Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hanka ma wrażenie, że wszystko, co było dobre w jej życiu, już dawno minęło. Kiedy na horyzoncie pojawia się dawny przyjaciel z propozycją podróży, traktuje to jako możliwość ucieczki od smutnej rutyny, problemów rodzinnych i samotności. Ciasne wnętrze kampera okazuje się nie tylko domem, lecz także szkołą życia.
Ale nie wszystkie problemy da się pozostawić za sobą. Brak prądu, bieżącej wody albo szalejąca ulewa to najmniejsze z kłopotów, z jakimi Hanna i Michał będą musieli się zmierzyć. Podróż przynosi nie tylko nowe krajobrazy – odkrywa też tajemnice, które mogą wszystko zmienić. Albo sprawią, że każde wypowiedziane słowo nabierze szczególnego znaczenia, a każda chwila okaże się najcenniejszym darem… albo pogrzebią rodzące się uczucie na zawsze.
„Dokąd zaniesie nas wiatr” to oda do przyjaźni, młodzieńczej radości i miłości.
To opowieść o ludziach, których głosy słyszymy na długo po tym, gdy ostatni raz usiedli z nami przy ognisku.
O rzeczach pierwszych i ostatnich.
I o tym, że nie każda historia ma swój happy end.
Przygotujcie się na emocjonalną podróż, która przyniesie zarówno łzy, jak i uśmiech na twarzy.
Anna A. Sosna urodziła się w 1996 roku w Bielsku-Białej. Ukończyła pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą na Uniwersytecie Śląskim w Cieszynie. Obecnie mieszka w Mikołowie. Od 2018 roku publikuje jako sosenkova na platformie Wattpad. Udziela się w środowisku pisarskim, współprowadzi grupę „Piszemy codziennie – grupa wsparcia” i należy do nieoficjalnej grupy literackiej Różne Babki.
Rządzi szydełkiem, drutami, aparatem fotograficznym i piórem. Jedyną córką nie rządzi – to córka rządzi nią. Ceni sobie spokojną pracę zdalną w firmie transportowej, czas na pisanie, czytanie i spacery. Pytana o uzależnienia, zawsze wymienia kawę oraz czekoladę. Debiutowała świąteczną powieścią new adult „Niespodziewany prezent”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
— A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść? — spytał Krzyś, ściskając Misiową łapkę. — Co wtedy?
— Nic wielkiego — zapewnił go Puchatek. — Posiedzę tu sobie i na ciebie poczekam.Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.
Alan Alexander Milne,
Kubuś Puchatek
Gdyby gwiazdy potrafiły mówić, opowiedziałyby tę historię znacznie lepiej.
Obiektywnie, bez zbędnych emocji i chaosu, który wprowadzają uczucia. Opowiedziałyby o dziewczynie, która w ciągu jednych tylko wakacji zmieniła się w świadomą siebie kobietę. I o chłopaku, który jej w tym pomógł, a potem zniknął.
A może gwiazdy nie poświęciłyby nam ani jednego słowa, uznając to, co nas połączyło, za zbyt banalne, zbyt krótkotrwałe, by zawracać sobie tym głowę? W końcu tkwią tam, wysoko, poza ludzkim zasięgiem od początku świata i pozostaną długo po tym, kiedy my z niego znikniemy.
Ale gwiazdy nie potrafią mówić. Nie opowiadają rzewnych historii. Nie pocieszają, kiedy tego potrzebujemy. Nie porządkują wspomnień, z którymi my nie potrafimy sobie poradzić. Niewzruszone, patrzą w milczeniu.
Latem nad morzem noc tak naprawdę nie zapadała nigdy. Niebo jeszcze nie było czarne, ale już zdążyło się na nim pojawić całkiem sporo gwiazd. Gdyby nie smog świetlny, latarnie i kilka lampek na scenie, pewnie widziałabym ich więcej.
Czy zauważyłabym, gdyby zgasła jedna z nich?
Kiedy powietrze przecięły pierwsze bity, przeniosłam wzrok na scenę. Miałam dobry widok z pierwszego rzędu, tuż za barierkami oddzielającymi resztę widowni od artysty. Z jednej strony obejmowało mnie umięśnione, męskie ramię, z drugiej — szczupła, opalona ręka przyjaciółki. Przypominały, że niezależnie od tego, jak czułam się, patrząc w niebo, nie byłam sama. Że oni na to nie pozwolą.
Mężczyzna przy moim boku poruszył się niespokojnie. Nasz przyjaciel miał dziś dać pierwszy publiczny koncert od czasu, gdy z powodu problemów osobistych zakończył swoją karierę. Spodziewaliśmy się, że na promenadę przyjdzie maksymalnie kilkadziesiąt przypadkowych osób, tymczasem za plecami miałam nieprzebrany tłum, wypełniający zarówno deptak, jak i plażę. Widocznie popularność, którą zdobył na YouTubie, nie była tak chwilowa, jak mu się zdawało.
Miałam tylko nadzieję, że Kuba da radę. Na scenie wciąż było ciemno, nie wiedziałam więc, czy nie stchórzył przed tysiącami par oczu wpatrzonych w niego. Ja bym stchórzyła. Jakub okazał się jednak odważniejszy ode mnie, bo kiedy do rytmicznych, niskich dźwięków dołączyło pianino, reflektor zapalający się nad sceną wydobył jego postawną sylwetkę z mroku.
— Sza-ry! Sza-ry! — skandował tłum, wołając go dawnym pseudonimem. Wiedziałam, że Kuba nie zdecydował jeszcze, czy przy nim pozostanie.
Tak jak zapamiętałam z naszej wspólnej podróży, jego głos był czysty, melodyjny, a przy tym niski i lekko szorstki. Przyjemnie rezonował w piersi. Jednak jeszcze bardziej odbijały się w niej słowa refrenu, który wyśpiewał, nim zaczął rapować zwrotkę.
Każdego dnia słońce może świecić dla nas ostatni raz,
Każdego dnia morze może nam zagrać ostatnią piosenkę,
Ale to przecież nie jest dla ciebie zły znak,
Musisz tylko odkryć, jakie życie jest piękne.
Przygryzłam wargę, powstrzymując łzy. Ramię Bartka objęło mnie mocniej. Spocona dłoń Lilki zacisnęła się na mojej. Czułam, że ona też była na granicy płaczu.
Miałem kiedyś kumpla, za którym poszedłbym w ogień, ale poszedł w ogień.
Nauczył mnie wielu rzeczy — że piękno jest w tobie,
Że sens ma to, co zazwyczaj tu robię i że nie zawsze musimy myśleć tylko o sobie.
Nauczył mnie, żeby nie wychodzić z kina, nim obejrzysz zakończenie,
Że trzeba się spieszyć, żeby powiedzieć „kocham” i żeby się zmienić.
Miałem kiedyś kumpla, potem serce pękło na pół.
Nikt o nim nie słyszał, dzisiaj chcę wykrzyczeć światu.
Czasem spoglądam w ciemności w okna jakiegoś kampera.
I liczę, że znajdę w nich jego odbicie.
Czy byłbyś dumny dziś z Kuby-rapera?
Nie zdążyłem zadać tych pytań — pierdolone życie.
Tak bardzo mi wstyd, że tyle razy stanąłem nad przepaścią.
A gdybym wtedy zrobił krok, gdybym skoczył i spadł, mógłbyś mnie nazwać porażką.
Rozentuzjazmowany tłum wiwatował, klaszcząc do rytmu.
Po moich policzkach spłynęła ciepła kropla, którą musnęły pierwsze powiewy wiatru znad morza. Zupełnie, jakby ktoś niewidzialną ręką próbował zetrzeć łzy. To śmieszne, bo nigdy nie byłam zbyt sentymentalna i nie wierzyłam w opowieści o duchach, ale w tej chwili, stojąc pośród tysięcy ludzi, czułam pocieszającą obecność.
Wieczorne powietrze pachniało latem.
Wciągnęłam w nozdrza tę szczególną mieszaninę zapachów — suszonego siana i nadchodzącego chłodu, który stawiał włoski na ramionach i owiewał uda odziane tylko w krótkie spodenki. Gdzieś daleko mruczał basem silnik traktora, a w trawie, oddzielającej odmalowane płoty i ładne parkany od ulicy, cykały świerszcze.
Chłonęłam tę wieczorną muzykę, tę symfonię wdzierającą się we wszystkie zmysły i miałam wrażenie, jakbym mogła latać dziesięć centymetrów ponad chodnikiem. Uśmiechałam się do przechodniów jak idiotka. Do ładnej, choć zaniedbanej młodej matki z wózkiem i do starszego pana, który podlewał trawnik przed domem. Pomachałam do sąsiada, którego nie znałam z imienia, tylko z dwóch czekoladowobrązowych labradorów, które zwykle wyprowadzał na spacer.
Rozpierał mnie ten szczególny rodzaj szczęścia, jaki zdarza się tylko u osób młodych, nawet jeśli zdążyły już zasmakować zła tego świata. Wiedziałam, że gdy wrócę do domu, raczej prędzej niż później zdarzy się coś niedobrego, co położy się cieniem na tym słonecznym dniu. W tej chwili jednak to „coś złego” mogłoby w ogóle nie istnieć.
Nie chciałam wracać do domu. Zamknęłam oczy i pozwoliłam, by lato w pełnej jego okazałości oplatało moje zmysły. Kuse szorty, odkryty brzuch i stopy odziane jedynie w powycierane trampki nie chroniły mnie przed chłodnym wietrzykiem, który zerwał się o zachodzie słońca. Nic nie szkodzi. Rozkoszowałam się nawet gęsią skórką, która zaczynała pokrywać moje ciało.
Wolałam nie zastanawiać się, co zastanę po powrocie. Zamierzałam zostać na zewnątrz, aż zrobi się całkiem ciemno, aż odległe odgłosy codziennej krzątaniny rolników i te bliższe, pochodzące od starszych sąsiadów, mieszkających w naszej dzielnicy, ucichną, a ja pod osłoną nocy przemknę do swojego pokoju. Planowałam minąć nasz dom, stojący za kutym, żelaznym płotem na końcu ulicy, i skorzystać z wydeptanej przez spacerowiczów ścieżki do lasu.
Tyle że brama była otwarta, a na podjeździe przed garażem, nieco krzywo, stał SUV mojego taty. Zerknęłam na zegarek. Było po dwudziestej — całkiem wcześnie, przynajmniej jak na niego. Zwykle wychodził z firmy o osiemnastej, a potem zatracał się w miejscach, które jeszcze trzy lata temu były mu kompletnie obce — w barach, spelunach i klubach. Czasem, gdy miał gorszy dzień, po prostu kupował alkohol w pobliskim monopolowym i upijał się w samotności.
Widok samochodu wlał we mnie nieco nadziei. Może tego wieczoru będzie inaczej? Może nawet porozmawiam z nim, będziemy siedzieć przed przyciszonym telewizorem, wpatrywać się w nieme obrazy z kubkiem mrożonej herbaty w dłoniach i opowiadać, jak nam minął dzień?
Wbrew wcześniejszym planom skręciłam do domu. Nacisnęłam przycisk zamykający bramę i pozwoliłam, by zasunęła się za moimi plecami z cichym sykiem. Świeżo skoszony przez naszego ogrodnika trawnik wydzielał nieziemski zapach. Ściągnęłam trampki, zboczyłam ze ścieżki i kolejne kilkanaście metrów prowadzących na taras pokonałam boso. Króciutkie źdźbła łaskotały mnie w podeszwy stóp, a to, co nie trafiło do wnętrza kosiarki, przyklejało się do skóry. Nie mogłam sobie odmówić tej drobnej, dziecięcej przyjemności.
Na tarasie wytarłam stopy o wycieraczkę. Wiedziałam, że kolejnego poranka znów pojawi się nasza gospodyni, zajmująca się sprzątaniem, praniem i gotowaniem, ale nie zamierzałam dokładać jej roboty. I tak ciężko pracowała, żebyśmy nie musieli niczym się martwić.
Z perspektywy postronnej osoby miałam szczęście. Moja rodzina mogła sobie pozwolić na zatrudnienie gospodyni i ogrodnika. Tata prowadził rodzinną firmę, która pod jego skrzydłami jeszcze bardziej się rozwinęła. W przeciwieństwie do moich rówieśników, nie musiałam pracować, po prostu prosiłam o pieniądze i je dostawałam. Starałam się nie zabiegać o wiele, ale jednocześnie nie musiałam sobie niczego odmawiać, a w międzyczasie mogłam odłożyć co nieco na konto. Miałam niespełna dwadzieścia lat, skończyłam pierwszy rok studiów i uskładałam już kilkanaście tysięcy złotych z myślą o starcie w dorosłość.
Gdyby jednak choć jedna z zazdroszczących mi tego koleżanek szła teraz tuż za mną, zawiść ulotniłaby się z niej w jednej chwili. Tak jak ze mnie nadzieja, że ten wieczór będzie się różnił od innych.
Przestronny przedpokój z lustrzaną szafą prowadził prosto do salonu, oddzielonego od kuchni i jadalni tylko niskimi ściankami działowymi. Nie zapalałam światła, polegając na resztkach czerwcowego dnia, które łaskawie wpadały przez dwuskrzydłowe, przeszklone drzwi wychodzące na tył domu. I dobrze, jeszcze obudziłabym ojca.
Spał skulony na kanapie, jedną dłonią podpierając głowę. Druga zwisała luźno, palcami wciąż dotykając prawie pustej butelki po whisky, leżącej smętnie na podłodze. Kilka złocistych kropli napoju wylało się i utworzyło na nieskazitelnym parkiecie niewielką kałużę. Większość alkoholu jednak trafiła do organizmu mojego ojca. Znowu.
Nadziei nie było. Choć za oknem różowiło się czyste niebo, nad moją głową zebrały się czarne chmury. Tata nie wrócił wcześniej, by spędzić ze mną trochę czasu. Tata wrócił wcześniej, by znowu nachlać się do nieprzytomności. Zacisnęłam zęby, starając się nie rozpłakać.
Usiłowałam postawić się na jego miejscu i chociaż dzięki temu miałam w sobie odrobinę wyrozumiałości, to za każdym razem, gdy wracałam do domu i znajdowałam go w takim stanie, moje serce pękało tak samo. Nienawidziłam siebie za tę nadzieję, że tym razem będzie inaczej, ale ona ciągle się tam gdzieś tliła. I zamiast ogrzewać, spalała mnie od środka.
Podeszłam sztywno do kanapy. Postawiłam butelkę. Sięgnęłam pod kawowy stolik po papierowy ręcznik. Starłam whisky, zbierającą się u moich stóp. Delikatnie uniosłam rękę ojca, świadoma, że jeśli będzie tak spał przez całą noc, rano znów będzie krzywił się z bólu. Wiedziałam, że płaci tak za własną głupotę, ale i tak chciałam mu tego oszczędzić.
Ojciec poruszył się niespokojnie. Chwycił mnie za nadgarstek i przyciągnął do siebie, tak że czułam alkoholowy oddech. Zamknęłam oczy.
— Nie powinno tak być — wymamrotał niewyraźnie.
Co ty nie powiesz, tatusiu. Powstrzymałam się od powiedzenia tego głośno.
Próbowałam wyswobodzić nadgarstek, ale trzymał mnie mocno. Nie dość mocno, by zabolało, lecz wystarczająco, żebym nie mogła się wyrwać. Otworzył oczy. W tym świetle wydawały się szare i nijakie, ale wiedziałam, że są jasnobrązowe, pięknie nasycone. Moja mama mówiła, że mamy bursztynowe oczy i zachwycała się nimi za każdym razem, kiedy tylko ktoś chciał tego słuchać.
— Nie powinno tak być! — powtórzył głośniej. Nie krzyczał, raczej skamlał. Nie przypominałam sobie, by kiedykolwiek podniósł na mnie rękę.
— Tato, puść — poprosiłam cicho. Musiał mnie usłyszeć, bo uścisk jego palców zelżał. Dłoń zsunęła się znowu na podłogę, by po chwili powędrować do mojego policzka. Nie odsunęłam się, kiedy mnie pogłaskał.
— Nie powinno tak być — tym razem jego głos był jeszcze bardziej niewyraźny. — To ja powinienem… Nie ty…
Tak. Zdecydowanie powinieneś.
Wracaliśmy do tego tematu tyle razy. W przypływie wyrzutów sumienia, kiedy upił się na smutno (bardziej smutno niż zwykle), przypominał sobie, że to ja jestem tu dzieckiem. Że on powinien się mną opiekować i wspierać, nie odwrotnie. Tyle że to do niczego nie prowadziło, bo kolejnego dnia zapominał o pijackich wynurzeniach i cała zabawa zaczynała się od nowa.
— Porozmawiamy o tym jutro — skłamałam.
Marzyłam tylko o tym, by odsunąć się z zasięgu smrodu whisky, który przypominał o wszystkim, co straciliśmy. Wreszcie znalazłam do tego pretekst i obeszłam stolik, by sięgnąć po koc przewieszony przez oparcie fotela. Rozłożyłam go i pospiesznie przykryłam nim tatę. W klimatyzowanym domu po termomodernizacji wieczory bywały zimne.
Stanęłam przy schodach i zastanawiałam się, czy iść do swojego pokoju. Wiedziałam, że i tak nie zasnę, a wieczór był taki piękny. A może tylko mi się taki wydawał, kiedy naiwnie łudziłam się, że zastanę ojca trzeźwego? Postanowiłam to sprawdzić.
W locie zgarnęłam z ganku trampki. Zakładałam je, skacząc na jednej nodze w kierunku furtki. Kiedy byłam w domu, świat zdążył znów nieco pociemnieć, a na wieczornym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Tłuściutkie chrząszcze czerwczyki buszowały wokół iglastych drzewek posadzonych wzdłuż podjazdu. Jeden z nich odbił się od mojej nogi i upadł na kostkę brukową odnóżami do góry. Machał nimi nieporadnie, dopóki delikatnie nie przekręciłam go palcem, by mógł odlecieć.
Przekroczyłam furtkę i pękłam. Oparłam się o żelazne pręty, zsuwając się po nich na bruk. Próbowałam zamknąć oczy, ale gorące łzy i tak przesączyły się pod zaciśniętymi powiekami. Wiatr chłodził je na moich policzkach, a ja nie zdołałam już dłużej powstrzymać wstrząsającego piersią szlochu. Miałam gdzieś, czy ktoś mnie zobaczy. Zresztą, mieszkaliśmy w zacisznej okolicy, w otoczeniu emerytowanych biznesmenów, wiecznie nieobecnych przedsiębiorców, byłych wojskowych i dawnych kierowników państwowych spółek. Dziadkowie i babcie, którzy nas otaczali, już dawno położyli się spać, a dom stał na końcu ślepej uliczki, tak że nikt przypadkowy nie powinien się tu zabłąkać.
Mogłam pogrążyć się w tym wewnętrznym ogniu, w tej rozszalałej nadziei, która znów nie znalazła innego ujścia jak tylko przez łzy.
— Hanka? — usłyszałam tuż nad głową i zamarłam. Nie otwierałam oczu, bojąc się, że tylko wyobraziłam sobie ten głos.
— Hanka, dzieciaku, co się stało?
Jeśli to tylko wytwór mojej wyobraźni, to cholernie sugestywny. Czułam na ramieniu szorstkie palce, o wiele cieplejsze od mojej skóry. Kiedy mocniej odetchnęłam, starając się nie pociągać przy tym nosem, rozpoznałam stłumiony zapach. Zamrugałam, a potem otworzyłam oczy na dobre.
Michał Kilian wydawał się szczuplejszy niż w moich najświeższych wspomnieniach. A może to tylko ja idealizowałam go, wtłaczając go w swojej wyobraźni w ramy stereotypowych przystojniaków z filmów i książek? Bawełniana koszulka miękko spływała po jego ciele, ujawniając, że był szczupły i zgrabny, lekko tylko umięśniony. To akurat pamiętałam — Michał nigdy nie miał bicepsów zbliżonych w obwodzie do mojej talii ani wyrzeźbionej klaty o szerokości szafy, na której opinałaby się każda koszulka. Miał za to uśmiech, który wszystko rozświetlał, delikatne zmarszczki wokół zielonych oczu i włosy, które opadałyby kręconą kaskadą, gdyby tylko je zapuścił.
Słowem — Michał nie pasował do kanonu seksownego macho i nie każda dziewczyna zwróciłaby na niego uwagę, ale był pięknym chłopakiem… Pięknym facetem, uświadomiłam sobie, patrząc na kilkudniowy zarost pokrywający jego policzki. Starszy ode mnie o pięć lat, pewnie miał już tytuł magistra i własne życie.
— Co ty tu robisz?
Wzruszył ramionami. Nie było go prawie pięć lat, w trakcie których wymieniliśmy tylko kilka wiadomości na Facebooku. Rozmowy stały się coraz rzadsze, aż wreszcie przycichły kompletnie, jak to bywa ze znajomościami na odległość.
— Przyjechałem uporządkować parę spraw. Wiesz, przejrzeć dokumenty po babci i zastanowić się, co zrobić z jej rzeczami.
Przez jego twarz przemknął ślad starego bólu. Jego babcia odeszła w słusznym wieku osiemdziesięciu pięciu lat tuż przed jego ostatnim wyjazdem, ale najwyraźniej wciąż nie mógł się z tym pogodzić.
— Dlaczego płaczesz?
— Zostaniesz na długo? — odpowiedziałam pytaniem.
Czekałam, aż się rozproszy, aż spojrzy w inną stronę, a ja będę mogła ukradkiem obetrzeć łzy tak, żeby nie rozmazać resztek makijażu, ale on wpatrywał się we mnie intensywnie. W półmroku jego zielone oczy wydawały się niemal czarne.
— Raczej nie. Za kilka dni wyjeżdżam na wakacje.
— Na wakacje, powiadasz?
Cholernie się starałam, żeby mój uśmiech nie wydał się smutny. Wyciągnęłam dłoń do Michała, a kiedy ją ujął, pozwoliłam, by podciągnął mnie do pozycji stojącej.
— Jakiś słoneczny kraj i allinclusive? — zgadywałam.
Uśmiechnął się, wiedząc doskonale, że się z nim droczę. Leżenie na plaży i luksusowy hotel oraz Michał Kilian ni cholery się nie łączyło.
— Raczej kamper i co fajniejsze zakątki Polski.
Poprowadziłam go na taras i wskazałam krzesło przy szklanym stoliku. Cud, że ojciec jeszcze go nie strzaskał, gdy wtaczał się do domu. Może mebel uratowała kilkumetrowa odległość od drzwi?
— Masz kampera? — Wybałuszyłam oczy.
Słoneczny kraj i allinclusive z kolei doskonale pasowały do mnie, ale sama jechać nie chciałam, a od trzech lat mój ojciec uparcie odmawiał jakichkolwiek wyjazdów. Twierdził, że musi pracować, ale ja wiedziałam, że musi pić. A gdy pomyślałam sobie o całych dniach spędzonych w drodze, na jakichś bocznych uliczkach, o spaniu w głuszy i kąpielach pod kempingowymi prysznicami…
Niech mnie, jeśli nie poczułam tęsknoty pomieszanej z ekscytacją!
— No co ty. Jest wypożyczony.
Michał oparł brodę na łokciach i wpatrywał się we mnie z zakłopotaniem.
— Dlaczego płakałaś, Hanka?
— Oczy mi się pociły — odparłam, machając ręką lekceważąco.
Poczułam rozwijający się w piersi zalążek złości.
To Michał wyjechał i nie pojawił się przez pięć lat, tłumacząc, że podwrocławska wieś za bardzo przypomina mu o babci. To on każdego dnia coraz mniej pisał, wykręcając się nauką, zajęciami, pisaniem pracy dyplomowej. To Michał nie przyjechał nawet na pogrzeb mamy. Pytał, jak sobie radzę, ale nic poza tym. Skoro więc wtedy nie wspierał mnie tak, jak tego potrzebowałam, teraz nie miał prawa oczekiwać szczerej odpowiedzi.
Nawet nie chciałam mu jej udzielać. W dotychczasowych rozmowach zręcznie omijałam temat ojca i Kilian zapamiętał go zapewne jako uprzejmego, uśmiechniętego biznesmena, który po pracy przebiera się w jasnobeżowe szorty, koszulkę polo i dołącza do naszych zabaw w ogrodzie.
— Jak chcesz — powiedział cicho i zapadło kłopotliwe milczenie.
Michał nie był już tym nastoletnim, patykowatym chłopakiem, któremu moja mama płaciła za to, by się mną zajmował. Muszę jednak przyznać, że zachowywał się wtedy wobec mnie bardzo w porządku. Nie traktował mnie jak bezmyślnego bachora, tudzież maszynki do robienia pieniędzy, ale jak równą sobie. Był taki inny od chłopców w jego wieku… Może dlatego, mając czternaście lat, zabujałam się w nim na zabój.
Cholera, czerpałam wtedy dziką przyjemność z każdej minuty, którą razem spędzaliśmy. Chociaż nie potrzebowałam już opiekunki, Kilian wciąż mnie odwiedzał. Na naszej ulicy, okupowanej głównie przez emerytów albo młode, bezdzietne małżeństwa karierowiczów, nie było zbyt wielu młodych osób, z którymi moglibyśmy pogadać. Ale mieliśmy siebie i, prawdę mówiąc, to w zupełności nam wystarczało.
Tyle że od tego czasu moje szczeniackie zauroczenie, o którym on nie miał pojęcia, minęło, a my tak bardzo oddaliliśmy się od siebie.
— Okej, przywitałem się. Chyba będę leciał — powiedział wreszcie i wstał z rattanowego krzesła. Nie patrzył na mnie. Błądził wzrokiem po ogrodzie.
Ciekawe, czy przypominał sobie, jak nasza posesja wyglądała, gdy był tu ostatni raz, pięć lat temu. Kiedy jeszcze krzewami i kwiatami zajmowała się mama, a nie ogrodnik, i widać było jej pełną miłości rękę do roślin. Kiedy w rogu, osłonięty od wścibskich oczu wiklinową matą zawieszoną na płocie, stał ogromny, rozkładany basen, a wokół walały się dmuchane piłki i materace. Kiedy często przesiadywaliśmy przy tym właśnie stoliczku, a mama przynosiła nam ciasto z serkiem mascarpone i truskawkami, bo wiedziała, że po dniu spędzonym na wędrówkach po lesie oraz kąpielach w basenie jestem wygłodniała i nie wytrzymam do kolacji.
Stop. Musiałam to przerwać, bo znów będę ocierać płynące po policzkach łzy. Kreska na powiekach, którą zrobiłam rano czarną kredką, i tak już solidnie ucierpiała.
— Trzymaj się, Michał. Zajrzyj jeszcze przed wyjazdem.
— Jasne.
Powoli pokonał schody prowadzące na podjazd. Zauważyłam, że stracił niemal wszystko z dawnej energii i radości. Czy to śmierć babci tak go urządziła, czy po prostu dorosłe życie? Albo zwyczajnie był zmęczony dzisiejszym dniem, a rano wróci już dawny Michał? Nagle przystanął i odwrócił się, a nasze spojrzenia spotkały się w mroku.
— Nie bądź smutna, dzieciaku. Proszę.
Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć, więc się nie odezwałam. Co miałam mu obiecać, że nie będę? Od trzech pieprzonych lat moje życie było pasmem smutku. Ukrywałam go w szkole, otoczona przyjaciółmi i znajomymi, ale kiedy tylko wracałam do domu, on wybuchał na nowo, nabierał sił i ściągał krępującą go pokrywę.
A teraz miałam spędzić w domu całe wakacje. Zachęcająca perspektywa, nie ma co. Jak miałam nie być smutna?
***
Sądziłam, że Michał nie dotrzyma obietnicy, że nie przyjdzie się pożegnać. Nie widziałam go od pięciu dni i skłamałabym, gdybym powiedziała, że mnie to nie zraniło.
Kiedyś uważałam, że łącząca nas więź to coś wyjątkowego i wielkiego, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Najwyraźniej on nie patrzył na to w ten sposób, skoro przez prawie tydzień nie znalazł ani chwili, żeby wpaść i pogadać. Kiedy już straciłam nadzieję, wysoki dźwięk dobywający się z mojego telefonu oznajmił nową wiadomość na Messengerze.
Od początku wakacji stale byłam w kontakcie z Lilką, moją najlepszą przyjaciółką, która wyjechała na wakacje do egipskiego kurortu. Sądziłam, że to ona, więc się nie spieszyłam. Nim spojrzałam na ekran, spokojnie wytarłam i roztrzepałam włosy, przeczesując je palcami.
„Jesteś w domu?” — przeczytałam.
Moje serce zamarło, a potem zabiło mocniej na widok awatara przy wiadomości. Na swojej profilówce Michał znajdował się daleko od fotografującego, w dodatku był odwrócony tak, by nie widać było jego twarzy. Dla mnie jednak wszystko było znajome — i sylwetka, i kraciasta koszula. I samo zdjęcie, bo to ja je zrobiłam. Nie zmienił go od pięciu lat.
„Tak” — odpisałam, nerwowo szukając suszarki. Jeśli wyjdzie z domu teraz, będzie u mnie za jakieś pięć minut. Podczas gdy ja mieszkałam na końcu ulicy, dom jego babci stał u jej wlotu.
Olałam suszenie włosów, przecież było ciepło. Dlaczego tak bardzo zależało mi, żeby dobrze wypaść przed Michałem? Cholera, widział mnie przecież w dużo gorszym stanie, na przykład, gdy w wieku dziesięciu lat złapała mnie panująca w szkole jelitówka albo kiedy przewróciłam się na rowerze prosto w błotnisty rów pełen pokrzyw.
Dużo bardziej martwiło mnie to, by ojciec nie wrócił z pracy, gdy Michał wciąż tu będzie. Zegar wskazywał kwadrans po szesnastej, co oznaczało, że jest na to zbyt wcześnie, ale los miał to do siebie, że zmieniał naszą codzienną rutynę w najmniej odpowiednim momencie.
Postanowiłam wyciągnąć Michała do lasu, tak jak wtedy, gdy jeszcze mieszkał z babcią. Już jako dwunastolatka uwielbiałam las, ale wysokie drzewa, panująca cisza i brak światła napawały mnie także przerażeniem. Prosiłam więc jego, żeby mi towarzyszył, a kiedy był przy mnie, czułam się bezpieczna i spokojna.
Miałam nadzieję, że teraz zadziała ten sam efekt. Tyle że nie bałam się już nieznajomych, wilków i bezpańskich psów. Kiedy człowiek dorasta, przerażające go potwory stają się mniej namacalne. Chyba właśnie przez to trudniej się przed nimi obronić.
Wbrew moim oczekiwaniom Michał nie przyszedł, ale podjechał pod nasz dom. Przyznaję się, że z podziwem spojrzałam na błyszczący nowością pojazd z dumnym napisem Chausson[1] na tylnej klapie. Nie był duży, ale zdecydowanie większy niż sobie wyobrażałam. Kiedy mówił o kamperze pożyczonym od kolegi, miałam przed oczami starego busa, którego ktoś hobbystycznie przystosował do tego, żeby od czasu do czasu można w nim było spać. Ten wóz musiał kosztować fortunę.
— Przyjechałeś pochwalić się swoją furą?
— Nie moją, jest pożyczona — przypomniał mi. — Ale tak, chciałem się pochwalić — przyznał szczerze i pokazał rząd białych zębów w chłopięcym uśmiechu. — Liczyłem, że się ze mną przejedziesz.
No i to by było na tyle, jeśli chodzi o spacer do lasu. Ale to nawet dobrze się złożyło. Wracalibyśmy z niego tą samą drogą, mijając dom, a tu moglibyśmy spotkać jadącego z pracy ojca. Albo Michał mógłby chcieć się z nim przywitać, widząc jego samochód na podjeździe. Odkryłby, że pan Przybysz jest jak dr Jekyll i Mr Hyde — z przykładnego ojca rodziny i biznesmena przemienia się w zalanego w trupa menela. Albo…
Moje ponure rozmyślania przerwały otwierające się drzwi po stronie pasażera. Michał stał przy nich, uśmiechając się zachęcająco. Czekał, aż wsiądę. Mruknęłam coś, czego sama nie zrozumiałam, a potem zajęłam wskazane miejsce.
— Twój kumpel prowadzi jakąś wypożyczalnię? — zapytałam szybko.
Nie chciałam ani przejmującej, ciążącej nam ciszy, ani kolejnych pytań o przyczynę mojego wczorajszego nastroju. Cieszyłam się promieniami słońca, nawet jeśli wiedziałam, że to tylko na chwilę, tylko do wieczora, tylko do kolejnej burzy.
— Nie. Kupił go dla siebie. — Kilian czule poklepał kierownicę i zawrócił, jakby miał już całkiem sporą wprawę w prowadzeniu samochodów kempingowych.
— Właśnie zaczął szkołę policyjną i najbliższe wakacje spędzi w koszarach, więc uznał, że mu się nie przyda.
— Całkiem fajna — przyznałam, a potem zamilkłam.
Gorączkowo próbowałam wymyślić temat do rozmowy. Kiedyś tak nie było — szepnął mój niewdzięczny umysł. Miał rację, gdy byliśmy nastolatkami, zawsze mieliśmy o czym rozmawiać i nie znaliśmy krępującej ciszy.
Tak bardzo chciałam opowiedzieć Michałowi, jak trudno było mi po jego odejściu, po śmierci matki, po tym, jak ojca w pewnym sensie także straciłam. A jednocześnie nie chciałam poruszać z nim tych tematów. Nie teraz, kiedy przysłonił oczy ciemnymi okularami i z zadowoloną miną kiwał głową w rytm muzyki.
To on odezwał się pierwszy.
— Pewnie mnie teraz wyśmiejesz — zaczął. — Ale nie bój się, nie obrażę się, nie zrobię dramy ani nie potnę się w swoim pokoju, jeśli mi odmówisz. Tak tylko luźno pomyślałem… — Dużo gadał, nie przekazując żadnej konkretnej informacji, zanurzył też dłoń we włosach. Widziałam, że jest zdenerwowany. W końcu wziął głęboki oddech i powiedział:
— Pomyślałem, że może pojedziesz ze mną.
Zachłysnęłam się własną śliną i dłuższą chwilę zajęło mi przywrócenie właściwego rytmu oddechu. W międzyczasie zdążyliśmy wyjechać na drogę krajową prowadzącą do Wrocławia. O tej porze była wyjątkowo zatłoczona, ale Michał okazał się uważnym kierowcą i mimo niewielkiej prędkości, jaką ten wóz mógł rozwinąć, udało się wyprzedzić kilka wolniejszych samochodów.
Cholera, czy on właśnie zaprosił mnie na wakacje we dwoje? No tak, jak sam powiedział, to luźna propozycja. Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że Michał traktował mnie od początku do końca naszej znajomości bardzo… platonicznie. Nie jak dzieciaka, raczej jak przyjaciółkę. Nawet kiedy dojrzałam, kiedy urosły mi piersi i na jego oczach zamieniałam się z dziewczynki w kobietę, nigdy nie spojrzał na mnie w pożądliwy sposób.
Gdy miałam piętnaście lat, to mi przeszkadzało i sprawiało, że moja samoocena leciała w dół. Jako dorosła osoba uświadomiłam sobie, że to właśnie dlatego ten oto chłopak był dla mnie wtedy bezpieczną ostoją. Że na tym etapie życia, przy tej różnicy wieku, która nas wtedy dzieliła, jakiekolwiek próby pierwszego związku mogły tylko burzyć, nie budować.
— Wiesz, i tak miałem skończyć tę wycieczkę w połowie września, więc akurat wróciłabyś przed rozpoczęciem roku akademickiego. Ale jeśli masz inne plany…
— Nie mam — przerwałam mu, kiedy w jego głos wkradł się cień zawodu. Chociaż możliwe, że tylko to sobie wyobraziłam. — Dlaczego?
— Dlaczego co?
— Dlaczego chcesz jechać właśnie ze mną? — Chciałam zrozumieć. Jeśli dowiedział się o problemie mojego ojca, a teraz proponował mi wyjazd na wakacje z litości czy z obowiązku…
Wzruszył ramionami.
— Najpierw planowałem podróż w głąb siebie, wiesz, żeby odnaleźć sens życia i tym podobne, coachingowe bzdury. — Uśmiechnął się. — Ale wiesz dobrze, że w to nie wierzę. Później uznałem, że taka wycieczka to świetny pomysł, żeby nacieszyć się życiem, zanim… — Głos mu zadrżał. — Zanim na dobre zacznę poważną, stałą pracę, wezmę kredyt i będę żył, jakbym był już dorosły. — Puścił mi oczko. — A skoro tak, to lepiej nacieszyć się życiem z kimś, kogo bardzo się lubi niż w samotności, nie?
Jego słowa sprawiły, że serce zabiło mi mocniej. Odwróciłam głowę, by nie widział rumieńców na mojej twarzy. Obserwowałam łagodne, zielone pagórki i pokryte łanami dojrzewającego zboża pola. Tak naprawdę nie skupiałam się jednak na nich.
Na jednej szali stały ponad dwa miesiące z sympatycznym chłopakiem, z moją dawną, młodzieńczą miłością w pachnącym nowością kamperze. Przygoda może nie na miarę wakacji allinclusive na drugim końcu świata, ale taka, którą niewiele moich koleżanek i znajomych mogło się poszczycić.
Na drugiej szali znajdowało się spędzenie tego czasu z ojcem. Unikanie go. Trzymanie przyjaciół z dala od domu, by nie dowiedzieli się, że jestem córką alkoholika.
Waga bardzo szybko przechyliła się na jedną ze stron.
Przez chwilę miałam wyrzuty sumienia. A co, jeśli ojcu stanie się coś, kiedy wyjadę? Co, jeśli zrobi sobie krzywdę, jeśli spadnie ze schodów, jeśli już całkowicie nie zdoła kontrolować nałogu i dowiedzą się o tym sąsiedzi czy pracownicy jego firmy? Zaraz jednak odrzuciłam te zmartwienia. To ja tu jestem dzieckiem, do cholery, nie on. Jak sam powiedział, to on powinien się o mnie martwić.
Kiedy miałam piętnaście lat, nie dano mi przestrzeni na naturalny egoizm. Musiałam martwić się o niego i o siebie, jednocześnie zmagając się z żałobą. Chyba miałam prawo do odrobiny szaleństwa? Złapałam się tej świadomości i to ona pomogła mi podjąć decyzję.
— Pojadę z tobą.
Michał posłał mi jeden z najbardziej rozbrajających uśmiechów, jakie u niego widziałam. Przeczesał palcami gęste, kręcące się włosy. Kiedy tańczyły w nich promienie słońca, wydawały się wręcz czerwone, ale kiedy tylko padał na nie cień, przybierały barwę głębokiego brązu. Wyjątkowe włosy, zwłaszcza jak na mężczyznę, ale przecież dobrze wiedziałam, że Kilian cały jest wyjątkowy.
— Świetnie! W takim razie wyjeżdżamy pojutrze o szóstej rano.
Redakcja: Ewa Turek
Korekta: Dagmara Michalak
Projekt okładki: Adam Krempiński
Zdjęcie autorki na okładce: archiwum prywatne
Skład: Amadeusz Targoński | targonski.pl
Opracowanie wersji elektronicznej:
Copyright © 2023 by Anna A. Sosna
All rights reserved
Copyright © 2024 by MT Biznes Sp. z o.o.
All rights reserved
Warszawa 2024
Historia zawarta w tej książce to jest fikcja literacka. Imiona, postaci, miejsca i zdarzenia są produktem wyobraźni autorki lub są fikcyjne. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących lub zmarłych, wydarzeń lub lokalizacji są całkowicie przypadkowe
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Niniejsza publikacja została elektronicznie zabezpieczona przed nieautoryzowanym kopiowaniem, dystrybucją i użytkowaniem. Usuwanie, omijanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
MT Biznes Sp. z o.o.
www.wydawnictwoendorfina.pl
ISBN 978-83-8231-492-2 (format epub)
ISBN 978-83-8231-493-9 (format mobi)
[1]Francuski producent kamperów o niezwykle bogatej historii.