ust przybysza słowa wskazywały, że jest bigotem, politycznym oszołomem, względnie niewłaściwego rodzaju głupcem, Tim mógł przejść płynnie od nostalgicznej zadumy do chmurnego milczenia i z trudem powstrzymywanej agresji. Niewiele osób próbowało powtórnie przełamać lody, kiedy jedyną reakcją na ich starania był lodowaty chłód.
Tim preferował cichą kontemplację przy swoim ołtarzu, dopuszczał jednak również odpowiedni rodzaj rozmowy. Ale odpowiedni rodzaj był rzadki.
Kiedy inicjuje się rozmowę, można mieć czasem kłopot z jej zakończeniem. Kiedy jednak zrobi to ten drugi i się odsłoni, można go przystopować, po prostu się wyłączając.
Pojawił się przy nich Rooney zbierający środki na utrzymanie swoich niepoczętych dzieci.
— Co będzie?
Nieznajomy położył na kontuarze grubą brązową kopertę i przytrzymał ją lewą ręką.
— Może... piwo.
Rooney czekał z uniesionymi brwiami.
— Tak. Dobrze. Piwo — powiedział przybysz.
— Z beczkowych mam budweisera, miller lite i heinekena.
— Dobrze. No to... chyba... heinekena.
Jego głos był cienki i napięty niczym drut telefoniczny, a słowa przypominały ptaki, które przycupnęły w dyskretnych odstępach jeden od drugiego. Pobrzmiewająca w nim ostra nuta mogła świadczyć o strachu.
Kiedy Rooney przyniósł piwo, nieznajomy zdążył już położyć pieniądze na barze.
— Reszta dla pana — powiedział.
Druga kolejka była jak widać wykluczona.
Rooney oddalił się, a nieznajomy objął prawą dłonią szklankę z piwem. Nie podniósł jej do ust.
Tim był guzdrałą. Ten kpiący tytuł nadał mu Rooney, ponieważ potrafił sączyć dwa piwa przez cały wieczór. Czasami prosił o lód, żeby schłodzić ciepły napój.
Ale nawet ktoś, kto się guzdrze, lubi wypić pierwszy łyk, kiedy piwo jest najzimniejsze, prosto z beczki.
Tim koncentrował się na budweiserze niczym snajper na swoim celu, lecz podobnie jak dobry snajper zwracał również uwagę na to, co dzieje się dookoła. Widział, że nieznajomy nadal nie podnosi do ust szklanki z heinekenem.
Facet nie sprawiał wrażenia barowego bywalca i wyraźnie nie chciał zostać bywalcem tej konkretnej tawerny, nie tego wieczoru, nie o tej godzinie.
— Przyszedłem wcześniej — powiedział w końcu.
Tim nie był pewien, czy chce nawiązać z nim rozmowę.
— Chyba każdy chce przyjść wcześniej, żeby ocenić sytuację — kontynuował facet.
Tim wyczuwał niekorzystne wibracje, nie typu „uwaga, wilkołak!”, lecz po prostu obawę, że facet może okazać się uciążliwy.
— Skoczyłem kiedyś z samolotu ze swoim psem — oznajmił nieznajomy.
Z drugiej strony największe szanse na ciekawą barową rozmowę wyłaniają się, kiedy człowiek ma szczęście trafić na ekscentryka. Tim nabrał otuchy.
— Jak miał na imię? — zapytał, zwracając się do podniebnego skoczka.
— Kto?
— Pies.
— Larry.
— Dziwne imię dla psa.
— Nazwałem go tak po moim bracie.
— Jak to przyjął pański brat?
— Mój brat zmarł.
— Przykro mi to słyszeć — powiedział Tim.
— To było dawno temu.
— Czy Larry’emu spodobał się skok z samolotu?
— Nigdy nie miał okazji skoczyć. Zmarł, kiedy miał szesnaście lat.
— Miałem na myśli psa Larry’ego.
— Aha. Chyba mu się spodobało. Wspominam o tym tylko dlatego, że żołądek mam ściśnięty zupełnie tak samo jak wtedy.
— Miał pan zły dzień, prawda?
Nieznajomy zmarszczył czoło.
— A jak pan myśli?
Tim pokiwał głową.
— Zły dzień.
— To pan, prawda? — zapytał podniebny skoczek, nadal marszcząc czoło.
Barowa rozmowa to nie koncert fortepianowy Mozarta. To raczej improwizacja, jam session. Rytmy są instynktowne.
— To pan? — zapytał ponownie nieznajomy.
— A kim innym mógłbym być? — odparł Tim.
— Wygląda pan... tak zwyczajnie.
— Staram się, jak mogę — zapewnił Tim.
Podniebny skoczek przyglądał mu się bacznie przez chwilę, a potem spuścił wzrok.
— Nie wyobrażam sobie, jak można być kimś takim.
— To wcale nie jest łatwe — odparł trochę mniej żartobliwie Tim i zmarszczył czoło, słysząc nutę szczerości w swoim głosie.
Nieznajomy wziął w końcu do ręki szklankę. Podnosząc ją do ust, wylał trochę piwa na kontuar, a potem wypił duszkiem połowę zawartości.
— Tak czy inaczej, po prostu złapałem fazę — powiedział Tim bardziej do siebie niż do swojego towarzysza.
Facet zda sobie w którymś momencie sprawę z popełnionego błędu, a Tim uda, że również się pomylił. Tymczasem mogło się to okazać zabawne.
— Tu jest połowa — oznajmił mężczyzna, przesuwając po kontuarze brązową kopertę. — Dziesięć tysięcy. Reszta, kiedy będzie po niej.
Powiedziawszy to, obrócił się na stołku, wstał i ruszył w stronę drzwi.
Tim miał zamiar go zawołać, lecz w tym samym momencie uświadomił sobie straszliwe znaczenie tych dziesięciu słów. „Tu jest połowa. Dziesięć tysięcy. Reszta, kiedy będzie po niej”.
Najpierw zdziwienie — a później nietypowy dla niego skurcz lęku — zdławiły mu głos.
Podniebny skoczek najwyraźniej zamierzał wyjść z baru. Szybko przeszedł przez salę, otworzył drzwi i zniknął w mroku.
— Hej, niech pan poczeka — powiedział Tim zbyt cicho i zbyt późno. — Niech pan poczeka.
Człowiek, który prześlizguje się przez życie, zostawiając po sobie ślad cieńszy od pajęczej nitki, nie przywykł wołać albo ścigać ludzi zlecających morderstwo.
Zanim Tim zorientował się, że pościg jest konieczny, i wstał ze stołka, szanse, że mu się uda, znacznie zmalały. Zwierzyna za bardzo się oddaliła.
Usiadł z powrotem na stołku i jednym długim łykiem dopił piwo.
Do boków szklanki przywarła piana. Te efemeryczne kształty nigdy przedtem nie wydawały mu się tajemnicze. Teraz wpatrywał się w nie, jakby zawarte w nich było ważne przesłanie.
Zdezorientowany spojrzał na brązową kopertę, złowrogą niczym bomba zegarowa.
Liam Rooney niósł dwa talerze z cheeseburgerami i fytkami dla pary siedzącej w jednym z boksów. W poniedziałkowy wieczór w barze nie było kelnerki.
Tim dał znak ręką Rooney'owi. Właściciel tawerny nie zauważył tego i wrócił za bar w drugim końcu sali.
Koperta nadal budziła w Timie złe przeczucia, lecz zaczął wątpić, czy dobrze zrozumiał to, co zaszło między nim i nieznajomym. Facet z fruwającym psem Lanym nie mógł po prostu zapłacić za zabicie kobiety. Zaszło jakieś nieporozumienie.
„Reszta, kiedy będzie po niej”. To mogło oznaczać wiele rzeczy. Niekoniecznie, że kobieta ma być zabita.
Przekonany, że wszystko szybko wróci do normy, Tim otworzył kopertę, sięgnął do środka i wyciągnął stamtąd gruby plik obwiązanych gumką studolarowych banknotów.
Pieniądze może nie były brudne, ale takie odniósł wrażenie. Schował je szybko z powrotem.
Oprócz gotówki znalazł fotografię formatu pięć na siedem cali, która mogła pochodzić z prawa jazdy albo paszportu. Przedstawiała kobietę dobiegającą trzydziestki. Atrakcyjną.
Na odwrocie koperty wydrukowane było nazwisko: LINDA PAQUETTE. Niżej był adres w Laguna Beach.
Timowi zaschło w ustach, mimo że przed chwilą wypił piwo. Jego serce biło powoli, ale tak mocno, że huczało mu w uszach.
Patrząc na fotografię, czuł się w irracjonalny sposób winien, zupełnie jakby uczestniczył w planowaniu zbrodni. Odłożył fotografię i odsunął od siebie kopertę.
Do baru wszedł kolejny mężczyzna. Był prawie tak wysoki jak Tim i podobnie jak on miał krótko przystrzyżone brązowe włosy.
Rooney pojawił się z nowym piwem.
— Jeżeli będziesz pił w takim tempie, przestanę cię traktować jak mebel — zapowiedział. — Staniesz się prawdziwym klientem.
Uparte wrażenie, że wszystko to dzieje się we śnie, sprawiło, że Timowi trudno było się skoncentrować. Chciał opowiedzieć Rooneyowi, co się wydarzyło, ale miał sztywny język.
Nowo przybyły zbliżył się i usiadł na miejscu, które zajmował podniebny skoczek. Między nim i Timem pozostał jeden wolny stołek.
Kiedy Rooney odszedł, żeby nalać mu piwo, nieznajomy spojrzał na brązową kopertę, a potem na Tima. Miał podobnie jak on brązowe oczy.
Życie człowieka może obrócić się na najmniejszym zawiasie czasu. Każda minuta może przynieść doniosłą zmianę. Każde tyknięcie zegara może być głosem Przeznaczenia, szepczącym słowa obietnicy bądź przestrogi.
Kiedy zabójca powiedział: „Przyszedł pan wcześniej”, Tim Carrier zauważył, że na zegarze Budweisera do pełnej godziny zostało jeszcze pięć minut, i dopowiedział sobie resztę.
Zawias się obrócił. Drzwi stanęły otworem i nie można ich było zaniknąć.
Rooney przyniósł zabójcy piwo, a potem odpowiedział na wezwanie w drugim końcu baru.
Odbite od mahoniowego kontuaru światło nadało zawartości szklanki rubinowy odcień.
Nieznajomy oblizał spierzchnięte wargi i napił się. Był bardzo spragniony.
— Nie może mnie pan zatrudnić. Nie jestem niczyim pracownikiem — wyjaśnił przyjaznym tonem, odstawiwszy szklankę.
Tim zastanawiał się, czy nie przeprosić go i nie pójść do toalety. Mógł zadzwonić na policję z komórki.
Obawiał się jednak, że podczas jego nieobecności nieznajomy zabierze kopertę i wyjdzie.
Zabranie koperty do ubikacji było złym pomysłem. Facet mógł uznać, że Tim chce dokonać transakcji na osobności, i pójść za nim.
— Nie można mnie zatrudnić i niczym nie handluję — dodał zabójca. — To pan mi coś sprzedaje, a nie odwrotnie.
— Tak? Co takiego sprzedaję?
— Pewien koncept. Koncept pańskiego świata, który odmieni się głęboko w wyniku jednej... korekty.
Tim przypomniał sobie nagle twarz kobiety z fotografii. Nie bardzo wiedział, jak wyjść z tej sytuacji. Potrzebował czasu do namysłu.
— Sprzedawca wyznacza cenę — powiedział. — Pan wyznaczył cenę: dwadzieścia tysięcy.
— To nie jest cena. To kontrybucja.
Ich rozmowa nie miała mniej sensu od typowej barowej pogawędki i Tim odnalazł jej rytm.
— Ale za tę kontrybucję otrzymuję pańską... usługę.
— Nie. Nie świadczę żadnych usług. Wyświadczam panu łaskę.
— Łaskę?
— Owszem. Kiedy zaakceptuję koncept, który pan sprzedaje, pański świat zostanie głęboko odmieniony z mojej łaski.
Zważywszy na ich kolor, brązowe oczy zabójcy były bardziej hipnotyzujące, niż powinny.
Gdy siadał przy barze, jego rysy wydawały się twarde, lecz było to błędne wrażenie. Miał zaokrąglony podbródek z dołeczkiem i gładkie różowe policzki. Żadnych kurzych łapek i zmarszczek między brwiami.
Kapryśny charakter błąkającego się na jego ustach uśmiechu mógł sugerować, że rozmyśla o ulubionej bajce, którą czytano mu w dzieciństwie. Był to najwyraźniej stały wyraz jego twarzy — tak jakby nie do końca absorbowało go to, co dzieje się tu i teraz, jakby pozostawał w stanie permanentnego rozbawienia.
— To nie jest transakcja biznesowa — powiedział uśmiechnięty mężczyzna. — Złożył pan petycję, a ja jestem odpowiedzią na pańskie modlitwy.
Słownictwo, jakiego używał, by opisać swoją pracę, mogło wskazywać na ostrożność i niechęć do obciążania samego siebie, wypowiadane jednak ze specyficznym uśmieszkiem łagodne eufemizmy były co najmniej niepokojące, jeśli nie odrażające.
— Nie tutaj — ostrzegł zabójca, kiedy Tim otworzył brązową kopertę.
— Spokojnie. — Tim wyjął z koperty fotografię, złożył ją i schował do kieszeni koszuli. — Zmieniłem zdanie — powiedział.
— Przykro mi to słyszeć. Liczyłem na pana.
— Połowa tego, co uzgodniliśmy — powiedział Tim, przesuwając kopertę w stronę pustego stołka, który stał między nimi. — Za wstrzymanie się od działania. Może pan to nazwać opłatą za niezabijanie.
— Nigdy nie będzie pan w to zamieszany — zapewnił zabójca.
— Wiem. Jest pan dobry. Jestem pewien, że jest pan w tym dobry. Najlepszy. Po prostu już tego nie chcę.
— Ależ chce pan tego — odparł zabójca, uśmiechając się i kręcąc głową.
— Już nie.
— Jeszcze niedawno pan tego chciał. Nie można najpierw chcieć, a potem nie chcieć. Umysł ludzki nie funkcjonuje w ten sposób.
— Rozmyśliłem się — oznajmił Tim.
— W tego rodzaju sprawach wątpliwości nachodzą człowieka po tym, jak dostał to, czego chciał. Pozwala sobie wówczas na drobne wyrzuty sumienia, żeby mieć o sobie lepsze mniemanie. Dostał to, czego chciał, i ma o sobie dobre mniemanie, a za rok będzie to tylko smutną rzeczą, która mu się przytrafiła.
Spojrzenie brązowych oczu było niepokojące, ale Tim nie ośmielił się uciec w bok wzrokiem. Tego rodzaju przejaw skrępowania mógł zrodzić w zabójcy nagłe podejrzenie.
Odkrył jedną z przyczyn, dla których te oczy są takie hipnotyzujące: ich źrenice były bardzo rozszerzone. Czarna kropka pośrodku każdej tęczówki wydawała się tak samo duża jak otaczająca ją barwna plamka.
Światło przy końcu baru było przyćmione, ale nie siedzieli w mroku. Źrenice zabójcy były rozszerzone tak, jakby znajdowali się w absolutnej ciemności.
Widoczny w tych oczach głód światła miał grawitację czarnej dziury, zapadającej się gwiazdy.
Tak bardzo rozszerzone mogą być źrenice ślepca. Ale zabójca widział światło. Był może ślepy na coś innego.
— Niech pan weźmie pieniądze — powiedział Tim.
Znowu ten uśmiech.
— To połowa pieniędzy.
— Za nierobienie niczego.
— Och, zrobiłem już to i owo.
Tim zmarszczył czoło.
— Co pan zrobił?
— Pokazałem panu, kim pan jest.
— Tak? Kim jestem?
— Człowiekiem z duszą mordercy i z sercem tchórza.
Zabójca wziął kopertę, wstał ze stołka i odszedł.
Po tym, jak udało mu się podszyć pod mężczyznę z psem o imieniu Larry, ocalić życie kobiety z fotografii oraz uniknąć gwałtownej konfrontacji, która mogła nastąpić, gdyby zabójca uświadomił sobie, że zaszła pomyłka, Tim powinien odetchnąć z ulgą. Zamiast tego czuł ucisk w gardle i miał wrażenie, że serce wypełnia mu całą klatkę piersiową i tamuje oddech.
Wydawało mu się, że wiruje powoli na barowym stołku. Zawrót głowy po chwili przeobraził się w mdłości.
Zdał sobie sprawę, że nie odczuwa ulgi, ponieważ cały incydent wcale się nie zakończył. Nie potrzebował szklanej kuli, żeby odczytać przyszłość. Wyraźnie widział zbliżającą się tragedię.
Jeden rzut oka na każdy kamienny dziedziniec lub podjazd wystarczał mu, żeby określić, według jakiego wzoru ułożona jest kostka. Jednak nawierzchnia drogi, którą widział przed sobą w tym momencie, zrobiona była byle jak. Nie wiedział, dokąd go zaprowadzi.
Zabójca odszedł lekkim krokiem, typowym dla osoby, której nie ciąży sumienie, i zniknął w mroku nocy.
Tim pospieszył za nim, uchylił ostrożnie drzwi i wyjrzał na zewnątrz.
Uśmiechnięty mężczyzna, zasłonięty częściowo przez odbicie niebieskiego neonu na przedniej szybie, siedział za kierownicą białego samochodu zaparkowanego ukośnie do krawężnika. Liczył paczki studolarowych banknotów.
Tim wyjął z kieszeni koszuli komórkę.
W samochodzie zabójca opuścił szybę, postawił na dachu jakiś przedmiot i zaniknął szybę z powrotem.
Wodząc po omacku palcem po klawiaturze, Tim zaczął wybierać numer 911.
Przedmiotem, który zabójca postawił na dachu, był policyjny kogut, który zaczął migać, gdy tylko biały samochód cofnął się od krawężnika.
— Gliniarz — szepnął Tim i nie wcisnął drugiej jedynki.
Kiedy samochód odjeżdżał spod tawerny, zaryzykował, wyszedł na zewnątrz i przeczytał numery rejestracyjne.
Miał wrażenie, że beton pod jego stopami ma mniejsze napięcie powierzchniowe niż woda w stawie. Ślizgająca się po jej tafli jętka, której nie zdołały upolować ptaki i nietoperze, pada czasami ofiarą atakującego od dołu głodnego okonia.
Na strzegącą betonowych schodów balustradę padał deszcz złotego światła z lampionu ze smokiem. Krzepnący beton obrabiano listwą kierunkową i krawędzie nie zastygły tak jak trzeba; stopnie pokryte były żyłkami pęknięć niczym stara glazurowana ceramika.
Podobnie jak wiele rzeczy w życiu beton jest nieubłagany.
Miedziany smok, wciąż jasny, lecz zieleniejący na brzegach, prężył ogon na jasnym tle bursztynowych szybek.
Skąpane w rudawym świetle drzwi z aluminiowej siatki również wydawały się miedziane. Przez otwarte wewnętrzne drzwi kuchni dobiegał zapach cynamonu i mocnej kawy.
Kiedy Tim stanął w progu, siedząca przy stole Michelle Rooney podniosła wzrok.
Tim zamknął za sobą delikatnie drzwi z siatki.
— Nie widziałem żadnych krokodyli — odparł, ale potem pomyślał o mężczyźnie, któremu dał dziesięć tysięcy dolarów.
Usiadł naprzeciwko niej przy stole z jasnoniebieskim blatem z formiki i przyjrzał się rysunkowi, nad którym pracowała. Widział go do góry nogami.
Z szafy grającej w tawernie płynął stłumiony, ale uroczy głos Martiny McBride.
— Co to będzie? — zapytał Tim, widząc, że rysunek przedstawia kontury drzew.
— Lampa stołowa z brązu i witrażowego szkła.
— Kiedyś będziesz sławna, Michelle.
— Gdybym tak myślała, natychmiast dałabym sobie spokój.
Tim spojrzał na jej lewą dłoń leżącą wnętrzem ku górze na blacie przy lodówce.
— Chcesz kawy? — zapytała, wskazując stojący obok płyty kuchennej ekspres. — Jest świeża.
— Wygląda jak coś, co wycisnęłaś z kałamarnicy.
— Kto przy zdrowych zmysłach ma ochotę spać?
Tim nalał sobie kubek i wrócił z nim do stołu.
Podobnie jak wiele innych krzeseł to również wyglądało pod nim niczym dziecinna zabawka. Michelle była drobna i takie samo krzesło wydawało się pod nią wielkie, ale to Tim miał wrażenie, że jest bawiącym się we wspólne popijanie kawki dzieckiem.
To wrażenie wiązało się w większym stopniu z Michelle aniżeli z krzesłem. Zupełnie bezwiednie sprawiała, że czuł się przy niej jak niezgrabny chłopak.
Michelle trzymała ołówek w prawej ręce i przytrzymywała blok kikutem lewego przedramienia.
— Za dziesięć minut powinno być gotowe ciasto — powiedziała, wskazując piekarnik.
— Pachnie wspaniale, ale nie mogę zostać.
— Nie udawaj, że masz własne życie.
Na stole zatańczył cień. Tim podniósł wzrok. Żółty motyl zatrzepotał przy posrebrzanych racicach gazeli, które skakały w zaprojektowanym przez Michelle żyrandolu.
— Wpadł tu dziś po południu — powiedziała. — Otworzyłam na chwilę drzwi, próbując go wypłoszyć, ale najwyraźniej dobrze się tutaj poczuł.
— Dlaczego miałoby być inaczej?
Ołówek wyczarował na papierze gałąź drzewa.
— Jak dałeś radę wejść po schodach, dźwigając to wszystko?
— Co takiego?
— To, co ci ciąży.
Stół miał barwę jasnego nieba. Cień zdawał się po nim szybować, kryjąc pełną gracji zagadkę.
— Przez jakiś czas nie będę tu przychodził — powiedział Tim.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Przez kilka tygodni, może miesiąc.
— Nie rozumiem.
— Jest pewna rzecz, którą muszę się zająć.
Motyl przysiadł gdzieś i zwinął skrzydła. Cień raptownie zniknął, jakby był ciemnym, rozedrganym odbiciem płomyka, który ktoś zgasił palcami.
— Pewna rzecz — powtórzyła Michelle. Jej ołówek przestał szeptać po papierze.
Kiedy Tim przestał się interesować stołem i podniósł wzrok, zorientował się, że Michelle uważnie mu się przygląda. Jej lewe oko miało ten sam odcień co prawe i było tak samo przekonujące.
— Jeżeli jakiś mężczyzna przyjdzie tutaj, opisze mnie i będzie chciał wiedzieć, jak się nazywam, powiedz po prostu, że nie znasz nikogo podobnego.
— Jaki mężczyzna?
— Jakikolwiek. Ktokolwiek. „Ten wielki facet na ostatnim stołku?”, zapyta Liam. „Nigdy wcześniej go nie widziałem. Cwaniaczek. Nie spodobał mi się”.
— Liam wie, o co w tym wszystkim chodzi?
Tim wzruszył ramionami. Nie powiedział Liamowi więcej, niż zamierzał powiedzieć Michelle.
— To nic wielkiego. Chodzi po prostu o kobietę.
— Ten facet, który zajrzy do baru... po co miałby włazić tu na górę?
— Może nie wejdzie. Ale jest chyba metodyczny. A poza tym możesz być na dole w barze, kiedy się pojawi.
Jej lewe oko, to sztuczne, niewidzące, wydawało się świdrować go jeszcze intensywniej niż prawe, zupełnie jakby było obdarzonym potężną siłą amuletem.
— Nie chodzi wcale o kobietę — powiedziała.
— Naprawdę, mówię ci.
— Ale nie w tym sensie, jaki sugerujesz. Masz jakieś kłopoty.
— To żaden kłopot. Po prostu coś krępującego.
— Nie. Ty nigdy nie postawiłbyś się w krępującej sytuacji.
I nie postawiłbyś przyjaciół.
Tim spojrzał w górę. Motyl przysiadł na łańcuchu, na którym wisiał żyrandol z gazelami, i powoli prostował skrzydła w ogrzanym przez żarówki powietrzu.
— Cokolwiek to jest, nie masz prawa załatwiać tego w pojedynkę — powiedziała.
— Przywiązujesz do tego zbyt wielkie znaczenie. To zwykła osobista sprawa, trochę krępująca. Poradzę sobie — zapewnił.
Siedzieli w ciszy zmartwiałego ołówka; z tawerny nie dobiegała żadna muzyka, żaden dźwięk nie wydobywał się z ust nocy przy drzwiach z siatki.
— Zostałeś teraz lepideptorologiem? — zapytała w końcu.
— Nie wiem nawet, co to jest.
— Kolekcjoner motyli. Spróbuj na mnie spojrzeć.
Tim oderwał wzrok od motyla.
— Robię dla ciebie lampę — powiedziała Michelle.
Zerknął na stylizowany rysunek drzew.
— Nie tę. Inną. Jest bardziej zaawansowana.
— Jak wygląda?
— Będzie gotowa pod koniec miesiąca. Wtedy ją obejrzysz.
— W porządku.
— Wróć tutaj i ją obejrzyj.
— Zrobię to. Wrócę po nią.
— Wróć po nią — powiedziała, wyciągając do niego kikut lewego przedramienia.
Miał wrażenie, że trzyma go mocno nieistniejącymi palcami.
A potem pocałowała go w dłoń.
— Dziękuję ci za Liama — rzekła cicho.
— To Bóg dał ci Liama, nie ja.
— Dziękuję ci za Liama — powtórzyła z naciskiem.
Tim pocałował ją w czubek pochylonej głowy.
— Chciałbym mieć siostrę i chciałbym, żebyś ty nią była. Ale mylisz się co do tej sprawy, którą muszę załatwić.
— Żadnych kłamstw. Jeżeli to konieczne, uniki, ale żadnych kłamstw. Nie jesteś kłamcą, a ja nie jestem idiotką. — Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
— Dobrze — odparł.
— Potrafię chyba wyczuć kłopoty, kiedy się zbliżają? — zapytała.
— Tak — potwierdził. — Potrafisz.
— Ciasto jest już prawie gotowe.
Tim zerknął na protezę, która leżała wnętrzem ku górze, z rozluźnionymi palcami, na blacie przy lodówce.
— Wyjmę je z piekarnika — zaproponował.
— Dam sobie radę. Nigdy nie zakładam ręki, kiedy coś piekę. Gdyby się spaliła, nic bym nie poczuła.
Za pomocą rękawic kuchennych przeniosła ciasto na podstawkę.
Kiedy zdjęła rękawice i odwróciła się, Tim stał już przy drzwiach.
— Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć tę lampę — powiedział.
Ponieważ jej gruczoły łzowe nie zostały zniszczone, zarówno żywe, jak i martwe oko zalśniły od łez.
Tim wyszedł na podest u szczytu schodów.
— To będą lwy — powiedziała, nim zamknęły się za nim drzwi z siatki.
— Co?
— Mówię o lampie. To będą lwy.
— Na pewno będzie wspaniała.
— Jeżeli mi się uda, wyczujesz ich wielkie serca, ich odwagę.
Tim zamknął za sobą drzwi z siatki i zszedł bezszelestnie po łuszczących się betonowych schodach.
Przejeżdżające ulicą samochody z pewnością nie były bezszelestne, lecz on pozostał głuchy na ich odgłosy. Zbliżające się przednie reflektory i oddalające tylne światła przypominały elektryczne ryby w cichych głębinach oceanu.
Kiedy znalazł się na dole, zaczęły docierać do niego dźwięki miasta, z początku stłumione, potem coraz głośniejsze. Wydawały je w większości maszyny, ale pulsował w nich dziki rytm.
Kobieta skazana na śmierć mieszkała w skromnym bungalowie na wzgórzach Laguna Beach, w okolicy, która mimo braku pięknych widoków coraz bardziej drożała. Grunt, na którym stały starzejące się budynki, miał taką wartość, że każdy sprzedany dom, bez względu na jego stan i urodę, równano z ziemią, by można było zbudować na jego miejscu większą rezydencję.
Południowa Kalifornia rozstawała się na wszelki wypadek z dniem wczorajszym, żeby, gdy przyszłość okaże się zbyt okrutna, nie pozostał żaden dowód lepszej przeszłości i strata nie wydała się tak bolesna.
Otoczony przez wysokie eukaliptusy biały domek miał wiele uroku, lecz na Timie zrobił wrażenie oblężonej twierdzy, bardziej bunkra niż bungalowu.
Za oknami paliło się ciepłe światło. Muślinowe firanki spowijały nimbem tajemnicy to, co działo się w środku.
Tim zaparkował forda explorera po drugiej stronie ulicy, przy innym domu, cztery posesje na północ od bungalowu Lindy Paquette.
Znał dobrze ten dom, zbudowany przed trzema laty w stylu rustykalnym, z elewacją z kamienia i cedru. Był tam kierownikiem budowy.
Alejka ułożona była z nieregularnych płyt obwiedzionych podwójnym rzędem trzycalowej kostki. Połączenie płyt i kostki było zdaniem Tima niezbyt ciekawe, ale wykonał pracę starannie i precyzyjnie.
Właściciele domów za trzy miliony dolarów rzadko kiedy radzą się murarzy w kwestiach projektu. Architekci nigdy tego nie robią.
Tim wcisnął dwa razy dzwonek i stał, słuchając cichego szelestu palmowych liści.
Wiejący od morza wiaterek był bardziej zwiastunem bryzy niż samą bryzą. Łagodna majowa noc oddychała płytko niczym czekający na operację znieczulony pacjent.
Na werandzie zapaliło się światło i otworzyły drzwi.
— Timothy, stary byku! — wykrzyknął Max Jabowski. — Co za niespodzianka!
Gdyby można było zważyć i zmierzyć ludzki temperament, Max mógł się okazać większy i cięższy od swojego domu.
— No dalej, wchodź do środka.
— Nie chcę przeszkadzać — mruknął Tim.
— Bzdura. Jak mógłbyś przeszkadzać w domu, który sam zbudowałeś?
Max klepnął go po plecach i Tim miał wrażenie, że przefrunął do środka.
— Chcę panu zająć tylko minutkę.
— Masz ochotę na piwo czy coś innego?
— Nie, dziękuję, niczego mi nie trzeba. Chodzi o jedną z pana sąsiadek.
— Znam wszystkich na tej i następnej przecznicy. Jestem szefem naszej straży sąsiedzkiej.
Tim tego się właśnie po nim spodziewał.
— Kawy? Mam jedną z tych maszyn, które robią wszystko od cappuccino do zwykłej małej czarnej.
— To naprawdę miło z pana strony, ale nie, dziękuję. Ona mieszka pod numerem tysiąc czterysta dwudziestym piątym. W tym bungalowie otoczonym eukaliptusami.
— Linda Paquette. Nie wiedziałem, że ma zamiar się budować. Wygląda na solidną osobę. Na pewno dobrze ci się będzie u niej pracowało.
— Zna pan jej męża? Wie pan, co robi?
— Jest niezamężna. Mieszka sama.
— Więc jest rozwódką?
— Nic mi o tym nie wiadomo. Chce zburzyć stary dom, czy go przebudować?
— Nie chodzi o budowę — wyjaśnił Tim. — To sprawa osobista. Miałem nadzieję, że szepnie jej pan o mnie słówko, żeby wiedziała, że jestem w porządku.
Krzaczaste brwi uniosły się, a mięsiste wargi wygięły w radosny łuk.
— Robiłem w życiu dużo rzeczy, ale jeszcze nigdy nie byłem swatem — mruknął Max.
Tima zaskoczyła taka interpretacja jego prośby, choć właściwie powinien ją przewidzieć. Od dłuższego czasu nie umawiał się z żadną kobietą. Doszedł do wniosku, że stracił ten charakterystyczny błysk w oku i przestał wydzielać subtelne feromony, dzięki którym można go było mylnie wziąć za mężczyznę biorącego udział w grze.
— Nie, nie. To nic z tych rzeczy — mruknął.
— Kobitka jest niczego sobie — stwierdził Max.
— To naprawdę nie to. Nie znam jej, ona nie zna mnie, ale mamy... wspólnego znajomego. Mam o nim pewne wiadomości. Moim zdaniem powinna je poznać.
Lekki uśmiech nadal wykrzywiał mięsiste wargi. Max w dalszym ciągu widział się w roli człowieka, który toruje ścieżki miłości.
Wszyscy oglądają za dużo filmów, pomyślał Tim. I wierzą, że każdy poczciwiec musi poznać swoją drugą połowę. Z powodu obejrzanych filmów wierzą również w całe mnóstwo innych nieprawdopodobnych rzeczy, w tym również wiele niebezpiecznych.
— To smutna sprawa — wyjaśnił. — Wiadomość może ją przygnębić.
— Wiadomość o tym waszym wspólnym znajomym?
— Tak. Nie wszystko z nim w porządku.
Nie mogło to zostać poczytane za kłamstwo. Podniebny skoczek nie był fizycznie chory, ale stan jego umysłu był podejrzany, a zdrowie psychiczne zagrożone.
Wzmianka o chorobie zgasiła do reszty uśmiech Maksa Jabowskiego. Skrzywił w ponurym grymasie mięsiste usta i pokiwał głową.
Tim spodziewał się, że Max zapyta go o nazwisko tego wspólnego znajomego. Musiałby wtedy wyjaśnić, że nie chce go zdradzić z obawy, że wytrąci to z równowagi Lindę Paquette, zanim znajdzie się u jej boku i będzie mógł ją pocieszyć.
W rzeczywistości nie miał na podorędziu żadnego nazwiska.
Max nie zapytał o nie, dzięki czemu Tim nie musiał uciekać się do wybiegu. Zerkając poważnym wzrokiem spod krzaczastych brwi, jeszcze raz zaproponował kawę, a potem poszedł zadzwonić do Lindy.
W porównaniu z ciemnym kasetonowym sufitem i boazeriami na ścianach kamienne płyty podłogi były tak jasne, że zapewniane przez nią oparcie wydawało się iluzoryczne. Tim miał wrażenie, że zaraz runie w dół, niczym człowiek wysiadający na wysokości dziesięciu tysięcy jardów z samolotu.
Po obu stronach wąskiego stolika, nad którym wisiało lustro, stały dwa małe krzesełka.
Tim nie przejrzał się w nim. Gdyby to zrobił, mógłby ujrzeć w swoich oczach prawdę, której wołał sobie nie uświadamiać.
Jego wzrok powiedziałby mu, co go czeka. Była to ta sama rzecz, która zagrażała mu, odkąd pamiętał, i zawsze, dopóki żył, miała mu zagrażać.
Musiał się do niej przygotować. Nie musiał jednak roztrząsać, na czym polega.
W głębi domu słychać było stłumiony głos Maksa rozmawiającego przez telefon.
Stojąc w cichym oczekiwaniu pośrodku holu, Tim miał wrażenie, że zwisa z ciemnego sufitu niczym serce dzwonu i zaraz uderzy w jego kielich.
Max wrócił do niego.
— Jest zaintrygowana — powiedział. — Nie mówiłem wiele, po prostu za ciebie zaręczyłem.
— Dzięki. Przepraszam, że zawracałem panu głowę.
— Wcale nie zawracałeś, ale trochę to wszystko dziwne.
— Tak, wiem.
— Dlaczego twój znajomy nie zadzwonił do Lindy i sam za ciebie nie zaręczył? Nie musiał wcale mówić, dlaczego cię do niej wysyła... że chodzi o złe wiadomości.
— Jest bardzo chory i bardzo zdezorientowany — wyjaśnił Tim. — Wie, że trzeba coś zrobić, ale nie ma pojęcia, jak się do tego zabrać.
— Tego chyba najbardziej się boję — wyznał Max. — Utraty jasności myślenia, utraty kontroli.
— Takie jest życie — stwierdził Tim. — Wszyscy przez to przechodzimy.
Uścisnęli sobie dłonie i Max odprowadził go na werandę.
— To miła kobieta. Mam nadzieję, że to nie będzie zbyt bolesne — powiedział.
— Zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby nie było — zapewnił Tim.
Wsiadł do explorera i podjechał pod bungalow Lindy Paquette.
Ułożone w jodełkę płyty alejki spoczywały na piaskowym podłożu. W powietrzu unosił się zapach olejku eukaliptusowego, pod stopami chrzęściły zeschłe liście.
Z każdym krokiem ogarniał go coraz większy niepokój. Czas przyspieszał biegu. Wyczuwał, że kłopoty pojawią się raczej wcześniej niż później.
Kiedy wspiął się po frontowych schodkach, drzwi otworzyły się i powitała go kobieta.
— Jesteś Tim?
— Tak. Pani Paquette?
— Mów mi Linda.
W świetle palącej się na werandzie lampy jej oczy miały barwę egipskiej zieleni.
— Twoja mama musiała się nieźle natrudzić, nosząc cię przez dziewięć miesięcy — stwierdziła.
— Byłem wtedy mniejszy.
— Pochyl głowę i wejdź do środka — powiedziała, cofając się w głąb domu.
Tim przekroczył próg i od tej chwili nic już nie było takie samo.
Złocisty miód przelewał się ze ściany na ścianę, drewniana podłoga była tak lśniąca i ciepła, że skromny salon wydawał się przestronny, dyskretnie wykwintny.
Zbudowany w latach trzydziestych bungalow był albo odnowiony, albo pieczołowicie o niego dbano. Prosty mały kominek oraz kinkiety po jego obu stronach utrzymane były w eleganckim stylu art deco.
Lśniący biały sufit wisiał dość nisko nad głową, lecz w Timie nie budziło to niemiłych uczuć. Wnętrza były przytulne, nie klaustrofobiczne.
Linda miała mnóstwo książek. Ich grzbiety, układające się w abstrakcyjny gobelin kolorów i słów, stanowiły — poza jednym wyjątkiem —jedyną rzecz, która miała w tym pokoju coś wspólnego ze sztuką.
Wyjątkiem był mający sześć na cztery stopy obraz telewizora z szarym martwym ekranem.
— Współczesna sztuka wprawia mnie w zakłopotanie — powiedział Tim.
— To nie jest sztuka. Zamówiłam to u fotografa, żeby przypominało mi, dlaczego nie mam telewizora.
— Dlaczego go nie masz?
— Bo życie jest za krótkie.
Tim przyglądał się przez chwilę fotografii.
— Nie rozumiem — stwierdził w końcu.
— Kiedyś zrozumiesz. W takiej dużej głowie musisz mieć trochę szarych komórek.
Nie był pewien, czyjej zachowanie świadczy o dowcipnym wdzięku czy o nonszalancji graniczącej z szorstkością.
Mogła też być trochę szurnięta. Ostatnio przytrafiało się to wielu ludziom.
— Lindo, przyszedłem tutaj, ponieważ...
— Chodź. Pracuję w kuchni. Max zapewnił mnie, że nie jesteś facetem, który wbije mi nóż w plecy i zgwałci moje zwłoki — powiedziała, prowadząc go przez salon.
— Poprosiłem, żeby za mnie zaręczył, i powiedział ci coś takiego?
— Powiedział, że jesteś utalentowanym murarzem i uczciwym człowiekiem. Resztę musiałam z niego wycisnąć. Tak naprawdę nie chciał się wypowiadać na temat twoich morderczych lub nekrofilskich skłonności.
W kuchni stał zaparkowany samochód.
Ściana między kuchnią i dwumiejscowym garażem została usunięta. Całe pomieszczenie miało drewnianą podłogę oraz taki sam jak w salonie lśniący biały sufit.
Trzy precyzyjnie skierowane reflektorki oświetlały czarnego forda coupe model 1939.
— Masz kuchnię w garażu — stwierdził Tim.
— Nie. Mam garaż w kuchni.
— A jaka to różnica?
— Olbrzymia. Piję właśnie kawę. Nalać ci? Ze śmietanką? Z cukrem?
— Poproszę czarną. Dlaczego trzymasz w kuchni samochód?
— Lubię mu się przyglądać, kiedy jem. Czyż nie jest piękny? Ford coupe z tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego to najpiękniejszy samochód, jaki kiedykolwiek wyprodukowano.
— Nie zamierzam cię przekonywać o wyższości forda pinto.
— To nie jest klasyk — powiedziała, nalewając kawę do kubka. — To odrestaurowany, superwypasiony, podrasowany egzemplarz z obniżonym dachem.
— Sama przy nim dłubiesz?
— Trochę. Ale głównie pewien facet w Sacramento. To prawdziwy geniusz.
— Musiało cię to sporo kosztować.
Linda podała mu kawę.
— Myślisz, że powinnam odkładać na przyszłość?
— Jaką przyszłość masz na myśli?
— Gdybym potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, otworzyłabym rachunek oszczędnościowy.
Jego kubek miał napis BALBOAISLAND i uchwyt w formie ceramicznej papugi. Wyglądał staro niczym pamiątka z lat trzydziestych.
Jej kubek był nie tylko kubkiem, lecz również ceramiczną głową prezydenta Franklina Delano Roosevelta, który trzymał w zębach swoją słynną cygarniczkę.
Linda podeszła do czarnego forda.
— Dla niego żyję — powiedziała.
— Żyjesz dla samochodu?
— To wehikuł nadziei. A raczej wehikuł czasu. Przenosi cię w epokę, kiedy ludziom łatwiej było żywić nadzieję.
W kuwecie na podłodze była pasta do polerowania chromów i kilka szmatek. Zderzaki, kratka chłodnicy oraz listwy boczne lśniły niczym rtęć.
Linda otworzyła drzwiczki od strony kierowcy i usiadła z kawą za kierownicą.
— Wybierzmy się na przejażdżkę.
— Naprawdę muszę z tobą o czymś porozmawiać.
— Na wirtualną przejażdżkę. Tylko w wyobraźni.
Kiedy zatrzasnęła drzwiczki po swojej stronie, Tim obszedł samochód i usiadł w fotelu pasażera.
Ponieważ dach w fordzie był obniżony, wysoki mężczyzna musiał w nim pochylić głowę. Tim zsunął się w dół w fotelu, trzymając w obu rękach kubek z papugą.
Mimo to nadal górował nad kobietą, zupełnie jakby była elfem, a on trollem.
Zamiast popularnej w latach trzydziestych moherowej tapicerki siedzenia obite były czarną skórą. W stalowej tablicy rozdzielczej lśniły zegary.
Przez przednią szybę widać było kuchnię. Czysty surrealizm.
W stacyjce tkwił kluczyk, ale Linda nie przekręciła go, żeby odbyć wirtualną przejażdżkę. Może kiedy jej kubek będzie pusty, zapali silnik i podjedzie do stojącego przy piekarniku ekspresu.
— Nie jest fajnie? — zapytała z uśmiechem.
— Czuję się, jakbym siedział w kinie dla zmotoryzowanych i oglądał film, którego akcja toczy się w kuchni.
— Kina dla zmotoryzowanych zniknęły przed wielu laty. Nie sądzisz, że to tak, jakby zburzono rzymskie Koloseum, żeby zbudować na jego miejscu centrum handlowe?
— Może nie do końca.
— Chyba masz rację. Kiedy rzucano chrześcijan na pożarcie lwom, nie było ani jednego kina dla zmotoryzowanych. Więc dlaczego chciałeś się ze mną spotkać?
Kawa była wyśmienita. Wypił jej trochę, podmuchał i znowu wypił, zastanawiając się, jak najlepiej wyjaśnić swoją misję.
Stąpając po wyścielających alejkę zeschłych eukaliptusowych liściach, wiedział, co jej powie. Lecz teraz, kiedy ją spotkał, okazała się inna, niż mógł się spodziewać. Zaplanowane przez niego wcześniej podejście wydawało się nieodpowiednie.
Chociaż wiedział o Lindzie Paquette bardzo niewiele, wyczuwał, że przekazując złe wieści, nie musi trzymać jej za rękę. Okazując jej zbyt wielką troskę, zachowałby się protekcjonalnie.
— Ktoś chce twojej śmierci — powiedział, uznając, że najlepiej będzie wyłożyć kawę na ławę.
Linda znowu się uśmiechnęła.
— Na czym polega dowcip?
— Ktoś daje dwadzieścia tysięcy dolarów za to, żeby cię zabić.
Nadal była skonsternowana.
— Zabić w jakim sensie?
— Zabić strzałem w głowę, zabić raz na zawsze.
Przedstawił jej zwięźle to, co zaszło w tawernie; jak najpierw został omyłkowo wzięty za zabójcę, potem za człowieka, który chce go wynająć, i na koniec, jak odkrył, że zabójca jest gliniarzem.
Początkowo słuchała go z otwartymi ustami, ale jej zdumienie rychło osłabło. Jej zielone oczy zasnuły się mgłą, jakby jego słowa poruszyły dawno osiadły muł we wcześniej czystym jeziorze.
Kiedy Tim skończył, kobieta siedziała w milczeniu, popijając kawę i wpatrując się w przednią szybę.
Po pewnym czasie zrobiło mu się nieswojo.
— Wierzysz mi? — zapytał.
— Poznałam w życiu wielu kłamców. Ty do nich raczej nie należysz.
Reflektorki iluminujące samochód prawie nie oświetlały jego wnętrza. Chociaż jej twarz kryła się w cieniu, oczy znalazły i oddały światło.
— Nie wydajesz się zaskoczona tym, co ci powiedziałem.
— Nie.
— Więc... czy to znaczy, że wiesz, kim jest facet, który chce twojej śmierci?
— Nie mam bladego pojęcia.
— Były mąż? Przyjaciel?
— Nigdy nie byłam zamężna. Obecnie nie mam żadnego przyjaciela i nigdy nie miałam stukniętych.
— Pokłóciłaś się z kimś w pracy?
— Pracuję na własny rachunek. W domu.
— Co robisz?
— Ostatnio często zadaj ę sobie to pytanie — westchnęła. — Jak wyglądał facet, który dał ci pieniądze?
Rysopis nic jej nie mówił. Pokręciła głową.
— Ma psa o imieniu Larry. Wyskoczył z nim kiedyś ze spadochronem z samolotu. Miał również brata o imieniu Larry, który zmarł w wieku szesnastu lat.
— Facet, który nazwał swego psa po zmarłym bracie... wiedziałabym, co o nim sądzić, nawet gdyby nigdy nie opowiedział mi o jednym ani drugim Lanym.
Nie dochodzili do żadnych wniosków, które Tim uważał wcześniej za łatwe do wysnucia.
— Podniebny skoczek nie może być kimś nieznajomym — upierał się.
— Dlaczego?
— Bo pragnie twojej śmierci.
— Ludzie stale giną z ręki nieznajomych.
— Nikt nie wynajmuje zabójcy, żeby zabił kogoś, kogo w ogóle nie zna. — Tim wyjął z kieszeni koszuli złożoną fotografię i podał jej. — Skąd to wziął?
— To zdjęcie z mojego prawa jazdy.
— Więc facet ma dostęp do wydziału komunikacji.
Linda oddała mu fotografię. Tim wsunął ją z powrotem do kieszeni i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że należy bardziej do niej niż do niego.
— Nie znasz nikogo, komu zależałoby na twojej śmierci, lecz mimo to nie wydajesz się zaskoczona — uznał.
— Są ludzie, którym zależy na śmierci wszystkich. Kiedy przestanie cię to dziwić, niewiele rzeczy cię zaskoczy.
Intensywne spojrzenie zielonych oczu zdawało się filetować jego myśli i odkładać je na bok niczym warstwy wyciętej tkanki. Mimo to było bardziej życzliwe niż chłodne.
— Ciekawi mnie to, jak się zachowałeś — powiedziała.
— Nie widzę, jak mógłbym zachować się inaczej — odparł, biorąc jej komentarz za wyraz podejrzliwości lub dezaprobaty.
— Mogłeś zatrzymać dziesięć tysięcy dla siebie.
— Ktoś przyszedłby po nie i zaczął mnie szukać.
— Może nie. Chociaż tak... na pewno ktoś by to zrobił. Mogłeś po prostu przekazać pieniądze i moją fotografię zabójcy i usunąć się w cień. Pozwolić, żeby sprawy potoczyły się tak, jakby cię tam nigdy nie było.
— A potem... dokąd bym poszedł?
— Na kolację. Do kina. Do domu.
— Ty byś tak zrobiła?
— Nie interesuję się sobą. Interesuję się tobą.
— Nie jestem interesującym facetem.
— To, jak się prezentujesz, rzeczywiście nie czyni cię interesującym. Ciekawe jest to, co ukrywasz.
— Wszystko ci opowiedziałem.
— O tym, co zdarzyło się w barze. Ale czy o sobie?
Lusterko wsteczne przechylone było w jego stronę. Do tej pory unikał własnego wzroku, patrząc jej w oczy. Teraz zerknął na własne odbicie i natychmiast uciekł wzrokiem w dół, spoglądając na ceramiczną papugę, którą ściskał w prawej ręce.
— Ostygła mi kawa — powiedział.
— Moja też. Kiedy zabójca wyszedł z tawerny, mogłeś wezwać policję.
— Zobaczyłem, że sam jest gliniarzem.
— Tawerna jest w Huntington Beach. Ja mieszkam w Laguna Beach. Jest gliniarzem w innej jurysdykcji.
— Nie wiem, z jakiej jest jurysdykcji. Samochód był nieoznakowany. Z tego, co wiem, równie dobrze mógł być z Laguna Beach.
— No tak. I co teraz, Tim?
Chciał na nią spojrzeć i bał się tego. Nie wiedział, dlaczego i jakim cudem mogła w parę minut stać się dla niego kimś, kogo pragnął i jednocześnie się obawiał. Nigdy wcześniej nie czuł czegoś podobnego i chociaż tysiące piosenek i filmów kazały nazywać to miłością, wiedział, że to nie jest miłość. Nie był mężczyzną, który zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Poza tym miłość nie zawiera w sobie elementu śmiertelnego zagrożenia, które składało się na to uczucie.
— Jedynym dowodem, jaki mogę dać gliniarzom, jest twoja fotografia, ale to żaden dowód — powiedział.
— A numery rejestracyjne nieoznakowanego samochodu? — przypomniała mu.
— To nie jest dowód. To tylko pewien trop. Znam kogoś, kto mógłby wrzucić numery do komputera i podać mi nazwisko kierowcy. To ktoś, komu ufam.
— A potem co?
— Jeszcze nie wiem. Coś wymyślę.
Jej spojrzenie miało siłę grawitacji bliźniaczych księżyców i w nieubłagany sposób przyciągało jego uwagę.
Patrząc jej ponownie w oczy, pamiętał, żeby zapamiętać tę chwilę, ten zaciskający się węzeł grozy, który był równocześnie rozluźniającym się węzłem dzikiego uniesienia. Wiedział, że kiedy znajdzie dla niego nazwę, zrozumie, dlaczego opuszczał nagle życie, które dobrze znał i którego wcześniej szukał, wkraczając w nowe życie, którego nie mógł znać i które mógł jeszcze kiedyś gorzko przeklinać.
— Powinnaś wyjechać stąd dziś wieczorem — powiedział. — Zatrzymać się gdzieś, gdzie nie byłaś nigdy wcześniej. Nie u kogoś znajomego albo członka rodziny.
— Myślisz, że zabójca tu się zjawi?
— Jutro albo pojutrze, wcześniej czy później. Kiedy on i facet, który go wynajął, uświadomią sobie, co się stało.
Linda nie sprawiała wrażenia przestraszonej.
— Dobrze — powiedziała.
Jej spokój wprawiał go w osłupienie.
Zadzwoniła jego komórka.
Linda wzięła od niego kubek z kawą i odebrał telefon.
— Właśnie tu był — oznajmił Liam Rooney. — Pytał, kim był facet na ostatnim stołku.
— Tak szybko... Cholera. Myślałem, że to potrwa dzień lub dwa. To był pierwszy czy drugi facet?
— Drugi. Tym razem lepiej mu się przyjrzałem. To świr, Tim. Chodzący rekin.
Tim przypomniał sobie nieschodzący z ust zabójcy senny uśmiech i rozszerzone źrenice spragnione światła.
— Co jest grane? — zapytał Liam.
— Chodzi o kobietę — odparł Tim podobnie jak wcześniej. — Dam sobie radę.
Zabójca musiał uznać, że spotkanie w tawernie nie odbyło się tak jak trzeba, i zadzwonił pod numer kontaktowy podniebnego skoczka.
Widziana przez przednią szybę kuchnia wydawała się przytulna i ciepła. Na ścianie wisiał zestaw kuchennych noży.
— Nie możesz trzymać mnie w nieświadomości — powiedział Rooney.
— Nie myślę o tobie — odparł Tim, otwierając drzwiczki i wysiadając z samochodu. — Myślę o Michelle. Nie mieszaj się w to ze względu na nią.
Linda również wysiadła z forda, trzymając w rękach oba kubki z kawą.
— Kiedy dokładnie od ciebie wyszedł? — zapytał Tim, zwracając się do Rooneya.
— Odczekałem może pięć minut, nim do ciebie zadzwoniłem, na wypadek gdyby wrócił, zobaczył mnie przy telefonie i zaczął główkować. Wygląda na faceta, który wie, co w trawie piszczy.
— Muszę kończyć — rzucił Tim, po czym rozłączył się i schował komórkę do kieszeni.
Linda odniosła kubki do zlewu, a on wybrał jeden z noży wiszących na ścianie. Zamiast noża do krojenia mięsa wziął ten z krótszym i bardziej spiczastym ostrzem.
Najkrótsza droga z tawerny do tej części Laguna Beach wiodła autostradą Pacific Coast. Nawet w poniedziałkowy wieczór trudno było przewidzieć natężenie ruchu. Podróż mogła zająć zabójcy czterdzieści minut.
Poza zakładanym na dachu światłem nieoznakowany samochód mógł być wyposażony w syrenę. Na odcinku ostatnich kilku mil syrena zostanie wyłączona, nie usłyszą, że się zbliża.
Odwracając się od zlewu, Linda zobaczyła w jego dłoni nóż. Nie uznała za stosowne domagać się wyjaśnień.
— Ile mamy czasu? — zapytała.
— Zdążysz spakować walizkę w pięć minut?
— Szybciej.
— Więc zrób to.
Linda spojrzała na czarnego forda.
— Za bardzo przyciąga uwagę — powiedział Tim. — Powinnaś go zostawić.
— To mój jedyny samochód.
— Zawiozę cię wszędzie, dokąd chcesz.
Spojrzenie jej zielonych oczu było ostre jak odłamek butelkowego szkła.
— Dlaczego się w to angażujesz? Teraz, kiedy już mnie ostrzegłeś, możemy się pożegnać.
— Ten facet będzie chciał zlikwidować również mnie. Jeżeli pozna moje nazwisko.
— Myślisz, że je podam, jeżeli mnie odnajdzie?
— Zdobędzie je bez względu na to, czy mu je podasz, czy nie. Muszę wiedzieć, kto to jest, a co ważniejsze, muszę się dowiedzieć, kto go wynajął. Może domyślisz się tego, kiedy będziesz miała więcej czasu.
Linda pokręciła głową.
— Nie ma nikogo takiego. Jeżeli chodzi ci tylko o to, żebym odgadła, kto chce mojej śmierci, w takim razie nie ma powodu, żebyś mi towarzyszył.
— Jest jeszcze inny powód — zaoponował. — Chodź, spakuj to, co ci jest potrzebne.
Linda ponownie spojrzała na forda z 1939 roku.
— Wrócę po niego.
— Kiedy to się skończy.
— Pojadę nim w te wszystkie miejsca, które ocalały z dawnych czasów, wszędzie tam, gdzie można zobaczyć coś, co nie zostało zburzone albo zbezczeszczone.
— Z dawnych dobrych czasów — mruknął Tim.
— Były dobre i były złe. Ale były inne — odparła i odeszła szybkim krokiem, żeby się spakować.
Tim zgasił światła w kuchni, a potem przeszedł do salonu i tam też je zgasił.
Stanąwszy przy oknie, odsunął muślinowe firanki i obserwował przez chwilę scenę, która zamarła w bezruchu niczym miniaturowa wioska w szklanej kuli do papierów.
On też zamieszkał z własnego wyboru w szklanej kuli. Od czasu do czasu podnosił młotek, by ją strzaskać, ale nigdy go nie opuścił, ponieważ nie wiedział, co pragnie spotkać po drugiej stronie szkła.
Kojot, który przybłąkał się z pobliskiego kanionu i którego ośmielił prawdopodobnie wschodzący okrągły księżyc, potruchtał pod górę łagodnie wznoszącą się ulicą. Kiedy mijał uliczną latarnię, jego oczy zabłysły srebrem, jakby miał na nich bielmo, lecz w cieniu były lśniące i czerwone i nic im nie umykało.
Tim pojechał na północ, podążając tropem kojota, który zdążył już zniknąć. Przy znaku stopu skręcił w lewo i zjechał na dół w stronę autostrady Pacific Coast.
Co chwila zerkał w lusterko wsteczne. Nikt za nimi nie jechał.
— Gdzie chcesz się zatrzymać? — zapytał.
— Zastanowię się nad tym później.
Nadal w dżinsach i granatowym swetrze, uzupełniła ubiór karmelowego koloru sztruksową kurtką. Na kolanach trzymała torebkę. Torba podróżna leżała na tylnym siedzeniu.
— Później?
— Kiedy spotkamy się z facetem, któremu ufasz, tym, który potrafi powiązać numer rejestracyjny z nazwiskiem — odparła.
— Myślałem, że sam do niego pojadę.
— Czyżbym źle się prezentowała?
Nie była taka ładna jak na fotografii, ale nie wiadomo dlaczego robiła na nim lepsze wrażenie. Kiedy robiono jej zdjęcie w wydziale komunikacji, jej ciemnobrązowe, prawie czarne włosy były krótsze i być może specjalnie potargane.
— Prezentujesz się świetnie — zapewnił ją. — Ale kiedy pojawimy się tam razem, facet będzie skrępowany. Będzie chciał wiedzieć, co się święci.
— Więc przedstawimy mu jakąś przekonującą historię.
— To nie jest ktoś, kogo mógłbym okłamać.
— A istnieje ktoś taki?
— Jaki?
— Nieważne. Zostaw to mnie. Postaram się go jakoś oczarować.
— Ty też niczego nie zmyślaj. Z tym gościem musimy być bardzo ostrożni.
— Kto to jest? Twój tata albo ktoś w tym rodzaju?
— Dużo mu zawdzięczam. Jest solidny. Pedro Santo. Pete. Jest detektywem wydziału zabójstw i rozbojów.
— Więc jednak pójdziemy z tym na policję?
— Nieoficjalnie.
Jechali na północ wzdłuż wybrzeża. Ruch w drugą stronę był niewielki. Po drodze wyprzedziło ich kilka samochodów przekraczających limit szybkości, ale żaden nie miał na dachu policyjnych świateł.
Na zachodzie zabudowane rezydencjami urwiska opadały ku płaskiemu brzegowi. Za nadbrzeżnymi zaroślami i szerokimi plażami Pacyfik łączył się z niebem na czarnym horyzoncie.
Postrzępiona lamówka przyboju i zdobiący dalsze fale biały ścieg przywodziły na myśl skłębioną koronkową pościel, pod którą obracał się we śnie ocean.
— Chodzi o to, że nie za bardzo lubię policję — wyznała po dłuższym milczeniu Linda.
Patrzyła na jezdnię, ale jej szeroko otwarte oczy, oświetlone reflektorami nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów, wpatrzone były w coś zupełnie innego.
Tim czekał, że powie coś więcej, lecz ona milczała.
— Czy jest coś, co powinienem wiedzieć? — zapytał. — Miałaś w przeszłości jakieś problemy?
Linda zamrugała szybko.
— Skądże znowu. Jestem czysta jak łza. Prosta jak gwóźdź, który nigdy nie oberwał młotkiem.
— Skąd to wrażenie, że oberwałaś w życiu młotkiem, być może wiele razy, ale nigdy się nie ugięłaś?
— Nie mam pojęcia. Nie wiem, dlaczego odnosisz takie wrażenie. Może wszędzie szukasz ukrytego znaczenia?
— Jestem zwykłym murarzem.
— Większość mechaników samochodowych, których spotkałam, lepiej kojarzy fakty niż którykolwiek ze znanych mi profesorów college’u. Muszą. Żyją w realnym świecie. To samo pewnie dotyczy murarzy.
— Dlatego pewnie sami uważamy się za „twardogłowych”.
Linda się uśmiechnęła.
— To ci się udało.
Przy Newport Coast Road skręcili w prawo i skierowali się w głąb lądu. Teren wznosił się, a ocean za ich plecami miażdżyła coraz cięższa noc.
— Znam pewnego cieślę — odezwała się — który uwielbia metafory, ponieważ uważa, że samo życie jest metaforą, w której co chwila natrafia się na tajemnicę i ukryte znaczenia. Wiesz, co to jest metafora?
— Serce to samotny myśliwy polujący na samotnym wzgórzu.
— Nieźle jak na twardogłowego.
— To nie moje. Gdzieś to usłyszałem.
— Pamiętasz gdzie? Z tego, jak to powiedziałeś, wynika, że pamiętasz. Tak czy inaczej, jeżeli ten Santo jest bystry, wyczuje, że nie lubię gliniarzy.
— Jest bystry. Ale nie ma w nim niczego, czego byś nie polubiła.
— Na pewno jest wspaniałym facetem. To nie jego wina, że prawo jest czasami takie aroganckie.
Tim przesiał kilka razy te słowa przez sito, lecz nie doszukał się w nich żadnego znaczenia.
— Twój znajomy może być skautem z odznaką — dodała — a ja i tak dostaję dreszczy na widok gliniarzy. I nie tylko gliniarzy.
— Może powiesz, skąd się to wzięło?
— Z niczego. Po prostu taka jestem.
— Potrzebujemy pomocy, a Pete Santo może jej nam udzielić.
— Wiem. Tylko tak mówię.
Kiedy wjechali na ostatnie wzgórza, zamigotało pod nimi hrabstwo Orange, olbrzymi dywan świateł, którego blask przyćmił gwiazdy nad ich głowami.
— Wydaje się taka potężna, taka solidna, taka trwała — powiedziała Linda.
— Co się wydaje?
— Cywilizacja. Ale jest krucha jak szkło. — Zerknęła na niego. — Lepiej się przymknę, bo dojdziesz do wniosku, że mam nierówno pod sufitem.
— Nie — odparł Tim. — To porównanie ze szkłem jest trafne. Jak najbardziej.
Przejechali kilka mil, nie odzywając się do siebie, i po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że panujące między nimi milczenie wcale nie jest krępujące. Noc za oknami była wehikułem zapomnienia, który miał wkrótce ruszyć z miejsca, lecz tu, w explorerze, jego serce ogarnęło coś w rodzaju spokoju i poczuł, że może się zdarzyć coś dobrego, nawet coś wspaniałego.
Obszedłszy dookoła bungalow, w którym pozapalał śmiało wszystkie światła, Krait wrócił do sypialni.
Niedroga, biała, welurowa narzuta naciągnięta była gładko niczym w koszarach. Ani jeden z frędzli nie był splątany z drugim.
Kraitowi zdarzyło się odwiedzać domy, w których łóżka były nieposłane, a pościel od dawna niezmieniana. Raziło go niechlujstwo.
Jeżeli dopuszczalna była broń palna, niechlujną osobę można było zastrzelić z odległości przynajmniej kilku stóp. Wtedy nie miało większego znaczenia, że nie zmienia codziennie bielizny.
Warunki kontraktu określały jednak często sposób, w jaki powinna zostać dokonana egzekucja: poprzez uduszenie, dźgnięcie nożem, zatłuczenie pałką bądź przy zastosowaniu innych, bardziej intymnych metod. Jeżeli ofiara była brudasem, potencjalnie przyjemne zadanie mogło się okazać przykrym obowiązkiem.
Kiedy trzeba było na przykład udusić kogoś garotą, ofiara mogła sięgnąć do tyłu i próbować oślepić napastnika. Ten mógł łatwo ochronić oczy, lecz istniała możliwość, że ofiara pociągnie go za policzek, złapie za podbródek lub przesunie palcami po wargach, i jeżeli trafiało się na kogoś, kto nie mył rąk po skorzystaniu z toalety, człowiek zastanawiał się, czy wysokie honoraria i liczne bonusy tej profesji równoważą jej ujemne strony.
Szafa Lindy Paquette była niewielka i panował w niej porządek. Nie miała zbyt wielu ubrań.
Kraitowi podobała się prostota jej garderoby. On też był osobą o niewyszukanych gustach.
Z półki nad wiszącymi ubraniami zdjął kilka pudeł. W żadnym nie znalazł nic ciekawego.
Zainteresowanie osobą ofiary było zabronione. Nie powinien wiedzieć o niej nic poza nazwiskiem, adresem i rysopisem.
Zwykle respektował ten zakaz w trakcie wykonywania zadania. Wydarzenia w tawernie wymagały jednak zmiany reguł postępowania.
Miał nadzieję znaleźć fotografie rodziny i przyjaciół, roczniki ze szkoły średniej, a także pamiątki z wakacji i minionych romansów. Również na odkurzonej komodzie i wypolerowanych nocnych szafkach nie stały żadne zdjęcia.
Kobieta najwyraźniej odcięła się od swojej przeszłości. Krait nie wiedział, dlaczego to zrobiła, ale aprobował to. Łatwiej było mu się uporać z ludźmi wykorzenionymi i samotnymi.
Miał upozorować cały incydent tak, by wyglądał na włamanie z gwałtem, a następnie zabić kobietę w sposób, który skłoni policję do przekonania, że jest zwykłym seksualnym psychopatą, a ona przypadkową ofiarą.
Detale takiego zabójstwa pozostawiano niezmiennie jemu. Potrafił kreować sceny, które przekonywały najlepszych policyjnych profilerów.
Krait otworzył szuflady komody, szukając fotografii i interesujących przedmiotów osobistych, których nie znalazł wcześniej w szafie.
Mimo że ciekawość była zabroniona, coraz mocniej ją odczuwał. Chciał wiedzieć, dlaczego wielki facet w barze postanowił zepsuć mu zabawę. Co w tej kobiecie skłoniło barowego bywalca do podjęcia takiego ryzyka?
Praca Kraita była na ogół rutynowa. Człowiek mniejszego formatu, niezdolny do czerpania satysfakcji z subtelnych niuansów tej profesji, odczuwałby po kilku latach znudzenie. Krait lubił swoją pracę między innymi z powodu krzepiącej identyczności wykonywanych zadań.
Cechą, którą cenił wysoko w każdym doznaniu, była jego powtarzalność. Kiedy spodobał mu się jakiś film, mógł oglądać go raz albo dwa razy w miesiącu, czasami dwukrotnie w ciągu jednego wieczoru. Często przez tydzień albo dwa jadł to samo na kolację.
Mimo całego swojego zróżnicowania ludzie byli przewidywalni jak film, którego akcję znał na pamięć. Człowiek, którego Krait podziwiał, powiedział kiedyś, że istoty ludzkie są jak owce, i pod wieloma względami była to prawda.
Z doświadczeń Kraita, który miał bardzo intymną styczność z tym gatunkiem, wynikało jednak, że istoty ludzkie nie dorównują owcom. Owce są potulne, lecz czujne. W przeciwieństwie do wielu ludzi owce zawsze są świadome istnienia drapieżców i potrafią zwietrzyć zapach i poznać knowania wilków.
Współczesnym Amerykanom wiodło się tak dobrze i mieli do dyspozycji tyle najrozmaitszych absorbujących rozrywek, że nie chcieli psuć sobie zabawy, przyjmując do wiadomości, że istnieją istoty obdarzone ostrymi kłami i nienasyconym apetytem. Jeżeli od czasu do czasu rozpoznawali wilka, rzucali mu kość i tłumaczyli sobie, że to pies.
Nie wierzyli w realne zagrożenia, skupiając uwagę na zupełnie nieprawdopodobnych katastrofach: zderzeniu z ziemią potężnej asteroidy, superhuraganach dwa razy większych od Teksasu, milenijnym wirusie, który spowoduje zapaść cywilizacyjną, awarii reaktora atomowego, którego rdzeń stopi na wylot planetę, nowym Hitlerze, który wyłoni się z szeregów cierpiących na łupież telewizyjnych kaznodziejów.
Krait uważał, że ludzie bardziej przypominają bydło niż owce. Poruszał się między nimi tak, jakby był niewidzialny. Skubali sennie trawę, wierząc w bezpieczeństwo stada, nawet gdy zarzynał jednego po drugim.
Jego praca była jego przyjemnością i nie powinno mu zabraknąć jednej i drugiej aż do dnia, kiedy jakiś bardziej ekstrawagancki morderca otworzy ogień do stada i dziesiątki tysięcy rzucą się w popłochu w przepaść. Wtedy stado stanie się ostrożniejsze i przez jakiś czas Krait będzie napotykał w swojej pracy większe trudności.
Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o tej kobiecie, Lindzie Paquette, ponieważ miał nadzieję, że w ten sposób trafi na trop mężczyzny, który wtrącił się, by uchronić ją przed egzekucją. Wkrótce powinien poznać nazwisko tego intruza, na razie jednak nim nie dysponował.
W szufladach komody znalazł wyłącznie ubrania, ale nawet one powiedziały mu o niej kilka rzeczy. Kobieta miała dużo skarpetek w różnych kolorach, ale tylko dwie pary nylonowych rajstop. Jej bielizna była ze zwykłej bawełny, takiej samej, z jakiej szyje się męskie slipy, bez żadnych koronek i innych ozdóbek.
Prostota jej garderoby go oczarowała.
I pachniały tak świeżo. Zastanawiał się, jakiego używa detergentu. Miał nadzieję, że to marka przyjazna dla środowiska.
Zamknąwszy ostatnią szufladę, przejrzał się w lustrze nad komodą i spodobało mu się to, co zobaczył. Nie miał zaczerwienionych policzków. Jego usta nie były zaciśnięte ani rozchylone z pożądania.
Nim skończył się podziwiać, jego uwagę przyciągnęło odbicie oprawionego w ramki obrazu. Przestał się uśmiechać i odwrócił się w jego stronę.
Powinien był go dostrzec zaraz po wejściu do pokoju. Ścian nie zdobiły inne dzieła sztuki; jedynymi dekoracyjnymi przedmiotami były stojące na nocnych szafkach zegar z fosforyzującymi wskazówkami i stary odbiornik radiowy Motoroli, oba pochodzące z lat trzydziestych i zrobione z bakelitu.
Ani zegar, ani radio nie obraziły jego poczucia smaku, za to obraz — tania odbitka — zdecydowanie go zirytował. Zdjął go ze ściany, rozbił szybę o wezgłowie łóżka i wyjął odbitkę z ramy.
Złożył ją na trzy i wsunął do wewnętrznej kieszeni sportowej marynarki. Zachowa ją do chwili, gdy znajdzie kobietę.
Pozbawiwszy ją ubrania i możliwości obrony, wepchnie jej zwinięty plakat do gardła i każę go połknąć, a gdyby okazało się to zbyt trudne, pozwoli wypluć po to, by mógł go wepchnąć gdzie indziej, a potem jeszcze gdzie indziej, i będzie jej tam wpychał inne przedmioty, wszystko, na co przyjdzie mu ochota, aż kobieta zacznie go błagać, żeby ją zabił.
Niestety, żył w epoce, kiedy takie metody były czasem konieczne.
Przejrzał się jeszcze raz w lustrze i znów spodobało mu się to, co zobaczył. Jego twarz sugerowała, że ma niewinne serce i miłosierne myśli.
Pozory były ważne. Pozory były wszystkim, co się liczyło. I jego praca.
W uporządkowanej łazience nie znalazł nic ciekawego prócz balsamu do ust, którego nigdy wcześniej nie używał.
Powietrze było ostatnio suche i miał stale spierzchnięte usta. Produkt, z którego zwykle korzystał, okazał się pod tym względem niezbyt pomocny.
Powąchał balsam i nie wyczuwając niemiłego zapachu, polizał go. Miał zadowalający niewyraźny pomarańczowy smak. Posmarował balsamem usta i od razu poczuł na nich przyjemny chłód.
W salonie przejrzał kilka należących do kobiety starych książek w twardych okładkach. Miały staroświeckie kolorowe obwoluty i były autorstwa popularnych w latach dwudziestych i trzydziestych powieściopisarzy: Earla Derra Biggersa, Mary Roberts Rinehart, E. Phillipsa Oppenheima, J.B. Priestleya i Franka Swinnertona... Z wyjątkiem Somerseta Maughama i P.G. Wodehouse’a większość była zapomniana.
Krait mógłby zabrać książkę, która wyglądała na interesującą, ale żaden z tych pisarzy już nie żył. Po lekturze książki, w której zawarte były niewłaściwe poglądy, czuł się czasami zobligowany odszukać autora i skorygować. Nigdy nie czytał książek martwych autorów, ponieważ przyjemność bezpośredniej dyskusji z żywym mistrzem pióra zdecydowanie przewyższała tę, którą można było czerpać z ekshumacji i zbezczeszczenia zwłok pisarza.
W kuchni znalazł w zlewie dwa brudne kubki po kawie. Przystanął na chwilę, zastanawiając się, co to może oznaczać.
Będąc osobą schludną, Linda nie zostawiłaby po sobie takiego bałaganu, gdyby nie musiała nagle wyjść z domu. Jakiś gość wypił z nią kawę. Być może ten gość przekonał ją, by nie traciła czasu na mycie kubków.
Ten z uchwytem w kształcie papugi zwrócił uwagę Kraita również z innego powodu. Uznał go za uroczy. Umył go, osuszył i zawinął w kuchenny ręcznik, żeby ze sobą zabrać.
W wiszącym na ścianie zestawie kuchennych noży brakowało jednego, i to też było interesujące.
Z lodówki wyjął pozostałą połówkę domowej tarty z budyniem oprószonej cynamonem, ukroił sobie spory kawałek i położył go na talerzyku, który razem z widelczykiem postawił na kuchennym stole.
Nalał sobie kawy ze stojącego na podgrzewaczu dzbanka. Kawa nie zdążyła skwaśnieć. Dolał do niej mleka.
Siedząc przy stole, jedząc tartę i popijając kawę, Krait przyjrzał się fordowi z 1939 roku. Tarta była wyśmienita. Musi pamiętać, żeby pogratulować jej wypieku.
Gdy skończył pić kawę, zawibrowała jego komórka. Dostał SMS-a.
Kiedy wrócił wcześniej do tawerny Lamplighter, chcąc poznać nazwisko wielkiego faceta, który siedział na ostatnim stołku, barman udawał, że go nie zna.
Jednak pięć minut po wyjściu Kraita z knajpy Liam Rooney do kogoś zatelefonował. Wiadomość tekstowa zawierała numer, pod który zadzwonił, oraz nazwisko osoby, na którą była zarejestrowana komórka: TIMOTHY CARRIER.