Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
189 osób interesuje się tą książką
Książka zawiera opisy przemocy, w tym seksualnej, oraz drastyczne sceny.
Manipulatorka
Potrafię manipulować emocjami każdego, kto mi na to pozwoli. Potrafię sprawić, żeby cierpiał, płakał lub się śmiał. Ale moje słowa nie wpływają na NIEGO…
Szczególnie kiedy błagam go, żeby odszedł.
Jednak on zawsze tam jest. Czeka, patrzy, obserwuje.
A ja nie mogę odwrócić wzroku, nie potrafię. Zwłaszcza gdy chcę, żeby podszedł bliżej.
Cień
Nie miałem zamiaru się zakochać. Jednak teraz, kiedy to się stało, nie potrafię trzymać się od niej z daleka. Uwielbiam jej uśmiech, jej oczy, sposób, w jaki się porusza. Sposób, w jaki się rozbiera. Będę ją obserwował i czekał, aż w końcu będzie należała tylko do mnie.
A wtedy już nigdy nie pozwolę jej odejść.
Nawet kiedy zacznie mnie o to błagać.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 709
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Haunting Adeline
Copyright © 2021 by H.D. Carlton
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne
Oświęcim 2023
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Anna Łakuta
Korekta:
Sara Szulc
Edyta Giersz
Joanna Boguszewska
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-660-8
do słuchania w trakcie lektury
Hish – Evil
So Below – Sway
Boy Epic – Dirty Mind
Croosh – Lost
Vi – Victim
The Weeknd – Pretty
The Weeknd – Loft Music
Something Better – The Broken View
Sam Tinnesz – Play with Fire (feat. Yacht Money)
Po pierwsze: TA KSIĄŻKA KOŃCZY SIĘ CLIFFHANGEREM. Jeśli za nimi nie przepadacie, na miłość boską, nie czytajcie jej i nie piszcie mi potem niepochlebnych recenzji, narzekając w nich, że nie lubicie takich zakończeń. OSTRZEGAŁAM.
Po drugie: to książka z gatunku „dark romance” poruszająca takie tematy jak stalking, sceny typu „noncon” lub „dubcon” (czyli oparte na gwałcie lub takie, w których można mieć wątpliwości co do tego, czy obie strony wyraziły zgodę na stosunek), szczegółowo opisane akty przemocy, a także sytuacje o charakterze seksualnym.
Wiele sytuacji o charakterze seksualnym. Serio wiele.
Jestem kobietą zakochaną w bohaterze, którego stworzyła, okej? Jeśli tylko przydarzała się okazja, by zobaczyć jego penisa, wykorzystywałam ją.
Jeśli więc którykolwiek z tych tematów jest dla was trudny, wywołuje w was jakikolwiek dyskomfort, proszę, nie czytajcie tej książki.
Tak naprawdę nie tym się jednak martwię. Wiem, że te kwestie dla niektórych z was mogą być wręcz zachęcające. Wiem też, że niektórzy autorzy nie lubią zamieszczać zbyt obszernych ostrzeżeń, bo chcą, by czytelnicy mogli zaskoczyć się treścią. Rozumiem to, ale w przypadku tej konkretnej książki czułabym się źle sama ze sobą, gdybym nie wyraziła się bardzo jasno co do tego, co w niej zastaniecie.
Przenigdy nie chciałabym, żeby lektura moich książek stała się dla kogokolwiek źródłem traumy, czy to nowej, czy przeżywanej na nowo. A jeśli mam być szczera, tematyka, którą zdecydowałam się poruszyć, jest mocno spierdolona.
Jeśli wciąż chcecie się zaskoczyć treścią – przestańcie czytać w tym miejscu.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Haunting Adeline porusza problem handlu ludźmi. Głównie dziećmi. Porusza też temat teorii spiskowych związanych z rządem, ofiarami z dzieci i kanibalizmem. Zadbałam o to, by oszczędzić wam najokropniejszych szczegółów, ale jednocześnie nie zakłamywać rzeczywistości i opisać bez ogródek to, co dzieje się obecnie na świecie.
Jeśli mieliście już do czynienia z moją twórczością, wiecie, że nie owijam w bawełnę i pokazuję realia takimi, jakimi są. Ta książka nie będzie wyjątkiem.
Umierają w niej dzieci.
Co prawda nie dzieje się to w obecności głównej bohaterki, ale on to widzi i opisuje.
Tak więc, drogie czytelniczki, czytelnicy, osoby czytające – jeśli zdecydujecie się czytać dalej, robicie to wyłącznie na własną odpowiedzialność.
Nie wykluczam, że po skończeniu lektury odkryjecie, że wpadliście po uszy.
Nadzieja umiera ostatnia, no nie?
+48 22 628 01 20
Krajowa infolinia ds. handlu ludźmi
National Human Trafficking Hotline
Ściany domu zadrżały od siły grzmotu, który wstrząsnął niebem. W oddali przecięła je błyskawica, rozjaśniając ciemną noc. Przez trwającą kilka sekund chwilę oślepiające światło ujawniło postać mężczyzny. Stał przed moim oknem.
I mnie obserwował. Jak zawsze.
Wszystko potoczyło się dokładnie tak samo. Serce zamarło mi w piersi, by następnie wpaść w dziki galop. Oddech stał się płytki, dłonie zwilgotniały. Nieważne, jak wiele razy już go widziałam – niezmiennie udawało mu się wywołać we mnie tę samą reakcję.
Strach.
I ekscytację.
Nie wiedziałam, dlaczego tak mnie to kręciło. Coś musiało być ze mną poważnie nie tak. Przecież nie miałam w zwyczaju czuć się tak, jakby zamiast krwi żyłami przepływał mi ciekły żar, zostawiając za sobą przyjemne łaskotanie. Nie miałam w zwyczaju pozwalać, by myśli biegły własnym torem, zajęte tym, czym zdecydowanie nie powinny.
Czy mnie widział? W tej cienkiej koszulce na ramiączkach? Ze sterczącymi sutkami? W spodenkach, które ledwie zakrywały mi pośladki?
Czy podobał mu się ten widok?
Oczywiście, że tak.
To dlatego mnie obserwował. Dlatego wracał każdej nocy, coraz śmielszy. Rzucałam mu milczące wyzwanie. Miałam nadzieję, że podejdzie bliżej. Na tyle blisko, by usprawiedliwić przyłożenie mu noża do gardła.
Prawda była taka, że się go bałam. Właściwie to byłam przerażona.
Ale ten człowiek, ten stojący za moim oknem człowiek sprawiał, że miałam wrażenie, jakbym siedziała w ciemnym pomieszczeniu, z telewizorem jako jedynym źródłem światła. Na ekranie rozgrywał się horror. Czułam się sparaliżowana ze strachu, miałam ochotę się schować, ale jednocześnie jakaś część mnie chciała pozostać na miejscu, kazała patrzeć dalej. Czerpała z tego dziwną przyjemność.
Znowu zrobiło się ciemno. Burza się oddalała.
Oddech przyspieszał mi coraz bardziej.
Nie widziałam go, ale on mnie tak.
Oderwałam oczy od okna i obejrzałam się za siebie. Musiałam się upewnić, że nie udało mu się dostać do środka.
Nieważne, jak daleko sięgały cienie okalające Dwór Parsonsów, podłoga w czarno-białą szachownicę zawsze pozostawała widoczna. Odziedziczyłam tę posiadłość po dziadkach. Pradziadkowie zbudowali ten trzypiętrowy, wiktoriański budynek jeszcze we wczesnych latach czterdziestych, na krwi, pocie, łzach, a także życiu pięciu robotników.
Legenda – albo raczej moja babcia, którą nazywałam Naną – głosi, że jeszcze na etapie budowy wybuchł pożar, w którym zginęli ludzie. Nie udało mi się znaleźć żadnych informacji na temat tego nieszczęśliwego wypadku, ale dusze, które nawiedzały to zamczysko, dosłownie cuchnęły rozpaczą.
Nana lubiła opowiadać pompatyczne historyjki, na które rodzice przewracali oczami. Mama nigdy nie uwierzyła w żadne jej słowo. Z perspektywy czasu uważałam, że powodem nie była ich nieprawdziwość. Ona po prostu nie chciała w nie wierzyć.
Czasami, najczęściej w nocy, rozlegały się odgłosy kroków. Może to duchy tragicznie zmarłych robotników sprzed osiemdziesięciu lat. A może cień, który stał przed moim domem.
I mnie obserwował.
Jak zawsze.
Czasami potrafiłam mieć naprawdę niepokojące myśli na temat swojej matki. Takie, których żadna rozsądna córka nigdy mieć nie powinna.
Ale ja nie zawsze byłam rozsądna.
– Addie, nie wygłupiaj się – zganiła mnie przez głośnik.
W reakcji spiorunowałam telefon wzrokiem. Nie zamierzałam wdawać się w kłótnie z matką. Gdy nic nie odpowiedziałam, głośno westchnęła. Zmarszczyłam nos. Nie mieściło mi się to w głowie. Zawsze nazywała zachowania babci dramatyzowaniem, ale nie widziała, że sama też miała do tego wrodzony talent.
– To, że dziadkowie dali ci ten dom, nie oznacza jeszcze, że koniecznie musisz w nim mieszkać. Jest stary, a mieszkańcom miasta byłoby na rękę, gdyby go w końcu zburzono.
Uderzyłam głową o zagłówek i wzniosłam oczy ku niebu, szukając tam resztek cierpliwości. Albo raczej ku pobrudzonemu dachowi mojego auta.
Jakim cudem znalazły się tam plamy po keczupie?
– To, że ty go nie lubisz, nie oznacza jeszcze, że nie mogę w nim mieszkać – odpowiedziałam szorstko.
Moja matka była zwykłą jędzą, i tyle. Zawsze miała pretensje do całego świata, a ja nigdy nie potrafiłam zrozumieć, z jakiego powodu tak się działo.
– Ale będziesz mieszkać aż godzinę drogi od nas! Odwiedzanie nas będzie dla ciebie o wiele trudniejsze, nie uważasz?
Och, nie. Jak ja to przeżyję?
Gabinet mojej ginekolożki również znajdował się godzinę drogi ode mnie, a jakoś co roku ją odwiedzałam. Mimo że te wizyty były o wiele boleśniejsze.
– Nie – odpowiedziałam krótko.
Miałam dość. Zwykle wystarczało mi cierpliwości na około sześćdziesiąt sekund rozmowy ze swoją rodzicielką. Później już tylko jechałam na oparach, nie wykazując żadnej chęci włożenia jakiegokolwiek wysiłku w podtrzymanie dalszej wymiany zdań.
Jak nie to, to tamto. Zawsze znajdowała sobie jakiś temat do narzekania. Tym razem chodziło o to, że zdecydowałam się zamieszkać w odziedziczonym po dziadkach domu. Wychowałam się w Dworze Parsonsów, biegając z duchami po korytarzach i piekąc ciasteczka razem z babcią. Miałam same miłe wspomnienia związane z tym miejscem – wspomnienia, z których nie zamierzałam rezygnować tylko dlatego, że moja mama nie dogadywała się ze swoją mamą.
Początkowo nie potrafiłam zrozumieć tego napięcia między nimi, ale potem, gdy trochę dorosłam i zaczęłam dostrzegać w komentarzach mamy tak typową dla niej kąśliwość i pasywną agresję, przestałam się dziwić.
Nana zawsze miała optymistyczne podejście do życia. Patrzyła na świat przez różowe okulary. Podczas gdy ona nieustannie uśmiechała się i nuciła pod nosem, twarz mamy zdobił permanentny grymas. Zupełnie jakby okulary, przez które widziała otaczającą rzeczywistość, uległy pęknięciu już w momencie, gdy wydostawała się z pochwy babci. Nie miałam pojęcia, dlaczego rozwój charakteru tej kobiety zatrzymał się na poziomie kolczatki. Przecież nie tak ją wychowano.
Kiedyś rodzice mieli dom niecałe dwa kilometry od Dworu Parsonsów. Matka z trudem znosiła moją obecność, więc większość dzieciństwa spędziłam tutaj. Przeprowadziła się za miasto dopiero wtedy, gdy wyjechałam na studia. Gdy z nich zrezygnowałam, zamieszkałyśmy razem, aż nie stanęłam na własnych nogach, a moja kariera pisarska nie rozpoczęła się na dobre.
Gdy tak się stało, zaczęłam podróżować po kraju. Nigdy nie zatrzymywałam się na dłużej w jednym miejscu.
Babcia zmarła blisko rok temu. Choć w testamencie zapisała mi dom, smutek i żałoba powstrzymywały mnie przed wprowadzeniem się do niego. Aż do teraz.
W słuchawce rozległo się kolejne westchnienie.
– Po prostu wolałabym, żeby miasto, w którym się wychowałaś, nie było szczytem twoich ambicji, skarbie. Zrób ze swoim życiem coś więcej. Nie trać go w tym domu, tak jak to zrobiła twoja babcia. Nie chcę, żebyś stała się tak samo bezwartościowa jak ona.
Czułam, jak gniew rozsadzał mi klatkę piersiową.
– Wiesz co, mamo?
– Tak?
– Pierdol się.
Ze złością uderzałam palcem w ekran, dopóki nie usłyszałam charakterystycznego dźwięku świadczącego o tym, że rozmowa została zakończona.
Jak śmiała mówić o swojej własnej matce w taki sposób? Zachowywała się tak, jakby nie była kochana, jakby o nią nie dbano. Nie ma szans, żeby babcia traktowała ją tak źle, jak ona traktowała mnie.
Wypuściłam z siebie melodramatyczne westchnienie i wyjrzałam przez boczną szybę. Dom dumnie piął się w górę. Wierzchołek czarnego dachu przecinał ponure chmury, wznosząc się nad zalesionym terenem, jakby chciał powiedzieć: „powinniście się mnie obawiać”. Zerknęłam przez ramię. Zbity gąszcz drzew wcale nie sprawiał bardziej przyjaznego wrażenia. Przerośnięte gałęzie rzucały pełznące po trawie cienie. Przypominały rozpostarte pazury.
Przeszedł mnie dreszcz. Byłam absolutnie zachwycona złowieszczą atmosferą. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak to pamiętałam z dzieciństwa, a spoglądanie w niekończącą się ciemność przyprawiało mnie o dokładnie ten sam dreszczyk emocji.
Dwór Parsonsów stał na klifie wychodzącym na zatokę. Prowadził do niego ponadkilometrowy podjazd ciągnący się przez pokryte gęstym lasem tereny. Nagromadzenie drzew skutecznie odcinało budynek od reszty świata, co dawało poczucie dogłębnej samotności.
Czasami miałam wrażenie, jakbym znajdowała się na innej planecie, całkowicie odcięta od cywilizacji. Nad całym obszarem unosiła się groźna, pełna smutku aura.
Jak ja to, kurwa, uwielbiałam.
Dom zaczął się już rozpadać, ale trochę wskazówek remontowych z TLC i będzie jak nowy. Pnącza zieleni otaczały go ze wszystkich stron, wspinając się ku gargulcom usytuowanym wzdłuż dachu rezydencji. Niegdyś smolista okładzina wyblakła do szarości i powoli odrywała się od ścian. Czarna farba wokół okien odpryskiwała jak tani lakier do paznokci. Weranda zaczęła uginać się z jednej strony, jakby błagała o profesjonalną pomoc.
Ogród rozpaczliwie dopominał się o podcięcie; źdźbła trawy były już prawie mojego wzrostu. Trzy akry polany zostały zdominowane przez chwasty. Mogłabym się założyć, że od czasu ostatniego koszenia zadomowiło się tu mnóstwo węży.
Nana lubiła równoważyć tę ciemną stronę dworu za pomocą kolorowych kwiatów. Każdej wiosny kwitły tu hiacynty, pierwiosnki, fiołki i rododendrony.
Jesienią wokół budynku rosły słoneczniki. Żółcie i pomarańcze ich płatków pięknie kontrastowały z czarnymi ścianami.
Mogłabym znowu stworzyć ogród przed domem, gdy tylko pora roku na to pozwoli. Tym razem zasadziłabym też truskawki, sałatę i zioła.
Byłam głęboko zatopiona w myślach, gdy mój wzrok nagle wychwycił jakiś ruch. W pojedynczym oknie u samej góry domu poruszyły się zasłony.
Strych.
Z tego, co wiedziałam, nie było tam żadnego przepływu powietrza. Nic nie powinno być w stanie poruszyć tych zasłon, a mimo to nie wątpiłam w to, co zobaczyłam.
W połączeniu ze zbliżającą się od tyłu burzą, Dwór Parsonsów tworzył obrazek rodem z horroru. Zassałam dolną wargę, niezdolna do powstrzymania uśmiechu.
Byłam zachwycona.
Nie potrafiłam wyjaśnić dlaczego, ale tak właśnie było.
Pieprzyć moją matkę. Zamierzałam tu zamieszkać, czy jej się to podobało, czy nie. Byłam odnoszącą sukcesy pisarką i mogłam żyć tam, gdzie tylko mi się podobało. I co z tego, jeśli postanowiłam spędzić życie w miejscu, które wiele dla mnie znaczyło? Pozostanie w rodzinnej miejscowości nie robiło ze mnie życiowego przegrywa. Podróżowałam wystarczająco dużo ze względu na spotkania autorskie i konferencje, a to, że zdecydowałam się osiąść w rodzinnym domu, nie miało tego zmienić.
Wiem, czego chcę, do kurwy nędzy. I mam w dupie, co myślą na ten temat inni.
A już szczególnie ukochana mamusia.
Chmury ziewnęły leniwie, a spomiędzy nich wydobyły się pierwsze krople. Chwyciłam torebkę i wysiadłam z samochodu, wdychając zapach deszczu. W ciągu kilku sekund przeszedł od mżawki do gwałtownej ulewy. Rzuciłam się w stronę frontowych schodów, u szczytu których otrzepałam się z wody niczym mokry pies.
Kochałam burze, ale niezbyt lubiłam znajdować się w ich środku. Wolałam spędzać ten czas pod kocykiem, z kubkiem herbaty, książką i odgłosami deszczu w tle.
Włożyłam klucz do zamka, a następnie go przekręciłam. Ani drgnął. Zaczęłam walczyć z drzwiami, aż w końcu mechanizm puścił i byłam w stanie je otworzyć.
Kolejna rzecz do naprawy w najbliższej przyszłości.
Powitał mnie chłodny powiew. Zadrżałam pod wpływem mieszanki lodowatego deszczu, który wciąż czułam na skórze, oraz zimnego, stęchłego powietrza. Wnętrze domu spowijał mrok. Słabe światło wpadało jeszcze przez okna, stopniowo przygasając razem ze znikającym za ciemnymi chmurami słońcem.
Chyba powinnam była zacząć tę historię od: „to była ciemna, burzowa noc…”.
Podniosłam wzrok i uśmiechnęłam się na widok czarnego, poprzedzielanego żebrami sufitu. Składał się z setek cienkich, długich desek. Nad głową wisiał mi okazały żyrandol. Pozłacana stalowa konstrukcja wykrzywiona według misternego projektu, ze zwisającymi z samych koniuszków kryształkami. Najcenniejszy skarb babci.
Podłoga w czarno-białą szachownicę prowadziła prosto do efektownych czarnych schodów – na tyle dużych, by dało się nimi wnieść pianino – a następnie znikała w salonie. Buty otarły się przeciągle o płytki i zapiszczały, gdy zapuściłam się głębiej.
Cały parter był jedną wielką, otwartą przestrzenią i robił wrażenie, jakby monstrualność tej budowli mogła połknąć w całości niczego niepodejrzewającego gościa.
Część mieszkalna znajdowała się na lewo od schodów. Zacisnęłam usta i rozejrzałam się wokół, otulona falą nostalgii. Każda możliwa powierzchnia była pokryta kurzem, a wnętrze zdominował swąd naftalinowych kulek na mole; mimo to wszystko wyglądało dokładnie tak jak wtedy, gdy byłam tu po raz ostatni. Tuż przed śmiercią Nany.
W centrum salonu, przy lewej ścianie, stał ogromny kominek z czarnego kamienia. Wokół były ustawione w formie kwadratu czerwone, aksamitne kanapy. Między nimi stał zdobiony drewniany stolik z pustą wazą na środku ciemnego blatu. Babcia zawsze napełniała ją liliami. Teraz jedyną funkcją tego naczynia było zbieranie kurzu i martwych much.
Ciężkie, złote zasłony kontrastowały z czarnymi tapetami ściennymi z ornamentowym wzorem „paisley”, bazującym na kształcie łezki.
Jednym z moich ulubionych elementów tego miejsca było ogromne okno wykuszowe z przodu domu, z pięknym widokiem na rozciągający się wokół Dworu Parsonsów las. Tuż przed nim stał bujany fotel pokryty czerwonym aksamitem, a obok dopasowany taboret. Babcia lubiła tutaj przesiadywać i obserwować deszcz. Mówiła, że jej matka też tak robiła.
Szachownica ciągnęła się dalej, w stronę kuchni z czarnymi, fornirowanymi szafkami i marmurowymi blatami. Na środku stała ogromna wyspa z ustawionymi wzdłuż jednej krawędzi czarnymi stołkami barowymi. Siadywaliśmy tu z dziadkiem i obserwowaliśmy babcię, gdy gotowała. Zawsze nuciła pod nosem w trakcie przygotowywania przepysznych posiłków, co niezmiennie nas cieszyło.
Otrząsnęłam się ze wspomnień, podbiegłam do stojącej obok bujanego fotela wysokiej lampy i włączyłam światło. Żarówka rzuciła ciepłą poświatę, a ja odetchnęłam z ulgą. Kilka dni temu telefonowałam z prośbą, by włączono wszelkie usługi komunalne, ale z tak starymi domami nigdy nie można było być niczego pewnym.
Gdy podeszłam do termostatu, moim ciałem wstrząsnął kolejny dreszcz.
Szesnaście jebanych stopni.
Przycisnęłam palec do górnej strzałki i nie puszczałam, dopóki liczba nie zmieniła się na dwadzieścia trzy. Nie miałam nic przeciwko niższym temperaturom, ale wolałabym nie poprzecinać sobie sutkami wszystkich ubrań.
Odwróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z domem, który był stary i nowy jednocześnie. Z domem, który miał moje serce, odkąd tylko pamiętałam, nawet jeśli moje ciało na jakiś czas go opuściło.
A potem się uśmiechnęłam, rozkoszując gotyckim splendorem dworu. To moi pradziadkowie byli odpowiedzialni za wystrój. Ich poczucie stylu wędrowało z pokolenia na pokolenie. Nana zawsze chciała być najjaśniejszym elementem każdego pomieszczenia. Mimo wszystko wciąż miała jednak dość babciny gust.
Jakby, serio. Dlaczego te małe ozdobne poduszeczki mają koronkę wokół i do tego jakiś dziwny bukiecik wyhaftowany na samym środku? Fuj.
Westchnęłam.
– Wróciłam, babciu. Tak jak chciałaś – wyszeptałam w martwą ciszę.
– Gotowa? – zapytała moja osobista asystentka, stając obok.
Spojrzałam na Mariettę. Wyciągała do mnie mikrofon, ale uwagę miała skupioną na wciąż napływających do małego budynku ludziach. Zdecydowanie nie wybudowano tej księgarni z myślą o dużych grupach odwiedzających, ale mimo to dobrze sobie radziła.
Ludzie tłumnie pakowali się w ciasną przestrzeń, a następnie ustawiali w jednej linii. Czekali, aż rozpocznie się podpisywanie. Przebiegłam oczami po zgromadzonych, licząc w głowie. Zgubiłam się po trzydziestu.
– Tak – odpowiedziałam krótko.
Chwyciłam za mikrofon. Szmery rozmów ucichły, poczułam wbite w siebie dziesiątki par oczu, a do policzków uderzył mi gorąc. Cała sytuacja przyprawiała mnie o dreszcze, ale kochałam swoich czytelników, więc musiałam dać z siebie wszystko.
– Zanim zaczniemy, chciałam bardzo wam wszystkim podziękować za przybycie. Bardzo, bardzo to doceniam i cieszę się na spotkanie z każdym z was. Gotowi?! – zapytałam, zmuszając się do tego, by brzmieć na podekscytowaną.
To nie tak, że taka nie byłam. Po prostu miałam skłonność do dość niezręcznych sytuacji w czasie podpisywania książek. Kontakty międzyludzkie nie przychodziły mi łatwo. Byłam tym typem człowieka, który po usłyszeniu pytania wpatrywał ci się prosto w oczy z zastygłym na twarzy uśmiechem, podczas gdy jego mózg powoli przetwarzał fakt, że nawet nie usłyszał wypowiedzianych słów. Na ogół działo się tak przez zbyt głośno pulsującą w żyłach krew.
Usiadłam na krześle i przygotowałam pisak. Marietta rzuciła szybkie „powodzenia” i pobiegła zająć się czymś innym. Była świadkiem niejednej mojej wpadki z czytelnikami i za każdym razem wewnętrznie umierała z zażenowania. Jeden z minusów reprezentowania społecznego wyrzutka.
Wracaj, Marietta. Jest o wiele fajniej, gdy nie muszę wstydzić się za siebie sama.
Czas na czytelniczkę numer jeden. Podeszła do mnie z Tułaczem w rękach i szerokim uśmiechem na upstrzonej piegami twarzy.
– O mój Boże, tak się cieszę, że mogę cię poznać! – wykrzyknęła, praktycznie wpychając mi książkę w twarz. Zagrywka totalnie w moim stylu.
Odpowiedziałam równie szerokim uśmiechem i wzięłam od niej książkę.
– Ciebie również super poznać. I hej, witam członkinię Klubu Piegusków! – Wskazałam palcem na nasze twarze, na co zaśmiała się niezręcznie i dotknęła palcami swoich policzków. Jezu, Addie, a co, jeśli ona ma kompleksy na tym punkcie? Ale z ciebie idiotka. Szybko wyplułam kolejne słowa, zanim zdążyłyśmy utknąć na temacie stanu skóry. – Jak masz na imię?
– Megan – odpowiedziała, po czym je przeliterowała.
Trzęsącą się dłonią starannie zapisałam imię i krótkie podziękowania. Podpis był dość chwiejny, co adekwatnie oddawało całe moje istnienie.
Wręczyłam jej książkę, szczerze się uśmiechnęłam i podziękowałam.
Gdy podszedł do mnie kolejny czytelnik, poczułam nagłe napięcie.
Ktoś mnie obserwuje.
Niesamowicie głupia myśl, zważywszy na to, że wszyscy mnie obserwowali.
Wyszczerzyłam zęby do stojącej przede mną osoby, ale usilnie ignorowane wrażenie jedynie zyskiwało na intensywności. Zupełnie jakby ogień zjadał mnie żywcem. Nigdy… nigdy nie czułam czegoś takiego. Włoski z tyłu karku stanęły dęba, policzki zaszły krwią.
Jedna część mnie była skoncentrowana na podpisywaniu książki i podekscytowanym czytelniku, druga na tłumie. Subtelnie skanowałam księgarnię w próbie odnalezienia źródła odczuwanego dyskomfortu, w taki sposób, by nie stało się to oczywiste.
Wzrok sam zatrzymał się na stojącej na tyłach osobie. Konkretnie na mężczyźnie. Ludzie zasłaniali większość jego ciała. Spomiędzy przerw między głowami zgromadzonych mogłam dostrzec tylko fragmenty twarzy, ale to, co zobaczyłam, było wystarczające. Dłoń znieruchomiała mi w trakcie podpisywania.
Te oczy. Jedno ciemne, bezdenne, jakbym spoglądała do środka studni. Drugie lodowato błękitne, tak jasne, że niemal białe. Przypominały mi ślepia husky’ego. Blizna przecinała pozbawione koloru oko, jakby samo w sobie nie przyciągało uwagi.
Chrząknięcie. Podskoczyłam w miejscu i ponownie skupiłam się na leżącej przede mną książce. Przyciskany do kartki pisak zdążył wytworzyć sporą czarną plamę.
– Przepraszam – wymamrotałam, szybko kończąc podpis.
Sięgnęłam po zakładkę, ją również podpisałam, po czym włożyłam do książki w ramach przeprosin. Czytelniczka uśmiechnęła się do mnie promiennie, już o wszystkim zapomniawszy, po czym oddaliła się razem ze swoją książką.
Gdy podniosłam wzrok, by odnaleźć mężczyznę, już go nie było.
– Addie, potrzebujesz bolca.
W odpowiedzi zacisnęłam usta wokół rurki i głośno zassałam borówkowe martini. Nie przestałam, dopóki fizycznie nie miałam już miejsca w buzi. Daya, moja najlepsza przyjaciółka, nie spuszczała ze mnie wzroku. Wnosząc po tym, jak uniosła brew, nie była pod wrażeniem. Kończyła jej się też cierpliwość.
Potrzebuję większej buzi. Zmieściłoby się w niej więcej alkoholu.
Nie powiedziałam tego na głos. Dałabym sobie lewy pośladek uciąć, że poradziłaby mi, żebym lepiej spróbowała zmieścić w niej coś innego. Na przykład większego kutasa.
Wciąż ssałam, więc wyciągnęła rękę i wyrwała mi rurkę z ust. Dotarłam do dna jakieś piętnaście sekund temu i tylko wciągałam powietrze. Ostatnio moje policzki musiały się tak napracować dobry rok temu.
– Hej, hej, przestrzeń osobista – burknęłam, odkładając szklankę.
Rozejrzałam się za kelnerką. Przez cały czas starannie unikałam wzroku Dayi. Chciałam zamówić kolejnego drinka. Im szybciej rurka na nowo znajdzie się w moich ustach, tym szybciej będę mogła kontynuować ignorowanie tematu rozmowy.
– Nie graj na czas, suko. Ssiesz w tym.
Nasze oczy się spotkały. Minęła sekunda. Obie parsknęłyśmy śmiechem.
– Widocznie w poszukiwaniach bolca też ssę – stwierdziłam, gdy się uspokoiłyśmy.
Spojrzała na mnie, jakby wyrosła mi druga głowa.
– Miałaś mnóstwo okazji, po prostu z nich nie korzystasz. Masz dwadzieścia sześć lat, jesteś seksowną laską z piegami, świetnymi cyckami i tyłkiem, za który mogłabym zabić. Mężczyźni tylko czekają na twój znak.
Wzruszyłam ramionami w nadziei, że prędzej czy później zabiję tak tę rozmowę. Tak naprawdę częściowo miała rację – przynajmniej w sprawie posiadania opcji. Zwyczajnie nie byłam zainteresowana. Wszyscy mnie nudzili. Ciągle tylko „co masz na sobie”, „chcesz dziś wpaść” albo puszczające oczko minki o pierwszej w nocy. Mam na sobie te same dresy, w których chodzę od tygodnia. W kroczu pojawiła się tajemnicza plama. I nie, nie chcę nigdzie „wpadać”. Ja pierdolę.
Daya wyciągnęła rękę w geście oczekiwania.
– Daj mi swój telefon.
Wytrzeszczyłam oczy.
– Chyba cię pojebało.
– Adeline Reilly. Daj mi. Swój. Pieprzony. Telefon.
– Bo co? – rzuciłam drwiąco.
– Bo rzucę się przez stół, narobię ci wstydu, a potem i tak zrobię to, co chcę.
Wreszcie udało mi się odnaleźć naszą kelnerkę. Zaczęłam do niej energicznie machać. Byłam w desperacji. Dziewczyna szybko do nas podbiegła, pewnie myśląc, że znalazłam włos w jedzeniu, podczas gdy jedynym moim problemem była nadgorliwa przyjaciółka.
Kontynuowałam granie na czas poprzez prośbę o polecenie najlepszego drinka. Gdyby nie miała innych stolików do obsłużenia, przejrzałabym menu po raz drugi. W tej sytuacji nie chciałam być jednak niemiła. Finalnie zdecydowałam się na truskawkowe martini, zamiast tego o smaku zielonego jabłka, a kelnerka ponownie zniknęła.
Westchnęłam.
Podałam Dayi telefon, uderzając nim we wciąż wyciągniętą dłoń ze zdecydowanie zbyt dużą ilością siły. Chciałam podkreślić skalę swojej frustracji. Dziewczyna wyszczerzyła triumfalnie zęby, a następnie zaczęła coś w nim stukać. Z każdą sekundą zawadiacki błysk w jej oku jedynie zyskiwał na sile. Kciuki poruszały się w takim tempie, że złote pierścionki, które na nich nosiła, zaczęły mi się niemal zlewać w całość.
Szałwiowe oczy lśniły złem rodem z Biblii Szatana. Jeśli tylko bym się w nią odpowiednio zagłębiła, z pewnością znalazłabym tam jej zdjęcie. Seksbomba o ciemnobrązowej karnacji, czarnych, prostych włosach, ze złotym kółkiem w nosie? Pewnie była sukkubem czy czymś w tym stylu.
– Do kogo piszesz? – jęknęłam.
Byłam na granicy tupnięcia nóżką niczym małe, bezsilne dziecko. Choć się powstrzymałam, zbliżałam się niebezpiecznie do chęci wyzwolenia swojego lęku społecznego i zrobienia czegoś szalonego, typu odjebanie wielkiej dramy w samym środku restauracji. To, że piłam już trzecie martini i czułam przypływ odwagi, raczej nie pomagało.
Uniosła wzrok, zablokowała telefon i podała mi go kilka sekund później. Od razu go odblokowałam i zaczęłam przeglądać wiadomości. Raz jeszcze głośno jęknęłam, gdy zobaczyłam, że postanowiła wysłać wiadomość do Greysona. I to pikantną.
– „Wpadnij dzisiaj i wyliż mi cipkę. Mam ochotę na twojego ogromnego kutasa” – przeczytałam beznamiętnie na głos.
To nie był koniec. Ciąg dalszy opowiadał o tym, jak podniecona się czułam i jak to dotykałam się każdej nocy na samą myśli o nim… Warknęłam i spiorunowałam przyjaciółkę wzrokiem. A przynajmniej się starałam. Co z moją twarzą nie do końca mogło się udać.
– Nie napisałabym czegoś takiego! – narzekałam. – To nawet nie brzmi jak ja, ty suko.
Daya zarechotała. Malutka przerwa między przednimi zębami była na pełnym widoku.
Naprawdę jej nienawidziłam.
Telefon zawibrował. Dziewczyna praktycznie podskakiwała w miejscu, podczas gdy ja rozważałam znalezienie adresu mailowego ludzi od 1000 sposobów na śmierć, żeby móc im podesłać nową historię.
– Odczytaj – rozkazała.
Jej szybkie rączki już sięgały po telefon, żeby zobaczyć, co odpisał. Przyciągnęłam go do siebie, po czym otworzyłam wiadomość.
GREYSON: Już myślałem, że nigdy nie pójdziesz po rozum do głowy. Będę o 20:00.
– Nie wiem, czy ci to kiedykolwiek mówiłam, ale naprawdę cię, kurwa, nienawidzę – wyburczałam, posyłając w jej stronę kolejne gniewne spojrzenie.
Uśmiechnęła się i upiła łyk drinka.
– Też cię kocham, słonko.
– Kurwa, Addie. Tęskniłem – wydyszał mi w szyję, ocierając się o mnie przy ścianie.
Rano na bank będę miała posiniaczoną kość ogonową.
Przewróciłam oczami, gdy znowu przyssał się do mojej skóry. Potem poczułam go między udami i jęknęłam.
Uznałam, że muszę wziąć się w garść i trochę wyżyć, więc nie odwołałam spotkania z Greysonem, mimo że bardzo tego wtedy chciałam. Mimo że nadal tego chciałam. Już dawno zdążyłam pożałować swojej decyzji.
W chwili obecnej przyciskał mnie do ściany w moim upiornym korytarzu. Staromodne kinkiety rozpościerały się wzdłuż krwiście czerwonych ścian pełnych zdjęć rodzinnych, które upamiętniały całe pokolenia. Miałam wrażenie, że wszyscy obserwowali mnie z pogardą i rozczarowaniem. Mimowolni świadkowie tego, jak ich potomkini miała zaraz zostać zerżnięta na ich oczach.
Tylko niektóre z żarówek działały, a ich jedyną funkcją było oświetlanie pajęczyn, którymi były pokryte. Reszta korytarza całkowicie ginęła w mroku, a ja tylko czekałam, aż wyłoni się z niego demon z Klątwy. Przynajmniej miałabym wymówkę, żeby uciec.
Na tym etapie po prostu podstawiłabym Greysonowi nogę. Nawet nie było mi wstyd.
Mruczał mi do ucha różne brzydkie słowa. Przyglądałam się z uwagą wiszącemu nad nami kinkietowi. Wspominał kiedyś, że bał się pająków. Może mogłabym dyskretnie sięgnąć do góry, wyciągnąć jednego z pajęczyny i włożyć mu go za koszulkę… Spieprzałby, aż miło. I pewnie byłby też zbyt zażenowany, żeby jeszcze kiedyś się do mnie odezwać.
Same plusy, zero minusów.
Gdy już miałam to zrobić, Greyson nagle się oderwał i dyszał przez francuskie pocałunki z moją szyją. Wyglądało to tak, jakby cały ten czas czekał, aż ta w końcu mu odpowie i też go poliże.
Jego miedziane włosy były zwichrzone przez moje palce, a blada skóra zarumieniona.
Taka dola rudych. Czy coś.
W kwestii wyglądu Greysonowi naprawdę niczego nie brakowało. Był piekielnie seksowny, miał piękne ciało i zabójczy uśmiech. Szkoda, że nie potrafił pieprzyć, a z charakteru był skończonym dupkiem.
– Przenieśmy to do sypialni. Muszę być w tobie.
Wewnętrznie przeszły mnie ciarki zażenowania. Zewnętrznie… też przeszły mnie ciarki zażenowania. Próbowałam to zatuszować poprzez ściągnięcie koszulki. Pod kątem długości koncentracji uwagi przypominał beagle’a. Tak jak podejrzewałam, od razu zapomniał o mojej małej wpadce. Był zbyt zajęty intensywnym wgapianiem się w moje cycki.
Akurat co do tego Daya się nie myliła. Miałam świetne cycki.
Sięgnął do góry, by ściągnąć mi stanik – gdyby go zerwał, dostałby w twarz – po czym zastygł. Przerwał nam rozchodzący się z parteru hałas.
Dźwięk był tak głośny i tak niespodziewany, że sapnęłam z walącym w piersi sercem. Nasze spojrzenia spotkały się w pełnym zaskoczenia milczeniu. Ktoś właśnie walił pięścią w drzwi wejściowe i nie brzmiał na przyjaźnie nastawionego.
– Spodziewasz się kogoś? – zapytał Greyson.
Ręka opadła mu wzdłuż ciała. Wydawał się sfrustrowany.
– Nie – odpowiedziałam na wydechu.
Szybko włożyłam na siebie koszulkę – przodem do tyłu – i pobiegłam w dół skrzypiących schodów. Zerknęłam przez okno obok drzwi: ganek był pusty. Zmarszczyłam brwi. Firanka opadła na swoje miejsce, a ja stanęłam przed drzwiami. Czułam, jak nocna cisza otacza sobą dwór.
Greyson stanął obok i spojrzał na mnie ze zdezorientowaniem.
– Eee… Nie otworzysz? – zapytał głupio, wskazując na drzwi.
Prawie podziękowałam mu za wskazanie kierunku, ale się powstrzymałam. Coś w tym pukaniu sprawiło, że w głowie zapaliła mi się czerwona lampka. Brzmiało na agresywne. Gniewne. Jakby włożono w nie całą siłę.
Prawdziwy mężczyzna w takiej sytuacji otworzyłby te drzwi za mnie. Zwłaszcza że byliśmy otoczeni gęstym lasem, a od bolesnego upadku do wody dzieliło nas jakieś trzydzieści metrów.
Ale Greyson tylko patrzył na mnie wyczekująco. I trochę tak, jakby wątpił w moje zdolności umysłowe. Prychnęłam, odblokowałam drzwi, po czym otworzyłam je na oścież.
Nikogo nie było.
Wyszłam na ganek. Gnijące deski zatrzeszczały pod moim ciężarem. Zimny wiatr poruszył moimi włosami o kolorze cynamonu. Kosmyki załaskotały mnie w twarz, posyłając dreszcze wzdłuż ciała. Pokryta gęsią skórką założyłam włosy za uszy i poszłam na drugi koniec ganku. Wychyliłam się przez barierkę. Ani śladu.
Po drugiej stronie domu też nikogo nie było.
Ktoś mógłby z łatwością obserwować mnie z lasu, ale było zbyt ciemno, bym mogła cokolwiek dostrzec. Musiałabym tam pójść i sama się przekonać.
Uwielbiałam horrory, ale nie planowałam w żadnym zagrać.
Greyson dołączył do mnie na ganku. Przeszukiwał wzrokiem teren.
Ktoś mnie obserwował. Czułam to. Byłam tego tak pewna, jak istnienia grawitacji.
Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi dreszcz, a wraz z nim napełnił mnie przypływ adrenaliny. Zupełnie jakbym oglądała straszny film. Zaczynało się od przyspieszonego bicia serca, potem uczucia ciężkości na żołądku, które finalnie przesiąkało w same kości. Przeniosłam ciężar z nogi na nogę. Nie czułam się zbyt komfortowo.
Wypuściłam powietrze nosem, wróciłam do domu i pospieszyłam schodami na górę. Greyson szedł za mną. Nie zauważyłam, że był w trakcie rozbierania się, dopóki nie wszedł za mną do sypialni. Gdy się odwróciłam, był zupełnie nagi.
– Poważnie? – syknęłam.
Co za pierdolony idiota. Ktoś właśnie walił w moje drzwi, jakby za coś się na nich mścił, a ten dupek był gotowy wrócić do tego, na czym nam przerwano. Czyli do ślinienia i ssania mojej szyi, jakby była foremką, z której usiłował wysiorbać galaretkę.
– No co? – zdziwił się, rozpościerając szeroko ramiona.
– Nie słyszałeś tego co ja? Ktoś właśnie dobijał się do moich drzwi. Było to dość przerażające. Nie jestem teraz w nastroju na seks – tłumaczyłam jak skończonemu debilowi.
Gdzie się podziali dżentelmeni? Ktoś normalny chyba zapytałby mnie najpierw, czy wszystko w porządku. Sprawdził, jak się czuję. Może nawet upewniłby się, że się uspokoiłam i zrelaksowałam. I dopiero wtedy spróbowałby wepchnąć we mnie penisa.
Używanie mózgu nie boli.
– Mówisz serio? – zapytał z gniewem w brązowych oczach.
Były w kolorze gówna. Tak samo gówniane, jak jego gówniana osobowość i gówniany styl pieprzenia. Wił się jak jebana ryba wyrzucona na brzeg. Równie dobrze mógłby się po prostu położyć nago na targu rybnym – tam najprędzej znalazłby kogoś potencjalnie zainteresowanego. Ja zdecydowanie taka nie byłam.
– Tak, mówię serio – warknęłam.
– Ja pierdolę, Addie.
Ze złością chwycił za skarpetkę, po czym ją włożył. Wyglądał komicznie: całkowicie nagi, z jedną skarpetką na stopie. Reszta ubrań leżała rozrzucona po korytarzu. Wypadł z pokoju, po drodze zbierając kolejne ciuchy. Gdy był już w połowie drogi, zatrzymał się nagle, odwrócił i spojrzał na mnie.
– Jesteś taką suką, Addie. Ciągle mnie zwodzisz. Jaja już mnie przez ciebie bolą i mam tego dość. Kończę z tobą i tym pierdolonym upiornym domem – wysyczał, wskazując na mnie palcem.
– A ty jesteś dupkiem. Wypierdalaj z mojego domu, Greyson.
Najpierw rozszerzył w szoku oczy, a potem zmrużył je do cienkich szparek. Tryskały furią. Odwrócił się i zamachnął pięścią. Sapnęłam, gdy zobaczyłam, jak połowa ręki znika mu w ścianie. Szczęka opadła mi w niedowierzaniu.
– Skoro w twoją nie wsadzę, stworzyłem sobie własną dziurkę. Powodzenia w naprawianiu tego, suko – splunął.
Wymaszerował z korytarza w jednej skarpetce i z ramionami pełnymi ubrań.
– Ty chuju! – wrzasnęłam w drodze do właśnie stworzonej przez niego dziury.
Chwilę później usłyszałam trzaśnięcie drzwiami.
Miałam nadzieję, że tajemniczy nieznajomy wciąż kręcił się w okolicy.
Właśnie na taką śmierć zasługiwał Greyson – w jednej jebanej skarpetce.
4 kwietnia 1944 roku
Za moim oknem jest jakiś obcy mężczyzna.
Nie wiem, kim jest i czego ode mnie chce. Ale wydaje mi się, że mnie zna. Przygląda mi się przez okna, gdy Johna nie ma w domu. Nosi cylinder, przez co nie mogę zobaczyć jego twarzy. Próbowałam do niego podejść, ale za każdym razem ucieka.
Nie powiedziałam o tym Johnowi. Nie wiem dlaczego, ale coś powstrzymuje mnie przed otworzeniem ust i przyznaniem, że jestem obserwowana przez obcego mężczyznę. John nie przyjąłby tego dobrze. Zapuściłby się w las ze swoją strzelbą i próbował go znaleźć.
Muszę przyznać, że martwię się o to, co stałoby się z moim gościem, gdyby mu się to udało.
Bardzo boję się tego człowieka.
Ale, na Boga, jestem zaintrygowana.
Odbijające się od cementowych ścian krzyki stawały się już odrobinę irytujące.
Bycie zarówno hakerem, jak i egzekutorem potrafiło naprawdę ssać. Na ogół krzywdzenie ludzi sprawiało mi przyjemność, ale tej nocy miałem zero jebanej cierpliwości do tej wyjącej szumowiny.
A chlubiłem się cierpliwością, której sam święty by się nie powstydził.
Wiedziałem, że czasem trzeba poczekać, by dostać to, czego się najbardziej pragnęło. Ale gdy próbowałem uzyskać odpowiedzi, a typ był zbyt zajęty sraniem w gacie i płakaniem, by wydusić z siebie jakiekolwiek składne zdanie, zaczynało mnie to drażnić.
– Ten nóż za chwilę wyląduje w twojej gałce ocznej – ostrzegłem beznamiętnie. – Nie okażę litości i nie wsadzę go na tyle głęboko, by przeszył mózg.
– Kurwa, człowieku – zapłakał. – Przecież mówię, że poszedłem do tego magazynu tylko kilka razy. Nic nie wiem o żadnym jebanym rytuale.
– Czyli mówisz, że jesteś bezużyteczny – podsumowałem, zbliżając ostrze.
Zacisnął oczy, jakby skóra, której grubość nie wynosiła nawet centymetra, była w stanie powstrzymać nóż.
Co za żart.
– Nie, nie, nie – błagał. – Znam kogoś, kto może udzielić ci więcej informacji.
Pot spływał mu po nosie, mieszając się z krwią. Zbyt długie, tłuste blond włosy przykleiły się do czoła i tyłu karku. W sumie to już chyba nie był blond, skoro włosy były teraz w głównej mierze czerwone.
Odciąłem mu ucho, wyrwałem dziesięć paznokci, przeciąłem oba ścięgna Achillesa i zadałem kilka ran kłutych w takich miejscach, by skurwysyn nie wykrwawił się zbyt szybko. A, no i jeszcze połamałem niezliczoną ilość kości.
Dupek nie był zdolny do wyjścia stąd o własnych siłach, to pewne.
– Mniej płakania, więcej mówienia – warknąłem.
Ostrze przejechało po wciąż zaciśniętej powiece. Mężczyzna odsunął się od noża, a spomiędzy rzęs popłynęły mu łzy.
– M-ma na imię Fernando – wydusił w końcu. – Jest jednym z dowódców operacji odpowiedzialnym za wysyłanie „mułów”, cz-czyli kurierów narkotykowych, żeby pomogli schwytać dziewczyny. T-to gruba ryba, p-praktycznie zarządza całą sprawą.
– Jaki Fernando?
– Nie wiem, człowieku – załkał. – Przedstawił się jako Fernando.
– Jak wygląda? – wysyczałem ze zniecierpliwieniem.
Siąknął nosem, ale gluty nadal spływały mu po spierzchniętych ustach.
– Meksykanin. Łysy. Ma bliznę przechodzącą przez linię włosów. I brodę. Nie da się nie zauważyć tej blizny, jest paskudna.
Przekręciłem głowę w lewo i w prawo, rozciągając zesztywniałe mięśnie. Z ust wydobył mi się cichy jęk. To był kurewsko długi dzień.
– Super. Dzięki, stary – rzuciłem lekko, zupełnie jakbym nie spędził ostatnich trzech godzin na rozmyślnie powolnych torturach.
Jego oddech zwolnił. Spojrzał na mnie swoimi obrzydliwie brązowymi oczami.
Prawie tryskały nadzieją. A ja prawie się zaśmiałem.
– Cz-czyli pozwolisz mi odejść? – upewnił się.
Patrzył na mnie jak bezdomny szczeniaczek.
– Jasne. Jeśli tylko potrafisz wstać.
Spojrzał na przecięte ścięgna. Obaj dobrze wiedzieliśmy, że jeśli tylko spróbuje się podnieść, jego ciało od razu poleci do przodu.
– Błagam, człowieku – zapłakał. – Możesz mi pomóc?
Powoli skinąłem głową.
– Tak. Myślę, że tak – odpowiedziałem tuż przed tym, jak zamachnąłem się ręką i wbiłem mu w źrenicę nóż, aż po rękojeść.
Umarł od razu. Nadzieja nawet nie zdążyła jeszcze opuścić jego oczu. Czy raczej jednego z nich.
– Gwałcisz dzieci – powiedziałem na głos, mimo że nie mógł mnie już usłyszeć. Parsknąłem śmiechem. – Chyba nie myślałeś, że pozwolę ci żyć.
Wyciągnąłem ostrze z wgłębienia oczodołu. Ssący dźwięk mógł z łatwością zrujnować wszelkie związane z kolacją plany. Co było mi cholernie nie na rękę, bo miałem zamiar coś zjeść. Nigdy nie pogardziłbym dobrą sesyjką tortur, ale nie byłem też na tyle spaczony, by podniecać się towarzyszącymi jej dźwiękami.
Bulgotanie, ssanie i inne dziwne odgłosy, które wydawały ciała poddawane ekstremalnemu bólowi i wkładanym w nie przedmiotom, nie składały się na playlistę, do której chciałbym zasypiać.
A teraz jeszcze najgorsza część: rozczłonkowanie na małe kawałki, a następnie właściwe się ich pozbycie. Nie ufałem innym, więc zwykle sam kończyłem z brudną robotą.
Westchnąłem.
Jak to leciało? „Jeśli chcesz, by coś było zrobione dobrze, musisz zrobić to sam”.
Albo raczej jak w tym przypadku: „jeśli nie chcesz, by cię złapano i oskarżono o morderstwo, musisz pozbyć się ciała sam”.
Czułem, jakby była dziesiąta w nocy, a zegarek pokazywał dopiero piątą po południu. Jakkolwiek popieprzenie to nie zabrzmi, zważywszy, że właśnie pozbyłem się części ludzkiego ciała – miałem ochotę na wyjebanego w kosmos burgera.
Moja ulubiona miejscówka znajdowała się dość blisko od domu, tuż przy Third Avenue. Parkowanie w Seattle to koszmar, więc zatrzymałem się kilka bloków dalej i zrobiłem sobie spacer.
Zbliżała się burza. Już za chwilę z nieba miały runąć strugi kłującego deszczu – ot, typowa tutejsza pogoda.
Szedłem wzdłuż ulicy, nucąc pod nosem bliżej nieokreśloną melodię. Mijałem rzędy sklepów i salonów, przez drzwi których drzwi nieustannie przechodzili wchodzący i wychodzący, niczym masa zapracowanych mróweczek.
Tuż przede mną znajdowała się rozświetlona księgarnia. Jej żółtawa poświata omiotła zimny, mokry chodnik. Obietnica ciepła zachęcała do wejścia do środka. Gdy podszedłem bliżej, zauważyłem, że wielu ludzi skorzystało już z tego zaproszenia.
Rzuciłem tylko okiem i ruszyłem dalej. Nie przepadałem za fikcją. Czytałem tylko takie książki, które mogły mnie czegoś nauczyć. Głównie o informatyce i hakowaniu.
Na tym etapie jednak nie mogłem już dowiedzieć się z nich niczego nowego. Opanowałem wszelką dostępną wiedzę do perfekcji – i zrobiłem krok dalej.
Odwracałem głowę, by spojrzeć na jakieś inne gówno, gdy moje oczy zatrzymały się na ustawionej przed budynkiem tablicy, z której uśmiechała się do mnie czyjaś twarz.
Nogi same zwolniły, a następnie się zatrzymały, jakby były przygwożdżone do chodnika. Ktoś wszedł we mnie od tyłu. Był mniejszej postury, więc ledwie pchnął mnie do przodu, ale i tak udało mu się przerwać dziwny trans, w który wpadłem.
Odwróciłem się, by spiorunować go wzrokiem. Zdenerwowany mężczyzna już otwierał usta, by mnie zwymyślać, gdy dostrzegł poznaczoną bliznami twarz i pospiesznie się oddalił. Zaśmiałbym się, gdybym nie był tak rozproszony.
Przede mną stało zdjęcie autorki, która podpisywała tu dzisiaj książki.
Była niesamo-kurwa-wita.
Długie, cynamonowe fale otaczające delikatne ramiona, skóra w kolorze kości słoniowej, a na nosie i policzkach skąpo rozsiane jasne piegi, które w żadnym razie nie przytłaczały tej niewinnej twarzyczki.
Oczy były tym, co mnie przyciągnęło. Zmysłowe, lekko skośne. Z tych, które zawsze wyglądały uwodzicielsko, bez żadnego wysiłku ze strony ich posiadaczki. Były w prawie tym samym odcieniu co włosy. Brąz tak jasny, że wręcz niespotykany. Jedno spojrzenie od tej dziewczyny wystarczyło, by rzucić na kolana każdego mężczyznę.
Usta miała różowe, pełne, rozciągnięte w promiennym uśmiechu, w którym pokazywała białe, proste zęby.
Pod zdjęciem znajdował się napis.
Adeline Reilly.
Imię godne bogini.
W jej urodzie nie było nic ze sztuczności, jaka biła z dzisiejszych okładek magazynów. Bez problemu mogłaby się znaleźć na jednej z nich – bez problemu, Photoshopa i zabiegów medycyny estetycznej. Była naturalną pięknością.
A widziałem wiele pięknych kobiet w swoim życiu. I wiele z nich przerżnąłem.
Coś mnie w niej urzekło. Czułem, jakby huragan napierał na mnie od tyłu, popychając w jej stronę. Nie miałem wyboru. Nogi same poprowadziły mnie do księgarni. Moje czarne buty zamoczyły leżącą w wejściu wycieraczkę.
W powietrzu unosił się zapach używanych książek, zintensyfikowany jeszcze bardziej przez obecność dużej grupy zapełniających lokal ludzi. Przestrzeń była dla nich zbyt mała. Wzdłuż lewej strony pomieszczenia ciągnęło się dziesięć dużych regałów z książkami, po prawej stała kasa, a w środku znajdowało się miejsce dla może trzydziestu osób. Teraz stał tu ogromny stół, przy którym siedziała autorka, a zgromadzony tłum przynajmniej dwukrotnie przewyższał przewidziany limit.
Było zbyt gorąco. Zbyt tłoczno.
A ten jeden dupek obok mnie ciągle dłubał w nosie, a następnie dotykał tą ręką trzymanej książki. Na okładce mignęło mi „Reilly”.
Biedna dziewczyna. Musiała podpisywać osmarkane książki.
Otworzyłem usta, gotowy powiedzieć skurwysynowi, żeby przestał szukać skarbu we własnych nozdrzach, ale nagle otworzyły się przede mną bramy niebios.
Ludzie rozstąpili się tak, że miałem idealny, niczym niezakłócony widok. Na początku zauważyłem ją tylko kątem oka, ale to wystarczyło, by wywołać zamęt w moim sercu.
Głowa odwróciła mi się w zwolnionym tempie jak jednej z tych upiornych lasek z filmów o egzorcyzmach, tylko że zamiast złowieszczego uśmiechu, na twarzy pojawił mi się wyraz zadowolenia, jakbym właśnie poznał dowód na to, że Ziemia rzeczywiście była płaska.
Co było równie śmiechu warte.
Tlen, słowa, jakiekolwiek logiczne myśli – wszystko mnie opuściło, gdy po raz pierwszy zawiesiłem wzrok na Adeline Reilly we własnej osobie.
Kurwa.
Na żywo była jeszcze bardziej zachwycająca. Jej widok sprawił, że kolana mi zmiękły, a puls znacząco przyspieszył.
Nie wiedziałem, czy Bóg naprawdę istniał. Nie wiedziałem, czy ludzkość kiedykolwiek postawiła stopę na Księżycu. Nie wiedziałem, czy istniały równoległe wszechświaty. Ale wiedziałem jedno: właśnie odnalazłem sens swojego życia. Siedział za stołem z niezręcznym uśmiechem na twarzy.
Wziąłem głęboki wdech i znalazłem sobie miejsce pod ścianą na tyłach. Nie chciałem się za bardzo zbliżać. Jeszcze nie.
Nie.
Chciałem ją najpierw trochę poobserwować.
Więc zostałem z tyłu, zerkając między tuzinem głów, usiłując dobrze jej się przyjrzeć. Co za szczęście, że nie byłem niski. W przeciwnym razie musiałbym ich staranować.
Wysoka, smukła kobieta wręczyła mojej nowej obsesji mikrofon. Przez chwilę myślałem, że rzuci się do ucieczki. Patrzyła na wyciągnięte w jej stronę urządzenie, jakby co najmniej podawano jej odciętą głowę.
Ale trwało to tylko przez chwilę. Dziewczyna po chwili znów przywdziała swoją maskę, chwyciła za mikrofon i przyłożyła go do drżących warg.
– Zanim zaczniemy…
Kurwa, co za głos. Taki, jaki słyszy się tylko w filmach porno.
Zassałem dolną wargę, powstrzymując się przed jęknięciem. Oparty o ścianę kontynuowałem obserwację, zupełnie zafascynowany tym drobnym stworzonkiem.
Coś niewytłumaczalnie ciemnego zrodziło mi się w piersi. Czarnego, złego i okrutnego. Wręcz niebezpiecznego.
Chciałem ją złamać. Chciałem, by rozpadła się na kawałki. Potem miałem poukładać je tak, by pasowały do moich. Nie obchodziło mnie, czy tak będzie – chciałem sprawić, by tak było. Sprawić, by, kurwa, pasowały.
Wiedziałem, że byłem o krok od zrobienia czegoś złego. Wiedziałem, że czekało mnie przekroczenie wielu granic i że nie mogłem się już wycofać. Nie obchodziło mnie to.
Zostałem opętany.
Byłem uzależniony.
Nie istniała taka granica, której bym nie przekroczył, jeśli tylko oznaczałoby to, że ta dziewczyna stanie się moją. Nawet jeśli miałem ją zmusić, by nią została.
Podjąłem decyzję. Postanowione.
W tym momencie jej błądzący wśród zgromadzonych wzrok trafił na mnie. Nasze spojrzenia spotkały się z mocą, pod której siłą niemal załamały mi się kolana. Widziałem, jak jej oczy nieznacznie się rozszerzyły. Jakby była mną tak samo oczarowana, jak ja nią.
Jeden z czytelników odwrócił jej uwagę, a ja wiedziałem, że muszę odejść, zanim zrobię coś głupiego. Coś w stylu porwania jej przy ponad pięćdziesięciu świadkach.
Nieistotne. I tak mi już nie ucieknie.
Właśnie znalazłem swoją myszkę i nie mogłem spocząć, dopóki jej nie złapię.
10 kwietnia 1944 roku
Jest tutaj, za oknem. Patrzy, jak piszę. Ręka mi drży. Nie wiem, czy to ze strachu. Nie jestem w stanie wytłumaczyć tego uczucia, nieważne jak bardzo próbuję. Usiłowałam zapisać te emocje. Ubrać je jakoś w słowa. Ale słowa to za mało.
Chyba najlepszym określeniem byłoby „ekscytujące”.
Nie wiem, co jest ze mną nie tak. Ale coś jest nie tak. Bardzo, bardzo nie tak.
Gdy nasze spojrzenia się spotykają, zaczynam szybciej oddychać. Płynąca w żyłach krew pali mnie żywym ogniem. Mam wrażenie, jakby ktoś przyłożył mi do skóry odsłonięty przewód.
Jest w tym coś instynktownego. Obawiam się, że zaczynam się uzależniać.
Podchodzi bliżej. Nasze spojrzenia ciągle się spotykają. Rozprasza mnie od pisania.
To dzieje się coraz częściej. To moje rozproszenie. John zaczął coś podejrzewać. Zasypuje mnie pytaniami. Pyta, o czym myślę.
Jak mam powiedzieć ukochanemu mężczyźnie, że myślę o innym? Jak powiedzieć, że zaczęłam wyobrażać sobie innego, w czasie gdy całuje mnie własny mąż? Gdy mnie dotyka?
Mój gość odchodzi. Wraca do ciemności.
Boję się tego człowieka.
A jednak nadal jestem dalece zbyt zaintrygowana.
Nie tak chciałam spędzić piątkową noc: na grzebaniu w ścianach w chuj starego domu, z nie wiadomo jakimi stworzeniami poukrywanymi w środku.
Tylko czekałam, aż z dziury wyskoczy wściekła wiewiórka i mnie ugryzie. Po tylu latach uwięzienia, z owadami jako jedynym źródłem jedzenia, głód doprowadziłby ją na skraj szaleństwa i byłaby gotowa pożreć cokolwiek.
Rękę miałam włożoną po bark w tę cholerną dziurę, którą zrobił Greyson. W dłoni trzymałam latarkę. Było tam na tyle dużo przestrzeni, że mogłam zmieścić i rękę, i częściowo głowę, choć przekrzywioną pod dziwnym kątem. Chciałam się rozejrzeć.
Boże, to było takie głupie. Ja byłam głupia.
Gdy tylko usłyszałam, jak za Greysonem zatrzasnęły się drzwi, od razu wzięłam się za oszacowanie szkód. Dziura nie była zbyt pokaźna, ale zastanowiła mnie dość duża przerwa między dwiema ścianami. Wynosiła około metra. Musiał być powód, dla którego zbudowano ten dom w akurat taki sposób, prawda?
Czułam się niczym przyciągana magnesem. Za każdym razem, gdy próbowałam się odsunąć, przez kości przebiegały mi głębokie wibracje. Koniuszki palców buzowały potrzebą sięgnięcia do środka. Zajrzenia w bezdenną próżnię i odkrycia, co mnie wołało.
I tak oto znalazłam się w tej pozycji: zgięta w pół, wciskająca się do dziury. Cóż, skoro nie udało mi się dzisiaj wypełnić własnej, przynajmniej w tej sposób mogłam poczuć trochę ekscytacji. Było to jakieś rozwiązanie.
Latarka z telefonu ujawniła drewniane belki, spore pajęczyny, kurz i zwłoki różnego rodzaju owadów. Zwróciłam światło w innym kierunku. Nic. Pajęczyny były zbyt gęste, by cokolwiek zobaczyć, więc użyłam telefonu do rozdarcia niektórych z nich.
Ale się wkurwię, jeśli mi wypadnie.
Nie ma szans, żeby udało mi się go stąd wydostać. Musiałabym kupić nowy.
Skrzywiłam się w reakcji na dotyk pajęczych nitek. Zupełnie jakby po skórze przechadzały mi się jakieś insekty. Odwróciłam się w lewo i raz jeszcze oświetliłam przestrzeń.
Po pozbyciu się kolejnych pajęczyn byłam gotowa się poddać i zbagatelizować wołanie, które niczym jakiś dziwny syreni śpiew doprowadziło mnie do tej absurdalnej sytuacji, a wtedy…
Jest.
Na końcu korytarza coś słabo błysnęło. To wystarczyło, żebym podskoczyła w podekscytowaniu i przywaliła głową w grubą płytę gipsową, której usypane odłamki zaplątały mi się we włosy.
Ała.
Zignorowałam pulsujący, tępy ból, wyciągnęłam rękę z dziury i pobiegłam wzdłuż korytarza, w stronę wyznaczonego na oko miejsca, w którym dostrzegłam tajemniczy obiekt.
Chwyciłam za ramę jednego ze zdjęć, ściągnęłam ją z gwoździa, na którym wisiała, po czym delikatnie odłożyłam ją na podłogę. Powtórzyłam cały proces kilkukrotnie, dopóki nie stanęłam przed wizerunkiem swojej prababci. Siedziała na rowerze w stylu retro z koszykiem pełnym słoneczników. Szeroko się uśmiechała i choć zdjęcie było czarno-białe, wiedziałam, że miała na sobie czerwoną szminkę. Nana zawsze mówiła, że jej mama malowała usta, jeszcze zanim wstawiła wodę na poranną kawę.
Ściągnęłam zdjęcie ze ściany i stłumiłam sapnięcie, gdy moim oczom ukazał się sejf w kolorze wojskowej zieleni. Był stary, chroniony prostym zamkiem szyfrowym. Podniecenie niemal rozsadzało mi płuca. Przejechałam po nim palcami.
Odkryłam prawdziwy skarb i to dzięki Greysonowi. Choć pewnie i tak w końcu zdjęłabym te portrety, choćby po to, by moi przodkowie nie patrzyli więcej z góry na moje – pozostawiające wiele do życzenia – wybory życiowe.
Wpatrywałam się w sejf, gdy po moim ciele przebiegł chłodny powiew i mnie zmroziło. Nagła i ekstremalna zmiana temperatury sprawiła, że od razu się odwróciłam, lustrując rozpościerający się przede mną pusty korytarz.
Zęby mi zaszczękały. Przez chwilę chyba nawet widziałam własny oddech.
Fala zimna zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Moje ciało powoli wróciło do swojej normalnej temperatury, ale wzdłuż kręgosłupa wciąż przebiegał chłód.
Nie potrafiłam oderwać wzroku od pustej przestrzeni. Czekałam, aż coś się stanie. Minuty mijały, a ja… po prostu tam stałam.
Skup się, Addie.
Ostrożnie odstawiłam zdjęcie na podłogę, otrząsnęłam się z dziwnego, nieopuszczającego mnie wrażenia i wygooglowałam, jak złamać szyfr sejfu. Znalazłam kilka wpisów ze szczegółowymi instrukcjami, po czym pobiegłam po skrzynkę z narzędziami dziadka, która zbierała kurz gdzieś w garażu.
Nigdy nie używano go do przechowywania samochodów, nawet gdy dom należał jeszcze do babci. Zamiast tego zbierały się tutaj całe generacje śmieci, składające się głównie z narzędzi dziadka i różnych bibelotów. Chwyciłam za potrzebne mi rzeczy, pobiegłam z powrotem na górę i zabrałam się za włamywanie. Sejf był stary i dość gównianie zabezpieczony; osoba, która go tu schowała, raczej nie spodziewała się, że ktokolwiek go znajdzie. Przynajmniej nie za jej życia.
Kilka nieudanych prób, wybuchów sfrustrowanego jęku i jeden zmiażdżony palec później – udało się. Latarka ponownie poszła w ruch. W środku były trzy brązowe książki oprawione w skórę. Żadnych pieniędzy. Żadnych klejnotów. Niczego o realnej wartości, którą dałoby się spieniężyć.
Nie żebym jakoś szczególnie liczyła na coś w tym stylu, ale wciąż byłam zaskoczona. W końcu to do ukrywania tego typu rzeczy na ogół używano sejfów.
Sięgnęłam do skrzynki i wyjęłam zeszyty. Skóra była niesamowicie miękka. Z uśmiechem na twarzy przejechałam palcami po napisie na okładce pierwszej z książek.
Genevieve Matilda Parsons.
Moja prababcia, mama Nany. Kobieta ze zdjęcia, za którym skrywał się sejf. Znana z czerwonej szminki i szerokiego uśmiechu. Podobno mówili do niej „Gigi”.
Pozostałe książki również opatrzono jej imieniem. Pamiętniki? Na to wychodziło.
Niczym w transie wróciłam do swojego pokoju. Zamknęłam za sobą drzwi i usadowiłam się po turecku na łóżku. Każdy z zeszytów otaczał skórzany sznurek. Świat wokół zupełnie się rozpłynął, gdy wzięłam w dłonie pierwszy z pamiętników, ostrożnie rozwiązałam supełek i odkryłam zawartość.
To naprawdę był jej pamiętnik. Strony pokryto kobiecym pismem, a u dołu każdej z nich widniał odcisk ust pokrytych charakterystyczną dla prababci czerwoną szminką.
Umarła, zanim się urodziłam, ale dorastałam z niezliczonymi historiami na jej temat. Babcia twierdziła, że odziedziczyła swojego niespokojnego ducha i cięty język właśnie po mamie. Ciekawe, czy wiedziała o tych pamiętnikach. Czy je kiedykolwiek czytała.
Jeśli Genevieve Parsons była tak szalona, jak twierdziła Nana, nie mogłam się doczekać tego, co czekało na mnie w środku tych zeszytów. Z szerokim uśmiechem otworzyłam dwa pozostałe, by porównać daty i upewnić się, że zaczynałam od początku.
Potem spędziłam całą noc na czytaniu. Z każdym kolejnym wpisem stawałam się coraz bardziej zaniepokojona.
Hałas z dołu wybudził mnie z niespokojnego snu. Czułam, jakbym była wyrwana z gęstej, nieustępliwej mgły, która wciąż czaiła się gdzieś w zakamarkach umysłu.
Otworzyłam oczy. W ciszy wpatrywałam się w zamknięte drzwi, skupiając się na ich słabo widocznym zarysie. Z opóźnieniem zarejestrowałam, co właściwie usłyszałam. Serce znacząco mnie w tym wyprzedziło: mięsień kurczył się w zawrotnym tempie, a z tyłu karku wszystkie włoski stanęły dęba.
Poczułam niepokój. Dopiero kilka sekund później zdałam sobie sprawę, że usłyszany przeze mnie dźwięk pochodził od zamykanych drzwi wejściowych.
Powoli się podniosłam i wysunęłam spod kołdry. Byłam już całkowicie wybudzona. Rozsadzała mnie adrenalina.
Ktoś jest w środku.
Tak naprawdę źródłem tego dźwięku mogło być cokolwiek. Dom mógł po prostu drgnąć w posadach albo, kto wie, może duchy akurat dokazywały. Były jednak takie chwile, gdy człowiek instynktownie wiedział, że miało się wydarzyć coś złego – i na tej samej zasadzie mój instynkt właśnie szeptał, że ktoś był w moim pierdolonym domu.
Czy to ta sama osoba, która wcześniej dobijała się do drzwi? Chyba nie było innej opcji. To byłby zbyt duży zbieg okoliczności. Niemożliwe, żeby ktoś obcy celowo wyruszył w prawie dwukilometrową wędrówkę, by dotrzeć do dworu tylko po to, żeby powalić sobie w drzwi i tak po prostu odejść. Musiał wrócić.
O ile w ogóle stąd poszedł.
Trzęsąc się, wstałam z łóżka. Omiótł mnie zimny powiew; od razu pokryłam się gęsią skórką. Wzięłam telefon z szafki nocnej i podeszłam na palcach do drzwi, po czym powoli je otworzyłam. Skrzywiłam się na głośne skrzypnięcie, które wydały z siebie zawiasy.
Potrzebowałam, by Blaszany Drwal z Czarnoksiężnika z krainy Oz jak najszybciej je naoliwił. Jeszcze bardziej potrzebowałam odwagi Tchórzliwego Lwa. Drżałam niczym liść na wietrze, ale nie mogłam pozwolić, by ktoś tak po prostu przechadzał się po moim domu.
Włączyłam światło. Te z żarówek, które działały, rzuciły słabą poświatę. Częściowo oświetlony korytarz stanowił wspaniałą pożywkę dla mojego umysłu, który postanowił zacząć dopatrywać się wszędzie cieni jakiejś postaci. Powoli zbliżałam się w stronę schodów. Czułam na sobie spojrzenia przodków z wiszących wzdłuż ścian zdjęć.
Patrzących, jak popełniam kolejny idiotyczny błąd.
Miałam wrażenie, jakby do mnie mówili.
Głupia dziewczyno, zaraz cię zamorduje.
Uważaj.
Jest tuż za tobą.
Ostatnia myśl sprawiła, że odwróciłam się z cichym sapnięciem, choć wiedziałam, że nikogo za mną nie było. Czasami miałam zbyt wybujałą wyobraźnię.
Co prawda właśnie tej cesze zawdzięczałam rozwój swojej kariery, ale w tym konkretnym pieprzonym momencie nie potrafiłam jej docenić.
Zwiększyłam tempo i zeszłam schodami w dół. Od razu włączyłam lampy, a następnie zmrużyłam oczy pod wpływem nagłej, oślepiającej jasności.
Zeszłabym na zawał, gdybym przeszukiwała to miejsce z latarką jako jedynym źródłem światła i serio tu kogoś znalazła. W jednym momencie nikogo nie ma, w drugim – witam państwa, oto morderca! Nie dzięki, kurwa.
Ani w salonie, ani w kuchni nikogo nie było.
Spróbowałam przekręcić klamkę od drzwi wejściowych. Były zamknięte. Ktokolwiek właśnie wyszedł, udało mu się ponownie zakluczyć drzwi.
Albo wciąż był w środku.
Gwałtownie nabrałam powietrza. Energicznie przeszłam przez salon z powrotem do kuchni. Miałam jeden cel: noże.
I wtedy kątem oka zauważyłam coś leżącego na wyspie kuchennej. Coś, co sprawiło, że całkowicie zastygłam. Przeklęłam na głos. Na blacie spoczywała czerwona róża.
Wpatrywałam się w nią, jakby była co najmniej tarantulą, która z cichym wyzwaniem patrzyła mi prosto w oczy. Jeśli podejdę, pożre mnie żywcem.
Wypuściłam z siebie drżący oddech. Podniosłam kwiat i obróciłam w palcach pozbawioną kolców łodygę. Czułam, że był to zabieg celowy. Że ktoś celowo usunął kolce, żebym się nie skaleczyła.
Co było chore. Jeśli ktoś zakradał się w nocy do mojego domu i zostawiał mi kwiatki, nie mógł mieć szlachetnych intencji. Chciał mnie przestraszyć.
Zacisnęłam pięść, miażdżąc w niej różę, po czym wyrzuciłam ją do śmieci i wróciłam do swojego początkowego planu. Otworzyłam szufladę. Sztućce brzęknęły głośno pod wpływem siły, z jaką to zrobiłam. Wybrałam największy z noży i z hukiem wsunęłam szufladę na swoje miejsce. Byłam zbyt wkurwiona, by zachowywać się cicho.
Ktokolwiek się tu ukrywał, usłyszałby mnie nawet z odległości kilometra. Miałam to gdzieś. Nie zamierzałam się chować.
Dosłownie gotowało się we mnie ze złości.
Nie podobało mi się, że komuś się wydawało, że może tak po prostu włamać mi się do domu, gdy spałam piętro wyżej. A już szczególnie nie podobało mi się, że ktoś sprawiał, że nie czułam się bezpiecznie pod własnym dachem.
I jeszcze miał czelność zostawić mi różę jak jakiś skończony psychol! Może i pozbawiona kolców nie stanowiła dla mnie zagrożenia, ale wepchnięta w gardło wciąż mogła być niebezpieczna. Co z przyjemnością mu pokażę.
Dokładnie przeszukałam parter i pierwsze piętro, ale nikogo nie znalazłam. Dopiero gdy stanęłam na końcu korytarza, przed drzwiami prowadzącymi na strych, moje poszukiwania dobiegły końca.
Zmroziło mnie. Próbowałam zmusić nogi do ruchu, besztając się wewnętrznie za nieprzeszukanie każdego możliwego pomieszczenia, ale nie byłam w stanie się zmusić do poczynienia choćby jednego kroku naprzód. Każdy z moich instynktów krzyczał, żebym nie zbliżała się do tych drzwi.
Że znajdę za nimi coś przerażającego.
Babcia uwielbiała się tutaj zaszywać. Spędzała całe dnie na dzierganiu i nuceniu. W czasie lata z każdej strony owiewały ją wiatraki. Czasami mogłabym przysiąc, że wciąż słyszałam to nucenie, ale nie potrafiłam tego sprawdzić.
Tej nocy nie miało być inaczej. Zabrakło mi odwagi. Adrenalina powoli ze mnie ulatywała, a jej miejsce zajęło wyczerpanie.
Westchnęłam i wróciłam do kuchni, by napić się wody. Opróżniłam szklankę w trzech łykach, po czym powtórzyłam cały proces.
Osunęłam się na stołek barowy i odłożyłam nóż. Czoło pokrywała mi cienka warstwa potu. Gdy pochyliłam się do przodu i przyłożyłam głowę do zimnego marmurowego blatu, przeszły mnie dreszcze.
Kimkolwiek był ten człowiek, zniknął – ale mój dom nie był jedynym miejscem, w które wtargnął tej nocy.
Wszedł mi do głowy. I dokładnie tego, kurwa, chciał.
– Zeszłej nocy ktoś włamał mi się do domu – wyznałam.
Trzymałam telefon między uchem a barkiem. Łyżeczka, którą mieszałam kawę, stukała o ceramiczny kubek. Była już druga, a oczy wciąż same mi się zamykały.
Po tamtych wydarzeniach nie mogłam zasnąć, więc sprawdziłam wszystkie okna, żeby upewnić się, że były zamknięte.
I były, co jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło.
Wszystkie drzwi i okna były zamknięte, zarówno przed tym wtargnięciem, jak i po nim. Więc jakim, kurwa, cudem udało mu się wejść i wyjść?
– Chwila, chwila, chwila. Co powiedziałaś? Ktoś włamał ci się do domu?! – wrzasnęła przez słuchawkę Daya.
– Tak – potwierdziłam. – I zostawił mi czerwoną różę na blacie.
Cisza. Kto by pomyślał, że dożyję dnia, gdy mojej przyjaciółce odbierze mowę.
–To było najgorsze, co się wydarzyło tej koszmarnej nocy, ale to jeszcze nie wszystko.
– Co jeszcze się stało?
– To, że Greyson jest dupkiem. Był w trakcie próby zlokalizowania ukrytej w mojej szyi dziury, w którą mógłby wsadzić język, gdy ktoś nagle zaczął dobijać się do drzwi wejściowych. Jakby, serio, walił ze wszystkich sił! Sprawdziliśmy to, ale nikogo nie było. Podejrzewam, że musiała to być sprawka mojego nowego przyjaciela.
– Mówisz, kurwa, poważnie?
Opowiedziałam jej resztę historii. Skalę zjebania Greysona – na tym się zatrzymałam na dłuższą chwilę. Uderzenie w ścianę i dramatyczne wyjście. Nie wspomniałam o sejfie ani o pamiętnikach, które znalazłam, ani o tym, czego się z nich dowiedziałam, ani o ironii tkwiącej w tym, że chwilę po tym, jak zapoznałam się z plugawą historią miłosną swojej własnej prababci, ktoś włamał mi się do domu.
– Przyjeżdżam dzisiaj – zadeklarowała Daya, gdy skończyłam.
– Ale ja muszę dzisiaj przygotować dom do remontu – poinformowałam ją, zmęczona na samą myśl o tym, co mnie czekało.
– No to ci pomogę. Trochę alkoholu i jakoś zleci.
Uśmiechnęłam się lekko. Daya zawsze była wspaniałą przyjaciółką.
Przyjaźniłyśmy się od czasów szkoły średniej i pozostałyśmy w kontakcie nawet wtedy, gdy poszłyśmy na różne uczelnie. Przez ostatnie lata style życia, które prowadziłyśmy, pozwalały nam na spotkania wyłącznie w święta i z okazji corocznego nawiedzonego wesołego miasteczka.
Rzuciłam studia po roku i zajęłam się pisaniem, a Daya ukończyła kierunek związany z informatyką. Dołączyła do jakiejś grupy hakerów i robiła za samozwańczego stróża prawa, wyjawiając rządowe sekrety.
Nie znałam drugiej osoby, która aż tak interesowałaby się teoriami spiskowymi. Nawet ja musiałam jednak przyznać, że rzeczy, które wygrzebywała, były niepokojące i podpierała je zbyt duża liczba dowodów, by móc o nich mówić w kategoriach „teorii”.
W każdym razie nasze prace pozwalały nam na sporą elastyczność w codziennym życiu. Miałyśmy dużo szczęścia.
– Będę bardzo wdzięczna. Do zobaczenia niedługo – powiedziałam przed rozłączeniem.
Westchnęłam i spojrzałam na pamiętniki, które leżały przede mną na wyspie kuchennej. Nie skończyłam jeszcze czytać pierwszego z nich, a myśl o kontynuowaniu lektury napełniała mnie niepokojem. Z każdym kolejnym słowem chciałam wyprzeć się Gigi.
A jednocześnie chciałam nią być.
12 kwietnia 1944 roku
Znowu wrócił. Odważę się przyznać, że byłabym rozczarowana, gdyby tego nie zrobił. John pojechał do pracy, a Serafina poszła do szkoły. Gdy tylko dom opustoszał, czekałam przy oknie. Nie jestem z tego dumna.
Tym razem wszedł do domu. Zupełnie zamarłam, gdy to zrobił. Z jednej strony bałam się jego następnego kroku, a z drugiej nie mogłam się go doczekać.
Gdy ujawnił swoją twarz, zaparło mi dech w piersiach.
Był piękny. Przeszywające niebieskie oczy. Mocna żuchwa. I taka… taka duża.
Podszedł do mnie, wciąż się nie odzywając. Dotknął mojej twarzy. Tak delikatnie… Obszedł mnie dookoła, pozwalając, by palce muskały skórę.
Zadrżałam pod jego dotykiem. Uśmiechnął się.
Na widok tego uśmiechu zamarło mi serce.
A potem odszedł. Wyszedł bez choćby słowa.
Prawie zaczęłam błagać, żeby wrócił, ale się powstrzymałam.
Wróci.
– Niezły był numer z tej twojej babci – stwierdziła Daya.