Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie pozwolę byś był sam w te święta!
W grudniowy poranek Nina i Piotr jako jedyni pojawiają się na odwołanych zajęciach. Nina jest zamknięta w sobie, trzyma się na uboczu, ale jak na złość następnego dnia okazuje się, że razem z Piotrem musi przygotować projekt zaliczeniowy. W tym celu studenci organizują zajęcia dla dzieci z domu dziecka. Kiedy dziewczyna dowiaduje się, że Piotr jest wychowankiem domu dziecka, nie ma rodziny i jest zmuszony spędzać samotne Boże Narodzenie, zaprasza go do swojego domu rodzinnego na wigilię.
Okres świąteczny przebiega w miłej i refleksyjnej atmosferze, a sylwester przynosi Ninie i Piotrowi dużo nieoczekiwanych emocji.
Kiedy zaczynają czuć, że rodzi się między nimi uczucie, los postanawia ich sprawdzić. Splot dramatycznych wydarzeń sprawia, że oboje będą musieli wykazać się siłą i odwagą. Czy i tym razem siła miłości zwycięży?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Copyright © Anna A. Sosna
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Urszula Przasnek
Korekta
Paulina Kawka
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Projekt okładki
Izabela Szewczyk
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2023
eISBN 978-83-67867-41-2
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Zosi,
naszej małej iskierce
zdolnej rozświetlić cały świat.
Rozdział 1.
Szósta rano. Pieprzona szósta rano. To godzina, o której muszę wstawać, żeby dotrzeć na uczelnię, zanim zaczną się zajęcia. Czyj to w ogóle pomysł, żeby w grudniu pierwsze ćwiczenia zaczynały się o ósmej rano?! Rozumiałabym, gdyby to jeszcze były wykłady. Mogłabym się spóźnić, ewentualnie poprosić kogoś, żeby podpisał mnie na liście. Ale nie, najlepsza pora na ćwiczenia w małej grupie, na których obecność jest obowiązkowa, to według naszego dziekanatu ósma rano w poniedziałek.
Szary świt, kompletnie pozbawiony jakiegokolwiek uroku, zastaje mnie więc w autobusie. Dojeżdżam na zajęcia trzydzieści kilometrów w jedną stronę i choć moi koledzy z roku uważają to za głupotę, to biorąc pod uwagę cenę biletu, opłaca mi się to lepiej niż samodzielne utrzymywanie. Przynajmniej taka jest moja oficjalna wersja. W rzeczywistości na brak pieniędzy nie możemy narzekać, ale mam swoje powody, żeby nadal mieszkać z rodzicami. Mnie przeraża akademik czy też samotne mieszkanie, a oni wolą mieć mnie na oku. Gorzej z czasem, który muszę poświęcić na dojazdy, bo w tej przeklętej mieścinie nie ma autobusu o jakiejś ludzkiej porze.
Słońce wstaje dziś tylko formalnie, w rzeczywistości zasnuwają je gęste chmury. Mam wrażenie, że nadchodzący dzień już teraz zaciska się na mnie, jak te wszystkie pokoje o ruchomych ścianach w starych filmach przygodowych. Przytłacza, nie daje oddychać, oferuje zbyt mało światła, żebym mogła wykrzesać z siebie choćby odrobinę optymizmu.
Autobus zatrzymuje się akurat w takim miejscu, że wysiadając, muszę wejść w pokaźną kałużę roztopionego śniegu. Mamroczę pod nosem pożegnanie w kierunku kierowcy, chociaż w myślach posyłam mu wiązankę obelg.
Nie tak cię wychowałam – natychmiast słyszę w głowie głos mojej mamy; na myśl o niej uśmiecham się mimowolnie.
Wiem, mamusiu. Wiem.
Czy dożyję dnia, gdy chodniki w tym mieście zostaną sumiennie odśnieżone? Ostatnie opady były jakoś nad ranem, pewnie dlatego wszystko pokrywa warstwa mokrego błota. Gdyby to chociaż był nieskazitelny, biały puszek, ale nie! Buty na niewysokim obcasie ślizgają się w wydeptanej przez innych szczęśliwców mazi, nie mówiąc już o tym, co rozbryzgują na chodnik przejeżdżające samochody. Wszystko jest takie brudne.
Zupełnie jakbym wykrakała, słyszę za sobą cichy odgłos silnika powoli sunącego pojazdu. Mimowolnie odwracam głowę i zerkam na cacko, które wydaje tak niski dźwięk. W tym samym momencie widzę, że kierowca czerwonego porsche uśmiecha się perfidnie, a kiedy znajduje się dokładnie na mojej wysokości, zjeżdża bliżej krawężnika i dodaje gazu. Spod kół tryska na mnie fontanna lodowatej paćki.
– Kurwa! – sarkam, zapominając o zasadach wpojonych przez mamę.
Gniewnym ruchem ocieram błoto z twarzy i ogarniam płaszcz na tyle, na ile się da. Niestety, na wpół stopiony śnieg dostał się wszędzie – za kołnierz, do kieszeni, do butów. Przechodzę przez pasy w kierunku furtki prowadzącej na teren kampusu. Zaczynam drżeć z zimna, a dreszcze wzmagają się, gdy pokonawszy kilka schodków, znajduję się na odsłoniętej przestrzeni. Wiatr szarpie płaszczem, wbija mi w twarz i dłonie dziesiątki malutkich, ostrych igiełek.
Zamykam oczy, jestem bliska płaczu. Przez chwilę wsłuchuję się w szum ulicy biegnącej poniżej i drzew w górze. Znajduję się w miejscu, gdzie szara codzienność spotyka się z naturą – w starym parku otaczającym niewiele młodszą uczelnię. To mnie uspokaja.
Chcę jak najszybciej znaleźć się w ciepłym wnętrzu. Może nawet uda mi się zająć miejsce obok kaloryfera i trochę wysuszyć? Oby tylko profesor Rawicz nie wyrwał mnie do odpowiedzi… Czasem mam wrażenie, że się na mnie uparł. Często zadaje pytania, zwracając się bezpośrednio do mnie, albo ściąga na siebie mój wzrok i sarkastycznie unosi brwi, nie przerywając wykładu.
Zerkam na zegarek – robiłam to tuż przed opuszczeniem autobusu, ale po tym wszystkim nie pamiętam, która jest godzina. Dwie po ósmej! Cholera! Powinnam jak najszybciej znaleźć się w sali ćwiczeń! Przyspieszam kroku, pnąc się po schodach. Czuję, jak ciało pod płaszczem nagrzewa się i poci.
„Lekarze jej nienawidzą. Znalazła prosty sposób na bycie chorą: zmarznąć, zgrzać się i znowu zmarznąć. Zobacz jak!” Już widzę te nagłówki, gdy będę leżała w szpitalu z zapaleniem oskrzeli, płuc czy co tam jeszcze można sobie zapalić. Wpadam do budynku głównym wejściem. Zwykle witam się z portierem bardziej wylewnie, ale dzisiaj siły starcza mi co najwyżej na skinienie głową.
W głównym holu wzdycham, bo to wcale nie koniec mojej wędrówki. Powinnam się spieszyć, ale wiem, że jeśli dalej pójdę w mokrym płaszczu, to padnę, nim dotrę na zajęcia. Ściągam więc okrycie wierzchnie i zanoszę je do szatni. Miła dziewczyna, która od niedawna tu pracuje, podaje mi numerek. Lżejsza przynajmniej o ten ciężar, podchodzę do windy, bo nie dam już rady wejść po schodach, zwłaszcza jeśli chcę zapanować nad oddechem i przeprosić za spóźnienie.
Drzwi windy już prawie się zamykają, kiedy ktoś wsuwa rękę. Podnoszę wzrok, dotychczas skupiony na zabrudzonych błotem butach. Kurtuazyjny uśmiech gaśnie jednak, kiedy w szparze dostrzegam znajomą twarz. Czy mogło być gorzej? – pytam sama siebie.
Mogło – odpowiada złośliwy chochlik w mojej głowie. – To mógł być przecież Rawicz.
Prawda. Chociaż tyle dobrego, że to nie profesor. Ale Piotruś, jak mam w zwyczaju go nazywać, bo na Piotra to by musiał mieć choć krztynę dojrzałości, wcale nie jest lepszym towarzyszem.
Przynajmniej jest na co popatrzeć – wyzłośliwia się chochlik. Tutaj też ma rację. Piotruś jest posiadaczem chyba najbardziej zaraźliwego uśmiechu, jaki kiedykolwiek widziałam. Ma ciepłe, brązowe oczy i cień zarostu na twarzy, jakby specjalnie golił się tak, by pozostawić krótkie włoski. Nie wiem, jak on to robi, ale jego skóra jakby promienieje od środka, nawet zimą wydaje się lekko opalona. Mogłabym się założyć, że jego kosmetyczka jest ze trzy razy większa od mojej.
– Całe szczęście, że jesteś – mówi do mnie tym swoim durnym, wesołkowatym tonem – bo już się bałem, że będę dzisiaj sam.
Nie odpowiadam na zaczepkę. Mam wrażenie, że koleś ciągle robi sobie ze mnie jaja. Nawet gdy mówi coś pozornie neutralnego lub wręcz miłego, w jego oczach tańczą złośliwe iskierki. Najgorsze jest to, że tyle razy próbowałam już zetrzeć mu z twarzy ten uśmiech i nigdy mi się to nie udało. Wszystko spływa po nim jak po kaczce, każdy tekst, nawet najbardziej zjadliwy, potrafi odeprzeć celną ripostą.
Nie, cofam to. To nie błyskotliwość Piotrusia jest dla mnie najbardziej irytująca, ani nawet jego drobne złośliwości czy fakt, że niczego nie traktuje poważnie. Najbardziej wkurza mnie to, że nikt poza mną zdaje się nie zauważać jego wad. Nie mówię o koleżankach. Nawet je rozumiem. Na widok ładnego faceta, pod koszulką którego maluje się wyraźny wzór mięśni, idealny niczym z podręcznika do anatomii, po prostu myślą czymś innym niż mózgiem. Po wykładowcach spodziewałabym się jednak większej przenikliwości. Tymczasem on ma ich wszystkich w kieszeni. Wybaczają mu rzeczy, które nikomu innemu nie uszłyby na sucho, i traktują go jak pieprzonego pupilka.
Kątem oka widzę, że Piotruś mi się przygląda. Wznoszę wzrok do nieba, prosząc, by stara winda nieco przyspieszyła w tej jakże ekscytującej podróży na drugie piętro, ale sufit jakoś nie chce wysłuchać moich modlitw.
– Wiesz, że prysznic bierze się przed wyjściem z domu, a nie na ulicy? – pyta nagle Piotruś, unosząc brwi.
Boże, daj mi cierpliwość. Bo jeśli dasz siłę, to go zapierdolę.
– Nie mnie to tłumacz, tylko gnojowi, który mi go zafundował – rzucam chłodno i wychodzę z windy, nie czekając, aż drzwi całkowicie się rozsuną. Piotruś grzecznie czeka, przepuszczając mnie przodem.
– Widzę, że nie możesz się doczekać zajęć z Rawiczem – słyszę za plecami, kiedy przyspieszam kroku, chcąc znaleźć się jak najdalej od niego.
– Przynajmniej nie będę ostatnia.
Jeśli miałam nadzieję, że zostanie w tyle, to się rozczarowałam. Wyprzedza mnie, potem odwraca się, bym widziała ten jego głupi uśmieszek, i idzie tyłem. Nikomu źle nie życzę, ale na pewno ten paskudny poranek byłby lepszy, gdyby Piotruś wypieprzył się tu jak długi.
Przy drzwiach prawie zderza się z panią Danusią z dziekanatu.
– Dzień dobry – wita się głośno.
Przewracam oczami, kiedy twarz ponurej zazwyczaj i złośliwej kobiety rozjaśnia się w wyrazie szczerej radości.
– A dzień dobry, panie Piotrze, dzień dobry. Prawdziwa zima się nam zaczęła, co?
– Święta idą, niech pada.
– Mówisz tak, bo mieszkasz w akademiku. Wystarczy, że przejdziesz przez ulicę i już jesteś na uczelni – mówię cicho.
Pani Danusia kompletnie nie zwraca na mnie uwagi, natomiast Piotruś posyła mi nieodgadnione spojrzenie.
– Ano, dzieciaki się ucieszą, że pozjeżdżają sobie na sankach i polepią bałwany. Niechby tak jeszcze szkoły zamknęli! – Kobieta zerka w kierunku drzwi, za którymi powinny już się toczyć nasze zajęcia. – Ale dzisiaj tylko wy macie takie szczęście. Do widzenia, panie Piotrze!
– Gdyby potrzebowała pani odśnieżyć auto, to wie pani, gdzie mnie znaleźć. Miłego dnia, pani Danusiu!
Czy ja dobrze widzę, czy Piotruś naprawdę jej salutuje? Szalone metr sześćdziesiąt wzrostu i dziewięćdziesiąt kilo żywej wagi naszej pani Danusi aż drży ze śmiechu, gdy kobieta oddala się w kierunku dziekanatu. Pieprzony lizus.
Nagle dociera do mnie, co mogły oznaczać słowa pani Danusi. Zerkam na kartkę na drzwiach, którą studiuje już mój kolega.
„Zajęcia z dr. n. med. Tomaszem Rawiczem zostają odwołane z powodu choroby”.
Rozglądam się wokół. Poza mną i Piotrkiem na korytarzu nie ma żywej duszy, nie mówiąc już o kimkolwiek z naszego roku.
– Dlaczego jesteśmy sami? – Zanim się zorientowałam, powiedziałam to na głos. Piotruś widocznie uznaje, że to do niego, bo wzrusza ramionami, potem wyciąga z kieszeni smartfon i czegoś w nim szuka. We mnie tymczasem gotuje się już wściekłość.
No tak, dlaczego mnie to nie dziwi? Spędziłam w autobusie jadącym zasypaną, zakorkowaną drogą ponad godzinę, zmokłam, spociłam się i prawdopodobnie będę chora tylko po to, by pocałować klamkę. Wystarczy już chyba na dziś tego szczęścia. Chyba że los jeszcze raz się do mnie uśmiechnie i zachoruję… no nie wiem, może na raka? Albo ebolę?
I natychmiast do głowy przychodzi mi myśl, że śmiertelna choroba wcale nie byłaby czymś złym. Po prostu tak bym sobie odeszła, poddała się, a nikt nie mógłby mieć do mnie pretensji, jak w sytuacji, gdybym… Z gniewem odsuwam jednak te rozważania. Wydawało mi się przecież, że zostawiłam już ten etap za sobą, ale widocznie resztki tkwią we mnie gdzieś głęboko jak drzazga.
– Nikogo nie ma, bo pani Danusia pół godziny temu rozesłała wszystkim maile w tej sprawie – odzywa się w końcu Piotruś. Wzdrygam się, bo jego pogodny, mocny głos brzmi wręcz groteskowo w mrocznej, lodowatej ciszy korytarza. – Wygląda na to, że tylko my nie przeczytaliśmy tej wiadomości.
Bez większych nadziei naciskam na klamkę. Tak jak się spodziewałam, drzwi są zamknięte – musiałam jednak to sprawdzić. Ponuro kiwam głową.
– Wszyscy pewnie już poszli w kimę – mówi dalej Piotr. – Ja chyba też idę dalej spać. Do zobaczenia po południu.
Poniedziałki mają wyjątkowo wredny układ dnia. O ósmej zaczynają się ćwiczenia z Rajczą, potem jest jego wykład, a potem dwugodzinne okienko. Tym sposobem kolejne zajęcia z młodym, trochę surowym magistrem mamy dopiero po dwunastej. Niby mnóstwo czasu, ale nie na tyle, by wrócić do domu i znowu przyjechać na uczelnię. Nie, biorąc pod uwagę autobusy, które kursują, jak chcą.
Przez chwilę zastanawiam się, czy nie iść na miasto. Mogłabym pochodzić po sklepach, może nawet rozejrzeć się już za prezentami świątecznymi… Problem jednak polega na tym, że ja z trudem zwlekam się zazwyczaj z łóżka i doprowadzam do porządku, więc sama myśl o zakupach sprawia, że natychmiast czuję się wykończona. No i wystarczająco już dziś zmarzłam, żeby wędrować bez celu po mieście. Nie mówiąc już o tym, że gdzieś tam może czaić się kolejny taki buc jak kierowca czerwonego porsche.
Opadam na ławkę pod ścianą jak kupka nieszczęścia i całe powietrze uchodzi ze mnie z sykiem. Czuję już tylko niesamowite zmęczenie. Stukot butów o kafle podłogi zaskakuje mnie. Podnoszę głowę i widzę Piotrusia, który przestępuje z nogi na nogę, jakby nie był pewny, co powinien zrobić. To dziwne, byłam pewna, że już sobie poszedł.
– A ty co będziesz robić? – pyta, kiedy zauważa, że zwróciłam na niego uwagę.
– Nie wiem. Pokręcę się po uczelni, pewnie posiedzę w strefie studenta. – Marszczę brwi. A właściwie, co go to obchodzi?
– Sama?
– A widzisz tu kogoś jeszcze innego?
Znów milczy. Robi krok w bok, dostawia stopę, uderza butem o but. Przystaje. Mały krok w drugą stronę, dostawia stopę, uderza butem o but. Irytujące.
– Chciałabyś, żebym dotrzymał ci towarzystwa?
– Nie – ucinam. W chwili, gdy jego twarz rozjaśnia kolejny złośliwy uśmieszek, uświadamiam sobie, że tak proste postawienie sprawy było błędem.
– Jeszcze jeden powód, by to zrobić. Chodź. – stwierdza, ujmując mnie pod ramię.
Odsuwam się gwałtownie, ale nie dlatego, że dotyka mnie Piotrek, lecz dlatego, że w ogóle ktoś mnie dotyka. Nie cierpię, kiedy ktoś bez ostrzeżenia wkracza w moją strefę osobistą, a szczególnie jeśli jest to facet. A jeszcze bardziej nie cierpię, kiedy mnie chwyta i próbuje do czegoś zmusić.
Nabieram powietrza, jakbym się topiła. Świat zawęża się do tej jednej rzeczy – do dłoni, która znów wyciąga się w moim kierunku. Patrzę na nią, nie dostrzegając nic więcej, zupełnie jakbym spoglądała przez lunetę. Nic nie słyszę, niczego nie czuję. Z trudem kręcę głową, mimo że ciało, które ogarnął stupor, odmawia posłuszeństwa. Próbuję się odsunąć jak najdalej, ale ławka się kończy, a moje ramię natrafia na ścianę wnęki, w której siedzę. Klnę, czując, że za chwilę dopadnie mnie atak paniki.
Nagle ręka znika z pola widzenia i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że nie należała do oprawcy. Przecież to ręka Piotrusia, głupkowatego chłopaka z mojej grupy. Może i jest debilem, może wkurza mnie jak nikt inny, ale nigdy nie dał mi do zrozumienia, że chciałby zrobić mi krzywdę. A teraz nawet to udowadnia – gdy tylko dostrzega, że dzieje się ze mną coś nie tak, odpuszcza.
– Dobrze się czujesz? – pyta.
Nienawidzę tego pytania. To jedno z tych, na które trzeba odpowiedzieć „tak”, bo inaczej pociągnie za sobą kolejne. Więc mówisz „tak”, chociaż wszystko wewnątrz ciebie krzyczy „nie”.
– Yhm, zajebiście – mruczę. – Wstałam o szóstej i zmarnowałam pół dnia, bo jaśnie pan profesor nie mógł poinformować o planowanej nieobecności z samego rana. Do tego jestem mokra, jest mi zimno i pewnie będę chora.
Obejmuję się ramionami. Nawet gruby sweter i rajstopy pod spodniami nie są w stanie zapewnić mi ciepła. Może to dlatego, że chłód nie pochodzi tylko z zewnątrz – z takim akurat mogłabym sobie poradzić. On wypływa ze mnie, wprawia w drżenie, nie pozwala normalnie myśleć. Do tego niewinny gest Piotrusia po raz kolejny uświadomił mi, że nigdy nie będę normalna.
– Hej. Jestem pewien, że nie zaplanował sobie choroby. – Chłopak chyba jednak dostrzega coś w mojej twarzy, coś, co podpowiada mu, że nie tędy droga, bo nagle jego głos brzmi zaskakująco radośnie. – A z tą strefą studenta mówiłem serio. Skoro już jesteśmy na uczelni, równie dobrze możemy zrobić burzę mózgów do projektu Janowskiej – mówi o profesorce, z którą zajęcia mamy później. Dziś powinniśmy zacząć pracę nad wymyślonym przez nią projektem zaliczeniowym.
– Okej. – Zaskakuję tym i jego, i siebie. Wciąż obejmując się ramionami, wstaję z ławki, żeby nade mną nie górował. To znaczy i tak jest wyższy, ale teraz przynajmniej nie spoglądam na niego z pozycji ofiary. – Skoczę tylko do łazienki trochę się ogarnąć – wskazuję na resztki zaschniętego błota pośniegowego, które zesztywniały już na moich włosach i ubraniu – i może do szatni po kurtkę. Potem do ciebie dołączę.
Otwiera usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć. Jeśli to będzie kolejna złośliwa uwaga, to jej nie zniosę. Rozryczę się i wybiegnę stąd z krzykiem.Na szczęście wciąż milczy. Potem kiwa potwierdzająco głową i rusza w kierunku schodów. Ja znowu wybieram windę, chociaż nigdzie przecież się nie spieszę.
W szatni przez chwilę nerwowo przetrząsam kieszenie dżinsów, nim przypominam sobie, że numerek wrzuciłam do torebki. Kiedy podaję go miłej dziewczynie – powinnam w końcu zapamiętać, jak ma na imię – uśmiecham się przepraszająco.
– Powiesiłam twoje rzeczy przy kaloryferze, ale chyba nie zdążyły wyschnąć – wyjaśnia. Jej głos jest lekko przytłumiony przez rzędy wieszaków, które mija, by dotrzeć do mojej kurtki pod oknem. – Nieźle cię urządził. Wiesz, że za takie coś mogłabyś go pozwać i musiałby ci zapłacić za czyszczenie płaszcza?
Macham lekceważąco ręką. Sama myśl o sali sądowej, o pozwach i prawnikach przyprawia mnie o mdłości, przez co drżę jeszcze bardziej. Organizm zbyt szybko traci ciepło, a uczelnia wyraźnie oszczędza na ogrzewaniu. Na korytarzach jest może z siedemnaście stopni, a w salach, w których odbywają się zajęcia, niewiele więcej. Strefa studenta znajduje się w narożnej części budynku, i to w dodatku tej najbardziej smaganej przez podmuchy wiatru. To oznacza, że będzie tam jeszcze chłodniej niż w holu. No cóż, stare budownictwo i nieszczelne okna w połączeniu z oszczędzaniem robią swoje.
Wreszcie dziewczyna podaje mi płaszcz, a ja natychmiast narzucam go sobie na ramiona. Wyciągam z rękawa wełnianą chustę, prezent od mamy, i owijam się nią. Krzywię się, kiedy zamiast na ciepłą, przyjemną dzianinę twarz natrafia tylko na brudną wilgoć roztopionego śniegu. Jak ja mam się rozgrzać w takich warunkach?!
Kiedy wreszcie docieram do strefy studenta, ani nie czuję się, ani nie wyglądam nawet odrobinę lepiej. Okazuje się, że pomieszczenie przeznaczone do relaksu i spokojnej nauki jest całkowicie puste, jeśli nie liczyć Piotrusia siedzącego na kanapie w rogu najbardziej oddalonym od okna. Chwalę go za wybór miejsca, ale w związku z panującym wszędzie zimnem niewiele to daje.
Na mój widok chłopak gwiżdże.
– No, to się nazywa potężny wytrysk.
– Nie jestem w nastroju do żartów, okej? Odpuść sobie. – Wiem, że to nic nie da. „Odpuść sobie” działa zazwyczaj na ludzi jak płachta na byka i sprawia, że ten ktoś jeszcze bardziej się nakręca.
O dziwo nie tym razem.
– Kawa czy herbata? – pyta głośno, jakby bał się, że zagłuszą go dzikie podmuchy wiatru szalejącego za oknem. Nie wiem, czy wciąż pada, czy może powiewy wzbijają tylko leżący śnieg, ale zdaje się, że ciągle go przybywa. Drobne płatki wirują w chaotycznym tańcu.
– Kawa – decyduję.
Po tym dniu spodziewałabym się wszystkiego, ale nie tego, że Piotruś Małecki będzie przyrządzał dla mnie gorące napoje podczas naszego małego sam na sam w strefie studenta. A jednak – uruchamia sypiący się ze starości czajnik, dokładnie myje dwa kubki wyjęte z szafki nad zlewem i sypie do nich po dwie saszetki nescafe 3w1.
– Przykro mi, nie ma tu nic lepszego – wyjaśnia, dostrzegając, że obserwuję go bacznie. Macham dłonią na znak, że wszystko mi jedno. Przygarnę wszystko, co ma temperaturę wyższą od tej, która panuje w środku mojej piersi. A to znaczy, że mam niezbyt wysokie wymagania.
– Dziękuję. – Z trudem przechodzi mi przez gardło, kiedy Piotruś stawia przede mną kubek.
Spodziewałam się, że usiądzie naprzeciwko, tyłem do okna, on tymczasem zajmuje miejsce na tej samej kanapie. Patrzę na nasze uda, które niemal się stykają. Chociaż taki przypadkowy dotyk już przepracowałam i nie stanowi problemu, tak jak wcześniejszy chwyt za ramię, to i tak staram się nieco odsunąć. Chłopak chyba to dostrzega, bo zagryza zęby, powstrzymuje się jednak od komentarza.
Obejmuję kubek dłońmi i ogrzewam zziębnięte palce. Potem unoszę go na wysokość twarzy, na chwilę przywieram do niego policzkiem. Kiedy zziębnięta skóra zaczyna mnie już lekko piec, upijam kilka niewielkich łyczków, nie przejmując się tym, że parzę język. Wreszcie odstawiam kubek na stół, ale go nie puszczam.
Piotruś nachyla się, żeby powiedzieć mi coś do ucha. Z trudem powstrzymuję atawistyczną chęć ucieczki. Mimowolnie zauważam, że jak na faceta pachnie całkiem przyjemnie – mieszaniną najzwyklejszego mydła, jakiegoś dezodorantu i perfum z korzenną, zimową nutą.
– Głupio by było, gdyby kiedyś ktoś nasikał do tego czajnika, nie?
Nim skończył, odpycham go od siebie z wściekłością i podrywam się z kanapy. Piotrek głupio chichocze, ale w jednej chwili śmiech zamiera mu na ustach.
– Ja pierdolę, jak można być takim dupkiem?! – wybucham. – Za co mnie tak nienawidzisz, co?
– Ja? – Śmieje się, tym razem jednak jakoś mało wesoło. – Przecież to ty mnie nie cierpisz. Czego bym nie robił, wiecznie zgrywasz panią obrażoną. Nawet na „cześć” nie potrafisz normalnie odpowiedzieć.
Fakt, zazwyczaj nie reaguję na jego powitania, ale tylko dlatego, że za każdym razem, gdy mu odpowiadam, mam wrażenie, że go nakręcam do dalszych złośliwości.
– To ja sugeruję, że naszczałam ci do kubka? – pytam zgryźliwie.
– Nina, ile ty masz lat, pięć, że nie pojęłaś żartu? Nie mówiłem o sobie, ale różne legendy miejskie się tu, na uczelni, słyszało.
To, co w tej chwili boli mnie najbardziej, to jego spokój. Piotruś jak zwykle odwraca kota ogonem, żebym to ja wyszła na niezrównoważoną wariatkę, a on na miłego gościa, który zupełnie nie rozumie, o co chodzi. Nie dam mu tej satysfakcji. Wracam na miejsce, choć siadam jeszcze dalej od niego, i unoszę kubek do ust. Pociągam spory łyk, ignorując fakt, że płyn dosłownie staje mi w gardle. Nie zamierzam jednak rezygnować z ciepłej kawy tylko dlatego, że jaśnie panu Piotrusiowi zebrało się na prymitywne żarty.
– Jesteś przemarznięta – stwierdza po chwili.
– Dzięki, że to mówisz. Sama bym się w życiu nie zorientowała.
– Masz mokry płaszcz.
– Kolejny punkt dla ciebie, panie Małecki.
– Tak się nie rozgrzejesz. Mogę? – mówiąc to, wskazuje palcem na rękaw mojej kurtki. Robię wielkie oczy, ale jestem tak oniemiała, że nie protestuję, kiedy pociąga za niego delikatnie. Potem za drugi, aż wreszcie ściąga ze mnie przemoknięte okrycie i kładzie je sobie na kolanach.
Dalej robi się już tylko dziwniej. Otwieram i zamykam usta ze zdziwienia, widząc, że sięga ręką do tyłu, zdejmując swój sweter przez głowę. Muszę wyglądać idiotycznie, pewnie jak ryba wyjęta z wody, ale sytuacja jest tak surrealistyczna, że nie zaskoczyłby mnie pewnie dzwoniący budzik.
– Wiem, że zakładanie cudzego swetra może nie być specjalnie przyjemne – odzywa się, wygładzając dłonią gęsty, warkoczowy splot – ale jest on przynajmniej suchy. I gruby. Zobaczysz, zaraz poczujesz się lepiej.
Bez słowa posłusznie wciągam sweter, wciąż zachowujący ciepło jego ciała. Potem śledzę Piotrusia wzrokiem, kiedy podąża do kaloryfera, by rozwiesić na nim mój płaszcz.
– Tylko go nie zapomnij potem zabrać – śmieje się.
– Będzie ci zimno – zauważam, krytycznie spoglądając na odsłonięte ramiona chłopaka. Okazuje się, że pod grubym swetrem miał tylko zwykły T-shirt. Wzrusza ramionami.
– Nie jest tak źle. Najwyżej później skoczę do szatni po kurtkę. Moja przynajmniej jest sucha.
Rumienię się, otulając się jego swetrem. Jest dużo za duży, ale to tylko dodaje całej tej sytuacji uroku. Do tego pachnie Piotrusiem, otacza jego ciepłem, a jest taki miękki, że mogłabym się w nim zatopić. Rękawy zakrywają mi nawet dłonie. Przez moment zastanawiam się, czy ich nie podwinąć, ale ostatecznie uznaję, że tak jest dobrze.
Cisza między nami zaczyna się przedłużać. Przerywają ją tylko uderzenia wiatru w szyby okienne, ale i tak jest to cholernie krępujące. Nie mam odwagi spojrzeć na Piotrka. Nie wiem, czego się boję – jego skupionego na mnie spojrzenia? Wyrzutu kryjącego się w nim? A może tego, że najmniejszy nawet kontakt wzrokowy sprawi, że znów zacznie mi robić docinki?
Zastanawiam się nad tym, co powiedział. Czy on naprawdę uważa, że to ja jestem do niego uprzedzona? Przecież to on ciągle stroi sobie ze mnie żarty, byle tylko mnie upokorzyć. Kpi ze mnie nawet przed wykładowcami!
A może… Może po prostu nie rozumiem jego poczucia humoru?
Wreszcie zbieram się na odwagę i ostrożnie unoszę wzrok znad kubka. Nie czuję zawodu, gdy okazuje się, że Piotrek wcale nie zwraca na mnie uwagi. Marszczy brwi, spoglądając na ekran swojego telefonu. Chociaż zgrywa bohatera, na jego przedramionach dostrzegam gęsią skórkę. No tak, to nie są warunki, które sprzyjałyby chodzeniu w samym T-shircie. Mam wyrzuty sumienia, że marznie przeze mnie, ale skoro chciał zgrywać bohatera – niech ma.
– Jejku, strasznie cię przepraszam, muszę się zerwać – rzuca, podrywając się z kanapy. Przerzuca sobie plecak przez ramię, w dłoni wciąż trzyma telefon. Na chwilę odrywa się od niego, ale tylko po to, żeby rzucić mi przepraszający uśmiech.
– Sweter! – przypominam. Na próżno. Piotrek jest już przy drzwiach.
– Później. – Macha lekceważąco ręką i wychodzi.
Zostaję sama, a więc jest dokładnie tak, jak chciałam. Mogę skupić się na nauce, mogę poczytać coś w Internecie albo obejrzeć serial online. Bez docinków, bez krępującej ciszy.
Więc dlaczego taki obrót spraw wcale mnie nie cieszy?
Ciąg dalszy w wersji pełnej