Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Kiedyś nazywał się Joshua Carter. Ale teraz jest tym, kim chcę, żeby był.
Ona jest dostawczynią. Wabi młodych mężczyzn, a potem wystawia ich na sprzedaż.Robi rzeczy wymuszające na nich posłuszeństwo.Szkoli niewolników w sposób, który winduje ich cenę. Dopóki dostarcza towar, układ chroniący jej rodzinę trwa. A jest mistrzynią w tym, co robi. Nigdy nie zdarzyło się, aby przedmiot transakcji nie spełniał wymagań klienta.
Aż do niego.
Uparty niewolnik myśli, że może ją uwolnić… od niej samej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1 - Liv
2 - Liv
3 - Liv
4 - Joshua
5 - Liv
6 - Joshua
7 - Liv
8 - Liv
9 - Liv
10 - Joshua
11 - Joshua
12 - Liv
13 - Joshua
14 - Joshua
15 - Joshua
16 - Liv
17 - Joshua
18 - Joshua
19 - Joshua
20 - Joshua
21 - Liv
22 - Liv
23 - Joshua
24 - Joshua
25 - Joshua
26 - Joshua
27 - Liv
28 - Liv
29 - Liv
30 - Joshua
31 - Joshua
32 - Joshua
33 - Liv
34 - Liv
35 - Joshua
36 - Joshua
37 - Liv
38 - Liv
39 - Liv
40 - Joshua
41 - Joshua
42 - Liv
43 - Liv
44 - Liv
45 - Liv
46 - Liv
47 - Joshua
48 - Liv
PLAYLISTA / O autorce
SERIA DOSTAWA
tom 1 DOSTAWA
Mężowi – mojej wolności i wiecznej iskrze.
To dziś wieczór.
Nerwowość stanowiła naturalne potwierdzenie tego faktu, ale poddanie się jej niczego by nie zmieniło. Liv zaciągnęła się głęboko. Po chwili dym przecisnął się przez wykrzywione w niepewnym uśmiechu usta i uniósł chmurką na tle stadionowych reflektorów. Siłą woli powstrzymała grymas. Ponownie się zaciągnęła. Wypuściła dym. Rozruszała szyję i ramiona.
Z trybun słychać było gwizdy i nawoływanie. Zielono-złote transparenty falowały przy wtórze tętentu tysięcy stóp na metalowych trybunach. Wciśnięta pomiędzy beczkę na śmieci a betonowy mur zgasiła papierosa o przykręconą do barierki na wysokości jej biodra tabliczkę z zakazem palenia.
Włożyła zieloną koszulkę i ciemne dżinsy, aby nie wyróżniać się w tłumie fanów Bearsów z Uniwersytetu Baylora. Jej kryjówka znajdowała się na poziomie boiska, z dala od straganów z jedzeniem, i stanowiła doskonały punkt obserwacyjny celu. Chłopaka. Cholernego świętego, który nigdy wcześniej nie przeżył czegoś podobnego do tego, co miało nadejść. Ze strachu i ekscytacji skurczył jej się żołądek.
Na tablicy wyświetlała się informacja, że do końca meczu zostało pięć minut. Od pobliskiej grupki fanów bił zapach wody kolońskiej Le Male. Woń tanich sklepowych feromonów mieszała się z wywołanym ekscytacją potem oraz zapachem ściskanych w dłoniach nachosów. Smród nastoletnich kibiców. Jak w piosence Nirvany. W tej chwili nienawidziła wszystkiego, co niegdyś znaczyły dla niej utwory tego zespołu. Nie powinna zazdrościć studentom emocji. Prawdę mówiąc, wielu z nich, atletycznie zbudowanych, tryskających młodzieńczą energią, mogło stanowić przedmiot jej kolejnej dostawy. Jednak już wybrała.
Jebany świętoszek i prawiczek w jednym.
Wiwaty się wzmogły, więc skierowała uwagę na boisko.
Zawodnicy w zielonych koszulkach wybiegli na murawę, sportowe korki zryły błoto, popłynęła fala testosteronu. Drużynę prowadził uzdolniony obrońca Bearsów, zawodnik z numerem pięćdziesiąt cztery. Długimi susami przemierzał środek pola, szwy na okalających bicepsy rękawach miał mocno napięte.
Przywarła do barierki, obserwując jego bieg. Pewny siebie i napędzany siłą wyćwiczonych mięśni pokonał boisko, jakby był jego panem. Okrzyki fanów wskazywały, że rządził na nim niepodzielnie.
Kask maskował zielone oczy i czarne włosy. Ochraniacze na żebrach i ramionach podkreślały prawie dwumetrową, niemal stukilową męską sylwetkę, która doskonale spełniała wymagania klienta. Liv wiedziała już wszystko o dwudziestojednolatku. Od wielu tygodni obserwowała Joshuę Cartera. Każdego ranka przyglądała mu się z otaczającego farmę jego rodziców lasu. Potem do czwartej po południu przechadzała się po kampusie, gdy miał zajęcia i treningi, a następnie wracała na pola bawełny, gdzie pozostawała aż do zmierzchu.
Przez cztery lata jako obrońca w drużynie Joshua dokonał rekordowych dwudziestu trzech przechwytów. Stając się wyszkolonym niewolnikiem, będzie wart siedmiocyfrowej sumy.
Przewidywalny plan dnia chłopaka ułatwiał porwanie, niestety status gwiazdy zwiększał ryzyko wpadki.
Pociągały ją w nim czyste piękno w uwodzicielskich oczach oraz perfekcyjnie wyszlifowana sylwetka – coś, czego z pewnością nie dało się zapomnieć. Był idealny.
Ukradzione hasło dało jej dostęp do akt na uniwersytecie. Jedynak z biednej rolniczej rodziny potrzebował każdej możliwej pomocy finansowej, bo nie otrzymał stypendium sportowego. Esej, który miał je zapewnić, traktował o motywacji w dążeniu do zdobycia dyplomu z teologii i głosił tezę, że studia na tym kierunku wyposażą chłopaka w dogmaty i hart ducha, tak niezbędne do pełnienia w przyszłości duszpasterskiej roli.
Liv drażniła jego moralność, chociaż doceniała fakt, że był prawiczkiem. Niełatwo dzisiaj takiego dorwać, zwłaszcza w tak bardzo męskim, przyjemnym dla oka opakowaniu. Właśnie dlatego szukała celu na chrześcijańskim kampusie, a nie, jak zwykle, w slumsach Brownsville i Killeen. Poza tym chłopak po drugim dniu spędzonym w kajdanach zapomni o swoich pobożnych dążeniach. Jak każdy przed nim.
Kibice gości buczeli na trybunach. Ich rozgrywający leżał na plecach, piłka kiwała się tuż obok brudnego od trawy kasku. Nieopodal Joshua wyciągał rękę, by pomóc mu wstać.
– Wspaniała defensywa w wykonaniu zawodnika Bearsów w koszulce z numerem pięćdziesiąt cztery! – Przez okrzyki fanów przebił się pełen entuzjazmu głos komentatora. – Wynik jest już przesądzony!
Liv drgnęła nerwowo. Przyszła tu oglądać gwiazdę. Chłopak nie miał pojęcia, że gra ostatni mecz w karierze, chociaż ona zapamięta jego najlepsze akcje na boisku. Przypomni mu o chwale, jaką cieszył się tuż przed uprowadzeniem, stworzy z niego sumę wymagań klienta.
Specjalizowała się w szesnasto- i siedemnastolatkach. Nie na tyle młodych, by dostawała mdłości na myśl o pedofilii, nie na tyle dojrzałych, by opierali się jej metodom. Chociaż gdy miała wystarczająco dużo czasu, potrafiła znaleźć sposób, by sobie poradzić z towarem bez względu na wiek. W tym przypadku nabywca żądał dziewiczego w stosunkach z kobietami dwudziestoparolatka o zdyscyplinowanym ciele, które przyjmie i zadowoli mężczyznę.
Numer pięćdziesiąt cztery rzucił się do obrony pola, mięsień czworogłowy uda napiął się pod elastycznymi spodenkami. Kiedy chłopak się pochylił, naciągnął spandeks. Uwypuklił tym pośladki i ukazał szczelinę między nimi.
Wypłata w zasięgu ręki.
Liv odpaliła kolejnego papierosa i unosząc kąciki ust, wypuściła dym.
– Gdyby piękne uśmiechy mogły zabijać – powiedział jakiś głos za jej plecami – byłabyś jak przebijająca serce włócznia.
Kiepski tekst na podryw sprawił, że aż zazgrzytała zębami. Gdyby spojrzała przez ramię, ujrzałaby wymagający wyćwiczenia uśmieszek. A jakby popatrzyła uważniej, zobaczyłaby studenta, który nie cenił pomocy finansowej starych. Nie musiała czytać w myślach. Siedem lat i siedmiu niewolników nauczyło ją rozpoznawać słabość w głosie i wyczuwać marnotrawstwo słów.
Zgarnęła długie włosy do przodu, gęstymi lokami zasłaniając lewą stronę twarzy, którą znaczyła dziesięciocentymetrowa blizna. Bolesne przypomnienie niesubordynacji. Nie żeby go potrzebowała. Wryło się jej w mózg.
Celowo powoli odwróciła głowę i dostrzegła irytację.
Sztuczny uśmiech oraz nerwowe mruganie przeczyły pewności siebie, jaką próbował emanować. Dzieciak stał w rozkroku, nerwowo poruszając trzymanymi w kieszeniach dżinsów dłońmi. Nie miał więcej niż osiemnaście lat, czyli był przynajmniej o sześć lat od niej młodszy. Zdecydowanie potrzebował lekcji na temat niebezpieczeństwa grożącego ze strony nieznajomych.
Przesunęła wzrokiem po wypiętej piersi i zatrzymała się na wybrzuszeniu poniżej sprzączki paska. Westchnęła cicho, przypominając sobie, że znalazła się tutaj z powodu zadania, w ramach którego nie musiała informować jakiegoś palanta, że jej uśmiech bywał szczególnie niebezpieczny na sekundy przed tym, nim jej usta otaczały fiuta. Wróciła wzrokiem do chłopięcych oczu i zaprezentowała promienny wyraz twarzy.
– Piszę rozprawkę o Mojżeszu. – Dzieciak zwilżył językiem wargi. – Pozwól, że pokażę ci, jak za pomocą laski rozdzielić morskie wody. – Zerknął na nią zalotnie.
Rozdrażniło ją to, że nawet się nie zająknął. Gówniarz nie miał zielonego pojęcia, że zarabiała na życie wiązaniem mężczyzn i pieprzeniem ich gumowymi kutasami. Mogła go upokorzyć prostym chwytem za jaja. Jednak nie wolno jej było ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi. Zacisnęła palce na barierce i przywdziała maskę okrutnej arogancji.
Cokolwiek dostrzegł w jej spojrzeniu, odmalowało się to na jego twarzy. Cofnął się zgarbiony. Żałosne. Gdyby miała pół godziny i pustą salę lekcyjną, pokazałaby mu ból o wiele większy niż nadszarpnięte ego.
Odwróciła się, po czym rozejrzała po boisku.
Pięćdziesiąt cztery przebiegł za linię pięciu jardów i wyskoczył, by przejąć długie podanie. Złapał piłkę w połowie obrotu.
– Przechwyt! – wrzasnął komentator, a kibice poderwali się z miejsc, skandując dziko. Na zegarze pozostała minuta.
Liv miała ochotę klaskać z fanami, ale świadomość, że był to jego ostatni sukces, zdławiła chęć świętowania. Szczerze mówiąc, nie miała powodu, by tu tkwić. Nie mogła uprowadzić chłopaka w takim tłumie. Lecz po obserwowaniu go przez kilkadziesiąt dni na boisku nie mogła doczekać się tego meczu.
Atmosfera wiwatujących kibiców, grupek przyjaciół rozkoszujących się ulubioną rozrywką i widok atletycznie zbudowanych chłopców w opiętych spodniach podsycały tęsknotę za młodością, którą jej skradziono. Siedem lat temu była niewinną, śpiewającą w liceum przed meczem hymn dziewczyną.
Wspomnienie przytępiło czujność, wywołało trzepotanie w brzuchu. Natychmiast się wyprostowała. Kurwa, traciła poczucie czasu.
Odpaliła następnego papierosa, wypuściła sentyment w niebo i wyszła ze swojej kryjówki. Wspinając się schodami na parking, obróciła głowę, by zerknąć na schodzącego z boiska zawodnika.
Za linią boczną dopadły go cheerleaderki, podskakiwaniem oraz piskami walcząc o jego uwagę. Zdjął kask i przetarł twarz, którą pięknie ozłociło zachodzące teksańskie słońce. Spojrzał na wiszącą nad jego głową tablicę wyników. Gdyby patrzyła przez lornetkę, dostrzegłaby niezwykły blask niewinnych zielonych oczu. Tych, których wyraz miała na zawsze zmienić.
– Przepraszam panią.
„Co, do chuja?”
Odwróciła się i zauważyła wzburzonego mężczyznę w średnim wieku, ubranego od stóp do głów w barwy Uniwersytetu Baylora. Był zapewne jakimś nadgorliwym absolwentem, który na nowo przeżywał dni chwały uczelnianej drużyny.
Machnął ręką.
– Tu nie można palić.
Uniosła papierosa, zaciągnęła się i wypuściła chmurę dymu wprost w skrzywioną twarz nieznajomego.
Kolejnemu machaniu rękami towarzyszył przesadny kaszel.
– Uniwersytet ma ścisłe wytyczne…
– A ty co? Policja antypapierosowa?
Szkarłat popłynął od zapiętego kołnierzyka aż po policzki.
– Tu nie wolno palić!
Mogła się założyć, że kiedy to mówił, ściskał mu się tyłek. Zirytowana chciała go ominąć.
Wyciągnął rękę, uniemożliwiając jej przejście.
– Jak się nazywasz, młoda damo?
Zanim zrobiłaby coś, dzięki czemu wylądowałaby za kratkami, posłała mu pełen dymu pocałunek, przepchnęła się obok i weszła w wylewający się ze stadionu tłum kibiców.
Przeszła przy tlących się grillach, zaśmieconych bagażnikach samochodowych i po dziesięciu minutach znalazła się na skraju parkingu. W najdalszym kącie, pod nieświecącą latarnią, stał nierzucający się w oczy sedan. Nikt się tu nie kręcił. Nie było świadków, którzy mogliby połączyć ją z tym samochodem. Zastukała w okno pasażera.
Zamek przeskoczył, drzwi się otworzyły.
– Ile razy cię podrywano? – niemal warknął Van Quiso.
Był dzień, w którym spokój pokonał zazdrość. Z trudem próbowała przypomnieć sobie tamte chwile.
– Naprawdę chciałbyś to wiedzieć? – Puściła do niego oko, zajęła miejsce i zamknęła drzwi. Pomimo czekających ją konsekwencji, chciała go podręczyć, co stanowiło desperacką i raczej żałosną próbę zemsty.
Wykałaczka wystająca spod kaptura grafitowej bluzy w miejscu ust mężczyzny przecinała powietrze, zataczając niespokojne kręgi.
– Śmierdzisz seksem.
– Podczas przerwy bzykałam się z trzema obrońcami. – Zapięła pas.
– Szczeniacki sarkazm.
– Podobnie jak twoje podejrzenia. – Smród jego zaborczości przesiąkł przez jej skórę i wlał się do żył. Im częściej ją brał – za jej zgodą czy też nie – tym bardziej zagłębiała się w jego pokręconą rzeczywistość. Potarła ręce, po czym skupiła wzrok na pustym parkingu. – Chłopak tu jest.
Oparł się plecami o fotel.
– Dzieciak nigdy nie opuścił wykładu czy ćwiczeń, a co dopiero meczu.
– Jest sezon grypowy, Van. Ludzie chorują. – Tego argumentu użyła, gdy chciała, by pozwolił jej po raz ostatni rzucić okiem na grę najnowszej ofiary.
Wykałaczka podskoczyła i znieruchomiała. Van bawił się zwisającymi ze stacyjki kluczykami, po czym opuścił rękę.
– Spójrz na mnie.
Spięła się. Palce świerzbiły, by odpalić silnik. Niewielka przestrzeń i zmrok sprawiły, że wychodziła z siebie na wspomnienie tego, co jej zrobił. Co nadal jej robił. Jego fiut rozciągał odbyt, bat palił plecy, pięść wbijała się w twarz, po czym czułe wargi całowały jej rany. Wyprostowała się, wyjęła telefon i sprawdziła godzinę.
– Trener powinien już kończyć pomeczową odprawę. Chłopak zaraz pójdzie pod prysznic i niedługo wyjdzie. Powinniśmy jechać.
– Spójrz na mnie!
Agresja w poleceniu skruszyła jej brawurę, przez co napięła mięśnie twarzy. Tylko dwie osoby w tym wyizolowanym świecie były silniejsze od niej. Jedną z nich był Van. Jej oddech przyspieszył, grożąc hiperwentylacją, gdy mężczyzna przyglądał się dziewczynie i czekał.
Unikanie jego wzroku stanowiło sposób na stworzenie dystansu, ale ignorowanie poleceń jedynie opóźniało to, co i tak miało nadejść.
Rozluźniła twarz i spojrzała mu prosto w oczy.
Wpatrywał się w nią, wykałaczka przesuwała się po dolnej wardze. Być może za sprawą panującego w aucie mroku patrzenie w źrenice mężczyzny skojarzyło jej się z wytężaniem wzroku, aby dostrzec coś w bezksiężycową noc. Może czaiło się tam coś strasznego, coś wystarczająco okrutnego, aby w bolesny sposób zakończyć jej żywot? A może to tylko jej wyobraźnia…
Wykałaczka zamarła uwięziona pomiędzy jego zębami, gdy rozciągnął usta w uśmiechu. Kaptur skrywał krótko przycięte brązowe włosy i ostre rysy twarzy. Bluza miała za zadanie ukryć górę mięśni. Surowość oblicza dodawała mężczyźnie niebezpiecznego piękna. Rzut oka na niego wymuszał kolejne spojrzenia oraz modlitwę, by Van nie dostrzegł pełnego podziwu wzroku i nie wykorzystał go na swoją korzyść.
Wyglądał, jakby niedawno wyszedł z więzienia, choć nigdy nie wylądował za kratami. Jego seksowny uśmieszek – mimo posiadania żelaznej siły woli – był kiedyś w stanie zmusić Liv, by rozwarła uda tak szeroko jak orzeł skrzydła.
Jednak tamta Liv już nie istniała.
W piersi odżył dawny ból. Zamaskowała go spokojnym oddechem i opuściła nieco powieki, jakby okazywała znudzenie.
Van cofnął kaptur do linii włosów, ukazując bliznę w kształcie przecinka, która łączyła zewnętrzną krawędź oka z kącikiem ust. Nawet w mroku widać było ciemnoczerwoną szramę, groźne piętno wyróżniające się na tle idealnej symetrii rysów twarzy.
Uniósł rękę, odgarnął jej włosy z policzka. Trwała nieruchomo, gdy palcem przejechał po jej bliźnie. Czy kiedy na nią patrzył, żałował wydarzeń, które doprowadziły do tego, że spotkała ich identyczna kara?
– Dziś śpisz w moim łóżku. – Dotyk oraz ton głosu dźgały niczym nóż.
Odsunęła się, bo zaschło jej w gardle, ale zmusiła się, by nie odwrócić wzroku.
– Mam zadanie do wykonania. Jeśli zawiodę, bo ty będziesz chciał się pieprzyć, wykopiesz najpierw mojego trupa z ogródka.
Skóra przy jego bliźnie się napięła.
– Nie zakopuję tam ciał.
– Teraz już nie.
Wyjął wykałaczkę i wycelował w Liv. Otworzył usta, na jego twarzy pojawiła się frustracja. Miał świadomość, że jeśli dziewczyna nie dotrzyma terminu, pusta groźba stanie się realną obietnicą.
Cokolwiek chciał powiedzieć, przemilczał to. Oparł czoło o jej czoło i przycisnął usta do jej dolnej wargi. Stłumiła dreszcz. W ich więzi nie było nic romantycznego. Łączyła ją z nim niechciana, patologiczna relacja wynikająca ze strachu.
Przesunął językiem po jej wardze, czym skradł dziewczynie dech. Nie pieprzyłby Liv tutaj, sabotując misję, ale zawsze znajdował czas, by napieprzyć jej w głowie. Pozostała w bezruchu, licząc na szybkie zakończenie pieszczoty.
Westchnął z rozczarowaniem, wsadził wykałaczkę między zęby i uruchomił silnik.
– Dorwijmy twojego chłoptasia.
Liv pragnęła znaleźć się wszędzie, tylko nie w samochodzie, w drodze do zrujnowania czyjegoś życia, mając świadomość, że następne dziesięć tygodni spędzi w masce na twarzy i z pejczem w dłoni. Trenowała ich. Dostarczała. A później? Stawali się dla niej martwi. Tak musiało być.
Czasami przy życiu utrzymywały ją własne kłamstwa. Wiara w cokolwiek innego czyniłaby ją niebezpieczną dla porwanych, których po szkoleniu sprzedawała.
Przycisnęła opuszki do szyby. Gdyby tylko odnalazła w sobie siłę, by zakończyć swój żywot…
Przedmieścia Waco w Teksasie malowały się podjazdami, wieżami ciśnień i kościołami przeróżnych wyznań. Gdy Van zmierzał w kierunku granicy miasta, sceneria zaczęła się zmieniać. Liv w poświacie księżyca obserwowała otwarte, poprzecinane wstęgami asfaltu pola uprawne i stojące na nich hangary.
Przez głowę przemknęło jej wspomnienie. Nabrało kształtu prywatnego lotniska w Austin, na którym mama prowadziła kursy dla skoczków spadochronowych. Sąsiadowały z nim pola kukurydzy stanowiące labirynt dziecięcych przygód i ary utwardzonego pasa startowego, gdzie lokalne dzieciaki aż do zmierzchu jeździły na rolkach.
Dopóki nie uprowadzono jednej dziewczynki.
Znów otworzyła się stara rana w jej piersi. Oddech uwiązł w gardle, więc żeby go przywrócić, udała kaszel.
Van natychmiast uniósł rękę i złapał ją za szyję. Boże, nie skupiała się na zadaniu, a on miał wkurzającą zdolność do prawidłowego interpretowania każdego drgnienia jej ciała.
Próbowała nabrać powietrza, co stanowiło próżny wysiłek, gdy mężczyzna zaciskał palce na jej tchawicy. Niegdyś ta technika kontroli była skuteczna, jednak teraz, nauczona doświadczeniem, wiedziała, że najlepszą reakcją jest brak reakcji.
Zacisnęła usta. Próbując się bronić, szukała w głowie piosenki – jakiejkolwiek – i znalazła Gods and Monsters Lany Del Rey. Skupiając się na płaczliwym refrenie, śpiewała bezgłośnie wraz z wokalistką. Szalejące tętno sparaliżowało zarówno serce, jak i gardło. Niemy śpiew stanowił ukojenie.
– Skupiasz się na zadaniu? – Van zacisnął dłoń i potrząsnął nią. – Chyba już tak.
Płuca paliły, palce wbijały się w uda, gdy próbowała sprowadzić puls do powolnego rytmu płynącej w myślach melodii.
Uścisk zniknął, ręka wróciła na kierownicę. Liv kończyna po kończynie rozluźniła mięśnie.
– Masz w głowie chaos. – Jego zniecierpliwienie aż pulsowało między nimi. – Wyjmij jaja z cipki.
Chciała go nienawidzić, ale miała tylko jego. Chciała go kochać, lecz wspomnienia cięły zbyt głęboko i pozostawiały blizny.
– Nie mam w głowie żadnego chaosu. Jaja wyjęte. O jakie inne części ciała się martwisz?
Światła mijanego samochodu oświetliły jego zaciśniętą żuchwę i skupione na drodze oczy.
– Powiedz, o czym myślałaś.
Polecenie miało więcej mocy, niż powinno mieć. Odparła z opanowaniem:
– O twojej pierwszej pojmanej.
– Mojej pierwszej… – Zacisnął palce na kierownicy, rozluźnił je, po czym odpowiedział z chorą fascynacją: – Mojej ulubienicy. – Ścisnął jej kolano.
Mama mawiała, że nikt tak naprawdę nie doceniał swojego życia, dopóki nie spojrzał na nie z wysokości trzech kilometrów. Układ z Vanem zapewniał Liv pewną swobodę, więc skakała między zadaniami. Kiedy tak się działo, zawsze lądowała tam, gdzie powinna.
Czy wtedy powinna lecieć z mamą zamiast zostać, by pojeździć na rolkach? Czy powinna odjechać od samochodu, którego kierowca zatrzymał się, by zapytać o drogę? Czy powinna krzyczeć zamiast wsiąść, gdy wycelował do niej z broni?
Poczuła obrzydzenie.
– Twoja pierwsza pojmana była głupiutką dziewczyną.
– Głupiutką dziewczyną, która spełniała wymagania klienta. Ciasny, siedemnastoletni tyłek, jędrne cycuszki i cała ta gracja, gdy jeździła na rolkach – powiedział. – Nie żałuję.
W ich relacji żal towarzyszył Liv przez cały czas.
Van przysunął się, chcąc położyć dłoń na jej udzie. Wzdrygnęła się i przycisnęła do drzwi auta.
Za szybą rozmazywała się ciemna ziemia. Zimne szkło przy jej policzku stanowiło jedyną barierę pomiędzy nią a polami, po których przebiegłaby tak szybko, jak to tylko możliwe, uciekając z tego samochodu.
Mężczyzna ponownie wyciągnął rękę, pochylając całe ciało, przez co samochód zjechał na pobocze. Wrócił jednak na właściwą drogę, gdy Van wcisnął dłoń pomiędzy jej uda.
Ta ręka zbyt wiele razy była jej zgubą.
Lata temu skradziono jej niewinność. Musiała nauczyć się przestrzegać zasad potworów. A gdzieś po drodze sama stała się jednym z nich. Im szybciej i mocniej Van pocierał odzianą w dżins łechtaczkę, tym luźniejsze stawały się jej biodra. Jednak to jego słowa miały moc, aby ją złamać i zniszczyć od środka.
– Chcę dotykać cię przez resztę życia. Chryste, muszę cię dotykać, aby mieć pewność, że sobie ciebie nie wyobrażam.
Ocierała się o jego palce, nienawidząc samej siebie. Poruszała biodrami w górę i w dół, rozchylając uda, odpowiadając wbrew własnej woli. Van ściszył głos do szeptu.
– Dlaczego mogę do ciebie dotrzeć tylko, gdy cię pieprzę, Liv? Chcę więcej. Czegoś więcej.
Jęknęła. Dźwięk ten wyćwiczyła, by uwodzić. Jednak nie potrafiła zataić tęsknoty w głosie. Spróbowała zamaskować ją przez jeszcze dłuższe, mechaniczne jęknięcie.
Van gwałtownie zabrał rękę.
– Zachowaj swoje fałszywe skomlenia dla nowego chłoptasia.
Odetchnęła nerwowo. Nie udawała, niezupełnie, i to było bardziej odrażające niż fakt, że jej dotykał.
– Może z tym chłopakiem nie będę udawać.
Nagła sztywność jego sylwetki zdradziła udawany spokój w głosie.
– Klient dokładnie określił, kto ma pieprzyć jego własność.
Kontrakt zawierał dwanaście zasad, pierwsza znacznie omijała zwykłą perwersję.
Zasada pierwsza: niewolnik nigdy wcześniej nie doświadczył intymności z kobietą. Niewolnik jest heteroseksualny, ale gardzi kobietami. Pragnie jedynie swojego Mistrza.
Nie istniał klient, który nie przyprawiałby jej o dreszcze, lecz ten był wyraźnie seksistowski, wywoływał w niej całkiem nowy wstręt, a nawet go jeszcze nie poznała.
– Pierwszy punkt umowy jest pojebany. Nie podoba mi się.
– To zapewne jakiś pogardzany przez kobiety typ, więc chce niewolnika, który będzie podzielał jego niedolę. Niczym nie różni się od innych zboków, świń o grubych portfelach, dla których wcześniej pracowałaś.
– Może. Ale ten jest jeszcze bardziej powalony.
Poprzednie kontrakty były proste, wymieniano w nich pożądane cechy fizyczne i wymagano zwyczajowego treningu. Na przykład: ma ssać fiuta na żądanie, ma lizać buty. Koszt szkolenia był absurdalny, ale ona nigdy nie zobaczyła choćby centa. Zapłatą za jej usługi nie były pieniądze. Zyskiwała coś znacznie ważniejszego niż kasa.
– Ale robota jest taka sama – warknął. – Niewolnik, którego dostarczysz, ma dokładnie wypełnić warunki kontraktu.
Albo Liv straci jedyne powody, dla których zapinała spadochron podczas skoku.
Wykałaczka znów poszła w ruch.
– Chociaż zdecydowanie byłoby łatwiej, gdyby umowa pozwalała uprowadzić homoseksualistę.
Jezu, świat już i tak był wystarczająco bezwzględnym drapieżcą, a oni tu dywagowali na temat tego, kogo rzucić na pożarcie. Klient żądał heteroseksualnego, dwudziestoparoletniego prawiczka o zwyczajowo atrakcyjnej, atletycznej budowie. A nie było takich wielu. Przystojni młodzi mężczyźni zazwyczaj nie zachowywali czystości.
– Nie podoba mi się, że wyrwiemy go z ramion rodziców. – Mieszało to w misternie utkanej strategii i stanowiło jedyną tajemnicę, którą udało jej się ukryć przed Vanem.
– Ponieważ poprzedni niewolnicy nie mieli rodzin, za którymi tęsknili – rzucił z uśmieszkiem – byli przez to mniej ludzcy?
Brak bliskich stanowił jej osobisty wymóg, kiedy chodziło o selekcję, lecz wcale nie umniejszał tym chłopakom.
Van parsknął śmiechem.
– Ironia twojej etyki zawodowej jest dość przewrotna.
Jak ironia jej życia.
Odetchnął odprężony i rozsiadł się wygodnie na fotelu.
– Tworzymy niepokonany zespół, Liv. Rób swoje, aż sam widok twojej cipki doprowadzi go do porzygu.
Przy poprzednich niewolnikach to Van nad wszystkim panował, narzucając poziom i kierunek treningu. Jednak pierwszy punkt nowego kontraktu był inny. Niewolnik miał nienawidzić kobiet, więc uzgodnili, że Liv stanie się brutalna.
Żołądek jej się skurczył.
– Zdołasz się nie wtrącać, gdy będę się nim zajmować?
– Tak. Po prostu mnie wezwiesz, kiedy ten pobożny gnojek będzie gotowy, by possać mi kutasa.
Zasada druga: niewolnik będzie służył seksualnie Mistrzowi z wyjątkową zręcznością, a jego ciało zostanie przygotowane w ten sposób, by Mistrz nie miał z nim żadnych trudności.
Zadaniem Liv i Vana była zdeprawowana gra, której cel stanowiła przemiana heteroseksualnego prawiczka w ucieleśnienie dwunastu wymogów klienta. Dziewczyna jednak nie miała wcześniej doświadczenia z czystością seksualną. Joshua Carter – wraz z pobożnym wychowaniem i wsparciem rodziny – stanowił wybój na drodze, który mógł zagrozić ich interesowi. Dopadła ją panika.
– Chyba jesteśmy na miejscu. – Van zdjął nogę z gazu.
Przed oczami mieli linię drzew przysłaniającą płaski horyzont wiejskiego Teksasu. Liv sprawdziła siłę sygnału w telefonie
– Jesteśmy w martwym polu. To tu.
Van stanął na poboczu, gdzie drzewa rosły najbliżej drogi, i włączył światła awaryjne. Liv wysiadła, a wokół jej sportowych butów wzbił się kurz. Kiedy uniosła maskę auta, mężczyzna wyjął bezpiecznik i schował go do kieszeni. Czekali.
Pola pszenicy okalały las i ciągnęły się w dal pod osłoną nocy. Ciszę przecięło samotne łkanie drozda.
Najbliższy dom znajdował się ponad trzy kilometry dalej. Podglądała jego mieszkańców przez lornetkę. Daniel i Emily Carterowie nie mogli porzucić wieczornych obowiązków na farmie, aby obejrzeć mecz futbolowy syna, ale wiedziała, że spodziewają się jego rychłego powrotu. Odległy warkot ściągnął jej uwagę na opustoszałą drogę. Biorąc pod uwagę łatwość, z jaką dźwięk rozchodził się po opustoszałych polach, za dwie do trzech minut powinna zobaczyć światła reflektorów.
Van zasłonił jej widok. Przycisnął się do niej masywnym ciałem, naruszając strefę komfortu. Uniosła głowę i spojrzała w skrywaną przez kaptur zacienioną twarz. Jej wyraz pozostawał pusty, odzwierciedlał stan umysłu kobiety.
Mężczyzna powiódł knykciami po bliźnie Liv, odsuwając włosy. Kiedy dotarł do ust, nawinął pasmo na palec.
Chwyciła go za nadgarstek, jej ścięgna zmieniły się w niewzruszoną stal. Zamknęła oczy i się przygotowała.
Szarpnął. Skóra głowy zaczęła palić w miejscu, w którym poddały się cebulki.
Na dźwięk oddalających się kroków otworzyła oczy i obserwowała szeroką, zmierzającą w kierunku drzew sylwetkę.
– Pewnego dnia porozmawiamy o tych twoich fetyszach.
W milczeniu stawiał beznamiętne kroki, aż pochłonęła go ciemność.
Pomruk zbliżającego się samochodu stał się głośniejszy. Po chwili dało się słyszeć chrzęst żwiru i pojawiły się światła reflektorów. Kobieta oparła się o błotnik, nucąc w rytm pogruchotanego serca.
Pick-up zwolnił, po czym stanął. Liv uniosła rękę na powitanie ciemnego wnętrza pojazdu i chłopaka, który się w nim znajdował. Jej celu.
Kiedy drzwi się nie otwierały, przygryzła dolną wargę. Czy założenia na jego temat były błędne? Denerwowała się każdą sekundą bez odpowiedzi. A co, jeśli miał pasażera? Nie przewidziała takiej sytuacji w swoim planie.
Ulga przyszła wraz ze skrzypnięciem zawiasów. To tylko jej niepokój wydłużył ten moment.
Chłopak wysiadł, światło zalało pustą kabinę.
– Hej. Potrzebujesz pomocy?
Po raz pierwszy jego głos rozbrzmiał echem w jej klatce piersiowej. Przekroczył wszelkie wyobrażenia. Był jak tajemniczy eliksir, idealnie odpowiadał dużej, męskiej sylwetce.
– Hej.
Wytarła ubrudzone nieistniejącym smarem palce o spodnie i wskazała na silnik.
– Na I-35 zaczęło coś brzęczeć. Zjechałam i się zgubiłam. – Rozłożyła ręce w geście bezradności i zaczęła mówić szybko, żeby zobrazować panikę: – Cholerny złom się zepsuł, a ja nie mam zasięgu w komórce.
Usłyszała chichot, w którym było coś niepokojąco kojącego.
– Zdecydowanie się zgubiłaś. Znajdujesz się kilka kilometrów od autostrady. Chcesz, bym rzucił okiem? – Wskazał na silnik, po czym przechylił głowę. Blask reflektorów odbił się w jego oczach.
Dzieliła ich niewielka odległość, znajdowali się bliżej siebie niż kiedykolwiek wcześniej. Niemal trzydzieści centymetrów wyższy i czterdzieści pięć kilo cięższy od niej zajmował sporo miejsca, wliczając w to jej przestrzeń osobistą. Mógł obezwładnić ją swoją siłą, dlatego musiała zmienić taktykę, żeby udało się jej zakuć go w kajdany.
Zwiesiła głowę, czubkiem buta kopnęła w oponę.
– To alternator. Ostatnim razem, gdy tak się stało, mechanik napomknął, że muszę kupić nowy. A są drogie, wiesz? – Spojrzała na niego spod rzęs. – Będę musiała wezwać lawetę.
– Jakieś dwa kilometry stąd jest budka telefoniczna. Mogę cię podrzucić.
Wkrótce da jej coś więcej niż podwózkę. Czas przywdziać przebranie bezbronnej dziewczynki. Podeszła bliżej. W świetle reflektorów ukazała się blizna na jej lewym policzku.
Grdyka chłopaka podskoczyła. Wyglądał, jakby walczył z potrzebą odwrócenia wzroku. Współczucie – a może litość – złagodziło wyraz jego twarzy. Zasługiwała na pogardę, zwłaszcza po tym, jak wykorzystała ją przeciwko niemu.
– Mój tata… – Położyła dłoń na policzku i wydała z siebie jęk warty nagrody Akademii Filmowej.
– Hej. – Podszedł niepewnie. – Co się stało?
– Nic, tylko… Tata był o wiele surowszy dla mojej młodszej siostry. – Przygarbiła się. – Jest teraz sama i mnie potrzebuje.
Nie było żadnego ojca ani siostry, ale chłopak z kochającej rodziny musiał dostać powód, by jej współczuć.
– Wyjechałam z Dallas, kiedy do mnie zadzwoniła, a teraz nie mogę się do niej dostać. – Objęła się rękami i odwróciła od niego. – To się nie może dziać – szepnęła.
– Gdzie jest twoja siostra?
– W Temple. – W ciemności pociągnęła nosem.
Dusiło ją jego milczenie. Gdyby właściwie to rozegrała, łyknąłby bajeczkę o katowanej przez ojca siostrze, która usprawiedliwiałaby jej dwugodzinną podróż z Dallas z zepsutym alternatorem. A gdyby wybrała właściwy cel, sam podsunąłby rozwiązanie, które oddałoby go w jej ręce.
– Coś jej grozi?
Jeśli potwierdzi, chłopak zadzwoni na policję. Pokręciła więc przecząco pochyloną głową, jeszcze bardziej się garbiąc.
– Nie jest w dobrej kondycji psychicznej. Nie sądzę, by coś sobie zrobiła, ale jej umysł znajduje się w mrocznym miejscu. – Westchnęła dla lepszego efektu. – Ma tylko mnie.
Szuranie stóp przesunęło się w stronę pick-upa.
– Temple znajduje się zaledwie pół godziny drogi stąd. Mogę cię podwieźć.
Bingo!
Zacisnęła mocno usta, żeby się nie roześmiać. Zaraz je jednak rozluźniła i odwróciła się powoli. Na jej twarzy malowało się niedowierzanie.
– Naprawdę?
Otworzył drzwi pasażera i zaprosił ją gestem.
– Jeśli nie masz nic przeciwko, by zostawić tu auto, nim przyjedzie laweta. Tutaj nikt go nie ukradnie.
Nikt, ponieważ Van wsadzi bezpiecznik i pojedzie za nimi w niewzbudzającej podejrzeń odległości. Wzięła z samochodu portfel oraz komórkę i z rozmyślną ostrożnością podeszła do chłopaka.
Co powiedziałaby w tej sytuacji normalna dziewczyna?
– Nie porwiesz mnie i nie zgwałcisz, prawda?
Pokrętna bezduszność tej sugestii chwyciła ją za gardło. Miała ochotę cofnąć te słowa, gardząc tym, jak zakończy się dla niego dzisiejszy wieczór.
– Nie. – Odsunął się, gdy wsiadała. – W schowku mam pałkę teleskopową. Weź, jeśli chcesz. – Nieco uniosły się kąciki jego pełnych ust. – Jesteś ładna, więc nie możesz być zbyt ufna.
Serce kobiety skuł lód. Głupi chłopak.
Wskoczył za kierownicę, zawrócił i pojechał w kierunku I-35. Uniósł telefon w chwili, gdy Liv zobaczyła zasięg na swoim. – Muszę dać znać rodzicom, że się spóźnię. Możesz to za mnie zrobić?
Zgodnie z jej oczekiwaniami, nie chciał prowadzić i pisać. Wzięła od niego komórkę. Zobaczyła, że zaraz po meczu dzwonił do matki.
– Oczywiście. Napisać do…
– Mamy. Powinno być… – Zerknął na jej palec znajdujący się na ekranie. – Tak, właśnie to. Napisz, że podwożę znajomą do Temple i będę w domu przed północą.
Niezwykłe, że przy obcej nie krępował się tak bliskiej relacji z rodzicami. Nie wiedział, że znała powody. Polegali na jego ciężkiej pracy na farmie. Nadal u nich mieszkał, co zaoszczędziło sporo wydatków na pokój w kampusie.
Pozwolił, by wyobrażała sobie, co tylko chciała na temat informowania matki o powrocie do domu ponad dwudziestoletniego syna w piątkowy wieczór. Jego pewność siebie nie była chłopięca. Raczej cudownie dojrzała. I problematyczna. Będzie musiała ją złamać, zapewne przez fizyczne upokorzenie.
Myśl ta sprawiła, że skurczył jej się żołądek. Uspokoiła się, przypominając sobie, że aby osiągnąć wymagany cel, czasami potrzeba było zrobić coś złego. Dużo złych rzeczy.
Dyskretnie zerknęła, by potwierdzić, że patrzył na drogę. Pisząc, zdjęła tylną obudowę, zrzuciła baterię między nogi i zamknęła komórkę. Dzięki Bogu, że to nie iPhone. Ekran poczerniał, wiadomość nie została wysłana.
Umieściła telefon ekranem w dół na desce rozdzielczej.
– Poszło.
– Dzięki. Chcesz numer, żeby zadzwonić po lawetę?
– Zrobię to rano.
Przez kilkanaście sekund bębnił palcami o kierownicę, ale nagle przestał.
– Mam na imię Josh. A ty?
Zawsze podawała prawdziwe imię. Nie miała powodu go skrywać.
– Liv.
– Liv. – Zacisnął na chwilę usta. – „El”, „i”, „fał”.
– Tak.
Można było dodać do nich kilka liter i utworzyć słowo „deliverer”. Dostawczyni. Właśnie nią się stała. Pan E wyśmiał to, gdy za pomocą szantażu nakłonił ją do współpracy.
Josh się uśmiechnął.
– Wierzysz w przeznaczenie?
W ogóle.
– Dlaczego pytasz?
– Gram w futbol z numerem pięćdziesiąt cztery na koszulce. A ty masz na imię Liv.
Dlaczego wciąż to powtarzał? Spojrzała na niego.
– No i?
Wzruszył ramionami.
– Rzymską liczbę pięćdziesiąt cztery zapisuje się wielkimi literami „el”, „i”, „fał”.
Numer na jego koszulce. Czy wiedziałaby o tym, gdyby dane jej było ukończyć liceum i pójść na studia?
– Rozumiem, że ty wierzysz w przeznaczenie – dociekała.
– Myślę, że istnieje. Pociesza mnie wiara w to, że we wszechświecie są rzeczy, które ponad zdrowym rozsądkiem i wbrew wszystkiemu mogą wskoczyć na swoje miejsce i zaspokoić wewnętrzne potrzeby. – Spojrzał na nią uważnie. Nie znalazł na jej twarzy śladów, że się z nim zgadza. Wrócił wzrokiem do drogi. – A ty jak myślisz?
Można było się spodziewać takich rozważań po chłopaku, który zamierzał zostać pastorem. Liv postawiła na prawdę.
– Przeznaczenie to nic innego jak przyczyna i skutek. Podskoczysz, więc możesz upaść.
Sam nieświadomie zeskoczył ze swojej ścieżki i miał spaść na tę należącą do kogoś innego. To, co dla niego zaplanowała, podważy jego poglądy na przeznaczenie i każdą inną sprawę w życiu.
Joshua wyczuł, że spojrzenie wielkich brązowych oczu Liv ukradkiem kieruje się na niego. Uzależniających oczu, które potrafiły przejrzeć go na wskroś i namieszać w głowie, aż zapominał, co robi. Bywały chwile w jego życiu, że miał ochotę zejść z wybranej dla niego drogi. W tym momencie właśnie tak się czuł. Wpatrywał się w najatrakcyjniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek spotkał. Znajdowała się w jego pick-upie. Obserwowała go. Badała.
Blizna malująca się na jej policzku pojawiła się na moment w świetle mijanej latarni. Nie odbierała jej piękna, lecz stanowiła delikatny wzór jej życia, wszystkiego, co ją spotkało. Zapałał ciekawością, by poznać historię kobiety.
– Jedź trzydziestą piątą na południe. Powiem, gdzie skręcić, gdy dotrzemy do Temple. – Zerknęła na prędkościomierz. – I patrz, ile jedziesz.
Żadnego „proszę” czy „dziękuję”. Cicha i władcza, co mu się podobało i sprawiało, że chciał ją sprawdzić.
– A może będziesz cicho siedzieć, ładnie wyglądać i dasz mi prowadzić?
– Wszędzie są gliny z radarami. Nie mogę pozwolić sobie na jeszcze większe opóźnienie.
Ta Liv zdawała się o wiele mniej bezbronna niż Liv, która trzęsła się na poboczu. Jej głos był miękki, wręcz melodyjny, ale się zmienił. Jakby coś tłumił. Coś większego niż ból. Poza powłóczystymi spojrzeniami w jej bezruchu była osobliwa apatia. Dziewczyna przypominała uśpione, odpoczywające lub wyczekujące dzikie zwierzę.
Josh denerwował się coraz bardziej z powodu wszystkich tych niedopowiedzeń w temacie jej rodziny.
Wjechał na autostradę.
– Chcesz porozmawiać o siostrze?
– Nie.
Podrapał się po zarośniętym podbródku, zmagając się z jej kategoryczną odmową.
– Dobrze, że się pojawiłem. O tej godzinie tylko ja tamtędy przejeżdżam.
Wzmógł się szum, gdy samochód nabierał prędkości.
Nastał moment, w którym normalna osoba podjęłaby przyjacielską pogawędkę. Milczenie Liv podważało wszystko, co wiedział o dziewczynach i ich paplaniu. Zazwyczaj się nie denerwował, ale jej milczenie sprawiało, że czuł się coraz bardziej niezręczne. Z każdą sekundą był mocniej zirytowany.
– Mieszkam niedaleko miejsca, w którym cię spotkałem.
Dziewczyna patrzyła przez przednią szybę. Leżące na smukłych udach palce zdawały się martwe.
– Mhm.
Szkoda, że nie chciała rozmawiać. Miał pół godziny z tą ślicznotką. Chciał z nią pogadać, chciał być sobą w towarzystwie tej nieznajomej. – Studiuję teologię na Uniwersytecie Baylora.
– Dlaczego? – spytała szeptem.
– Co „dlaczego”?
– Dlaczego chcesz podążać drogą Jezusa? – Wykrzywiła usta, jakby powstrzymując się od oceny.
– Przyrzekam, że powód jest całkowicie… absurdalny.
Spojrzała na niego. Nie zerknęła, lecz odwróciła głowę w jego stronę. Część kasztanowych loków przylgnęła do jej twarzy, część rozsypała się po ramionach. Dobry Panie, nie powinien się gapić, ale jej piersi prezentowały się naprawdę okazale. Nie był odporny na kobiece piękno. Skupił się na rozchylonych ustach, których unoszące się kąciki rozciągały bliznę. Dezorientacja dodawała Liv powabu.
W pachwinach pojawił się ogień. Doznanie, którego nigdy nie próbował zaspokoić z dziewczyną. Za wstrzemięźliwość mógł winić chrześcijańskie zasady oraz masę ciężkiej pracy. Prawdę mówiąc, z wysiłku czerpał zarówno fizyczną, jak i psychiczną przyjemność. Dziewczyny kręcące się przy nim podczas treningów nie podniecały go tak jak siniak po meczu, zakwasy po pracy na farmie czy mentalny wysiłek towarzyszący ścisłym regułom religii. Dawno temu zaakceptował fakt, że jak każdy człowiek odczuwa pragnienia, lecz zamknął je głęboko w sobie. Gdyby rodzice znali jego myśli, bardzo by się zawiedli. Serce mu się ścisnęło.
Zjechał z lewego pasa w szczelinę pomiędzy wolniej jadącymi samochodami. Przyznał, że wybór przyszłej ścieżki życiowej był absurdalny. Równie dobrze mógł go wyjaśnić.
– Moi rodzice przez lata starali się o dziecko. Kiedy byli już po czterdziestce, odnaleźli Boga, zaczęli się modlić, składać obietnice i dziewięć miesięcy później…
– Pojawiłeś się na świecie.
Uniósł brwi.
– Tak. Żeby wypełnić ich przyrzeczenia. Zawarli umowę z Bogiem. Jeśli da im dziecko, wychowają ten cud na Jego sługę w Kościele Baptystów. Zaśmiała się. Słodki dźwięk w przeciwieństwie do jej kwaśnej miny.
– Rzeczywiście, absurd.
– Mówiłem.
Wypowiedzenie tego na głos zdawało się nieco go ukoić. Nie żeby nie wierzył w Boga. Po prostu nie wyznawał Go fanatycznie, jak jego koledzy ze studiów. Jak rodzice.
– To niedorzeczność, żeby pozwalać, aby wszystkie życiowe wybory podyktowane były złożoną Bogu obietnicą.
– Swoją złożyłem mamie i tacie.
– Nieważne. To przyrzeczenie, które cię kontroluje. Nie złości cię to?
– Stawia wyzwania, czyni lepszym człowiekiem. Pogodziłem się z ich decyzją.
Milczała, wpatrując się w niego nieco zamglonym wzrokiem. Uniosła rękę – początkowo niepewnie – i dotknęła twarzy chłopaka. Opuszki spoczęły na jego kości policzkowej. Kiedy powiodła nimi po linii żuchwy, odczuł tak silną przyjemność, że musiał użyć całej swojej siły woli, aby utrzymać dłonie na kierownicy i nie zamknąć oczu.
– Twoje życie zostało z góry zaplanowane, co? – Jej słowa były równie problematyczne jak dotyk.
– Rodzice powołali mnie do uczciwego życia. W zamian zaakceptowałem drogę, którą mi wybrali. – Przywarł lekko do jej palców i mruknął: – To tylko praca. Nie wiadomo, może doprowadzić do czegoś niezwykłego.
Kobieta zabrała rękę i wróciła wzrokiem do drogi.
Brak jej dotyku poraził go. Potarł twarzą o ramię.
– Powiedziałem coś…
– Skręć w następny zjazd.
Zaniepokoił się. Co się właśnie stało? Skręcił, odtwarzając w myślach rozmowę. Może posunął się za daleko, lgnąc do niej?
– Za osiem kilometrów skręć w prawo, w kierunku dzielnicy Two Trails Crossing.
Minął zupełnie pustą główną ulicę Temple. Jego ciało zdawało sobie sprawę z bliskości Liv. Do diabła, wręcz pragnęło, by nieco się przysunął. Jednak dziewczyna wydawała się zdystansowana, pogrążona w myślach. W pewnym momencie zaczęła nucić. Niespodziewany wstrząs dla jego uszu. Śpiewała, aby uniknąć rozmowy czy może chciała zagłuszyć ciszę?
Harmoniczne mruczenie nabrało rytmu. Melodia nie była mu znana, mimo to jej tony przeszywały go, jakby ulatywały z najpilniej strzeżonej części duszy dziewczyny.
– Co to? – zapytał cicho. – Co nucisz?
Urocze crescendo ucichło, przez co natychmiast pożałował, że się odezwał.
Odchrząknęła. Wtedy to usłyszał: melodię przenikliwego, choć spokojnego głosu, który przyprawił go o dreszcz, rozpalając każdą komórkę jego ciała. Dreszcz zniknął, ale nie na długo. Głos Liv się załamał, a po kręgosłupie chłopaka przeszedł prąd. Zauroczony wstrzymał oddech.
Nie myląc tonacji, śpiewała o życzeniach, gwiazdach i duszach, których nie można było ocalić. Oktawa niosła w sobie głęboką, samotną wdzięczność. Przetransportowała go na farmę w deszczowy dzień, w miejsce przy niewielkim stawie. Głos kobiety brzmiał jak mżawka we mgle, przesycony ożywieniem, rozpaczą i akceptacją.
Zamknęła usta i lekko westchnęła.
– To było… – Nie potrafił znaleźć słów.
– To Lullaby Sii.
– Miałem powiedzieć „cudowne, urzekające”. – Cielesne. – Śpiewasz zawodowo?
Zatrzymał samochód na czerwonym świetle i obrócił głowę, by spojrzeć na Liv.
– Nie. – Tajemnicze, niezachwiane spojrzenie wpatrywało się w niego.
Światło zmieniło się na zielone, więc zerwała kontakt wzrokowy i wskazała na ceglany mur po prawej.
Na zniszczonej drewnianej tablicy widniały koślawe litery „Two Trails Crossing”.
Skręcił.
Masywne wiązy zacieniały rzędy domów należących do ludzi z niższej klasy średniej. Stare, kute żelazo zdobiło drzwi i okna. Kilka skrętów w lewo i prawo zawiodło ich do ślepej uliczki. Liv ruchem głowy wskazała na parterowy domek na końcu.
– To tu. Wejdę od tyłu.
Przejechał wąskim podjazdem wzdłuż budynku, po czym zaparkował przed garażem. Silnik warczał, więc go wyłączył. Nie chciał jej jeszcze wypuszczać, choć nie wiedział dlaczego. Zazwyczaj, jako singiel i futbolista, przykuwał więcej kobiecej uwagi, niż potrafił sobie z nią poradzić.
Nie chodziło o to, że nie chciał dziewczyny. Właściwie miał świadomość, w jaki sposób działały na niego kształtne, niedostępne kobiece ciała. Niekiedy czas spędzany w towarzystwie koleżanek był nie do zniesienia. Na miłość boską, cechowała go młodość. Powściągliwość też miała swoje granice. Odsuwał się więc od klejących się do niego dziewcząt, spotykał jedynie z tymi przyzwoitymi, a późną nocą, leżąc samotnie, zaciskał palce na wzwiedzionym członku i oddawał zaspokajaniu prymitywnych ludzkich żądz.
I zrobi to po powrocie do domu, bo Liv stanowiła mieszaninę tych wszystkich dziewczyn i czegoś więcej. Co w niej takiego było? Śpiewała niczym anielski chór i nie narzucała mu się jak koleżanki po meczach, mimo to w jej oczach dostrzegał przeżycia i doświadczenie wykraczające poza wyznaczone przez rodziców granice.
Zwilżyła językiem wargi, które lśniły w słabym, padającym z ganku świetle.
– Wejdź.
Miał z nią iść? Do licha, nie mógł myśleć. Pragnął ją pocałować. Zdał sobie sprawę, że pochylał się ku niej, gdy ponownie się odezwała: – Ojca nie ma. Nie spodziewam się, że siostra zachowa się nieobliczalnie, ale tak na wszelki wypadek wejdź ze mną.
Puls przyspieszył mu na myśl o spędzeniu z nią czasu. Podjął decyzję, dostrzegając niepewność na twarzy w kształcie serca. Najpierw jednak musiał coś zrobić.
Zbliżył się i posmakował jej ust. Wydychane przez nią powietrze musnęło jego wargi, palce wsunęły mu się we włosy, przyciągając go jeszcze bliżej. Walczył, by nie wedrzeć się w nią językiem. Nie chciał jednak skazić grzechem tego pocałunku. To, co teraz zrobił, stanowiło granicę jego doświadczenia. Skradł dziesiątki takich chwil, z których każda następna stawała się śmielsza, lecz nigdy nie wykraczały poza ustalone normy. Jednak dotyk jej ust przekroczył niewidzialną linię zwykłego kontaktu i rozlewał się w dół jego ciała.
Położył dłoń na policzku Liv, przytrzymując ją blisko siebie. Pulsujące fale pożądania przechodziły przez Josha, aż dotarły do pachwiny. Jeśli pocałunek będzie trwał choć sekundę dłużej, przyrzeczenie dane rodzicom zostanie wystawione na ciężką próbę. Odsunął się.
Dziewczyna miała rozchylone usta, delikatne rysy twarzy potęgowały jej powab. Joshua chwycił leżący na desce rozdzielczej telefon i wysiadł. Nie był niewolnikiem swoich pragnień, nie ulegnie im. Poprosiła go, by wszedł, ponieważ w tej chwili potrzebowała przyjaciela. To mógł jej dać.
Liv dołączyła do niego przy garażu, wstukała kod. Zanim dotarli do kolejnych drzwi, zdołał zdusić porywy swojego libido.
W kuchni powitały ich mrok i cisza. W powietrzu unosiła się woń stęchlizny, choć czerwony sos na naczyniach w zlewie wydawał się świeży. Josh pewnym krokiem przeszedł po wytartym brązowym dywanie do salonu. Samotna lampa oświetlała ciemne panele, wzorzystą kanapę, fotel i kineskopowy telewizor.
– Znajomy wystrój. – Potarł podbródek.
Liv zmarszczyła czoło. Rozejrzała się, ale nie wydawała się sprawdzać pokoju, a raczej intensywnie o czymś myśleć.
– W tym salonie kręcono serial z lat siedemdziesiątych? – Uśmiechnął się, rozbawiony.
Na jej twarzy nie pojawił się jednak ślad wesołości.
– Biedni ludzie mają biedne domy. – Przypomnienie, że nie miał pojęcia, czy pracowała. Zapewne ją obraził. Kurde. Nic o niej nie wiedział, znał jedynie jedwab jej warg.
– Siostra, gdzie jesteś? – Przeszła korytarzem, zaglądając do dwóch pokoi. – Musi być na strychu.
Josh zadrżał z chłodu.
– Na strychu?
– Czuje się tam bezpieczna. – Kobieta zatrzymała się przy drzwiach na klatkę schodową i wyciągnęła rękę.
Potarł kark.
– Pewnie spędzisz z nią dłuższą chwilę. Mogę tu poczekać, żebyście pogadały w cztery oczy.
Trzymała wyciągniętą rękę. Piękne brązowe oczy przyglądały mu się z błagalną intensywnością, która podpowiadała, że jego obecność jest dla niej ważna.
Podszedł, splótł z nią palce. Dłoń Liv była chłodna i wilgotna. Co mógł zrobić, by ukoić jej nerwy? Ścisnął drobną rękę i ruszył za dziewczyną nieoświetloną klatką schodową.
– Gdzie włącznik?
Zatrzymała się na szczycie schodów. Ciemność była tu równie namacalna jak cisza. Ubranie zaszeleściło. Rozległo się pikanie, zaraz potem na ścianie zapaliła się czerwona lampka.
Josh się zaniepokoił, stanęły mu włoski na rękach.
– Po co ta klawiatura?
Drzwi się otworzyły. Zmrużył oczy, gdy z wnętrza wydostało się fluorescencyjne światło. Liv przeciągnęła go przez próg, więc poddał się jej, zniewolony, zaciekawiony… zszokowany.
Patrzył na środek pomieszczenia, starając się zrozumieć to, co zobaczył. Przed nimi klęczała całkowicie naga nastolatka. Blond włosy i jasna skóra nie były podobne do tych, jakie miała Liv. Najbardziej jednak przeraziło go to, że opuściła wzrok na podłogę, trzymając ręce za plecami, i szeroko rozłożyła uda.
Drzwi zamknęły się za nim, wyrywając z wywołanego szokiem paraliżu. Spojrzał na posłanie w kącie i stalowe pierścienie przytwierdzone do ściany nad nim. Dobry Boże, co to za miejsce? Krew tętniła mu w uszach, głos się wyostrzył.
– To twoja siostra?
Liv z uśmiechem przekrzywiła głowę.
O kurczę. Okłamała go? Dlaczego? Kiedy zdał sobie sprawę z sytuacji, w której się znalazł, skurczył mu się żołądek. Skłamała, by go zwabić. Odwrócił się, szarpnął za klamkę. Zamknięte. Uderzył pięścią w drzwi. Rozległ się przytłumiony dźwięk. Solidne drewno wzmocnione stalową ościeżnicą.
– Wypuść mnie.
– Nie.
Nie? Nie uwolni go? Krew odpłynęła mu do nóg, pozostawiając za sobą lód. Dotknął umieszczonej na ceglanej ścianie klawiatury. Serce znacznie mu przyspieszyło. Z pewnością naga dziewczyna znajdowała się tu z własnej woli. Może Liv chciała się z nim zabawić, bo wysyłał sprzeczne sygnały?
Odwrócił się, oparł plecami o drzwi, wyjął telefon.
– Nie kręci mnie to. Cokolwiek to jest. – Telefon nie reagował. Ekran pozostawał czarny. Kciukiem wcisnął włącznik zasilania. Nic. Z trudem przełknął ślinę. Uniósł głowę i dostrzegł, że kobieta wpatruje się w niego z przerażającym spokojem. Kiedy się odezwała, głos nie należał do anioła o jedwabistych ustach, który śpiewał urzekającą kołysankę.
– Będziesz szkolony, aż nauczysz się spełniać dwanaście żądań Mistrza. – Przykucnęła, by pogłaskać po głowie dziewczynę, która nawet nie drgnęła.
To był jakiś chory żart. Zabawy znudzonych ludzi. Musiała to przyznać na głos, ponieważ alternatywa sprawiała, że jego serce przyspieszało do niebezpiecznej prędkości.
– Więc zwabiłaś mnie tutaj w celu jakiejś perwersyjnej zabawy, w której będę grał poddanego jakiejś twojej… Mistrzyni? – Parsknął sztywnym, pełnym desperacji śmiechem. – Przykro mi, kochana. Masz nie tego faceta.
Liv podniosła się i z pustym wyrazem twarzy podeszła do niego stanowczym krokiem.
– Jestem dostawczynią. Zrobię rzeczy, które wymuszą twoje posłuszeństwo.
Jej głos… Słodki Jezu, tak zimny, tak niewłaściwy. Joshua przesunął się na bok i w panice nacisnął klawiaturę.
– Otwieraj!
– Przeprowadzę z tobą trening, od którego będzie zależeć cena, jaką za ciebie uzyskam.
Czy ktoś by go usłyszał, gdyby zaczął wołać o pomoc?
– Co tu się naprawdę dzieje, Liv? Jeśli masz kłopoty, mogę ci pomóc. Znam ludzi, z którymi będziesz mogła porozmawiać.
Podeszła do niego. Wciąż opierał się plecami o drzwi.
– Za dziesięć tygodni dostarczę cię nabywcy.
Zaparło mu dech.
– Chyba zwariowałaś.
To, co zobaczył w jej oczach, nie było szaleństwem. Źrenice pozostawały nieruchome dzięki głęboko zakorzenionej determinacji.
– Zasada trzecia: niewolnik będzie spuszczał wzrok, chyba że Mistrz pozwoli mu go unieść.
Zapalił się w nim impuls do walki. Był obrońcą wytrenowanym do biegu i natarć, więc rzucił się do ataku. Chwycił ją za ramiona, gwałtownie docisnął jej pierś do ściany przy klawiaturze. Nie szamotała się, nie piszczała, gdy tak brutalnie ją potraktował. Przycisnął się do jej pleców i chwycił za szyję.
– Wprowadź kod.
Zgarbiła się, jej ciało stało się luźne w żelaznym chwycie jego rąk. Nie walczyła. Zdał sobie sprawę, że drzwi się otworzyły. Odwrócił się, napiął mięśnie do działania i… spotkał się z lufą pistoletu.
Do pomieszczenia wszedł potężnie zbudowany mężczyzna. Jego twarz skrywał kaptur bluzy. Trzymając broń wycelowaną pomiędzy oczy chłopaka, zamknął drzwi.
– Puść ją.
Joshua puścił kobietę i boleśnie zacisnął zęby. Pozwoliła mu się przyszpilić, wiedząc, że ma nad nim przewagę.
Odsunął się o dwa kroki, unosząc ręce. Patrzył na twarz Liv z nadzieją. Modlił się, by parsknęła śmiechem i powiedziała: „Ha, ha, nabraliśmy cię”.
Uwodzicielsko zakołysała biodrami, jakby w jej ciało wstąpiła tancerka erotyczna. Zbliżyła się do mężczyzny z pistoletem i uniosła głowę. Chłód w jej głosie sprawił, że serce Josha się zatrzymało.
– Spuść wzrok!
– Joshua Carter już nie istnieje.
Liv dała mu chwilę na przyswojenie tego zdania, choć ognista burza w jego oczach podpowiedziała, że może potrzebować czegoś więcej niż ciszy.
Serce biło jej jak oszalałe, grożąc odebraniem siły nogom, a tak wielka słabość cholernie ją wkurwiała. Zapanowała nad wyrazem twarzy, stawiając na najbardziej kamienne oblicze, jakie potrafiła przybrać.
– Przez kolejnych dziesięć tygodni będziesz tym, kim zechcę.
– Wypuść mnie.
Pomimo bladości na złotej cerze piorunował ją nieustraszonym spojrzeniem. Jego męskość podkreślał zarost na kwadratowej żuchwie oraz kontur zaciśniętej szczęki.
Musiała myśleć o nim jak o chłopcu. Chłopcy byli plastyczni, chwiejni, mniej atrakcyjni.
– Na razie będziesz chłopcem.
Stojąc przy zamkniętych drzwiach – jakby ich bliskość mogła go ocalić – zacisnął zęby. Zielone oczy błyszczały wyzywająco.
Van nadal mierzył Joshowi w głowę.
– Spuść wzrok, chłopcze.
Nie żeby oczekiwała posłuszeństwa. Postęp musiał być okupiony krwią i łzami. Ta myśl odbiła się okropnym bólem w jej klatce piersiowej. Niezachwiane spojrzenie Josha paliło skórę. Było w nim tak dużo siły, że ledwo mogła je wytrzymać. Ale musiała. Zrobi wszystko dla czekającej na końcu nadziei. Nadziei, która nakarmi wygłodniałe serce.
Na środku pomieszczenia dziewczyna nadal klęczała. Jej trening zbliżał się do końca. Miała zademonstrować chłopcu to, czego od niego oczekiwano.
Liv podeszła do niej, wykrzykując nieczule komendę:
– Na posłanie, niewolnico! W kajdany!
Dziewczyna przeszła na czworakach do posłania, położyła się na plecach, sięgnęła po przytwierdzone do ściany łańcuchy i zacisnęła kajdany na nadgarstkach. Okowy były wystarczająco mocne, by powstrzymać nawet szarpiących się niewolników.
Chłopak przeskakiwał wzrokiem pomiędzy niewolnicą a pistoletem. Napięcie rysowało się w ostrych liniach wysportowanego ciała. Opuścił powieki, po czym uniósł je i popatrzył Liv w oczy. Jego nozdrza zadrgały.
– Pocałowałem cię.
Żołądek jej się skurczył. Palec Vana drgnął na spuście. Prawie niezauważalnie, ale jednak. Tego wieczoru mężczyzna miał milczeć i dopilnować, żeby udało się jej zamknąć chłopca w celi. Wbrew sobie cieszyła się z obecności Vana. Gdyby była sama z Joshem, mogłaby zakotwiczyć myśli w intymności, którą dzielili. Mogłaby ugiąć się pod wpływem własnej zdrady.
Obecność Vana utrzymywała na miejscu lodową maskę profesjonalizmu. Jednak mężczyzna niewątpliwie szalał z zazdrości. Niedobrze. Znał tę robotę, wiedział, z czym się wiąże.
Wyciągnęła rękę, zsunęła mu kaptur, kojąco dotknęła blizny na policzku. Czułość zaspokajała jego zaborczość, uspakajała wewnętrznego demona, o czym świadczyło delikatne rozluźnienie palca na spuście. Lecz odsłonięcie twarzy stanowiło również ostrzeżenie dla chłopca. Van był lepiej zbudowany i o wiele bardziej okrutny. We fluorescencyjnym świetle widziała, że spojrzenie mężczyzny było ostre jak sztylet.
Chłopiec przełknął ślinę.
– Mówiłaś coś o… – Zazgrzytał zębami. – Zamierzasz mnie sprzedać? Jak… niewolnika?
Było jasne, że chłopak nie rozumiał powagi sytuacji. Zapewne nadal trzymał się nadziei na uwolnienie, gdy z nim skończą.
– Wypuść go, Liv. – Van podrapał się po szyi. – Masz niewłaściwego dzieciaka.
Kiedy mężczyzna próbował zyskać zaufanie Josha, jego ostre spojrzenie ani trochę nie złagodniało. Był do kitu jako pasywny oprawca, choć trzeba przyznać, że nigdy wcześniej nie musiał przyglądać się z boku. Sadystyczne pragnienie kontroli prawdopodobnie rozsadzało go od środka.
– Stój i trzymaj broń, jak należy, Van. – Przeniosła wzrok na Josha. – Przejdziesz trening, a potem zostaniesz sprzedany jako niewolnik seksualny.
– Mogę wam zapłacić. Mogę wrócić z pieniędzmi i dać wam tyle samo.
Do diabła! Doskonale wiedziała, że nie miał ani centa, nie mówiąc już o dwóch milionach. Jego nielogiczna oferta oznaczała, że zaczynał panikować. Pamiętała tę dezorientację oraz to, jak niekontrolowane drżenie i chęć ucieczki sprawiły, że stała się wyczulona, zdesperowana, szalona.
Właśnie dlatego, że musiała uczestniczyć w pierwszych przerażających chwilach po pojmaniu, unikała rozmowy w jego aucie. Nie chciała nawiązać kontaktu z Joshem jak z równym sobie… Jak z przyjacielem. Taki kontakt rodził troskę, współczucie i wyrządzał jej emocjonalne szkody.
Ale odwzajemniła pocałunek. Uważała to za taktyczne kuszenie. Aż chłopak się odsunął, a jej pozostał utrzymujący się posmak czegoś, czego nigdy nie zaznała.
– Chodź za mną.
Nie musiała sprawdzać, czy to zrobił. Jego posłuszeństwo zapewni pistolet Vana. Podeszła do dźwiękoszczelnej ściany dzielącej strych na dwie komory.
Przy drzwiach wpisała kod. Mieli z Vanem oddzielne kody, by mogli swobodnie poruszać się po pomieszczeniach, jednak do tego konkretnego wstęp otrzymała tylko ona.
Przemierzyła długi, wąski pokój. Niegdyś było to jej więzienie. Teraz stanowiło sanktuarium, sypialnię i jedyną przestrzeń, do której mogła uciec przed Vanem. Kiedy pan E awansował ją z niewolnicy na dostawczynię, spełnił jej prośbę, by do tego pomieszczenia kod otrzymała tylko ona. A dlaczego nie? Pan E mógł przejść przez każde drzwi, jednak Vana blokowały te konkretne.
Rzuciła telefon na wytarty materac w kącie, przeszła obok otwartego prysznica, toalety i umywalki przy ścianie. Dotarła do sosnowego pudła wielkości trumny znajdującego się naprzeciwko niezabudowanej łazienki, odwróciła się i czekała, aż chłopiec do niej dołączy.
Podtrzymywała złudzenie, że Van mógł swobodnie wejść do tego pokoju. Dawało jej to psychologiczną przewagę. Gdyby chłopak stawiał opór, Van i tak by nie strzelił. Miał w zanadrzu inne narzędzie do wymuszania posłuszeństwa.
Cegły za jej plecami sprawiały, że strych wydawał się solidny, jednak prawdziwą tłumiącą dźwięki barierę stanowiły betonowe, okalające zewnętrzne ściany bloki. Ich skuteczność przetestowała osobiście podczas pierwszego roku pobytu w tym miejscu. Nikt nie przybył jej na ratunek.
Chłopak przekroczył próg z bronią Vana przytkniętą do pleców. Ręce wisiały mu sztywno po bokach ciała. Z każdym krokiem na jego twarzy wzrastała czujność i ostrożność.
Co zrobi? O czym myśli? Co planuje?
Josh rozejrzał się po pomieszczeniu. Skupił wzrok na leżącym na materacu telefonie, następnie przeniósł go na drewniane pudło, po czym wrócił do komórki.
– Zablokowana – powiedziała obojętnym głosem.
W oczach chłopaka odmalowało się kilka szalonych myśli. Mógł próbować wybrać numer alarmowy, ale modyfikacje wprowadzone przez pana E wyłączyły tę funkcję, gdy urządzenie było zablokowane. Dzięki temu mogła mieć stale telefon przy sobie, bo pan E tego od niej wymagał, a on miał możliwość śledzenia każdego połączenie, każdego jej ruchu. Była takim samym więźniem jak chłopiec.
Van szturchnął Josha pistoletem, pospieszając go.
Chłopak zatrzymał się pół metra od niej. Wyrównał oddech, co oznaczało, że próbował grać na zwłokę. Zbyt wiele emocji malowało się na jego twarzy, żeby można było stwierdzić, co planuje. Jednak nic, co zrobi, nie miało już znaczenia.
– Zasada czwarta: niewolnik nie będzie nosił ubrań, chyba że Mistrz rozkaże inaczej. – Odetchnęła powoli przez nos. Ten punkt nigdy nie był łatwy. – Rozbieraj się.
Wyraz twarzy Josha stał się pusty. Czy to szok? Maskował przerażenie? Jeśli tak, cholernie dobrze mu to wychodziło. Może już się domyślił, że do tego dojdzie. Kiedy sama po raz pierwszy została zmuszona do zdjęcia ubrania, w jej głowie rozgrywały się najgorsze scenariusze. Oddanie ciuchów było niczym w porównaniu z jej wyobrażeniami o gwałtach, które nie powstrzymały jednak błagań o zachowanie skromności. – Dlaczego pominęłaś dwie pierwsze zasady? – zapytał chłopak ze spokojem w głosie.
Był zbyt opanowany. Czy już pogodził się z sytuacją? Zazwyczaj trzeba kilku tygodni nieugiętej presji, żeby szkolony bez sprzeciwu wykonywał polecenia. Może postawił na ostrożność i sprawdzał każdą możliwość w tej beznadziejnej sytuacji.
Znów głęboko odetchnęła przez nos. Jako bezduszna dostawczyni nie mogła odpowiadać na pytania. Kopnęła go w nogę na tyle mocno, by się zatoczył.
– Ubranie. Teraz.
Spojrzał ostro na Vana, na broń i znów na nią.
– Jeśli odmówię, również dorobię się takiej blizny?
Gnojek się uśmiechnął. Uśmiech był niepewny, ale chłopak z pewnością miał jaja ze stali. Żołądek skurczył jej się na myśl, że musiała go złamać.
Van wybuchnął śmiechem, wcielając się w swoją rolę.
– Jeśli ci się poszczęści. Trzeba się najpierw zakochać i stracić dziewictwo, by się takiej dorobić. – Pogłaskał swoją szramę.
Liv zamknęła oczy. Ta miłość była jednostronna. Poza tym Van pominął najważniejszy fragment historii, który ją tu trzymał. I była mu za to wdzięczna.
Kiedy ponownie otworzyła oczy, Joshua wpatrywał się w nią z intensywnością, której nie potrafiła zinterpretować.
– Po prostu ściągnij ciuchy, stary – powiedział Van. – Rób, co ona mówi, a nikt nie oszpeci twojej ślicznej buźki.
Chłopak, patrząc Liv w oczy, ściągnął koszulkę i rzucił ją do jej stóp. Następnie jednym ruchem opuścił dżinsy i bokserki. Nie zakrywał się. Po prostu wyszedł ze spodni i pozwolił, by przyglądali się jego ciału.
Gruba szyja przechodziła w napięte mięśnie na torsie. Muskuły i ścięgna naciągały skórę na jego kończynach. Ciało wyrzeźbione rygorystyczną pracą oraz ćwiczeniami było pobłogosławione złocistą skórą. A fiut… Zaparło jej dech. Wisiał luźny na pełnej mosznie i sięgał kilka centymetrów poniżej.
– No, no. – Van obrócił się i stanął obok niej. – A ty myślałaś, że to ochraniacz napina mu spodnie.
Chłopak wytrzeszczył oczy, jakby dopiero teraz uzmysłowił sobie, że to nie było spontaniczne porwanie.
Tak, wiedziała o ochraniaczu, jednak nie wspominała Vanowi, co znajdowało się pod nim. Nie oznaczało to bynajmniej, że o tym nie myślała. Nieproszone ciepło rozlało się po jej ciele.
Kiedy upewniła się, że odzyskała kontrolę nad emocjami, postukała o wieko pudła.
– Wchodź.
Jedyną odpowiedzią było drgnienie stopy w skarpecie.
Van przesunął bronią w dół, w górę, w lewo i w prawo, jakby zastanawiał się, gdzie oddać strzał. Ustawił lufę na wysokości jaj chłopaka.
– Liv, jesteś pewna, że pan E nie grzebie zwłok w ogrodzie?
Strach stanowił najokrutniejszą z broni. Nawiedzał umysł, rodził przerażenie. Gardziła zastraszaniem. Kurwa, bała się go każdego dnia swojego pieprzonego życia, ale wytrwała w tej dziwacznej roli, którą musiała odgrywać.
– Nie chcę wiedzieć, co robi z ciałami.
Prawdę mówiąc, pan E nie musiał brudzić rękawiczek, odkąd miał ją. Rzadko się pojawiał, a jego tożsamość pozostawała tajemnicą. – Nie zastrzelisz mnie. – Chłopak cofnął ramiona, napinając mięśnie torsu. – Ile na mnie zarobisz?
Dziewczyna stanęła na palcach, wykorzystując bliskość, aby zbadać głębię jego jasnych oczu, opaloną skórę policzków i aksamit ust. Stanowił surowe, nieskazitelne piękno. Hipnotyzujące. Rozpraszające.
Opadła na pięty.
– Emily Carter jutro rano ma wizytę u lekarza. W każdą sobotę jeździ na zastrzyk odczulający.
Usta Josha zadrżały.
Liv wsunęła dłoń pod bluzę Vana, zza paska jego spodni wyjęła pistolet taurus PT-22.
– Klinika znajduje się w nie najlepszej dzielnicy, wręcz niebezpiecznej. – Uniosła broń kalibru dwadzieścia dwa, mierząc w sufit. Nie strzeliłaby do Josha. Ten pokaz miał bardziej ponury cel. – Byłaby szkoda, gdyby zdarzył się jej wypadek.
Chłopak wpatrywał się w broń z różową, drewnianą rękojeścią. Na jego twarzy pojawiło się przerażenie, gdy rozpoznał pistolet matki. – Proszę, nie.
Choć liczyła, że tak zareaguje, czuła, jak ściska jej się serce. Ułożyła usta w zbolałym uśmiechu.
– Kilka dni temu zwinęłam go z jej schowka. Zostawimy mamuśkę w spokoju. Na razie.
Josh oddychał szybko i ciężko. Potrzebował dłuższej chwili, żeby się opanować. Spojrzał na skrzynię i przeciągle wypuścił powietrze przez nos. Zamrugał kilka razy, spuszczając wzrok, po czym rzucił się do przodu i wziął zamach, celując pięścią w twarz kobiety.
Spodziewała się tego. Upuściła pistolet na podłogę, zrobiła unik, padła na kolana i uderzyła dłońmi w jego kolana. Josh się zachwiał, ale mimo chwilowego rozproszenia próbował dosięgnąć broni. Pozwoliła mu na to. W magazynku nie było kul. Kiedy Josh pochylił się, by podnieść pistolet, Van położył stopę na jego plecach i docisnął lufę do karku.
Z niewielkiego kufra przy skrzyni wyjęła metalowe kajdanki i łańcuch, brzękiem ściągając uwagę chłopaka.
– Broń, którą trzyma Van, jest naładowana. Pistolet twojej matki nie. Śmiało. Sprawdź.
Zrobił to. Na jego czole pojawiły się zmarszczki. Ponownie spojrzał na magazynek. Po chwili położył całość na podłodze i osunął się pod ciężarem stopy Vana.
– Do skrzyni.
Gdy zaczął się podnosić, Liv kopnęła dwudziestkę dwójkę z dala od niego. Ruszał się sztywno, jakby nogi odmawiały mu posłuszeństwa. W końcu wszedł do pudła.
Kobieta nałożyła mu kajdany. Następnie owinęła je łańcuchem, wykorzystując całą jego długość. Podwójne więzy miały bardziej psychologiczny niż praktyczny wymiar. Josh pozwolił jej wykręcać sobie ręce i nogi tak, jak tego chciała. Co czuł? Frustrację? Niedowierzanie? Nadzieję na ratunek? Całkowite przerażenie? Kiedy sama siedziała w tej skrzyni, odczuwała wszystkie te emocje.
Złączywszy końce łańcucha, uniosła jego skute ręce i przypięła do jednego z przyczepionych do drewna uchwytów.
Pudło, wykorzystywane do nauki posłuszeństwa, stanowiło ważne narzędzie. Liv w każdym aspekcie mogła kontrolować zachowanie chłopaka. Za dwadzieścia cztery godziny będzie niewyspany, głodny, upokorzony brakiem dostępu do łazienki, osłabiony i zdany na łaskę jej poleceń.
Zdjęła mu skarpety, po czym zakuła w kajdany jego kostki. Spinał się za każdym razem, gdy palce muskały skórę, prawdopodobnie zniesmaczony jej dotykiem. Z trudem przełknęła ślinę. Nie mogła go za to winić.
Szarpnęła za łańcuchy, by upewnić się, że chłopak został dostatecznie unieruchomiony. W końcu odsunęła się, podeszła z Vanem do drzwi i wstukała kod. Kiedy się otworzyły, mężczyzna pochylił się, po czym oparł policzek o jej twarz. Spięła się. Znajdował się tak blisko. Pocałuje czy ugryzie?
Przesunął nosem po jej włosach, zaciągając się ich zapachem.
– Powiem panu E, że za pięć dni będziemy gotowi na pierwsze nagranie.
Łagodność w jego głosie sprawiła, że nieco się rozluźniła. W takie wieczory, gdy oglądali nagrania, a on składał raporty o dostawie, miała wrażenie, że delikatne pieszczoty przebiją się przez najgłębsze sińce i owijają wokół jej serca. Skinęła głową.
Drzwi zamknęły się za nim z cichym trzaskiem. Wróciła do Josha.
Leżąc na plecach z napiętymi mięśniami, związany i rozciągnięty na całą długość skrzyni, stanowił mocno erotyczny obraz. Wstydziła się, bo w głębi duszy cieszyła ją perspektywa, że następnych dziesięć tygodni spędzi, dotykając każdy centymetr ciała tego mężczyzny.
Chłopca.
Przeniosła wzrok na jego twarz i zrodziły się w niej wyrzuty sumienia. Wpatrywał się w nią z błaganiem w oczach.
– Nie róbcie krzywdy moim rodzicom.
Żołądek jej się ścisnął. Znała ten ból, żyła z nim każdego dnia. Pochyliła się, zatrzymała usta milimetry od niego i powtórzyła to, co pan E powiedział do niej:
– To zależy od ciebie.
Jego spojrzenie zmieniło się w desperację. Tę emocję również znała. Czas spędzony w skrzyni na zawsze wrył jej się w pamięć. Groźby Vana, że do niej wróci, stały się skuteczną formą kontroli podczas jej szkolenia.
Macki gniewu ścisnęły ją za gardło. Rozpamiętywanie rozpaczliwej sytuacji, czy to jej, czy chłopca, przyniosłoby jedynie wahanie mające straszne konsekwencje. Zrobiła więc to, co zawsze, by stłamsić własne myśli.
Sięgnęła do pustki w swoim wnętrzu w poszukiwaniu tęsknoty, o której mogłaby beznamiętnie zaśpiewać. Pierwsze wersy What It Is Kodaline wymknęły się z jej ust i przeszyły ciszę. Śpiewała lodowatym tonem, gdy wyjmowała z kufra przy skrzyni opaskę i zawiązała ją na szeroko otwartych, błyszczących oczach Josha.
Aby pozbawić go węchu, założyła mu na nos zacisk pływacki. Mógł oddychać przez usta. Szpary w skrzyni umożliwiały przepływ powietrza, choć nie będzie tego czuł, gdy wieko opadnie.
Skóra na jego twarzy była ciepła i wilgotna, mięśnie drżały pod jej palcami. Nadal śpiewała, gdy nałożyła mu słuchawki na uszy, podłączyła do znajdującego się poza skrzynią tabletu i uruchamiała timer. Dwadzieścia minut pulsującej w rytm bicia serca ciszy.
Muzyka w niej ucichła. Dwadzieścia minut sam na sam ze swoimi myślami. Potem rozpocznie się piekło.
– Tak po prostu musi być – mruknęła ze ściśniętym gardłem.
Chłopak leżał nieruchomo, choć dostrzegła gęsią skórkę na jego ciele oraz lekkie drżenie żuchwy. Wiedziona nagłym pragnieniem, by go pocieszyć, pochyliła się i delikatnie musnęła jego usta. Odwrócił głowę.
Wyprostowała się i potarła mostek, niezdolna złagodzić ból, który pojawił się za nim.
– Przykro mi – szepnęła zbyt cicho, by usłyszał ją w słuchawkach.
Zamknęła wieko.