Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
46 osób interesuje się tą książką
Książka zawiera opisy przemocy, w tym seksualnej, oraz drastyczne sceny.
Sawyer jest uciekinierką. W jej głowie to jedyne, na co naprawdę zasługuje – pozostawać w ciągłym ruchu, bez stałego miejsca, w którym mogłaby się schronić. Dziewczyna ma przy sobie tylko kilka ubrań i trochę pieniędzy.
Sawyer, aby przetrwać, robi rzeczy, których tak naprawdę nie chce robić, ale nie ma wyboru. Wszystko jest lepsze od ujawnienia swojej prawdziwej tożsamości.
Kiedy kradnie portfel Enza Vitale, jest nieświadoma, w jak duże tarapaty się wpakowała. Mężczyzna w odwecie zabiera ją na swoją łódź, nie mając zamiaru pozwolić jej z niej uciec. Sawyer zapłaci za to, co zrobiła, czy tego chce, czy nie.
Tymczasem wkrótce przestaną znajdować się na morzu sami i zostaną zmuszeni, by znaleźć schronienie w latarni morskiej na bezludnej wyspie, która może stać się więzieniem także dla Enza.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Does It Hurt?
Copyright © 2022 by H.D. Carlton
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne
Oświęcim 2024
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Agata Bogusławska
Korekta:
Alicja Szalska-Radomska
Edyta Giersz
Estera Łowczynowska
Redakcja techniczna:
Michał Swędrowski
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-412-9
Temat przewodni:
Chris Isaak – Wicked Game (w wykonaniu Jessie Villa)
Pozostałe utwory:
Ed Sheeran – Bad Habits
Billie Eilish – NDA
Billie Eilish – idontwannabeyouanymore
Sasha Sloan – Runaway
The Neighbourhood – Sweater Weather
Croosh (feat. I.V.) – Lost
Seether – Words as Weapons
Hemming – Hard on Myself
OneRepublic (feat. Timbaland) – Apologize
Righteous Vendetta – A Way Out
Transviolet – Under
Lana Del Rey – Born to Die
nothing,nowhere. – rejecter
Emawk (feat. solace) – Pilot
MAALA – Better Life
Frank Ocean – Lost
Glass Animals – Heat Waves
Johnny Rain – Harveston Lake
Seether (feat. Amy Lee) – Broken
KALLITECHNIS – Synergy
Tablica na Pinterest
https://pin.it/5OHlrMV
Wszelkie aspekty języka i kultury włoskiej, z której wywodzi się Enzo, konsultowałam z osobą mieszkającą we Włoszech. Pamiętajcie jednak, że znaczenie niektórych fraz zależy od kontekstu i nie zawsze da się je przetłumaczyć dosłownie. Zawierający je słowniczek znajduje się na końcu książki.
Ekscytującej lektury!
W niektóre dni jestem oceanem. W inne okrętem. Tej nocy zaś jestem latarnią: stojącą na skraju klifu, rozświetloną.
Vasiliki
Sawyer
Przestań się lampić, szmato.
Podryguję energicznie nogą i po raz milionowy próbuję się opanować. Daję po sobie znać, że się denerwuję. Ale jak miałabym się nie denerwować, kiedy gapi się na mnie siostrzenica męża kuzynki mojej matki?
Wygląda, jakby zobaczyła ducha – bo też duchem praktycznie byłam przez ostatnie sześć lat. Aczkolwiek nie do końca.
I właśnie dlatego muszę się dostać na ten cholerny lot.
Siedzimy na krzesełkach naprzeciwko siebie, czekając na samolot do Indonezji.
Po cholerę ona tam leci? Przecież już prawie Boże Narodzenie, do kurwy.
Sądząc po jej ubiorze – spódnica, marynarka, szpilki od Louboutina – to pewnie podróż służbowa.
Kurwa, kto podróżuje służbowo w szpilkach od Louboutina? Nieważne. Liczy się tylko to, że mnie zauważyła, a to niedobrze.
Pot ścieka mi po plecach i jestem prawie pewna, że mam już ciemne ślady pod pachami.
Obie staramy się wyglądać niewinnie.
Z wyraźnie udawaną nonszalancją powoli wysuwa telefon z kieszeni. Niby nic takiego, ale jej plamy pod pachami i fakt, że zerka na mnie co dwie sekundy, natychmiast ją zdradzają. Ostrożnie przykłada komórkę do ucha, próbując zasłonić ją prostymi jak druty włosami, jednak te są tak cienkie, że niemal przezroczyste, więc doskonale widzę, co robi.
Suka.
Ma mnie tu jak na dłoni, przez co nie wiem, dokąd uciekać. Nie mam jednak wyboru: albo się stąd zmyję, albo mnie znajdą. Chrzanić zatem zgrywanie niewinnej; tu chodzi o moje życie!
Chwyciwszy swój bagaż podręczny, wstaję i próbuję spokojnie się oddalić.
– Hej! – woła nagle.
Jebać to wszystko, a szczególnie ją.
Niemal ze łzami w oczach mieszam się w tłum. Za długo odkładałam wyjazd z kraju z obawy, że nakryją mnie w trakcie… A teraz jestem już tego praktycznie pewna.
Serce pędzi mi jak oszalałe, gdy kieruję się do sklepu z podarunkami, gdzie kupuję zapinaną bluzę z kapturem, spodnie dresowe i czapkę z daszkiem. Potem, popatrując za siebie, pędzę do łazienki, by się przebrać. Nawet tutaj panuje tłok. Zwieszam więc głowę i szybko wpadam do kabiny. Trzęsącymi się dłońmi spinam włosy w niski kok, wkładam bluzę, na głowę zakładam czapkę, a na nią naciągam jeszcze kaptur, aby ukryć resztę wystających kosmyków. Na końcu wciągam dresy na szorty.
Z nerwów jestem już cała spocona.
Myję ręce i biegnę do kasy biletowej. Zziajana, sapię w twarz dziewczyny za ladą, która rzuca mi zdziwione spojrzenie, zaskoczona moim nagłym pojawieniem się.
– W czym mogę…
– Potrzebuję bilet na najbliższy lot – przerywam. Z pośpiechu język prawie plącze mi się w ustach.
Dziewczyna mruga kilka razy, po czym kieruje wzrok na ekran monitora i wpisuje coś na klawiaturze.
– Jest lot do Indone…
– Nie ten – znów nie daję jej dokończyć. – Jakiś inny.
Mierzy mnie wzrokiem.
Wiem, wkurzam ją, ale to nic, czego nie mogłaby odreagować później z pomocą wielkiego kieliszka czerwonego wina. Ja natomiast walczę tu o uniknięcie spotkania ze swoim stwórcą.
– Może być Australia? Samolot odlatuje za czterdzieści minut.
– Biorę – odpowiadam i kładę na ladzie zwitek banknotów wraz z dowodem tożsamości.
Dziewczyna zerka na mnie obojętnie, drukuje bilet, a potem przelicza pieniądze. Kurewsko powoli.
– Brakuje ośmiu dolarów i dziewięciu centów – wypala.
Zwykle nie jestem nieuprzejma dla ludzi z obsługi klientów, bo wiem, jak niewdzięczną mają robotę. Niemniej jeśli namierzą mnie teraz z powodu głupich ośmiu dolców i dziewięciu centów, zacznę krzyczeć, że to wszystko jej wina, i ucieknę. Mamrocząc nerwowo pod nosem, wyławiam z kieszeni banknot dziesięciodolarowy i rzucam go na ladę.
Dziewczyna bierze pieniądze ze złością w oczach i kontynuuje.
Raz za razem oglądam się przez ramię. Na szczęście na lotnisku panuje tłok; nie widzę też żadnych uzbrojonych ponuraków kierujących się w moją stronę.
– Ma pani bagaż?
– Tylko podręczny – wyjaśniam.
Po kilku kolejnych minutach dziewczyna nareszcie podaje mi bilet razem z resztą i dowodem tożsamości.
– Bramka 102. Terminal B.
Zamaszystym ruchem zabieram, co moje, i rzuciwszy jej szybkie „dziękuję”, mknę do bramki tak szybko, że torba obija mi się o nogi.
– Jeszcze ja! – wykrzykuję.
Pilnujący jej gość zasługuje na loda za to, że na mój widok się odsuwa, bym mogła przejść. Nawet podczas tej szaleńczej gonitwy sprawdzam, czy nikt za mną nie biegnie.
Dopiero kiedy samolot startuje, serce wraca mi z gardła do piersi. Mimo to wciąż denerwuję się z obawy, czy wieża kontroli lotów nie zawróci zaraz maszyny komunikatem o zbiegu na pokładzie.
Sawyer
Rak smakuje jak gówno.
Zaciągam się głęboko, a mentol sunie po języku i wypełnia płuca razem z innymi chemikaliami.
Ile muszę się tego nawdychać, żeby w moim organizmie pojawiły się komórki rakowe wywołujące chorobę?
Gardło mi się ściska, buntuje przeciwko tytoniowi, aż zaczynam kaszleć. Odsuwam papierosa od warg, po czym wbijam w niego wzrok z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Dym wyłania się z moich nozdrzy i ust. Potrząsam ręką, oglądając szluga pod różnymi kątami.
Jarząca się na pomarańczowo końcówka i szary popiół, w który zamienia się bibułka. Ogień jaśnieje, jak gdyby chciał zachęcić mnie, bym znów objęła filtr ustami.
Nie ma mowy. Nadal nie widzę w tym nic pociągającego.
Wtem pojawia się czyjaś opalona ręka i odbiera mi papierosa, zanim zgaszę go w piasku.
– Daj, bo zmarnujesz.
Marszczę brwi.
Czy piasek jest łatwopalny? Założę się, że nie. Zbyt gęsty, by ogień mógł pożywić się tlenem wśród jego drobinek.
A gdyby tak polać go benzyną? Wtedy plaża na pewno wyglądałaby ładniej.
Pożar obejmujący linię brzegową błękitnego oceanu? Kto nie chciałby zobaczyć czegoś takiego?
Słonawa, delikatna bryza zaprasza moje jasne loki do zmysłowego tańca wokół twarzy. Zakładam je za ucho, bo jestem zbyt zmęczona, by nawet niedbale związać włosy z powrotem, i spoglądam na gościa siedzącego obok mnie.
Nieco zapuszczona, jasna czupryna opada mu w lokach na opalony kark. Za uchem dostrzegam tatuaż urzekającego sztyletu. Choć tak naprawdę wszystkie jego tatuaże są urzekające – a ma je wszędzie.
Wciąż nie wiem, jak mu na imię, ale przynajmniej ma świetnego kutasa. I tylko to się liczy. To i jego mordercza nikotyna. Nie jest raczej w moim typie, ale z poczucia samotności zadowoliłam się pierwszym gościem, na którego widok nie robiło mi się niedobrze.
– Jak myślisz, jakiego rodzaju raka od tego dostaniesz? – pytam, wskazując brodą papierosa, którego trzyma w dłoni.
Unosi brew, a jego niebieskie oczy błyszczą w świetle poranka.
– A bo ja wiem? Płuca to dość oblatany temat. Może krtań?
– Myślisz, że umrzesz?
Zaśmiewa się krótko.
– Mam, kurwa, nadzieję.
Potakuję i wyciągam rękę, niemo prosząc, by oddał mi fajkę.
Patrzy na mnie zdziwiony, ale po chwili ulega.
Kolejne zaciągnięcie. Tym razem smakuje trochę lepiej, choć cały czas mam świadomość, że karmię swoje płuca śmiercią.
Tak, teraz smakuje o wiele lepiej.
Fale rozbijają się głośno o brzeg, docierając aż do palców moich stóp o pomalowanych na błękitno paznokciach. Rozczapierzam je jak szpony, po czym zanurzam w piasku, zagarniając go ku sobie.
Ocean jest równie piękny, co nieobliczalny. W ułamku sekundy może zwrócić się przeciwko tobie. Wciągnąć w odmęty tak gwałtownie, że stracisz orientację, i zamknąć w przepastnej paszczy, aż utoniesz lub skończysz jako pokarm czegoś jeszcze straszniejszego.
Ponownie głęboko się zaciągam. Zamykam oczy, skupiona na doznaniu, jakie wywołuje dym wypełniający płuca i w nich zalegający.
Papierosy to też rzecz nieobliczalna – wszak pożerają cię od środka i zabijają. Najpierw powoli, a potem nagle, raz na zawsze.
Dochodzę do wniosku, że lubię ocean.
I papierosy.
Ponieważ ja również jestem… nieobliczalna.
***
– Razem będzie sześćdziesiąt osiem dolarów i dziesięć centów – oznajmia kasjer z uśmiechem na twarzy.
– Za test ciążowy i paczkę fajek? – pytam z niedowierzaniem.
Zaśmiewa się.
– Niestety.
– Przecież to rozbój – mamroczę.
Nie wiem, czy mnie usłyszał, bo wciąż się uśmiecha.
Chętnie podebrałabym mu trochę tego samozadowolenia, ale po trzech tygodniach spędzonych w Port Valen bynajmniej nie czuję się w Australii bezpieczniej niż w Stanach.
Po wylądowaniu sprawdziłam serwisy informacyjne w Internecie: okazało się, że władze otrzymały komunikat o mojej obecności na lotnisku i prawdopodobnej ucieczce samolotem. Nie zdziwiłabym się, gdyby pomimo mojego przebrania dziewczyna z kasy biletowej zidentyfikowała mnie jako pasażerkę lotu do Australii. A nawet jeśli nie, to wystarczy, że wspomni o dziwnie zachowującej się dziewczynie, żeby policjanci podjęli trop.
Nie jestem bezpieczna w tym kraju – gdyby mnie złapali, natychmiast zostałabym odesłana do Stanów. Z kolei dalsza podróż wiąże się ze zbytnim ryzykiem. Postanowiłam więc, że mimo wszystko zostanę tu na jakiś czas, a to oznacza, że pora, bym znów przybrała nową tożsamość.
Zawsze mogłam trafić w gorsze miejsce.
Port Valen to piękne, położone nad jasnobłękitnym oceanem miasto na wschodnim wybrzeżu, w którym aż roi się od turystów pragnących ponurkować w towarzystwie rekinów lub pozwiedzać rafę koralową. Od strony lądu z plażą sąsiadują masywne wodospady oraz głębokie leje krasowe1 stanowiące szczególną atrakcję dla nurków, dalej zaś – fauna i flora w postaci mieniących się jasnymi odcieniami zieleni lasów, które przyciągają miłośników natury z całego świata.
I wszystko jest tu oczywiście piekielnie drogie.
Zaglądam do mojej styranej portmonetki z postrzępionymi nitkami pozacinanymi w suwaku i przeklinając samą siebie za znalezienie się w tej sytuacji, przeliczam, ile mam w banknotach i monetach. Powinnam oszczędzać, a zamiast tego marnuję swój cenny kapitał, ponieważ pragnę towarzystwa, a do tego postanowiłam kupić sobie coś wyskokowego na nerwy, które są tak skołatane, iż chyba żadna używka nie uchroni mnie przed załamaniem…
– Trzymaj – mówię z wymuszonym, drętwym uśmiechem.
Czuję się jak po wizycie u dentysty z mamą, kiedy pod wpływem zastrzyku z lidokainy2 traciłam kontrolę nad mięśniami twarzy. Wtedy to dziwne uczucie mnie śmieszyło, ale teraz bynajmniej nie jest mi do śmiechu.
Chłopak podaje mi resztę wraz z produktami, a przy tym znów się uśmiecha.
Zaraz się wkurzę.
– Miłego dnia – ćwierka.
– Dzięki – bąkam.
Chwytam torbę z zakupami i kieruję się do wyjścia ze sklepu, klapiąc japonkami o brudne kafelki podłogi.
Przez ten cholerny test ciążowy wyprztykałam się z mojego skromnego kieszonkowego, które sama sobie wydzielam. Mimo to wolę wiedzieć, czy nie rośnie we mnie mały obcy, niż żyć w strachu i obsesyjnie oglądać swój brzuch w każdej odbijającej światło powierzchni, zastanawiając się, czy faktycznie się zaokrągla. Dość mam już problemów na głowie i nie potrzebuję kolejnych.
Nie znajdą cię, Sawyer. Jesteś bezpieczna.
Potrząsam głową i z uporem maniaka wracam do tego zimnego, samotnego miejsca, w którym spowija mnie lęk.
Serio? Bezpieczna?
Jeśli naprawdę rośnie we mnie obcy, to tylko skomplikuje mi życie. Nie dam rady zajmować się dzieckiem i sobą. Już teraz ledwo sobie z tym radzę. W dodatku brak mi na to środków…
W głowie kłębią mi się wizje, jak trzymam na rękach jasnowłosego bobaska wydzierającego się wniebogłosy z głodu, z powodu brudnej pieluszki lub czegoś podobnego. Musiałabym go oddać do adopcji, bez dwóch zdań, a to złamałoby mi serce. A przynajmniej to, co mi z niego zostało.
Mój oddech robi się niespokojny, więc staram się opanować, ale z coraz większym trudem łapię powietrze. Czuję na policzkach ciepło słońca, gdy tylko wybiegam przez automatyczne drzwi na parking, a stamtąd na chodnik. Mało się przy tym nie wywalam przez te klapki.
Desperacko próbuję nabrać powietrza, ale ono grzęźnie mi w gardle.
Chociaż okres spóźnia mi się dopiero o tydzień, mocno się tym denerwuję. Cholernie mocno. Jeszcze nigdy się tyle nie modliłam. Pełna napięcia, co i rusz z nadzieją wyczekuję w toalecie, aż bogowie okażą mi łaskę i sprawią, że nareszcie będę mogła wrócić do używania tamponów. Podejrzewam jednak, że w Niebiosach figuruję raczej na liście dusz straconych. Z jednej strony chciałabym się zbuntować przeciwko takiemu traktowaniu, ale z drugiej nie dziwię się, że aniołowie wyparli się mnie przed obliczem Pana.
Powietrze niesie słonawy posmak oceanu. Czuję go na języku, wciąż wykonując głębokie wdechy, aż wreszcie moja klatka piersiowa zaczyna się rozluźniać. Zapach morskiej wody zawsze działał kojąco na moje umęczone atakami paniki lub dymem papierosowym płuca.
Na pewno będzie mi tego brakowało, kiedy znajdę sobie nowe miejsce pobytu. Zanim to jednak nastąpi, zamierzam podziwiać piękno Port Valen tak długo, jak będę mogła.
Ulice otacza zieleń upstrzona różowymi, pomarańczowymi i fioletowymi kwiatami. Za mną zaś znajdują się masywne klify, które – choć odległe o mile – wciąż prezentują się imponująco.
Mija mnie grupka kobiet w bikini składającym się ze stringów i biustonoszy.
Luz, jakim emanuje to miasto, jest wręcz urzekający. Powinnam się chyba niepokoić tym, jak bardzo podoba mi się Port Valen – i to pomimo tych wszystkich zabójczych pająków zamieszkujących ten kraj.
Szybkim krokiem docieram na przystanek autobusowy i siadam z westchnieniem, zwieszając między nogami torbę. Dostrzegam krążącego wysoko dzierzbowrona3, co tylko bardziej mnie niepokoi, bo przekonałam się już nie raz, że te ptaki to prawdziwe demony potrafiące zaatakować zupełnie znienacka. Wciąż jeszcze mam przed oczami ostatnią taką przygodę, dlatego modlę się, by autobus przyjechał wcześniej.
Jednak mogłam się tu przywlec Starą Zosią, czyli vanem, który kupiłam w zeszłym tygodniu. To leciwy, maślanożółty volkswagen, dokładnie taki, jakimi w latach siedemdziesiątych wozili się hipisi. Poszczęściło mi się, ponieważ zapłaciłam za niego mniej, niż jest wart – po prostu dziewczyna, do której należał, zmarła, a jej ojciec chciał się go jak najszybciej pozbyć. Mieszkanie w samochodzie to znacznie lepsze rozwiązanie od szukania hoteli. Z drugiej strony nie mam tutaj prawa jazdy i nie czuję się komfortowo w ruchu lewostronnym. Ostatecznie pewnie rozwalę się gdzieś ze skutkiem śmiertelnym albo przymkną mnie za brak papierów.
W tym samym momencie dzierzbowron zaczyna śpiewać, jakby słyszał moje myśli i chciał podpowiedzieć, że pomimo ryzyka, jeżdżąc Starą Zosią, zyskam więcej. Na szczęście po sekundzie ptaszysko odlatuje.
Dygoczącymi jeszcze z nerwów dłońmi wyciągam z torby paczkę papierosów. Nie powinnam chyba teraz palić, ale myśl o śmierci zbytnio mnie kusi, a poza tym jestem za bardzo przestraszona, by tego nie robić.
Wstydzę się siebie i nie wiem, co to znaczy czuć się inaczej.
Tylko niech ci to nie wejdzie w nawyk, Sawyer. Masz już wystarczająco dużo szkodliwych przyzwyczajeń.
Gdy tylko wkładam jednego do ust, uświadamiam sobie dwie rzeczy: zapomniałam kupić zapalniczkę, a obok mnie ktoś siedzi i gapi się, wręcz przewiercając mnie wzrokiem.
To starszy, mocno opalony mężczyzna z twarzą błyszczącą od potu. W wyciągniętej ręce trzyma pomarańczową zapalniczkę, niemal równie jaskrawą, jak moje japonki, z kciukiem na krzesiwie, gotowy, by dać mi ognia. Ubrany jest w znoszoną białą koszulę, a na głowie ma równie wiekową czapkę z daszkiem koloru khaki. Czuć od niego old spicem i solą.
Uśmiechnięta, przysuwam się do zapalniczki, na co on ją zapala. Z niejaką fascynacją obserwuję ogień powoli pożerający delikatną bibułkę papierosa. W słonym powietrzu zaczynają unosić się kręte, gryzące w oczy kłęby.
– Dziękuję – mówię, machając ręką, by odpędzić nieco dymu. – Papierosa?
– Chętnie – odpowiada.
Podaję mu fajkę i przyglądam się uważnie, jak zapala, po czym się zaciąga, wskutek czego końcówka papierosa jarzy się na pomarańczowo.
– Próbowałem rzucić, ale jakoś mi to nie wychodzi – zagaduje.
Fakt, nałóg to paskudna sprawa i niełatwo z niego wyjść; nie powinnam się w to pakować… Nagle jednak ogarnia mnie fala euforii i dochodzę do wniosku, że może nie będzie tak źle. Spalę papierosa w kilka minut i sobie ulżę. Bo tylko tego mi teraz trzeba. Tego i dobrego towarzystwa.
– To chyba nasza natura, że nie potrafimy odciąć się od tego, co szkodzi nam najbardziej – mamroczę.
– Słuszna uwaga.
Uśmiecham się.
– Jak się nazywasz? – pytam, próbując zrobić kółko z dymu, zupełnie nieudanie.
Zaśmiewa się ochryple.
– Zapomniałem już, jak to jest być pytanym o imię przez ładną młodą damę. Simon.
Normalnie na taki tekst o „ładnej młodej damie” z ust starego dziwaka zareagowałabym ucieczką bez oglądania się za siebie, ale sposób, w jaki on go wypowiedział, bynajmniej nie przyprawia mnie o dreszcze. Kojarzy mi się raczej z tym, co powinno się czuć, będąc w domu, a więc z ciepłem, otwartością i bezpieczeństwem.
To poczucie komfortu sprawia, że robię coś, co rzadko mi się zdarza. Właściwie nigdy. Przedstawiam mu się prawdziwym imieniem.
– Sawyer. Dziękuję za towarzystwo, Simonie.
Po chwili milczenia nagle się odzywa:
– Chcesz zobaczyć mój nowy tatuaż?
Nieco zaskoczona, zamieram z papierosem w połowie drogi do warg, ale zaraz przytomnieję i chwytając filtr kącikiem ust, rzucam:
– Jasne.
Na to Simon podwija nogawkę bojówkowych szortów i moim oczom ukazują się czarne, nierówne linie układające się w napis „Pierdol się” na środku jego uda. Skóra wokół nich wciąż jest napuchnięta i podrażniona.
Czegoś takiego się nie spodziewałam.
Parskam pełnym zdumienia śmiechem, aż prawie wypluwam papierosa z ust. Nie żałowałabym, gdyby tak się stało.
– O Boże, jest świetny. Podoba mi się nawet bardziej niż mój ulubiony palec u stopy. Bolało? – pytam i nachylam się, aby popatrzeć z bliska.
Widać, że nie robił tego profesjonalista. Właściwie to wygląda na całkiem beznadziejną robotę, ale chyba właśnie to podoba mi się w nim najbardziej.
– Nie tam – odpowiada, machając ręką. – Można to porównać do terapii. Nie bardzo rozumiem, o co chodzi z tym ulubionym palcem u stopy.
Podciągam kolano pod brodę i wskazuję palcem na lewą stopę.
– Nie uważasz, że ten najmniejszy jest całkiem uroczy?
Pochyla się, by rzucić okiem.
– Masz rację. Mnie też się podoba.
Z uśmiechem stawiam stopę z powrotem na ziemi i zawieszam wzrok na zniekształconych literach tatuażu Simona. Jestem nim zachwycona. Chyba przydałaby mi się jakaś sesja terapeutyczna polegająca na podjęciu nierozważnej i z lekka szaleńczej decyzji.
Zaciągam się dymem, po czym wypuszczam go z płuc, walcząc z narastającym we mnie impulsem.
– Gdzie takie robią?
Wzrusza ramionami.
– Sam go zrobiłem. Słyszałaś kiedykolwiek o tebori?
Kręcę głową, na co on wyciąga z kieszeni buteleczkę z czarnym tuszem i szczelnie zamkniętą paczkę szpilek.
Zdziwiona, że nosi przy sobie coś takiego, unoszę brwi. Przynajmniej używa jednorazówek, co napawa mnie ulgą.
– To tradycyjna japońska metoda. Kiedyś wykonywano je za pomocą bambusowych patyczków – wyjaśnia.
– I jak to działa?
Z jego opowieści wynika, że to dość prosty proces. Aż mnie kusi, by też sobie zrobić taki tatuaż. Na razie jednak nie mam luksusu w postaci hajsu na wizytę w porządnym salonie.
Gdy tylko otwieram usta, żeby zapytać, skąd bierze się takie gadżety, proponuje:
– Zrobić ci też?
Przechylam głowę i spoglądam na niego z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Tak – odpowiadam, potakując. W końcu pomysł, by nieznajomy zrobił mi tatuaż na przystanku autobusowym, jest zbyt dobry, aby zmarnować taką okazję. Brakuje mi takiej czystej spontaniczności. – A co chcesz w zamian?
Pokazuje palcem moją torebkę z zakupami.
– Ta paczka fajek wystarczy.
Coś w jego spojrzeniu mówi mi, że bardziej zależy mu na pozbawieniu mnie tych papierosów niż na wypaleniu ich samemu. Ciekawe, czy zauważył, co jeszcze mam w torbie.
Uśmiecham się.
– Zgoda. Chcę taki sam. I w tym samym miejscu. Będziemy dopasowani.
Podoba mi się myśl, że będziemy mieć identyczne tatuaże. Czuję się przez to, jakbym znalazła przyjaciela w moim małym, samotnym świecie, kogoś, kogo nie zapomnę, gdy już opuszczę to miejsce. Co jednak ważniejsze: podoba mi się przesłanie tego tatuażu, bo te dwa słowa serio przewijają się w mojej głowie każdego dnia. Co więc innego miałabym sobie wytatuować, jeśli nie swoją codzienną mantrę?
Simon się uśmiecha, obnażając nieco koślawe zęby, i gestem ręki wskazuje, bym podała mu nogę. Ponieważ z racji panującego tu klimatu noszę wyłącznie szorty, bez problemu odnajdzie odpowiednie miejsce na moim udzie.
Właśnie nadjeżdża autobus, więc najwyżej przegapimy nasz kurs. Kolejny będzie za pół godziny – mnóstwo czasu na zrobienie sobie pierwszego tatuażu.
Mężczyzna otwiera buteleczkę i nalewa odrobinę tuszu do nakrętki, po czym rozrywa opakowanie szpilek.
– Atrament z kałamarnicy – oznajmia. – Najlepszy.
Przytakuję, choć nie bardzo mnie to obchodzi. Całe to przedsięwzięcie i tak nie ma wiele wspólnego z zasadami higieny. Jeśli moje ciało odrzuci atrament, to przynajmniej zostanie mi fajna blizna. Zawsze lubiłam kałamarnice, więc to całkiem ciekawe doświadczenie mieć część takiego zwierzęcia w sobie.
Fascynujące, z jaką łatwością znikają i stapiają się z otoczeniem… Sama chciałabym tak potrafić. Może z tym tatuażem będę mogła udawać, że tusz, zakrywając moje człowieczeństwo, pozwala mi zniknąć. Wtem przypominam sobie, że to życie, a nie film, w którym samotny dzieciak znikąd otrzymuje supermoce. Kwituję tę konstatację kwaśną miną. I chyba moja sympatia do kałamarnic też nieco osłabła.
Simon nachyla się nisko nad moim udem i uważnym spojrzeniem nadzoruje swoją zaskakująco pewną rękę, którą skrupulatnie nakłuwa skórę. Każde pojedyncze ukłucie wyzwala we mnie całą masę endorfin, na co momentalnie postanawiam, że uzależniam się od tatuaży. To zdecydowanie lepsze od papierosów.
Paczka należy już do niego, ale pozwala mi wypalić jednego w oczekiwaniu, aż skończy. Dla uspokojenia nerwów, jak sam stwierdził.
Na przystanku zjawia się jeszcze kilka osób, a ja z rozbawieniem obserwuję, że żadnej z nich nie zaskakuje widok dziewczyny, której ktoś robi tatuaż tebori podczas oczekiwania na autobus. Zupełnie jakby w Port Valen było to normą. Jeden gość zagaduje nawet, czy Simon i jemu nie zrobiłby dziary, ale ten odpowiada, żeby zgadali się na inny dzień.
Co za dziwne doświadczenie. Dało mi autentyczną radość, tak obcą, że odbieram ją jako coś lepszego od seksu, bo na co dzień tak niewiele jej odczuwam.
Nieznajomi mężczyźni zbyt gęsto się nade mną tłoczą, naruszając nietykalność cielesną. Mimo wszystko jednak to doświadczenie pozwoliło mi na chwilę zapomnieć.
Po dwudziestu pięciu minutach Simon prostuje się z grymasem bólu na twarzy oraz trzaskami w plecach od utrzymywania zbyt długo niewygodnej pozycji.
Mam poczucie winy, że przysporzyłam mu tyle kłopotu. Musiał wyczytać to z mojej twarzy, ponieważ posyła mi stanowcze spojrzenie, niemal jak ojciec upominający dziecko.
– Tylko się tu nade mną nie rozczulaj, młoda damo. Starość to błogosławieństwo, aczkolwiek słodko-gorzkie, jak zresztą każde błogosławieństwo.
Mimo to i tak jest mi głupio. Przytakuję mu jednak skinieniem, po czym pochylam głowę, by przyjrzeć się tatuażowi. „Pierdol się” napisane grubymi, czarnymi literami. Skóra pod i wokół nich się zaczerwieniła, co tylko uwydatnia ciemne, nierówne linie. Moja dziara wydaje się nieco staranniejsza niż ta Simona, niemniej obie prezentują się niechlujnie i niezgrabnie. I dobrze. Bo właśnie z tego powodu tak bardzo mi się podoba.
– Doskonały.
– Niedoskonały – poprawia mnie, przyglądając się swojemu dziełu.
– Doskonale niedoskonały – proponuję z tak szerokim uśmiechem, że aż bolą mnie policzki. To jednak przyjemny ból, przywodzący na myśl doznania podczas nakłuwania skóry. – Wszystko, co najlepsze, takie jest.
Simon zapala kolejnego papierosa i rozsiada się beztrosko. Sprawia wrażenie człowieka czerpiącego z życia garściami, więc jestem ciekawa, jaka droga przywiodła go na ten konkretny przystanek, gdzie we wtorkowe popołudnie spotkał dziewczynę, której zrobił tatuaż.
– Zgadza się. Muszę przyznać, że jesteś dziwna.
Jego słowa odzwierciedlają moje myśli, na co tylko uśmiecham się szerzej.
– To tak jak ty, Simonie. Tak jak ty.
Spojrzenie, jakim się wymieniamy, mówi wszystko: bycie dziwakami w zupełności nam odpowiada.
Wtem, z głośnym warkotem silnika, nadjeżdża autobus. Drzwi otwierają się z sykiem, a ja wstaję i podaję Simonowi zgięte w łokciu ramię, jak gdybym proponowała, że odprowadzę go na bal.
On macha ręką, pokazując, bym wsiadła sama.
– Przejdę się. Moje stare kości potrzebują trochę ruchu, bo inaczej zestalą się na amen.
Marszczę brwi.
– Dlaczego więc siedziałeś na przystanku?
Wzrusza ramionami.
– Przechodziłem sobie, a ty wyglądałaś na kogoś, komu przydałby się przyjaciel.
Opuściwszy rękę, czuję dziwne, przenikliwe ukłucie w piersi. Rozczarowanie. Chciałam z nim jeszcze porozmawiać. Zapytać o to i owo, dowiedzieć się czegoś o mężczyźnie w styranych ciuchach, w których kieszeni nosi atrament z kałamarnicy.
Jego spostrzegawczość znowu daje o sobie znać, gdy zauważa konsternację wymalowaną na mojej twarzy. A może po prostu nie potrafię kryć swoich uczuć?
– Jeszcze się spotkamy, Sawyer. Życie ma zabawny zwyczaj krzyżowania naszych ścieżek, ale to od nas zależy, czy pozostaną złączone na stałe.
– Na stałe – mamroczę pod nosem. Pojęcie stałości jest mi obce. – Simonie, ty już jesteś stałym elementem mojego życia, podobnie jak ten tatuaż.
Raczy mnie uśmiechem, a w jego oczach pojawia się iskra zrozumienia.
– A zatem wkrótce znowu się spotkamy, prawda?
Czując się już trochę lepiej, podnoszę moje zakupy z ziemi. Szelest plastikowej torebki przypomina mi o reszcie jej zawartości, a wtedy uśmiech momentalnie znika mi z twarzy. Zbliża się moment prawdy, a Simon nie zapewni mi już odskoczni od tej rzeczywistości. Nagle samotna podróż autobusem wydaje mi się czymś wręcz upiornym.
– Mam taką nadzieję. Miło było cię poznać, Simonie.
Odwracam się i wsiadam do autobusu. Udo wciąż mnie piecze. Kupuję bilet w biletomacie, po czym siadam na tyle pojazdu. Ledwie zauważam, jak nagrzana jest sztuczna skóra siedzenia, klejąca mi się do nóg.
Przez okno spoglądam jeszcze na Simona, który macha na pożegnanie w momencie, gdy autobus rusza.
Przynajmniej nie musiałam iść do salonu tatuażu i korzystać przy tym z karty kredytowej ani wybierać pieniędzy z bankomatu. Jeszcze kilka dni i fundnę sobie konkretnego drinka.
A potem zacznę od nowa jako ktoś inny.
Ktoś, kto pożałuje, że kiedykolwiek spotkał Sawyer Bennett.
Sawyer
Jamie Harris.
Zerkam przelotnie na dowód tożsamości, po czym przysuwam go barmanowi. Rzuca okiem na plastikową kartę, potem na mnie i znów na dokument.
– Jesteś Amerykanką – zauważa.
– Niestety – odpowiadam.
– Nie wyglądasz na dwudziestodziewięciolatkę – stwierdza, by następnie oddać mi dowód.
Co za bufon. W rzeczywistości jestem o rok młodsza.
Wymuszam uśmiech.
– Bardzo przepraszam, że nie wpisuję się w twoje wyobrażenia o tym, jak powinna wyglądać dwudziestodziewięcioletnia kobieta. Widocznie za dobrze o siebie dbam. Mogę już dostać mojego drinka?
Przewróciwszy oczami, barman oddala się, by przygotować mi tego drinka.
Jak tylko zostaję sama, uchodzi ze mnie powietrze. Niepokój ściska mi pierś, ale staram się nie dawać niczego po sobie poznać.
Na dowodzie tożsamości znajduje się moje zdjęcie, ale pozostałe dane należą do kogoś innego. Jamie Harris to odnoszący sukcesy przedsiębiorca z Los Angeles. Ma doskonałą historię kredytową, a dzięki temu – kartę kredytową z zawrotnym limitem pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Poza tym jest mężczyzną, któremu znakomicie wiedzie się w życiu. No cóż, w tej chwili to raczej mnie znakomicie się wiedzie. Nie planuję jednak wydać tych wszystkich pieniędzy, a przynajmniej nie więcej, niż będzie konieczne. Zanim tu przyleciałam, wybrałam z bankomatu dość gotówki, by wystarczyło mi na dłuższy czas.
Wszystkie moje ofiary to mężczyźni. W większości wybieram tych o imionach neutralnych płciowo, dzięki czemu łatwiej mi się pod nich podszywać. Z większością też spałam, choć z niektórymi nie chciałam tego robić i na każdy ich dotyk cierpła mi skóra. Niemniej było to konieczne do zdobycia tego, czego potrzebowałam.
Nie mam umiejętności, by uprawiać swój proceder przez Internet, więc pozostają mi staromodne metody. Dlatego też, aby pozyskać dane osobowe takiego delikwenta, muszę sprawić, żeby zabrał mnie ze sobą do domu.
Mogłabym oczywiście poszukać pracy, ale to wiązałoby się z koniecznością przybrania tożsamości osoby zmarłej, o której śmierci nikt nie wie, albo powrotu do mojego prawdziwego nazwiska. Kurwa, na samą myśl o jednym i drugim chce mi się rzygać.
Jeśli mam być szczera, to samo okradanie ludzi z ich życia sprawia, że najchętniej po prostu bym zdechła. Jestem gównianą osobą, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, ale też daleko mi do socjopatki. Nie brak mi empatii, mam poczucie winy. Mimo to nikt nie może się dowiedzieć, gdzie ani kim jestem. Tak więc nie śpię spokojnie w nocy i nie potrafię spojrzeć sobie w oczy w lustrze. Po prostu robię, co mogę, aby przetrwać, a to jedyny sposób, jaki znam.
Barman wraca z moją wódką ze spritem i przysuwa mi drinka z jakąś wzgardą wymalowaną na twarzy.
– Jak ci na imię? – pytam.
Popijam i się uśmiecham. Jak na kogoś, kto wątpi w mój wiek, zrobił mi okropnie mocnego drinka, jednak to akurat mnie cieszy, ponieważ nie planuję zamawiać kolejnych. Nie mogę się upić. To za duże ryzyko, zwłaszcza że dzisiejszego wieczoru pracuję i muszę mieć czysty umysł. Aczkolwiek nie przyszłam tu tylko z myślą o pracy – chciałam też coś uczcić. Mianowicie negatywny wynik testu ciążowego. Po tych kilku dniach stresu natychmiast załatwiłam sobie wkładkę domaciczną. Wolałabym oczywiście nie wydawać tych pieniędzy, ale trudno. I tak wyszło nieporównywalnie taniej niż dziecko. Tak więc żadnych dzieci czy miesiączek w najbliższej przyszłości – a to coś, co zdecydowanie zasługuje na uczczenie.
Pielęgniarka w przychodni wyjaśniła, że spóźniający się okres to najprawdopodobniej objaw stresu. Wspomniała też o kilku innych niepokojących kwestiach, jak niedowaga – ale to akurat nie dziwi, skoro z nerwów ledwie jestem w stanie coś przełknąć.
Mimo że dzięki karcie kredytowej Jamiego mogłabym kupić nowy samochód, muszę ograniczać się do niezbędnego minimum. Jak tylko opuszczę jedno miejsce, nigdy więcej nie korzystam z kart danego gościa, aby uniknąć ryzyka, że coś skojarzy i naprowadzi na mnie gliny. Nie wiem, jakie jest prawdopodobieństwo wystąpienia takiej sytuacji, ale z paranoi wolę już trzymać się swoich wypróbowanych metod.
– Rozpraszasz mnie, mam mnóstwo pracy – odpiera.
Rozglądam się na boki: ani żywej duszy. Mamy czwartek, godzinę pierwszą po południu. Nie dość więc, że sam bar jest beznadziejny i ma przestarzały wystrój, to jeszcze barman dorzuca do całokształtu trzy grosze swoją odpychającą postawą.
– Skąd ta niechęć do mnie?
– Masz aurę zdziczałego psa.
Zszokowana otwieram usta, po czym zaśmiewam się nerwowo.
– Zdziczałego psa? – powtarzam niewinnie. Nie czuję oburzenia, bo przecież to sama prawda. Z grymasem irytacji opieram brodę na dłoni. – Rozwiń tę myśl.
Kładzie ręce na kontuarze i się nachyla.
– Brak ci kontroli i jesteś skłonna do destrukcyjnych zachowań.
– Pan psycholog, widzę – odpowiadam oschle.
– Po prostu umiem rozpoznać osobę oznaczającą kłopoty.
Ponownie celna uwaga z jego strony.
Kwituję to wzruszeniem ramion, po czym biorę kolejnego łyka.
Mierzy mnie wzrokiem w oczekiwaniu na odpowiedź. Kiedy popijam znowu, patrząc mu prosto w oczy, kiwa głową, jakby przytakiwał własnym myślom.
– Boisz się. I dlatego jesteś niebezpieczna – kończy, a mnie rzednie mina, czym tylko potwierdzam jego analizę.
Widząc to, cmoka i zsunąwszy powoli dłonie z kontuaru, odchodzi. By obsługiwać duchy, jak mniemam, bo bar nadal zieje pustkami.
Tak przynajmniej mi się wydawało.
– Nie wiedziałaś, że w dzisiejszych czasach do drinków dołączają gratis sesje terapeutyczne?
Niski głos z charakterystycznym akcentem zaskakuje mnie na tyle, że aż podskakuję w miejscu. Nie jest to jednak akcent australijski, do jakiego zdążyłam się już przyzwyczaić. Obracam się na stołku, zerkam na mężczyznę i natychmiast się odwracam.
– O nie. Od samego patrzenia na ciebie mogłabym zajść w ciążę. Odejdź.
Odchrząkuje.
– Czyż nie jest to swego rodzaju męski rytuał przejścia: zapłodnić dziewczynę i się zmyć?
Prycham.
– Wielu rzeczywiście tak myśli.
Mężczyzna siada obok mnie, roztaczając wokół zapach oceanu z domieszką drzewa sandałowego. Jest ubrany w szorty kąpielowe i czarną koszulkę bez rękawów. A jaki typ faceta nosi coś takiego bezkarnie? No taki z najbardziej apetycznymi ramionami, jakie w życiu widziałam. Jest więc dokładnie takim typem, od jakiego trzymam się z daleka. Preferuję mężczyzn w garniturach, pod krawatem i z drogimi zegarkami, zabezpieczających swoje hipoteki, tak zapracowanych i zestresowanych, że zasypiają po piętnastu sekundach tego, co uważają za seks.
W przypadku tego gościa natomiast… musiałabym się nieźle naharować, żeby go wymęczyć. A kiedy już by mi się to udało, sama nie miałabym sił na nic więcej. Co czyni go niebezpiecznym.
Przysuwam się do niego, prawie wciskając czubek nosa w jego wydatny biceps, po czym wciągam głęboko powietrze. Aż mrużę oczy z przyjemności.
– I dobrze pachniesz. Serio, odejdź – mruczę.
Mimo to wciąż tkwi na miejscu.
Chwytam gniewnie swojego drinka, naprawdę zła na to, jaki jest kuszący. Zerkam jeszcze na niego: urzeka mnie to, jak z irytacją kręci głową.
– Nie obwąchuj mnie.
Unoszę brwi. Nigdy nie umiałam unieść tylko jednej, a zawsze chciałam. Dodałoby to kolorytu mojej odpowiedzi.
– No to odejdź.
Barman stwierdził, że jestem niebezpieczna, jednak to ten gość stanowi ucieleśnienie niebezpieczeństwa. Ma krótko przystrzyżone włosy, jak malutkie kolce, które zapewne byłyby niesamowite w dotyku, i piwne oczy z ciemną plamką w prawym. Mocno opalony, z ostro zarysowaną szczęką pokreśloną delikatnym zarostem nadającym mu niemal bandycki wygląd.
Ciało greckiego bóstwa?
Jest.
Może zrujnować mi życie w okamgnieniu?
Tak.
Rzuca groźne spojrzenia i sprawia wrażenie, jakby nienawidził całego świata?
Po prostu przeleć mnie już.
– Zmuś mnie – odbija, po czym gestem brody przywołuje barmana.
Wyzwanie pobrzmiewające w tonie jego głosu wywołuje ciarki na moich plecach, i to pomimo całej zawartej w nim protekcjonalności.
Mimowolnie zaciskam uda, po czym odchrząkuję i mówię:
– Wolałabym nie zawstydzać cię na oczach innych.
Powoli kieruje na mnie wzrok. Na jego niedorzecznie przystojnej twarzy jawi się stoicki spokój.
– Czy ja ci wyglądam na kogoś, kto miałby się czegokolwiek wstydzić?
Zanim mogę odpowiedzieć, zjawia się barman, już nie taki hardy, by przyjąć zamówienie tego dupka. Nawet nie prosi go o dowód.
Prycham z oburzenia.
Faceci. Wszyscy jednakowo beznadziejni.
Nachylam się do barmana.
– Przepraszam, ten człowiek… – Milknę i zerkam na bok. – Jak masz na imię?
– Enzo – odpowiada ochoczo, jak gdybym wcale nie zamierzała na niego naskarżyć.
Robię kwaśną minę. Ma zadziwiająco seksowne imię.
– Enzo mnie niepokoi – oznajmiam, patrząc na barmana i gestem głowy wskazując winowajcę. – Boję się o swoje życie. – Następnie odwracam się szybko do Enza i dodaję: – Przy okazji: jestem Jamie, dzięki, że zapytałeś. – Po tych słowach posyłam barmanowi wymowne spojrzenie.
Ten jednak tylko przewraca oczami i odchodzi. Ramiona mi opadają, na co mój nowy towarzysz zaśmiewa się niskim rechotem.
– On serio cię nie lubi.
– Wiem! – przytakuję, rozkładając ręce. – A przecież nigdy nie skrzywdziłam nawet muchy.
Prawie się dławię tym ordynarnym kłamstwem. Na dodatek mój nastrój leci na łeb na szyję, gdy przypominam sobie, że przecież żyję z krzywdzenia innych.
Enzo najwyraźniej zauważył tę zmianę w mojej postawie, bo skupia na mnie wzrok. Przygląda mi się tak, że tylko pogłębia mój dyskomfort.
Poprawiam się na stołku z taniej, klejącej się do ud skóry.
– W takim razie ja się odsunę – uprzedzam go.
Podczas gdy on wciąż mierzy mnie wzrokiem, ja kieruję oczy na pustą szklankę przed sobą. Zamieram tak w bezruchu, a Enzo pozwala, bym zanurzyła się w wirze myśli szalejących w mojej głowie.
– Może lepiej napijemy się jeszcze po drinku?
***
– Chcesz mi powiedzieć, że pływasz z rekinami? Tymi wielkimi, strasznymi potworami, które pożerają ludzi?
Spogląda na mnie z rozbawieniem, zupełnie nieporuszony moim opisem.
– One nie pożerają ludzi. Znacznie bardziej prawdopodobne jest, że potrąci cię samochód, niż że ugryzie cię rekin.
– Rany, serio przywołujesz tę beznadziejną, starą statystykę, której wszyscy na okrągło nadużywają? – Zniżam głos i przedrzeźniam go: – „Znacznie bardziej prawdopodobne jest, że zginiesz w wypadku samochodowym niż w katastrofie lotniczej”. Może wymyśliłbyś coś nowego? Na przykład, że prędzej zginę uderzona kokosem spadającym z palmy?
Kręci głową, a oczy jaśnieją mu z rozbawienia. Po chwili wygina kącik ust w delikatnym uśmiechu, na który to widok dusza wręcz opuszcza moje ciało.
Ma dołeczki.
Kurwa. Niefajnie.
W dodatku to pierwszy raz, kiedy wywołałam uśmiech na jego twarzy. Tak sobie przynajmniej wmawiam. Być może tylko mi się wydaje.
Enzo zgrywa poirytowanego moim towarzystwem, ale wiem, że tak naprawdę sprawia mu ono przyjemność. Taki facet nie zmuszałby się, by ze mną tkwić, gdyby tego nie chciał. I pewnie miałby niezły ubaw, spławiając mnie sążnistym „spierdalaj”.
– Ale to prawda. – Wzrusza ramionami. – Ludzie mają skrzywiony obraz rekinów. Głównie z winy mediów, które przedstawiają je jako ludożercze bestie. W rzeczywistości jest jednak inaczej. To ciekawskie zwierzęta, które bardzo często mylą ludzi z fokami. Jako pokarm wcale im nie smakujemy.
– Czyli twierdzisz, że gdybym znalazła się w wodzie z rekinem, to nie rzuciłby się na mnie jak to bydlę ze Szczęk?
Przymruża oczy.
Choć wiem, że to nie miał być uwodzicielski gest, odbieram to jako najbardziej chwytające za serce spojrzenie, jakim kiedykolwiek mnie obdarzono. Rozmawiamy od dwóch godzin i przez ten czas nieustannie zaciskałam uda, które już zaczynają mnie boleć. Nie chodzi jednak wyłącznie o samą cielesność. On ma bowiem w sobie coś przyciągającego, co sprawia, że chwytam się każdego jego słowa i nie potrafię oderwać od niego oczu. Może to przez alkohol. A może nie.
Kiedy mówię, patrzy mi głęboko w oczy; nigdy nie czułam się tak słuchana. A najlepsze w tym jest to, że nie wyskakuje z nieproszonymi radami czy mętnymi pocieszeniami. Po prostu… słucha, i to z uwagą. Jak gdybym w swoich następnych słowach miała wyjawić mu sekret leku na raka. Szkoda tylko, że to ja jestem tym jebanym rakiem.
Obydwoje już nieco się wstawiliśmy. Chociaż Enzo nie należy do przyjemniaczków, dobrze mi się z nim rozmawia. Podoba mi się, że mówi tak, jakby nieustannie pamiętał o własnej śmiertelności i nie zamierzał tracić czasu na uprzejmości, jeśli uzna je za coś zbędnego. Nie marnuje ani chwili na zmyślone opowiastki czy puste zapewnienia. To gość, który – jeśli tego chce – przysiądzie się do ciebie i będzie kontynuował rozmowę, ponieważ ciekawi go to, co masz do powiedzenia. Widać celowość w jego działaniu.
Nie dziwota więc, że wywiązała się między nami bardzo intrygująca konwersacja.
– Może nie stałabyś się jego celem natychmiast, ale koniec końców to dzikie zwierzęta i należy podchodzić do nich z szacunkiem. Mają swoje humory i silny instynkt terytorialny, a jeśli je zdenerwujesz lub pomylą cię z pożywieniem, to zaatakują. – Wzrusza ramionami. – Częściej jednak po prostu płyną dalej.
Urzeczona jego opowieścią, opieram brodę na dłoni. Widać, że pasjonuje się swoją pracą. Oczy wręcz iskrzą mu z ekscytacji, którą dodatkowo podkreśla obfitą gestykulacją. Opowiada o swoim zawodzie tak, jakby na całym świecie tylko on miał o nim pojęcie, w dodatku przez cały czas się uśmiecha, czemu towarzyszy ten dołeczek w prawym policzku.
W pewien sposób faktycznie jest jedyny w swoim rodzaju, bo ile osób może się pochwalić, że regularnie pływa u boku jednych z najstarszych i najbardziej przerażających drapieżników na świecie?
Być może nie ma najlepszych manier, ale zdecydowanie podziwiam jego pasję. Szczególnie że moje własne ograniczają się wyłącznie do kwestii przetrwania, a i pod tym względem, mam wrażenie, radzę sobie nie za specjalnie.
– Zostałeś kiedykolwiek ugryziony?
– Nie przez rekina – odpowiada, przeciągając samogłoski.
Powtarzam jego odpowiedź w myślach, aby upewnić się co do zawartego w niej podtekstu.
– Powiedziałeś to tak, jakbyś lubił być gryziony przez nierekiny.
Unosi brew i uśmiecha się subtelnie, czym uwydatnia dołeczek.
No proszę: potrafi unieść jedną brew. Chyba nie powinno mnie to zaskakiwać. Bóg zawsze miał swoich faworytów.
– Nie widzę powodu, dla którego miałbym tego nie lubić.
Wzdycham głośno.
– Przestań, Enzo, bo zaciążę od samej takiej gadki. A nawet nie jesteśmy jeszcze przyjaciółmi. – Podnoszę drinka do ust i dopijam go, aby odwrócić myśli od pokusy sprawdzenia jego słów w praktyce.
– Postaram się – zapewnia beznamiętnie.
– Trzymam cię za słowo. Nie interesują mnie tatuśkowie, no chyba że chodziłoby o sponsoring.
– To może zapiszesz swój numer na drzwiach kabiny w toalecie? – proponuje. – Wątpię jednak, by ten, kto do ciebie zadzwoni, nadawał się do przedstawienia rodzicom.
Mówi to całkiem niewinnie, a mimo to czuję przenikliwe ukłucie w piersi. Na tyle bolesne, że odstawiam szklankę nieco zbyt gwałtownie.
Enzo, dostrzegłszy zmianę w moim nastroju, również odstawia drinka i spogląda na mnie. Po prostu patrzy. Czeka, o nic nie pytając.
Wymuszam uśmiech i wzruszam ramionami.
– Nie mam rodziców.
– I żadnej rodziny?
– Jestem sama.
Znów milczenie i to jego wyczekiwanie, podczas gdy ja bawię się serwetką nasiąkającą wilgocią ściekającą po mojej szklance.
– To znaczy, mieliśmy rodziców, ja i mój brat Kevin… do osiemnastego roku życia. Wracali do domu samochodem, pijani, kłócąc się jak zwykle. Pewnie o to, że ojciec znów dobierał się do jakiejś laski. Spadli z mostu do rzeki, a dzień później wyrzuciło ich na brzeg. Ojciec na twarzy miał ślady zadrapań od paznokci matki.
Kiwa powoli głową, po czym pyta:
– Bliźnięta?
– Tak, jesteśmy z bratem bliźniakami – potwierdzam cicho. – Ale teraz jestem tylko ja. – Kończę zdanie z szerokim uśmiechem, aby urwać ten przygnębiający temat.
Rzuca mi jakieś nieodgadnione spojrzenie, po czym mówi:
– Chodź, pokażę ci coś. – Gestem brody wskazuje wyjście. – Nie chcę spędzać całego dnia w tym gównianym barze.
Racja.
Dopijam więc jego drinka.
Whisky. Ohyda.
– Ależ ty jesteś niegrzeczna – stwierdza Enzo.
Wstaje i spogląda na mnie niewzruszenie.
Jest tak kurewsko wysoki. Przewyższa mnie co najmniej o głowę.
– A ty jesteś mamutem – ripostuję.
Barman, który ostatecznie uległ i wyjawił mi swoje imię: Austin, zabiera szklanki, przechodząc obok nas zupełnie obojętnie. Nie reaguje nawet, kiedy Enzo wyławia kilka banknotów z portfela i kładzie je na kontuarze.
– Irytująca jesteś.
Nie pierwszy raz to słyszę.
– Czyli co? Odwołujesz naszą randkę? – dopytuję z nutką nadziei w głosie.
Choć bardzo potrzebuję, by Enzo zabrał mnie ze sobą do domu, żołądek skręca mi się na samą myśl, co wydarzy się potem.
– To nie randka, ale jeśli chcesz się wycofać, możesz wyjść stąd sama, jak duża dziewczynka.
Boże, ależ on wredny. Tylko dlaczego tak mi się to podoba?
– Nieważne. Wezmę tylko pieniądze na…
– Jeśli wyciągniesz jakiekolwiek pieniądze, wepchnę ci je do gardła – ostrzega niskim, groźnym tonem.
Rzucam mu zaskoczone spojrzenie.
– Jezu, jeśli chcesz zgrywać dżentelmena, to po prostu powiedz. Dziwaku.
Ignoruje mój przytyk i ominąwszy mnie, rusza w stronę wyjścia. Nawet się przy tym nie ogląda. Kutas ot tak założył, że po prostu za nim pójdę.
I w sumie słusznie…
Zawsze brakowało mi samokontroli. Zeskakuję więc ze stołka i pędzę za nim, klapiąc klapkami o lepką podłogę. Ledwo mogę go dogonić.
– Doceniam, że narzucasz tak szybkie tempo – wysapuję, kiedy wychodzimy na gorące, australijskie słońce. Natychmiast mrużę podrażnione jego jasnością oczy. – Nie tracisz czasu. Bardzo dobrze. Sama jestem zapracowaną kobietą, wiesz?
Cała spocona, próbuję nadążyć za jego bezbożnie wielkimi krokami, wpadając niemal w drobny trucht.
– Jakoś w to wątpię.
Sawyer
– Dlaczego ludzie mówią, że czują się mali w obliczu wszechświata, a nigdy tego nie mówią, patrząc na wodospady?
– Pewnie dlatego, że wodospady uznają za coś, nad czym można zapanować. Nie da się natomiast zapanować nad wszechświatem.
Kontempluję jego odpowiedź z wysuniętą dolną wargą.
– Nad oceanami też nikt nie zapanował i jakoś też nikt tak nie mówi w odniesieniu do nich.
Prycha kpiąco.
– Widocznie nigdy nie znaleźli się na środku oceanu.
Enzo wyciąga portfel, rzuca go na ziemię, po czym łapie koszulkę za głową i ściąga ją jednym ruchem. Kiedy upuszcza ją na mokre skały, zasycha mi w ustach, ale za to zaczynam czuć wilgoć w majtkach.
Zostaje w samych czarnych szortach pływackich, więc wyraźnie widzę wszystkie jego mięśnie. Zaraz chyba padnę na kolana.
– Załóż, proszę, koszulkę z powrotem – błagam.
Mija mnie, kompletnie ignorując moją jak najbardziej rozsądną prośbę, i wskakuje na główkę do wody w kotle eworsyjnym4. Choć ledwie musnął mnie ramieniem, mam wrażenie, jakby po moim ciele przebiegały impulsy elektryczne. Jeśli wskoczę do wody za nim, zostanę śmiertelnie porażona.
– Nie boisz się, że zrobisz sobie krzywdę?! – próbuję przekrzyczeć plusk wody, gdy on wynurza głowę i zaczyna płynąć w stronę wodospadu.
Jego śniada, mokra skóra błyszczy w promieniach słońca.
Nie rozumiem, dlaczego mnie tu zabrał, aczkolwiek cieszę się, że wskoczył do wody, ponieważ teraz, kiedy nie widzę jego mięśni, mogę przyjrzeć się dokładniej okolicy. A ta zapiera dech w piersi. To niewielka, otoczona przez klify miejscówka z jasnozieloną roślinnością, wrastającą aż w mieniącą się w słońcu błękitną toń. Przede mną zaś znajduje się wielki wodospad, którego siła sprawia, że wibrują mi kości. Ze skał zwisają ciągnące się na kilkadziesiąt stóp liany; kusi mnie, by jedną chwycić i przekonać się, jak to jest być Tarzanem. Zawsze marzyłam o tym, żeby rozhuśtać się na czymś takim i wskoczyć do wody. Zjednoczyć się z naturą i takie tam.
Enzo się odwraca, po czym spogląda na mnie w taki sposób, że aż serce zatrzymuje mi się na moment.
– Wchodzisz?
– Ale obiecaj, że mnie nie tkniesz – odpowiadam.
– Obiecuję nie robić niczego, o co nie będziesz mnie błagać.
Po tym odwraca się ponownie i znika pod wodospadem.
Warczę i odrzucam głowę w tył. Odczuwam jednocześnie ulgę i złość, że nie złożył po prostu zwykłej obietnicy. Ciągle wysyła mi niejednoznaczne sygnały.
Z pełnym rezygnacji westchnieniem ściągam koszulkę przez głowę i rozpinam jeansowe szorty, które opadają swobodnie na ziemię. Na szczęście nauczyłam się, by pod spodem zawsze nosić strój kąpielowy.
Przesuwam palcami po świeżym tatuażu na udzie. Minęło tylko kilka dni, więc wchodząc do wody, ryzykuję infekcję, jednak jeszcze gorsza wydaje mi się perspektywa, że miałabym się nigdy nie dowiedzieć, co się stanie, jeśli popłynę z Enzem za wodospad. Tak więc moją jedyną mądrą decyzją dziś będzie rezygnacja z huśtania się na lianie. Trochę żałuję, że nie zapytałam Enza, czy bezpiecznie byłoby wskoczyć do wody w stylu króla dżungli. Chociaż sam zanurkował energicznie, to ze swoim doświadczeniem zapewne potrafi robić to bezpiecznie nawet tam, gdzie jest względnie płytko.
Postanawiam zaryzykować: rozpędzam się i wskakuję na bombę, uderzając w taflę jak prawdziwa debilka. Większość dziewczyn na moim miejscu zapewne weszłaby do wody z gracją niczym modelki podczas sesji zdjęciowej, jednak moje życie jest zbyt mocno obarczone niepewnością, bym rezygnowała z rzeczy, które naprawdę chcę zrobić. Jak na przykład uwiedzenie najseksowniejszego faceta, jakiego kiedykolwiek widziałam za wodospadem.
Ponownie warczę, zirytowana samą sobą. Wystarczyły dwie sekundy, żebym mu uległa. Nie oszukujmy się jednak: od początku wiedziałam, że tak się stanie. Wychodzi więc na to, że po prostu lubię okłamywać samą siebie.
Wynurzam się na chwilę, by zaczerpnąć powietrza, po czym znikam pod wodą i wpływam za wodospad.
Jest tu tak ciepło, że mam wrażenie, jakby owinięto mnie rozgrzanym kocem w chłodny dzień. Co za przyjemne uczucie… Aż dostaję gęsiej skórki.
Kiedy się wynurzam, zastaję Enza siedzącego na skale z jedną nogą przyciągniętą do piersi i opartą na jej kolanie ręką, a drugą zanurzoną w wodzie. Na jego ciele błyszczą krople, z których szczególnie jedna przykuwa moją uwagę: sunąca po idealnie wyrzeźbionym brzuchu ku szortom.
Przełknąwszy ślinę, spoglądam mu w oczy, ale na wszelki wypadek pozostaję w wodzie. Nie potrafię wyczytać z jego spojrzenia żadnych emocji, zupełnie jakby zamknął je w sobie na cztery spusty; przez tę niewiedzę czuję się niepewnie.
– Zamierzasz mnie teraz zamordować? – pytam, choć mój głos niknie w przytłaczającym szumie wodospadu.
Nikt nie usłyszałby moich krzyków.
– A czy ktoś by cię szukał? – odpowiada.
Uśmiecham się sardonicznie.
– Tak. Cały czas mnie szukają. – Nigdy nie zrozumie znaczenia tych słów. A nawet jeśli, to będzie już dla niego za późno.
– Nie jest to zbyt popularne miejsce – wyjaśnia, wiodąc wzrokiem po mojej szyi, po czym znów spogląda mi w oczy. – Trochę by zajęło, zanim by cię znaleźli.
Chociaż pocę się już z gorąca, jego odpowiedź – a raczej głos – wywołuje ciarki na moich plecach.
Wzruszam ramionami.
– I tak nie chcę zostać znaleziona.
– Wygląda więc na to, że zabrałem cię w odpowiednie miejsce – mruczy, leniwie przeciągając samogłoski.
No to nieźle się wpakowałam… Znowu balansuję na granicy życia i śmierci. Teraz jest to jednak ten rodzaj niebezpieczeństwa, który wywołuje niekontrolowany uśmiech na twarzy, dreszcz emocji, daje poczucie pełni życia – a gdy mija, zostawia cię pustą i osamotnioną.
– Chcesz wiedzieć, co o tobie pomyślałam w barze? – zagaduję.
– Że mógłbym zapłodnić cię samym spojrzeniem – przypomina ozięble, a jego słowa rozniecają żar w moim podbrzuszu.
Choć nie chcę mieć dzieci, to ze wstydem przyznaję: tą uwagą obłędnie mnie podnieca. To zupełnie tak, jakby celebryta, w którym się podkochujesz, wyraził chęć zapłodnienia cię. Nieważne przy tym, czy chcesz dzieci, czy nie, i tak momentalnie robi ci się mokro w majtkach.
Potrząsam głową, wciągając głęboko powietrze z nadzieją, że tlen choć trochę mnie ocuci.
– Że mógłbyś zrujnować mi życie w jednej chwili – wyznaję, a ponieważ wydaje się nieco zaskoczony, kwituję to uśmiechem.
– Dlaczego w ogóle sądzisz, że chciałbym się z tobą pieprzyć?
Auć.
Wzruszam ramionami, ignorując piekące z zawstydzenia policzki.
– Twierdzisz, że byś nie chciał?
Przygląda mi się badawczo przez chwilę.
Mam wrażenie, jakby wytrychem próbował dostać się do mojego umysłu i odkryć wszystkie skrywane tam sekrety. Nigdy ich jednak nie wyjawię.
Wtem powoli kręci głową i oblizuje dolną wargę, a ja koncentruję wzrok na tym geście, rozchylając usta i śliniąc się przy tym jak pies.
Opuszcza nogę, by zanurzyć ją w wodzie, po czym nachyla się w moją stronę. Pod wpływem intensywności jego spojrzenia włosy stają mi dęba. Nie wiem, czy oczy świecą mu w ten sposób, ponieważ czuje do mnie pociąg, czy może męczą go już moje pytania.
– Ty też zrujnujesz mi życie, ale na szczęście dla ciebie ja czuję się w takiej sytuacji jak w domu.
Zbieram się w sobie, by podpłynąć bliżej, jednak nie na tyle, żeby mógł mnie chwycić. Nie czuję się jeszcze dość pewnie. Nigdy nie byłam odważna.
– Co to znaczy? – pytam rozkojarzona przez kolejną spływającą mu po torsie kroplę.
– To, że jeśli ma do czegoś dojść, to dziś. Jedna noc.
Posyłam mu spojrzenie spod na wpół przymkniętych powiek. Czuję też spływającą mi z brwi po policzku kroplę, co odbieram jako coś symbolicznego.
– Zgoda – odpowiadam ochrypłym z pożądania głosem. – Potem nigdy się już nie spotkamy.
Zanim zdąży odpowiedzieć, znikam pod powierzchnią wody i podpływam do niego. Wynurzając się, odgarniam dłońmi włosy do tyłu, a ogień płonący w jego piwnych oczach niemal odbiera mi dech w piersi.
Z walącym jak młot sercem opieram ręce o jego kolana i unoszę się tak, aby nasze oczy znalazły się w jednej linii. Wyraźnie się spina, ale nie odsuwa. Dopiero teraz mogę zobaczyć, jak niezwykłe ma oczy: tęczówki w kolorze złocistego brązu zmieszanego z zielenią, otoczone ciemną obwódką. Na prawej widnieje czarna plamka, jak gdyby przypadkowo upuszczono na nią kroplę atramentu.
– Muszę mieć tylko pewność co do jednej rzeczy – oznajmiam, po czym zwilżam wargi językiem, czemu uważnie się przygląda.
Następnie kieruje wzrok niżej, na piersi ściśnięte biustonoszem i ociekające wodą. Powoli wraca spojrzeniem ku moim oczom, a ja z trudem łapię oddech na widok pierwotnej emocji malującej się na jego obliczu: niemal zwierzęcego, a przy tym kurewsko orzeźwiającego pożądania. Z zapartym tchem patrzę, jak zaciska pięści i pomimo pragnienia wciąż pozostaje niewzruszony niczym posąg.
Przybliżając się do niego, szepczę:
– Mam już dość mężczyzn, którzy nie wiedzą, co robią. Tak więc pocałuj mnie najpierw. Jeśli nie umiesz wyruchać mnie ustami, będzie to oznaczało, że i kutasem niewiele zdziałasz.
Zaśmiewa się nisko i donośnie, a przy tym bez humoru, jakbym powiedziała mu właśnie, że się go nie boję, choć trzyma mi nóż na gardle. Następnie raczy mnie okrutnym uśmieszkiem, od którego wnętrzności skręcają mi się jak nasączona benzyną szmata, którą ktoś zaraz podpali. W tej chwili uświadamiam sobie, że po tej nocy już nigdy nie będę taka sama.
Kiedy przygryza dolną wargę, w prawym policzku znów robi mu się dołeczek. Wygląda, jak gdyby powstrzymywał cyniczny uśmiech.
– Mam cię przelecieć ustami? Nie ma sprawy, maleńka. Ale potem zerżnę twoją cipkę.
Unosi rękę i muska palcami mój policzek oraz włosy. Zanurza je w nich, aż cała drżę od tego ognistego dotyku. Samo otarcie się o jego skórę zamienia moje kości w galaretę.
Wtem chwyta mnie mocniej i szarpnięciem przyciąga ku sobie.
Wzdycham zaskoczona, nieomal tracąc równowagę.
– Jednocześnie jednak obiecałem, że zrobię tylko to, o co będziesz błagać – przypomina wyzywającym tonem.
Jeszcze nigdy nie błagałam o kutasa. Nie musiałam, bo faceci są kurewsko prości. Chociaż nie, to nieprawda. Zdarzyło się kilka razy, że któryś z nich przypadkowo natrafił na mój punkt G, więc błagałam, żeby kontynuował to, co robi. Oczywiście za każdym razem bez skutku…
– Proszę – mówię ochrypłym głosem.
Kręci tylko głową, a ja walczę z poczuciem odrzucenia. Przyglądam się z ukosa jego sylwetce i zastanawiam, czy w ogóle jest o co błagać.
Zauważa wyraz mojej twarzy, na co wyciąga rękę i pewnie nakrywa mi dłonią łechtaczkę, od czego momentalnie się wzdrygam.
– Nie jestem facetem, w którego się wątpi – oznajmia niskim tonem.
Potrafi odnaleźć łechtaczkę. Dla mnie to już coś.
Przygryzam wargę i przysuwam się bliżej, aż muskam ustami jego szczękę, sycąc się tym, jak nieruchomieje.
– Proszę, Enzo. Potrzebuję cię – szepczę, ale tak, by w każdej sylabie wyraźnie słyszał desperację.
Wydaje z siebie pomruk, jednak kiedy przysuwam usta do jego warg, odsuwa się. Odmówiwszy mi ich smaku, chwyta mnie w talii i podnosi, dzięki czemu nie muszę już opierać się na rozdygotanych ramionach. Następnie sadza mnie na skale, po czym sam zsuwa się do wody i tak zamieniamy się miejscami.
Wiedzie dłońmi pod moimi kolanami aż do bioder i zdecydowanie mnie do siebie przyciąga. Drapanie chropowatej powierzchni skały o skórę jedynie wzmaga pożądanie iskrzące w moich zakończeniach nerwowych.
Ciepła woda paruje, otaczając nas kłębami, a wraz z nią w powietrzu unoszą się drobinki wzbijane przez oddalony o jakieś pięć stóp wodospad. Gdy opadają mi na skórę, intensyfikują doznania, od których mój oddech nabiera tempa. A może to po prostu Enzo, spoglądający na mnie spod wyraźnych, łukowatych brwi i gęstych rzęs, mnie tak rozpala.
Chwyta palcem skraj stroju kąpielowego, tuż u szczytu ud, czym wprawia moje ciało w drżenie tak intensywne, że aż dzwonią mi zęby. Wreszcie kieruje wzrok niżej i odsuwa mi majtki na bok, całkowicie mnie obnażając.
Syczy przez zęby, a ja dziękuję Bogu, że akurat dzisiaj postanowiłam się wydepilować.
– Kurewsko ładniutka – mamrocze, by następnie powoli i delikatnie złożyć pocałunek na mojej łechtaczce.
Jednocześnie zerka mi w oczy. Wciągam gwałtownie powietrze, ale on się odsuwa, przez co ogarnia mnie rozczarowanie.
– Takiego pocałunku pragnęłaś? – drażni się ze mną, jednak po chwili wraca między moje nogi, jak gdyby przyciągał go magnes.
– Nie – jęczę. – Stać cię na więcej.
– Czyżby? – pyta wyzywająco. – Na przykład na co? Na to, by użyć języka?
Tuż po tym, gdy wypowiada te słowa, wysuwa język, którym pieści przez chwilę łechtaczkę, by zaraz schować go ponownie.
Warczę i mimowolnie przysuwam ku niemu biodra, desperacko próbując wziąć to, czym tak okrutnie mnie kusi.
– Dokładnie – odpowiadam z pomrukiem.
Czuję, jak nogi zaczynają mi drżeć, a myśl o tym, co Enzo może mi zrobić, napełnia podbrzusze wzbierającym podnieceniem oraz wywołuje mrowienie w cipce.
– Właśnie tak – dopowiada, po czym ponownie liże łechtaczkę.
Tym razem jednak robi to wolniej, aż wzdrygam się z rozkoszy.
– Nie przestawaj – dyszę i odrzuciwszy głowę w tył, rozchylam szerzej nogi.
Gdy spełnia moją prośbę, wydaję z siebie kolejny jęk, który odbija się echem od skalnych ścian. Krąży zmysłowo językiem, jak gdyby wyobrażał sobie, że to ostatnia taka okazja w życiu.
Oczywiście chciałabym zasmakować jego języka w swoich ustach, bo już wiem, że jak najbardziej potrafi całować. I nie mam nawet cienia wątpliwości, że pieprzyć się również potrafi.
Mrukliwym głosem mówi:
– Smakujesz lepiej niż najsłodsze wino. Mógłbym spijać twoje soki w nieskończoność.
Z drżącym sercem napieram biodrami na jego usta, podczas gdy on przysysa się do mnie jak desperat do butelki wody znalezionej na pustyni. Swoim lekkim zarostem tylko wzmaga moje doznania, przez co pragnę go jeszcze bardziej. Kiedy zaczyna ssać łechtaczkę, wydobywa tym ze mnie przeciągły jęk, po którym wysapuję jego imię, na co ożywia się niczym rozkwitający kwiat.
Żyły jego ramion pęcznieją, a mięśnie się napinają, kiedy przysuwa mnie jeszcze bliżej i nakrywa ustami całą łechtaczkę, jak gdyby nie mógł się mną nasycić.
– Rozchyl je szerzej, bella5, pragnę cię całej.
Wykonuję polecenie, unosząc kolana najwyżej, jak mogę, a Enzo wiedzie językiem po mojej cipce, by zaraz zanurzyć się w jej ciasnym wejściu i eksplorować je zachłannie, aż całe wypełniające mnie podniecenie gromadzi się w tym jednym punkcie. Z kimś innym nie czułabym się w takiej sytuacji tak komfortowo, ale z Enzem pragnę jedynie więcej i więcej.
Gdy tylko ponownie nakrywa ustami łechtaczkę, ssąc ją gwałtownie i omiatając językiem, mimowolnie złączam nogi, przez co prawie zgniatam mu głowę udami. Oczy odpływają mi w głąb czaszki, a wszystko wokół robi się niewyraźne, jak za mgłą, ponieważ wszystkie moje zmysły skupiają się na zalewającej mnie fali doznań wywołanych jego nieustępliwymi ustami.
Mięśnie nóg coraz mocniej mi się napinają, ale bynajmniej z tym nie walczę. Nie mogę – jestem zbyt pochłonięta tą nieustającą rozkoszą, by przejmować się czymkolwiek więcej. Wbijam mu paznokcie w głowę i jeden za drugim wyduszam z siebie bezdźwięczne okrzyki. Narastający od dłuższej chwili orgazm osiąga właśnie szczyt wraz z erupcją totalnej rozkoszy.
Jedną ręką rozchyla mi uda, po czym drugą przesuwa po mojej cipce – jedyne ostrzeżenie przed tym, zanim zaraz zanurza w niej dwa palce. Zakrzywia je i zaczyna mnie nimi pieprzyć.
Czuję, jakbym miała zaraz stracić kontrolę nad pęcherzem, ale wrażenie to niknie natychmiast w odmętach kolejnego zbliżającego się orgazmu. Wtem odnajduje ten czuły punkt, od którego pieszczenia ciemnieje mi przed oczami. Enzo nie przestaje ani nie gubi go nawet na moment.
Zatracam się całkowicie.
Pozostaje mi jedynie dusić się tą euforią i głucho walczyć o choć odrobinę tlenu. Zupełnie zniewolona ekstazą, wydaję z siebie niemy krzyk. Bezwolnie zamykam oczy i nagle czuję, jakby coś we mnie pękło. Każdą częścią mojego ciała czuję przypływ ekstatycznej fali orgazmu, od której mam wrażenie, jak gdybym dosłownie eksplodowała. Dopiero kiedy znajduję się na skraju utraty przytomności, moje płuca wreszcie się otwierają, pozwalając mi wypuścić donośny krzyk.
– Kurwa… – odzywa się tuż przy moim ciele Enzo, jednak kontynuuje swój atak palcami.
Zerkam na jego rękę, którą pokrywa obfita ilość płynu. Jestem jednak zbyt opętana tym, co mi robi…
Och, Boże, niech tylko nie przestaje.
– Boże, Enzo… – szlocham, targana spazmami, podczas gdy on z całych sił stara się utrzymać mnie w miejscu.
Cofa palce i zastępuje je językiem, spijając łakomie moje soki, a kiedy już się nasyca i odsuwa głowę, dusza się we mnie zapada, styrana najintensywniejszym orgazmem, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam.
– To… – dyszę zziajana – bynajmniej nie było normalne.
Wciąż dygoczą mi nogi, a ciałem co rusz wstrząsają delikatne spazmy – echo ostatniego szczytowania.
Enzo podnosi się i przysuwa do mnie.
Dopiero po jakiejś chwili wzrok wyostrza mi się na tyle, bym zobaczyła, że twarz ma całą pokrytą płynem, a oczy płoną mu pożądaniem.
Rumienię się.
– Czy ja…? – urywam, zbyt zawstydzona, by powiedzieć to na głos.
Nigdy wcześniej nie miałam wytrysku, tymczasem okazało się to dokładnie tak nieziemskie, jak mówią.
– Owszem – potwierdza niskim, spragnionym tonem. – A teraz chcę zobaczyć, jak dochodzisz w ten sposób na moim kutasie. – Nachyla się nade mną i szepcze: – Nie przestanę, dopóki tego nie zrobisz.
O kurwa. Czyżbym śniła? Od kiedy to istnieją faceci pragnący dać dziewczynie więcej niż jeden orgazm?
Pociąga za sznureczek trzymający górę mojego stroju kąpielowego, odsłaniając piersi. Słyszę głęboki pomruk wybrzmiewający w jego wnętrzu, kiedy nakrywa je swoimi wielkimi dłońmi. Trąca nabrzmiałe sutki kciukami, czym wydobywa ze mnie urywany jęk.
– Piękne – dyszy.
Przygryzam wargę, popatrując na niego spod na wpół przymkniętych powiek. Patrzy na mnie, jakby miał do czynienia z dziełem sztuki, od czego robię się jeszcze bardziej rozochocona.
Zwilżam usta, po czym mówię cicho:
– Dziękuję. Sama je wyhodowałam.
Nie podejmuje jednak rozmowy, a zamiast tego przywiera do jednej i chwyta zębami sutek.
Z gwałtownym westchnieniem wyginam plecy tak, aby naprzeć piersią na jego usta. Pieszczoty językiem, jakimi mnie obdarza, sprawiają, że mimowolnie zamykam oczy.
Warczy i zabiera się za drugą pierś. Ściska mnie mocno, a ja rozkoszuję się świadomością, że zostawi mi ślady. Tak, chcę obudzić się rano cała posiniaczona. To będzie pierwszy i ostatni raz, kiedy mnie dotknie, więc pragnę zachować sobie jakieś dobre wspomnienia, zanim wszystko zrujnuję.
Wtem odsuwa się z cmoknięciem, po czym mówi:
– Cholera.
– Co? Co się stało? – dziwię się, rozglądając się w poszukiwaniu źródła tej nagłej reakcji.
Czyżby mu opadł? Chryste, ależ to byłby pech: znajdujesz faceta ruchającego się jak bóstwo… o ile w ogóle mu stanie.
– Nie mam prezerwatyw – wykrztusza wreszcie i zaczyna się odsuwać, ale go przytrzymuję.
– Wiem, że jesteśmy nieznajomymi, ale zapewniam cię, że nie mam żadnych chorób i stosuję antykoncepcję.
Marszczy brwi i wykrzywia twarz w grymasie niezadowolenia.
– Nie pieprzę się bez gumek.
– To po co mnie tu ściągnąłeś? Dlaczego nie mogliśmy pójść do ciebie albo do hotelu?
– Bo wyglądałaś, jakbyś potrzebowała ucieczki. Nie planowałem się z tobą ruchać.
– Och… – wzdycham i odchrząkuję nerwowo. – No to niezłą ucieczkę mi zorganizowałeś.
Na jego twarzy pojawia się cień dołeczków w policzkach, aż mam ochotę zrobić coś, żeby tylko wydobyć je na powierzchnię.
Sunie powoli wzrokiem po moich krągłościach, a mnie po raz pierwszy dopada jakaś niepewność. Poczucie nieadekwatności. Jak gdyby dostrzegł grzechy, które pokrywają moje ciało niczym ropa.
– Może ten jeden raz… – mamrocze niejako do siebie.
Wciągam wargi między zęby i z niecierpliwością czekam na to, co postanowi. Gdy wreszcie unosi oczy, serce niemal mi się zatrzymuje. Ależ on wydaje się cholernie… zasadniczy.
– Zrujnujesz mnie – powtarza.
Zgadza się.
– Wcale nie.
A przynajmniej nie w taki sposób, w jaki mu się wydaje.
– Kłamiesz.
Tak.
– Nie będziesz w tym jedyny, pamiętasz? – przypominam mu z nutką szczerości.
Owszem, zniszczę go, a później się za to znienawidzę. Jeszcze bardziej niż dotychczas.