Zaułki miłości - Anna A. Sosna - ebook

Zaułki miłości ebook

Anna A. Sosna

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dzięki nieszczęśliwemu wypadkowi dostał drugą szansę na miłość dla siebie i swojej córki.

Emil, prezes dużej firmy i ojciec samotnie wychowujący kilkuletnia córkę, zostaje potrącony na przejściu dla pieszych. Jagoda, która przechodzi obok, udziela mu pierwszej pomocy. Dzięki niej Emil dostaje drugą szansę na życie. Po kilku miesiącach mężczyzna odnajduje kobietę i zaprasza ją na spotkanie. Choć dzieli ich finansowa przepaść oraz różnica wieku, nawiązują znajomość, która dość szybko przeradza się w gorący romans. Za sprawą przykrych doświadczeń z dzieciństwa zbliżają się do siebie. Jagoda szybko znajduje też wspólny język z córką Emila i powoli zaczynają tworzyć głębszą relację.

Wkrótce okazuje się, że samochód nie potrącił Emila przez przypadek i parze grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Zdani tylko na siebie próbują rozwiązać zagadkę na własną rękę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 431

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Copyright © Anna A. Sosna

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Joanna Podolska

 

Korekta

Ewelina Patek

 

Projekt okładki

Iza Szewczyk

 

Skład i łamanie

Izabela Szewczyk-Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Książka zawiera sceny przemocy oraz opisy obrażeń ciała nieodpowiednie dla wrażliwego czytelnika

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN

978-83-68364-50-7

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkim czytelnikom,

którzy nie zwątpili we mnie,

nawet kiedy ja w siebie wątpiłam.

 

 

 

 

PROLOG

 

 

KIEDY SPADNĄ BUTY

 

 

 

Dziewczyna przesuwała zakupy po taśmie, nadając leniwy rytm produktom spożywczym. Przy odliczaniu należnej gotówki spojrzała uważnie na Arnolda. Wiedziała, że już nie raz zdarzyło mu się oszukać którąś z jej koleżanek na różne kwoty. A może nie chodziło o oszustwo, tylko mózg przeżarła chłopu wódka? Jagoda nie była pewna, czy w ogóle potrafił liczyć.

Arnold był jednym z tych typów, którzy mogli mieć równie dobrze lat trzydzieści, co siedemdziesiąt, bo wypity alkohol i życie w melinie skutecznie maskowały jego wiek, pokrywając go warstwą zaniedbania. Pospiesznie pozbierał do brudnej, szmacianej torby puszki z gotowymi daniami i chleb, na wierzchu z namaszczeniem ułożył dwie flaszki wódki, a papierosy schował do kieszeni na piersi. Wyszczerzył się w bezzębnym uśmiechu i życzył Jagodzie miłego wieczoru.

Podziękowała automatycznie, myśląc o tym, jak bardzo nienawidzi tej pracy. Nie miała oczywiście nic do kasjerek – robota równie wartościowa, co każda inna – ale osobiście nie znosiła śmierdzącej alkoholem albo roszczeniowej klienteli. Na szczęście jej zmiana dobiegała końca; za chwilę miała z grubsza posprzątać, przekazać nocną wartę koleżance i wrócić do domu. Tyle że po krótkim odpoczynku trzeba będzie wstać i zabawa zacznie się od nowa.

Odbierając rok wcześniej dyplom uczelni wyższej, miała nieco większe ambicje, ale szybko stłamsiła je rzeczywistość. Może gdyby była to uczelnia ekonomiczna albo studia medyczne czy prawnicze, nieważne, bo na jedne i drugie nie było jej stać… Ale skończyła tylko pedagogikę, a tutaj nie stawiało się na edukację, lecz na przeżycie.

– Już jestem! – usłyszała promienny głos Reginy. W przeciwieństwie do Jagody pulchna blondynka po czterdziestce, pewna siebie i wesoła, doskonale odnajdywała się w pracy z klientem, nie bez powodu pełniła funkcję kierownika. – Możesz się zbierać.

– Moja zmiana trwa jeszcze pół godziny – zaoponowała dziewczyna nieśmiało.

– Daj spokój, przecież nie będziemy tu ślęczeć bez sensu we dwie. Tylko nie przepierdol tego czasu na głupoty. – Regina pogroziła żartobliwie palcem, a Jagoda nachyliła się, by na pożegnanie cmoknąć ją w policzek.

Powietrze na zewnątrz wydawało się jeszcze gorętsze niż za dnia, dziewczyna jednak wiedziała, że to tylko ułuda. Tutaj nagrzany asfalt i budynki oddawały ciepło, jednak gdy tylko opuści ścisłe centrum i znajdzie się w miejscu, gdzie będzie więcej drzew i trawników, momentalnie zrobi jej się chłodno. Dojrzawszy przed sobą spory tłumek gromadzący się wokół czegoś na ulicy – tajemniczego kształtu, którego nie mogła dostrzec przez półmrok i zasłaniające go osoby – chciała początkowo ominąć zgromadzenie drugą stroną ulicy, po chwili jednak, widząc ogólne przerażenie, kręcenie głowami z niedowierzaniem oraz słysząc ciężkie westchnienia, przyspieszyła kroku, kierowana złym przeczuciem.

Nie bawiąc się w przepraszanie, łokciami utorowała sobie drogę do środka niewielkiego kółka, po czym rozejrzała się po twarzach zebranych. Ujrzała samych staruszków, którzy zazwyczaj przesiadywali całymi dniami na osiedlowych ławkach. Na asfalcie leżał mężczyzna, dysząc ciężko, a jego twarz pokrywała świeża krew. Po przyjrzeniu się, dużo gorzej wyglądała ręka, wygięta pod nienaturalnym kątem. Kiedy Jagoda wytężyła wzrok, dostrzegła zarys kości przebijającej skórę oraz rozlewającą się wokół jego ramienia kałużę krwi, w tym świetle przypominającą raczej smołę.

Na sam widok zrobiło jej się niedobrze. Nie znała tego faceta, ale poczuła nagle zupełnie niezrozumiałą więź, jakby był dla niej kimś bliskim. Myśl, że mógłby umrzeć tutaj, na jej rękach, przyprawiała ją o czarną rozpacz. Kimkolwiek był, zamierzała zrobić wszystko, aby wyszedł z tego żywy.

Z niedowierzaniem rozejrzała się po obliczach zgromadzonych ludzi.

– Kurwa, dlaczego nikt nic nie robi? – wykrzyknęła z rozpaczą, opadając na kolana tuż przy ciele.

– But mu spadł – odezwał się starszy pan, wskazując palcem na obuwie leżące nieopodal. – Mówią, że jak samochód człowieka potrąci, aż mu buty spadną, to nie ma co ratować. Pani Gienia wezwała karetkę, ale pewnie tylko stwierdzą zgon.

– Jak nikt nie ruszy dupy, to na pewno – mruknęła pod nosem z wściekłością, wyciągając z dużej torebki cienki sweter, który rano wzięła w razie wieczornego chłodu. – Hej, słyszysz mnie?

Mężczyzna poruszył się z westchnieniem, otwierając na chwilę oczy i patrząc nieprzytomnie. Źrenice miał rozszerzone z bólu i strachu.

– Postaram się pomóc, dobrze? – Starała się mówić uspokajającym tonem, lecz krążąca w jej żyłach adrenalina zdecydowanie to utrudniała. – Zostanę z tobą do przyjazdu karetki, nie bój się. – Złożyła błękitny sweterek w kilka warstw. – To, co teraz zrobię, będzie bolało, ale nie mam innego wyjścia – dodała przepraszająco.

Kiedy przyłożyła jasny materiał do rozerwanej przez kość skóry, mężczyzna zaczął niewyraźnie jęczeć i kręcić głową. Jagoda opanowała jednak odruch cofnięcia dłoni, zamiast tego przycisnęła ją z całej siły do rany. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przypomniały jej się wszystkie kursy pierwszej pomocy, na jakie chodziła: w liceum, dwa na studiach i jeden przed zrobieniem prawa jazdy; a także historie z policyjnej służby, które opowiadał jej brat.

– Wszystko będzie dobrze – skłamała, przyglądając się z niepokojem, jak z minuty na minutę napięcie schodziło z jego ciała, które zaczynało wiotczeć. – Pan mi pomoże! – Wskazała palcem jednego z gapiów. Mężczyzna około sześćdziesiątki rozejrzał się, oszołomiony, jakby sądził, że chodziło jej o kogoś innego. – Chodź pan tu i przyciskaj z całej siły.

Wezwany ukląkł obok niej i niepewnie przejął sweter, przyglądając się z obrzydzeniem krwi, która zdążyła już poplamić jego jasne spodnie i przesączała się przez materiał, znacząc jego palce. Jagoda na kolanach okrążyła poszkodowanego, by przyłożyć mu policzek do ust. Z siniejących, chłodnych jak na tak gorący wieczór warg nie wydobywał się oddech, nie widziała też, by szeroka, umięśniona klatka piersiowa unosiła się w czasie, gdy ona liczyła do dziesięciu.

– Nie, nie, nie, nie, kurwa. Facet, nie rób mi tego. Gdzie to pogotowie, do cholery?!

Gdy zaczęła rozpinać elegancką, ale brudną i podartą koszulę, ręce drżały jej ze zdenerwowania. Z irytacją rozerwała materiał, a drobne guziki posypały się na asfalt. Kiedy ułożyła wyprostowane ręce na piersi mężczyzny, rozpoczynając uciski, kątem oka ujrzała, że tłum się rozstąpił. Spomiędzy emerytów wyłonił się facet około czterdziestki, o opanowanej, skupionej twarzy.

– Jestem ratownikiem medycznym, zastąpię panią. – Miał jasny, zdecydowany głos.

Jagoda wahała się tylko przez chwilę, nie dłuższą niż trzy uciśnięcia.

– Nie, obiecałam mu, że z nim zostanę do przyjazdu karetki – wypaliła irracjonalnie, tak jakby nieznajomemu nie było wszystko jedno.

– No dobrze, to ja będę robił resuscytację, a ty zastąpisz pana w uciskaniu rany. – Ratownik wskazał na bladego i zdegustowanego emeryta, który jakby brzydził się dotykać zabrudzonego materiału, więc nie przykładał się tak, jak powinien. Jagoda, czując już zmęczenie w ramionach, skinęła głową, z ulgą pozwalając przejąć najtrudniejszą część zadania komuś innemu. – Weź sobie rękawiczki i chustę.

Dopiero teraz dziewczyna zauważyła, że postawiono obok niej apteczkę samochodową. Posłusznie naciągnęła błękitny nitryl na i tak już upaprane krwią dłonie, i zamieniła swój sweter na jałowy materiał.

– Potrąciło go auto, tak? – upewnił się ratownik.

– Biała półciężarówka, ale gościu zwiał – uściślił starszy pan, który wcześniej opowiadał bzdury na temat butów.

– Cholera, wygląda to na wstrząs hipowolemiczny. Jak zaraz nie przyjedzie karetka, pacjent nam się wykrwawi – wydyszał pomiędzy kolejnymi uciśnięciami. – W ramieniu poszły pewnie duże naczynia, oby nie tętnica, ale na moje oko ma też jakiś krwotok wewnętrzny.

Z gulą w gardle zerknęła na rękę niemal wyrwaną z barku. Uspokoiło ją nieco przejęcie dowodzenia przez kogoś, kto miał większą wiedzę i doświadczenie niż ona. Wreszcie cała odpowiedzialność za życie nieznanego jej człowieka nie spoczywała tylko na jej głowie. Jednak całkowite rozluźnienie, a jednocześnie i wyczerpanie, wywołał dopiero zmienny ton sygnału ambulansu, słyszalny gdzieś niedaleko.

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

SPOTTED: OPATÓW

 

 

 

Emil przetarł zmęczone, zaczerwienione od pracy przed monitorem oczy i postanowił ostatni raz sprawdzić swoją skrzynkę mailową. Automatycznie wszedł jeszcze na Facebooka, by zerknąć w powiadomienia; znajoma z rehabilitacji zapraszała go do polubienia lokalnego Spotted. Z ciekawości kliknął w obrazek przedstawiający herb Opatowa, gdzie ujrzał szereg postów z pozdrowieniami oraz zapytaniami o spotkane na mieście nieznajome osoby. To podsunęło mu pewien pomysł.

Przeciągnął się w obrotowym fotelu obitym jasną skórą. Poza tym wygodnym siedziskiem w jego gabinecie znajdowały się jeszcze proste, dębowe biurko, dwa krzesła i zamykana na klucz szafa na dokumenty. Pod biurkiem skrywał się kosz, na blacie zaś w nienagannym porządku ustawiono laptop i drukarkę, telefon stacjonarny, sorter na długopisy oraz ramkę ze zdjęciem roześmianej, blondwłosej dziewczynki. Poza tym wszystko zostało pochowane w szufladach; próżno było szukać typowego dla pracy umysłowej nieładu, pełnego samoprzylepnych karteczek, zszywaczy, spinek do papieru, notatek. Na parapecie nie stały kwiaty ani niepotrzebne ozdoby, przez co nieduże wnętrze robiło wrażenie nieco surowego.

Stukając w klawiaturę lewą ręką, napisał krótką prywatną wiadomość do odwiedzanego właśnie fanpage’a i bił się z myślami, czy ją wysłać. Usłyszawszy pukanie do drzwi, czym prędzej nacisnął enter, zamknął ekran laptopa i zawołał:

– Proszę.

– Przepraszam, że przeszkadzam, panie Wilczyński – odezwała się krzepka sześćdziesięciolatka, zaglądając do środka.

– Wiem, wiem, musi pani już iść. Proszę mi wybaczyć. – Błysnął białymi zębami w przepraszającym uśmiechu i podniósł się powoli. – Zasiedziałem się trochę, ale właśnie skończyłem.

Pani Zenobia była jego gosposią i jednocześnie opiekunką jego córki. Kiedy przeprowadził się tu niespełna rok temu, energiczna emerytka z pocałowaniem ręki przyjęła u niego etat. Mieszkała blisko, zaledwie ulicę dalej, miała podejście do dzieci, dużo wolnego czasu, no i nie narzekała na jego pracoholizm – chyba że zdarzył się taki dzień jak dziś, kiedy śpieszyła się na pociąg do Warszawy, by odwiedzić córkę.

– Proszę się oszczędzać, są już prawie święta – poradziła mu, całując młodszego od niej o ponad dwie dekady mężczyznę w oba policzki. – Mysia zjadła kolację i jest już wykąpana. Teraz ogląda książeczki w swoim łóżku. Pytała, czy pan jej poczyta.

Emil zamrugał zaskoczony, że jest już tak późno. Wydawało mu się, że dopiero co zapadł zmrok, a przecież w grudniu robiło się ciemno już przed szesnastą, tymczasem jego zegarek wskazywał za dziesięć dwudziestą.

Przygryzł wargę, uświadamiając sobie, że zamiast spędzić wieczór z własną córką bezpowrotnie zmarnował ten czas na przygotowanie i przesłanie raportów okresowych jeszcze przed świętami. Tych momentów już nie odzyska, jej wczesne dzieciństwo przemknie mu między palcami, tak jak jej okres niemowlęcy. Przecież jeszcze niedawno była śliniącym się bobasem, a teraz, wchodząc do jej pokoju, napotykał mądrą i wyważoną pannicę opowiadającą wierszyki i śpiewającą piosenki na zawołanie.

Obiecał sobie w myślach, że aż do końca roku jego noga nie postanie już w gabinecie, więc starannie odłączył sprzęt i zamknął pokój na klucz.

– Dziękuję, pani Zeniu, za wszystko. Wesołych świąt. – Oddał pocałunek i wsunął w kieszeń czerwonego płaszcza kobiety kopertę z małą premią świąteczną. Pokręciła głową, a jej policzki przybrały kolor jej okrycia, jednak uciął wszelkie protesty, odprowadzając ją do drzwi. Wiedział, że na pewno nie przeznaczy tych pieniędzy dla siebie, tylko jeszcze na dworcu w stolicy kupi wnukom prezenty droższe, niż planowała.

Zamknął za nią drzwi i włączył alarm. Spojrzał przelotnie w lustro pokrywające całą ścianę przedpokoju. Zapadnięte policzki, zgaszone oczy i blada, przezroczysta skóra rzeczywiście sugerowały, że powinien pomyśleć o odpoczynku. Przyspieszył kroku, by jak najszybciej znaleźć się w dziecięcym pokoju.

– Tatuś! – Trzyletnia dziewczynka rozpromieniła się na jego widok.

Ubrana w jednoczęściową piżamkę siedziała na swoim białym łóżku z różowym baldachimem, obłożona książkami, które sama tam przyniosła. Emil już dawno postanowił dać jej swobodę w wyborze literatury, jak i zabawek, więc poczytał trochę w Internecie i urządził jej kącik w stylu Montessori – tak, aby po wszystko mogła sięgnąć bez niczyjej pomocy. Pokój pełen był niskich regałów i szafek, przez co wydawał się trochę zagracony, jednak było to niczym w porównaniu z radością, którą wywołało w dziewczynce przemeblowanie.

Kiedy tylko mężczyzna usiadł w fotelu, Marysia wdrapała mu się na kolana i ułożyła się wygodnie, wtulając jasną główkę w zagłębienie jego lewego łokcia.

– Poczytaj mi Pucia! – poleciła stanowczo, wskazując na jedną spośród wielu książek znajdujących się na różowej kołderce.

– Dobrze, aniołku, ale tak go nie sięgnę. Musisz mi go przynieść – poprosił łagodnie. Pochylił się, obejmując ją mocno zdrową ręką, i poczekał, aż malutkie dłonie obejmą stabilnie ciężką książkę. – Dziękuję. – Pocałował ją w czoło i otworzył pierwszą stronę. – „Ale zabawa! Pucio rysuje. Misia ma nożyczki i wycina…” – zaczął czytać, a w zasadzie mówić z pamięci. Całą serię o Puciu mieli oboje już opanowaną. Mimo to zerkał w tekst od czasu do czasu, zdając sobie sprawę, że córka znała słowa nawet lepiej niż on, i nie wybaczała pomyłek.

Przestał dopiero, gdy przesunął wzrok z kartki na twarz dziewczynki, a w świetle niewielkiej lampki ujrzał zamknięte powieki. Niesprawną dłonią odsunął na bok kołdrę wraz z książeczkami, odłożył na materac bezwładne ciałko i zamarł na chwilę w bezruchu, by nie obudzić Marysi. Dopiero upewniwszy się, że twardo śpi, sprzątnął bałagan w nogach jej łóżka i otulił ją przykryciem.

Po całym dniu nie miał siły na nic ponad szybki prysznic, nie chciało mu się nawet jeść. Po wyjściu z łazienki skierował się prosto do łóżka, choć było dopiero po dziewiątej. Po drodze zerknął jeszcze tęsknie na butelkę koniaku w przeszklonym barku. To byłby dobry środek nasenny i odstresowujący zarazem, lecz miał żelazną zasadę: jeżeli był w domu sam z Marysią, obowiązywała go absolutna trzeźwość. Nie wybaczyłby sobie, gdyby coś się stało, a on akurat nie zachowałby abstynencji.

Choć oczy same mu się zamykały, zdawał sobie sprawę, że czeka go kolejna noc bezowocnego przewracania się z boku na bok. Zbyt wiele razy to przeżył: najpierw dominujące zmęczenie, a za chwilę bezsenność wynikająca trochę z bólu fizycznego, a trochę… no właśnie, sam do końca nie wiedział z czego. Zrobił więc to, co przyszłoby do głowy niemal każdemu: sięgnął po smartfon i otworzył Facebooka.

Fanpage z herbem Opatowa na profilowym opublikował kilka nowych postów, w tym jeden, nad którym Emil zatrzymał się dłużej.

Od Spottera: „#Szukam dziewczyny, która pomogła mi po wypadku na Cisowej, dwunastego lipca tego roku. Chciałbym cię poznać i jakoś się odwdzięczyć” – przeczytał, choć przecież doskonale wiedział, co było tam napisane, w końcu sam naprędce dobierał słowa.

Było mu głupio, że zachował się jak gówniarz, a przecież jakie było prawdopodobieństwo, że nieznajoma również przegląda tego typu strony? Nawet jeśli tak, czy w ogóle go pamiętała, czy może wróciła do domu i czas wymazał całe zdarzenie z jej głowy? Mimo wątpliwości poczuł zawód, że post nie miał żadnych polubień czy komentarzy, wśród których odnalazłby tajemniczego anioła o dźwięcznym, zdecydowanym głosie. Sam sobie musiał tłumaczyć, że nawet jeśli jakimś cudem jego bohaterka to przeczyta i go skojarzy, z pewnością nie siedzi na portalu społecznościowym całą dobę, więc powinien uzbroić się w cierpliwość.

Zasnął z telefonem w dłoni. Obudził go dopiero krótki sygnał wibracji zwiastujący nadchodzącą wiadomość na Messengerze. Otworzywszy oczy i z trudem skupiwszy wzrok, zobaczył na wyświetlaczu kółeczko ze znajomym herbem.

Spotted Opatów: „Witaj. Osoba, której szukasz, odezwała się do nas z prośbą o kontakt do ciebie”.

Poniżej znajdował się link do profilu. Emil natychmiast się rozbudził i kliknął w hiperłącze, by przejrzeć kilka zdjęć. Pamiętał jej twarz jak przez mgłę, ale to mogła być ona. Serce waliło mu jak młotem, kiedy pisał zdawkową wiadomość z propozycją spotkania. Czym ty się tak przejmujesz, Wilczyński? Podziękujesz, zapłacisz, może zaprosisz na kawę – pomyślał, zanim ją wysłał.

Odpowiedź przyszła niemal natychmiast:

„Dobrze wiedzieć, że u Ciebie wszystko w porządku. Może być jutro, kończę pracę o czternastej” – przeczytał.

No cóż, przynajmniej nie będzie miał czasu na zastanawianie się, jeszcze by się rozmyślił. Poza tym dobrze się składało, on o tej samej godzinie wychodził z rehabilitacji, a Filip, jego przyjaciel, miał wolny dzień i mógł zająć się Marysią trochę dłużej.

Umówił się z dziewczyną w parku naprzeciwko przychodni, a kiedy napisali sobie nawzajem „Dobranoc”, odłożył telefon i natychmiast zasnął.

 

***

 

Zmiana w pracy dłużyła jej się niemiłosiernie, tym bardziej, że przez sklep przewijało się wyjątkowo dużo klientów. Może miały z tym coś wspólnego zbliżające się święta, choć z drugiej strony wtedy całe oblężenie szło przecież na duże hipermarkety. W każdym razie Jagoda nie miała ani chwili na odpoczynek, nie mówiąc już o zjedzeniu śniadania.

Po przekazaniu zmiany zastanawiała się przez chwilę nad tym, by trochę się spóźnić na umówione spotkanie, poświęcając choć dziesięć minut na hot doga w Żabce. Odrzuciła jednak tę myśl, uznając, że nie potrwa długo, nim znajdzie się w domu i zrobi sobie obiad.

Skierowała się prosto do parku, w którym się umówili, zastanawiając się przy tym, jak go rozpozna. Przecież nie miał zdjęcia profilowego, a kiedy go widziała, oświetlenie nie należało do najlepszych, dodatkowo jego twarz pokrywała krew.

Wstrząsnął nią dreszcz, kiedy przechodziła Cisową, zresztą jak zawsze, gdy mijała to miejsce. Wciąż nie mogła wyrzucić z głowy dramatu, który się tam rozegrał, a przecież to nawet nie był jej koszmar. Ulica w świetle dnia wyglądała tak niewinnie, w sklepach stali ludzie, okna domów oraz latarnie zdobiły świąteczne iluminacje, po mokrej ulicy sunęły powoli samochody. Jagoda zatrzymała się na chwilę, by przepuścić staruszkę idącą z naprzeciwka, bo odśnieżone przejście na chodniku było tak wąskie, że nie zmieściłyby się obok siebie dwie osoby.

Stanęła przed bramą parku i rozejrzała się niepewnie. Było dość pusto, pewnie z uwagi na mróz. Zazwyczaj roiło się tu od matek z dziećmi, ale dziś plac zabaw pozostawał wyludniony i dziew­­czyna zarejestrowała przed sobą tylko dwie kobiety z gondolami, które wybrały się na spacer.

– Jagoda? – usłyszała za sobą głęboki, zachrypnięty głos. Odwróciła się gwałtownie.

Skinęła głową, przyglądając się mężczyźnie, który się obok niej pojawił. Musiała nieco unieść podbródek, bo był od niej sporo wyższy. No cóż, jego wzrost jakoś nie rzucał się w oczy, kiedy leżał przed nią na chodniku. Mimowolnie zerknęła na jego prawą rękę, przypominając sobie, że pół roku temu była niemal oddzielona od tułowia, trzymając się tylko na strzępach skóry, mięśni i ścięgien. Dłoń była bezwładna, chudsza od drugiej, nie uniósł jej, więc i ona zrezygnowała z podania mu swojej.

– Emil Wilczyński, bardzo miło mi cię poznać.

W jego brązowych oczach było coś takiego, bliżej nieokreślone ciepło, że zamiast zwykłego powitania, objęła go niezdarnie w pasie. Przez krótką chwilę, która jednak pozwoliła jej wciągnąć w nozdrza zapach jego perfum, trwali w sztywnym uścisku.

– Całe szczęście, że wszystko dobrze się skończyło, bo wyglądało to tragicznie.

Jagoda odsunęła się na odległość kilku kroków. Usiłowała ukryć zmieszanie, lecz rumieńce na policzkach nie ułatwiały jej tego.

– Chyba się cieszę, że tego nie widziałem – roześmiał się w odpowiedzi.

Zapadła między nimi niezręczna cisza, więc ruszyli aleją, idąc ramię w ramię. Nagle mężczyzna się zatrzymał, by pogrzebać w skórzanej torbie przewieszonej przez jego ramię.

– Najprościej będzie, jak podasz numer konta. Chyba że wolisz gotówkę? – Jagoda ze zdziwienia otworzyła usta i patrzyła na niego z wyrazem niezrozumienia na twarzy. – Dziesięć tysięcy wystarczy? – Milczała dalej, zaszokowana. – Za mało?

– Mówi pan o pieniądzach? – wydusiła w końcu.

– Tak. – Wyciągnął smartfon i otworzył aplikację bankową. – To co, dasz ten numer konta? Zrobię przelew od razu, żeby nie było nieporozumień.

– Proszę to schować – odpowiedziała stanowczo, kładąc dłoń na jego gestem nakazującym mu odłożenie urządzenia do torby. – Nie ratowałam pana dla pieniędzy.

– To jak się mam odwdzięczyć? – Jego oczy pełne były zdziwienia.

– Może mnie pan zaprosić na obiad – zaproponowała, śmiejąc się. – Prawdę mówiąc, od rana nic nie jadłam.

– Chwila, nie znam może zbyt dobrze miasta, ale niedaleko jest fajna knajpka. – Mężczyzna dyskretnie zerknął na zegarek. Filip na pewno wybaczy mu, jeśli wróci trochę później, niż zamierzał. – Byłem tam kilka razy i nigdy się nie zawiodłem.

– Nie jestem wybredna. – Wzruszyła ramionami.

Idąc przez pogrążony w zimowym marazmie park, mijali nagie drzewa i przysypane śniegiem krzewy przypominające raczej małe bałwanki o dziwnych ciałach. Spod kilkunastocentymetrowej warstwy białego puchu dało się rozpoznać kształt ławek, a także niewielki plac zabaw: zjeżdżalnię, dwie huśtawki i karuzele, wszystko jednak wydawało się nierealistycznie miękkie i zaokrąglone.

Emil przyglądał się swojej towarzyszce. Była od niego zdecydowanie młodsza, mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Mimo siarczystego mrozu, nie nosiła czapki, szalika ani rękawiczek, więc mógł dostrzec jej ciemne, krótkie włosy i brak lakieru na równo obciętych paznokciach. Miała na sobie tylko granatową kurtkę, wąskie jeansy i trampki za kostkę, które to wydały się Emilowi dość awangardowym obuwiem jak na panującą pogodę.

– Dawno pan tu mieszka? – zagadała, żeby przerwać ciszę.

– Przeprowadziłem się z Warszawy kilka miesięcy przed wypadkiem. A ty?

– Ja od urodzenia.

Westchnęła ciężko i kopnęła czubkiem buta kupkę śniegu, która rozprysła się na wszystkie strony.

– Nie podoba ci się tutaj? To ładne, spokojne miejsce. – Wydawał się zdziwiony, rozglądając się po okolicy, którą właśnie przemierzali.

– Tutaj na pewno – odparła gorzko. – Ale park i okolice rynku są na pokaz, no wie pan, dla przyjezdnych. Ma być ładnie, żeby nikogo nie odstraszyć, dlatego miasto inwestuje sporo kasy w to, co pan tu widzi. Ja wychowałam się w popeerelowskim blokowisku, to zupełnie inny świat. Nie ma pracy i perspektyw, za to są burdy w środku nocy, alkohol, siniaki.

– A ty mimo to nie chcesz przyjąć pieniędzy – powiedział cicho, w zamyśleniu wlepiając wzrok w swoje skórzane buty.

– Bo nie robiłam tego dla kasy – powtórzyła uparcie. – Teraz mieszkam z rodziną mojego brata, jakoś sobie radzimy.

– To tutaj – mężczyzna zmienił temat, czując, że wkroczył na grząski grunt.

Zatrzymał się przed restauracją Viva. Świecący, czerwony neon na nieco podniszczonej fasadzie wiekowego budynku robił tandetne wrażenie, ale tylko z zewnątrz. Jagoda spotkała się tam ze znajomymi kilka miesięcy wcześniej i wiedziała, że wnętrze zostało wyremontowane, a nowy właściciel postawił na klimatyczny wystrój i dobre jedzenie, można więc było mu wybaczyć, że jeszcze nie zdążył odnowić kamienicy, w której mieścił się lokal.

Emil w naturalnym odruchu przytrzymał dziewczynie drzwi, a w środku sięgnął, by pomóc jej z płaszczem. Obrzuciła go spojrzeniem, w którym mieszały się rozbawienie i pobłażanie.

– Z nas dwojga to chyba nie ja potrzebuję pomocy, nie sądzi pan? – Uniosła brwi.

Emil spłonął rumieńcem niczym nastolatek. Przeklinał w duchu swoje przyzwyczajenia z dawnego życia i powstrzymał się, by przysunąć swojej towarzyszce krzesło, gdy zajmowali miejsca przy stoliku.

– Czy możesz skończyć z tym „panem”? Czuję się potwornie staro – wymruczał, wciąż się rumieniąc. Nie patrzył na Jagodę, lecz wbijał wzrok w menu.

– Jeżeli robi to jakąś różnicę. – Wzruszyła tylko ramionami. – A właściwie, jak twoja ręka?

Poczuła dreszcz, przebiegający od karku w dół pleców, gdy przypomniała sobie ogromną ranę i wylewające się z niej morze krwi. Wprost nie do wiary, że ten sam mężczyzna, co prawda teraz szczuplejszy i mniej umięśniony, siedział przed nią całkowicie żywy i rozmowny, a nie leżał dwa metry pod ziemią.

– Mogło być gorzej – odparł z krzywym uśmiechem, jakby czytał jej w myślach. Jednocześnie przykrył bezwładną kończynę zdrową, zupełnie jakby się jej wstydził. – Wieloodłamowe złamanie, uszkodzone chyba wszystko, co było do uszkodzenia, włącznie z tętnicą i nerwami, ale przynajmniej ją mam. Za jakiś czas odzyskam może chociaż część sprawności.

– To musiało bardzo boleć.

Wpatrywała się w niego z mieszaniną przerażenia i zafascynowania. Ktokolwiek inny już dawno by się zawstydził i porzucił temat, uznając, że niezbyt uprzejmym byłoby drążyć, ale nie ona.

– Nie martw się, tak mnie w szpitalu naćpali lekami, że nie wiedziałem, jak się nazywam, nie mówiąc już o tak przyziemnych sprawach, jak ból. – Wyraz jego twarzy, choć wskazujący na wesołość, wydawał się wciąż wymuszony. Przerwał, kiedy kelnerka podeszła, aby przyjąć ich zamówienie, a kiedy znów się odezwał, postanowił zmienić temat: – Ale to chyba nie jest rozmowa do posiłku…

– A tego kierowcę, który ci to zrobił, to złapali? – przerwała mu, kompletnie nie przejmując się tym, co przed chwilą powiedział.

Emil wziął głęboki oddech, czując narastające mdłości. Naprawdę wolałby o tym więcej nie mówić, ale ciekawość dziewczyny wydawała się uzasadniona. Przecież mimowolnie stała się uczestniczką całej tej powalonej sytuacji z wypadkiem, na jej miejscu też pewnie zapytałby o jego sprawcę. Tyle że sprawa była trochę bardziej skomplikowana.

– Jeszcze tego samego dnia policja dotarła do jego mieszkania – odparł Wilczyński wymijająco. Cóż, to akurat nie była nieprawda.

– To dobrze. Mam nadzieję, że skurwysyn gnije w więzieniu – wypaliła bezceremonialnie i dosyć głośno.

Mężczyzna aż rozejrzał się po restauracji, ale przy okrągłych stolikach siedziało zaledwie kilku klientów, którzy pochłonięci własnymi rozmowami nie przysłuchiwali się innym ludziom. Nie wiedział, co miałby na to odpowiedzieć, nie umiał kłamać, a nie chciał wywoływać lawiny pytań, która niewątpliwie ruszyłaby pod wpływem odpowiedzi zgodnej z prawdą. Na szczęście milczenie trwało tylko chwilę, gdyż zbliżyła się kelnerka i postawiła przed nimi jedzenie.

 

 

Ciag dalszy w wersji pełnej