Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Amber żyje jak w celi – boi się świata zewnętrznego, siedzi zamknięta w czterech ścianach. Agorafobia jej jednak nie definiuje. Zapewnia tylko bezpieczeństwo.
Van powinien trafić do miejsca dla jemu podobnych. Za więzienne kraty. Ale jest wolny. Poluje. Niszczy. Zabiera. I właśnie znalazł nową, seksowną zabawkę.
Mężczyzna z łatwością uprowadza Amber, lecz jej pokręcony umysł sprawia, że Van zaczyna kwestionować własne decyzje. Jest jednak zdeterminowanym draniem, a jego działania pociągają za sobą cholerny ból.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog - Van
1 - Amber
2 - Amber
3 - Van
4 - Amber
5 - Van
6 - Amber
7 - Van
8 - Van
9 - Amber
10 - Van
11 - Van
12 - Amber
13 - Van
14 - Amber
15 - Amber
16 - Van
17 - Amber
18 - Van
19 - Van
20 - Amber
21 - Van
22 - Van
23 - Amber
24 - Amber
25 - Amber
26 - Van
27 - Van
28 - Van
29 - Van
30 - Amber
31 - Van
32 - Van
33 - Van
34 - Amber
35 - Van
36 - Van
O autorce
SERIA DOSTAWA
tom 1 DOSTAWA
tom 2 KONTROLA
Ból. Silne, oszałamiające fale bólu przeszyły ramię Vana Quisa, przez co zwinął się na kuchennej podłodze w żałosny, sapiący kłębek. Każde uderzenie serca wyciskało z niego więcej krwi i moczyło mu koszulkę.
Powinien wiedzieć, że Liv Reed stanie się jego zgubą. Gdyby tylko mógł myśleć o czymś innym niż pulsująca rana, może zdołałby usłyszeć szloch dziewczyny.
Uniósł wzrok i w mokrych od łez oczach Liv dostrzegł ponurą rozpacz. Ich spojrzenia pozostawały nieruchome, gdy szok rozchodził się w powietrzu pomiędzy nimi. Strzeliła do niego. Już za późno, nie da się tego cofnąć. Miał ochotę wbić pięść w piękną twarz Liv. Co więcej, pragnął scałować spływający po jej pokrytym blizną policzku strumień łez.
Plecy przywarły do zimnego linoleum. Posuwał ją na tej podłodze niezliczoną ilość razy, kładł się na niej na chwiejnym kuchennym stole, uderzał nią o lodówkę, aż jej jęki zagłuszały zgrzyty starego agregatu.
Jednak najlepsze rzeczy miały miejsce w pokoju na strychu, gdzie tyłek Liv czerwieniał od uderzeń pejcza, gdy wisiała podczepiona do sufitu, a wygłuszone ściany pochłaniały jej rozdzierające krzyki. Przez siedem lat dyscyplinował ją, pieprzył, uczył i więził.
Migoczące cienie zaszły na oczy Vana, rozrastając się, grożąc, że pochłoną go na zawsze. Sąd ostateczny czekał dopiero po śmierci, ale kara została wymierzona wcześniej. Liv przestała się go bać. Nie była już jego. Rana w ramieniu paliła coraz mocniej. Jeśli Van umrze, co się stanie z Liv?
Płuca skurczyły się, ale nie w wyniku obrażeń, lecz czegoś bardziej wyniszczającego. Pragnął złapać ją za włosy i nigdy więcej nie wypuścić ze swych rąk. Wiedziała lepiej niż ktokolwiek inny, że jego śmierć przyniesie sprawiedliwość, mimo to drżały jej pełne wargi, zawsze smakujące jak karmel.
Uklękła obok niego. Burza kasztanowych włosów opadła wokół ramion dziewczyny, kształtna sylwetka drwiła sobie z niego. Czego by nie dał, by jeszcze raz poczuć, jak jej ciasna, niezbyt chętna cipka zaciska się wokół jego fiuta. Ale Liv kochała innego.
Na myśl o odrzuceniu poczuł ucisk w piersi. Naprawdę pociągnęła za spust. Jak mogła pomyśleć, że zamierzał ją zabić? Czyżby nie wiedziała, że Van zginie bez niej?
Cienie na oczach zmieniły się w czarne plamy. To od utraty krwi? A może przeszedł go dreszcz lodowatego strachu? Niewątpliwie zasłużył na jej nieufność, gdy porwał ją, kiedy była siedemnastolatką, bez pytania odebrał dziewictwo i szantażował, by dostarczała niewolników seksualnych panu E.
Mimo tego wszystkiego każda sekunda z nią podsycała głupią nadzieję, że go pokocha. Nadzieję, która wymknęła mu się z rąk w noc, gdy wbrew swojej woli Liv uprowadziła Joshuę Cartera. Zakochała się w najnowszym niewolniku, a ta zdrada bolała bardziej niż ołów wbity w jego ramię. Jednak cios, przez który zwrócił się przeciwko organizacji pana E, nadszedł sześć dni temu. Van wysłał Liv na spotkanie z klientem. Doszło do sprzeczki i gość brutalnie ją zgwałcił.
Ponownie zawrzała w nim wściekłość. Gdyby wtedy pojechał z dziewczyną, mógłby temu zapobiec. Nie, nie. O czym on w ogóle myślał? Przecież nie mógł chronić jej nawet przed samym sobą.
Wpatrywał się w piękne, załzawione oczy swojej pierwszej porwanej, gdy ta palcami pieściła jego policzek. Bił ją i pieprzył, aż stała się uległa, a nie zdołał powstrzymać pana E przed zabiciem jej matki. Mimo to opłakiwała go. Dech uwiązł mu w piersi. Uwielbiał to cierpienie Liv w sposób, którego nie potrafił racjonalnie pojąć.
Kiedy ruszył za gwałcicielem, nie był to żaden rycerski akt heroizmu. Po prostu cholernie się cieszył, mogąc ćwiartować kończyny czy zdzierać skórę, słuchając bulgotów i wrzasków faceta tak wstrętnego jak on sam.
Z krwią kapiącą mu z rąk po pierwszym zabójstwie zaczął wcielać w życie plan porzucenia dotychczasowej profesji. Chciał się uwolnić od pana E i związać z Liv. Stworzyć rodzinę. Jednak nowy piękniś stanowił potężną przeszkodę na drodze ku temu. Joshua stał za Liv, napinał się, aby dokończyć to, co rozpoczęła kula. Pomimo widocznej chęci, by oddać za dziewczynę życie, nie zdoła jej ochronić przed ich szefem.
Czy wciąż próbowała ogarnąć umysłem to, czego się właśnie dowiedziała? Jej twarz przybrała odcień bieli, gdy poinformował ją, że pan E jest nie tylko jego ojcem, ale również komendantem policji w Austin. A jeszcze nie ujawnił najgorszego.
Puls osłabł, oddech przyspieszył. Van musiał pozbyć się kuli. Jeśli przeżyje, długo będzie wracał do zdrowia. Nie mieli z Liv tyle czasu. – Musi zginąć. – Mrugał, kiedy oczy zasnuwała mu ciemność. – On mnie pomści. – Był pewien, że teraz, gdy znała tożsamość pana E, wytropi go i dokończy zadanie, ale potrzebowała motywacji, by zrobić to szybko. – Zabije Livanę.
„Jeśli już jej nie zabił”. Gardło mu się ścisnęło na tę myśl.
– Livanę?
Anielski głos i te piękne usta wypowiadające imię ich córki wywołały pieczenie w kącikach jego oczu. Tak wiele musiał powiedzieć Liv. Zadrżały jej zaciśnięte wargi.
– Mattie ma na imię Livana?
Uniósł głowę, chcąc skinąć. Widywali córkę jedynie na nielicznych nagraniach. Liv nie miała pojęcia, gdzie mała mieszka, nie znała dotąd nawet jej prawdziwego imienia. Przez sześć lat z bólem serca nazywała ją Mattie.
Okropne, obce odczucie kłuło go raz po raz w pierś, przez co coraz bardziej zapadał się w mrok. Liv zabije pana E i w końcu będzie mogła spotkać się z córką. Van był tak cholernie blisko. Nie zamierzał umierać.
Dreszcz wstrząsnął jego ciałem, a rysy twarzy Liv zasnuł ciemny całun.
– Van? Gdzie ona jest?
– W… – Powieki zaczęły mu ciążyć. Zarys twarzy dziewczyny wydawał się odległy, mimo to widział, jak mocno marszczyła brwi. Wyciągnął rękę w kierunku jej policzka, choć palce miał zdrętwiałe. Z oczami pełnymi łez pochyliła się ku niemu.
– Van – wychrypiała. Łzy spłynęły po jej twarzy i skapnęły na jego podbródek. – Jak brzmi nazwisko Livany?
Musiała poznać to nazwisko, aby odnaleźć córkę. Nie wiedziała, że nie trzeba szukać daleko. Opuszkami musnął bliznę ciągnącą się od oka Liv aż do ust. Siedmioletnia szrama była odzwierciedleniem jego własnej. Nawet w tej chwili nie żałował decyzji, które doprowadziły do takiej samej kary. Jej ciąża wywołała niezmierną ulgę, zagwarantowała, że nie zostanie sprzedana jako niewolnica seksualna. Należała tylko do niego, co stanowiło jego największe osiągnięcie.
Ból ramienia stał się nieznośny, gdy Van musnął jej usta i zatrzymał się na żuchwie, obawiając się ujawnić informację, którą tak długo przed nią ukrywał. Nie miał wpływu na to, kto wychowywał Livanę, ale kontrolował Liv, zatajając nazwisko i miejsce pobytu ich dziecka. Chociaż nie nosił nazwiska pana E, to jego córka już tak. Liv mogłaby strzelić do niego jeszcze raz, kiedy dowiedziałaby się, że to pan E od urodzenia trzyma pieczę nad małą.
Otworzył usta, lecz nie był w stanie wydobyć z nich żadnego słowa. Wstrząsnął nim dreszcz, wzrok stracił ostrość. Van uczepił się krawędzi świadomości, gdy mięśnie na jego ramieniu zadrżały i skapitulowały. Ręka opadła na podłogę.
– Nieee… – Przysunęła się, dotknęła palcami jego twarzy. – Nie, Van. Nie odchodź! – wrzasnęła.
Zawodziła. Co za wybuch emocji u kobiety stale ukrywającej się za kamienną, spokojną maską. Ból Liv napełnił go ciepłem, od którego aż urosło mu serce. Zależało jej na nim. Próbował unieść powieki, lecz poległ, walcząc z ołowianym ciężarem grawitacji. Ciało ważyło za dużo. Ale to nic. Liv myślała, że umarł, a mimo to cholernie jej zależało.
– O Boże, Van. Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam. – Objęła go w pasie, popłakiwała, pociągając nosem.
Odniósł wrażenie, że zaraz zniknie. Czas zdawał się zatrzymywać i ruszać, umysł Vana pozostawał zamglony, choć nadal wirował wokół… czegoś. Van stracił tak wiele krwi, ale miał zadanie do wykonania. Musiał się podnieść.
Ciepło ciała Liv zniknęło, na linoleum zaskrzypiały gumowe podeszwy. Najwyraźniej Joshua musiał ją odciągnąć. Czy z nim walczyła? „Wróć”, chciał powiedzieć.
Nie mógł unieść rąk. Nie potrafił otworzyć oczu. Cichł jej szloch. A może to on gasł? Wytężył słuch. Gdzieś kapała woda. Kap. Kap. Zbyt szybko jego świat rozpłynął się w ciemności.
Ocknął się w cichym, pustym pomieszczeniu. Zamrugał gwałtownie, dostrzegając nikłe promienie słońca w miejscu pod kuchennym oknem. Chryste, na pewno stracił przytomność. Na ile? Dwadzieścia, trzydzieści minut? Wystarczająco, by Liv uznała go za martwego i odeszła.
Teraz, kiedy minął szok związany z tym, że pociągnęła za spust, musiał wziąć się w garść i spierdalać stąd jak najszybciej. Poruszył palcami u rąk i nóg, sprawdził działanie nadgarstków i stawów skokowych. Oddychając głośno, ale nadal miarowo, powoli ugiął łokcie i kolana.
Zniecierpliwiony, poruszył ramieniem i wzdrygnął się z powodu nagłego bólu.
– Kurwa!
Jeśli Liv nie uda się zabić pana E, zjawi się policja. Jeżeli jej się powiedzie, i tak może zawiadomić gliny. Musiał wstać, zadzwonić, a potem zniknąć.
Nie planował dać się postrzelić, kula w ciele tylko potęgowała jego irytację. Szpital natychmiast zgłosi tę ranę. Mógłby wyciągnąć pocisk nożem. I uszkodzić sobie nerwy. Wydłubać pieprzoną tętnicę. Albo mógł pojechać do Meksyku i zapłacić jakiemuś podrzędnemu łapiduchowi, by zajął się problemem.
Pierdolony Meksyk. Ahí vamos.
Wyciągnął z kieszeni telefon na kartę i wybrał numer.
– Tak? – wychrypiał technik z brygady sprzątającej.
– Zmiana planów. – Van skontaktował się z profesjonalną ekipą dzień wcześniej i zaoferował ćwierć miliona dolarów za dyskretne i szybkie posprzątanie miejsca zbrodni. Krew miała należeć do pana E. Pracownicy mieli usunąć DNA Vana, dzięki czemu nie byłby podejrzewany o to morderstwo. Kula Liv zmieniła wszystko. W tej chwili to dziewczyna musiała samodzielnie uporać się z szefem, podczas gdy technicy posprzątają krew Vana.
Podał adres budynku, w którym się znajdował.
– Musicie to zrobić w ciągu godziny.
– Jedziemy. – Technik się rozłączył.
A teraz najtrudniejsza część. Zgrzytając zębami, złapał się blatu i podciągnął, a przed oczami zatańczyły mu mroczki. Odetchnął kilka razy nierówno, po czym dokończył wstawanie i sięgnął po znajdującą się pod zlewem apteczkę.
Wziął bandaże, starając się nie myśleć o tym, co robi Liv – czy zabiła już jego ojca, czy może to on zabił ją. Kiedy zdejmował koszulkę, aż zachwiał się z bólu.
Znów chwycił się blatu, dysząc, gdy w ramieniu rozlewał się żar. Ból był rzeczywisty, przyspieszył puls, rozpalił skórę. Van oddychał, cierpiał. Żył.
W obliczu niepewnej przyszłości Liv i Livany odzyskał motywację do życia. I do tego, by nie dać się aresztować. Pochylił się nad zlewem, spryskał wodą ranę wielkości monety i zabandażował ramię. Potrzebował mocnej tequili oraz wielu godzin snu.
Krew rozmazała się na blacie, szafkach, linoleum. Nie miał wyjścia, musiał zaufać profesjonalizmowi i dyskrecji techników, którzy usuną wszelkie dowody jego istnienia. Żywił wielką nadzieję, że ich działania wystarczą, aby zmylić detektywów, gdyby ci zaczęli szukać DNA. Poczłapał do stołu, a każdy kolejny krok stawiał z coraz większym trudem. Na krześle znajdowały się dwa manekiny, dokładnie tak jak je zostawił. Kiedy do nich dotarł, przeczesał palcami jedwabiste kasztanowe pukle. Włosy Liv. Zbierał je przez lata i skrupulatnie wszywał w siateczkowe czepki – jeden większy, drugi mniejszy. Udoskonalone repliki Liv i Livany. Nikt mu ich, kurwa, nie odbierze.
Liv nie rozumiała jego potrzeby posiadania lalek. Tylko ktoś, kto przez całe życie doświadczał samotności, byłby w stanie pojąć, co dla niego znaczyły i dlaczego nie mógł ich stracić.
Z ręką zwisającą bezwładnie u boku zgarnął je ostrożnie, by nie nadwyrężyć mięśni, i zaniósł do stojącego w garażu busa.
Liv była przekonana o jego śmierci. Nie wątpił, że uda jej się zabić pana E, co oznaczało, że po raz pierwszy od siedmiu lat będzie wolna. Czy wyjedzie z miasta i spróbuje zniknąć? A może zostanie w Austin blisko córki? Tak czy inaczej, znajdzie ją. Wszędzie.
Rok później
Prosty, satysfakcjonujący obie strony seks stanowił akceptowalny sposób na złagodzenie poczucia samotności, nawet jeśli było to zaledwie dwadzieścia minut w ciemności z kurierem. Przynajmniej tak wmawiała sobie Amber Rosenfeld, kiedy wyłączyła lampkę nocną w sypialni i przysiadła na skraju łóżka. Czekała.
Cieszyła się na te dwadzieścia minut, kolekcjonowała je jak pamiątki. Stanowiły przypomnienie o normalności. Dowód na to, że nie żyła wyłącznie strachem.
Zapaliła się górna lampa. Amber wstrzymała oddech, zamrugała, po czym zmrużyła oczy i popatrzyła na palec Zacha znajdujący się na włączniku. O nie. Coś się stało.
Wyprostowała plecy, gdy przyglądał się jej, marszcząc brwi. Bawiła się włosami, układając loki, aby zmysłowo opadały na dekolt. Może nie lubił blondynek? Przerzuciła je za ramiona, by ich nie widział. Czy pragnął ładniejszej dziewczyny? Gdyby zgasił światło, nie musiałby na nią patrzeć.
– Światła, Zach – powiedziała stanowczo, choć w rzeczywistości chciała błagać.
Dotknął kołnierzyka firmowej koszulki Saddler’s Tool Company, rozpiął guzik, odsłaniając szczupły, pozbawiony włosów tors. Brązowy zarost okalał wąską żuchwę, niebieskie oczy obserwowały ją zbyt uważnie.
– Zniszczmy dziś rutynę.
Poczuła ucisk w gardle. Jedyne, co niszczył, to schludny brzeg dywanu, który znajdował się teraz pod jego buciorami. Mężczyzna kołysał się na granicy twardego drewna i miękkiej wykładziny w sypialni, a gumowe podeszwy rozbijały włókna.
Dlaczego upierał się, aby niszczyć dywan? Nie widział śladów po odkurzaniu, tego, jak nici układają się w symetrycznych rzędach? Droga do łóżka przebiegała wzdłuż ścian niewielkiego pokoju. Amber z łatwością przeskakiwała linie, pozostawiając jedynie cztery zagłębienia po palcach, które i tak zaczesze po wyjściu Zacha.
Kurwa, znów to robiła. Ucisnęła nasadę nosa. Dywan nie musiał być idealny. Ona nie była.
Zdjął koszulkę i rzucił ją na podłogę, przez co spłaszczył dwa rzędy nici dywanu.
Żołądek jej się skurczył, ale zmusiła się, by spojrzeć na nieporządek i po prostu go zaakceptować.
– Lepiej bez światła.
– Nie, wcale nie. – Pochylił się, by zdjąć buty. – Mógłbym potknąć się w ciemności i wybić sobie oko.
Żart. Podłoga była nieskazitelna przed jego przybyciem.
– Nie potrzebujesz do tego oczu. – Uśmiechnęła się, wzruszając lekko ramieniem. Czy zauważył nerwowość w jej ruchach? Co, jeśli postawi ultimatum w sprawie światła albo powie coś złośliwego? Czy jest okrutny?
„Gruba, bezwartościowa cipa”.
„Kiedy zamierzasz zrobić coś z tym sadłem?”
„Może powiększysz sobie cycki?”
„Jesteś pojebana, zupełnie jak ta twoja mamuśka”.
Zgięła palce, strzelając po kolei knykciami. Wskazujący, środkowy, serdeczny, mały.
Zach nie był nim.
Przyglądając się temu, co robiła z palcami, zmarszczył brwi. Powinien już do tego przywyknąć, więc coś było nie tak. Nigdy nie przywiązywał takiej wagi do jej dziwactw.
W końcu zamrugał, zsunął do kostek dżinsy i majtki, następnie z nich wyszedł. Skóra szczupłego trzydziestoparoletniego mężczyzny była jasna i gładka. Podrapał się po płaskim brzuchu, patrząc Amber w oczy. Częściowo wzwiedziony członek zwisał długi i cienki. Kurier wyglądał zwyczajnie, sprawiał wrażenie, jakby łatwo go było zadowolić. I najwyraźniej mu się podobała, bo jego kutas twardniał. Obudziło to mrowienie między jej nogami, po ciele rozlała się fala ciepła.
Ale światło nadal się paliło. Dotknął włącznika, wpatrując się w niego, jak gdyby ten zadawał mu bezsensowne pytania.
Dłonie Amber stały się lepkie i gorące. Przez pół roku dostarczał jej zakupy, pocztę, zabierał ją do łóżka i wychodził z tym, co mu dawała. Jeśli miała śmieci, bez gadania wyrzucał je do kubła. Niczego nie żądał, nie wyrażał opinii, nie próbował komplikować rutyny. Jednak układ, którego nie uzgodnili, trwał już dwa razy dłużej niż ten z poprzednimi kurierami.
Dobrze wiedziała, co będzie dalej, i na tę myśl skurczył się jej żołądek.
– Po prostu to powiedz, Zach.
Przeniósł spojrzenie na brzeg sukienki na udach kobiety, powędrował nim do piersi, aż dotarł do oczu.
– Chcę cię zobaczyć. Tylko raz, przy świetle i bez ubrania.
Zadrżała, język zesztywniał od wszystkich cisnących się na niego słów. Mężczyzna czekał na odpowiedź, a ona wiedziała, że to spieprzy. Uniosła głowę.
– Wolę po ciemku. – Przez dwadzieścia minut, w każdy wtorek i piątek.
Zacisnął usta i odwrócił wzrok.
Ogarnęło ją poczucie pustki. „Proszę, nie wychodź”. Był jej jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym, ale przy nim musiała stłumić desperację. Odcięcie się od wszystkiego innego zapewniało jej bezpieczeństwo w stworzonym przez nią azylu.
Strzelała palcami, synchronizując oddechy z każdym zgięciem stawów. Pęcherzyki powietrza rozchodziły się w mazi po dwudziestu czterech minutach. Jeśli nadal będzie strzelać w takim tempie, zabraknie jej knykci. Naprawdę potrzebowała lepszego hobby.
Kurier rozglądał się po pokoju, na niczym nie skupiając dłużej uwagi… aż zatrzymał wzrok na czymś, co znajdowało się za nią. Na co patrzył? Spojrzała tam, gdzie on, w kierunku zasłoniętego okna.
O Boże, nie. Zaczerwieniła się. Jeśli odciągnie zasłonę, odnajdą ją czekające po drugiej stronie przerażenie i rozpacz. Przenikną do szpiku kości, zatkają gardło, aż straci nad sobą panowanie i nie będzie mogła się powstrzymać.
Przez chaos w głowie Amber przedarło się jego westchnienie.
– W porządku. – Pstryknął wyłącznikiem.
Ulga sprawiła, że rozluźniły się płuca oraz zaciśnięte w pięści dłonie. Jezu, musiała przestać gdybać i panikować. Nie chciała być przerażoną, uwięzioną we własnej klatce myszką. Co, jeśli doktor Michaels miał rację? Czy jeżeli podda się panice, naprawdę dostrzeże wyjście?
Obsypała ją gęsia skórka. „Tak, jasne. Pieprzyć wolny świat”.
Słuchała kroków kuriera, racjonalizowała ślady na dywanie, uznając je za formę terapii. Miała mierzyć się z niepokojem, urozmaicać krajobraz. Zach pomagał jej, nawet jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy.
Piąty ślad znalazł się blisko niej, więc zacisnęła zęby. Dlaczego musiał zrobić ten ostatni krok? Cztery były równe. Kwadrat miał cztery boki. Rok miał cztery pory. Dłoń miała cztery palce, nie licząc przeciwstawnego kciuka. Cztery było wystarczającą cyfrą. Właściwą. Kojącą.
Dotknął ramienia Amber, rozpraszając ją, rozgrzewając. Chwyciła go za rękę, wciągnęła na łóżko i położyła się na plecach. Ciężar ciała mężczyzny wzmacniał ją w sposób, w jaki nie potrafiła podbudować jej samotność. Zakończenia nerwowe pulsowały tam, gdzie czuła dotyk Zacha. Doświadczała jedynego połączenia z inną istotą ludzką. Grzbiety jego stóp spoczywały przy jej kostkach. Opuszki palców na twarzy. Uda i pachwina świetnie do niej przylegały.
Miękkie usta musnęły żuchwę, policzek, wargi kobiety. Wątpliwości i nerwy powoli ustąpiły miejsca podnieceniu w oczekiwaniu na pocałunek, wtargnięcie fiuta oraz pociechę, którą przyniosą. Pieprzyć niezdrowy umysł. Miała cielesną naturę, mięśnie kipiały witalnością.
Podparł się, uniósł jej sukienkę i zsunął koronkowe majtki, które zakładała na jego wizyty. Palcami odnalazł wejście, krążył nimi delikatnie, rozprowadzając wilgoć.
– Założę się, że twoja cipka nie tylko jest rozkoszna w dotyku. Pewnie też tak wygląda. – Kiedy wsunął dwa palce, aż zadrżały jej nogi. – Pozwolisz mi się skosztować?
„Nie proś, żebym przyłożył tam usta. Śmierdzi jak zdechła krowa”.
Skrzywiła się przez głos w swojej głowie.
– Nie dziś. – Nigdy więcej, bez względu na to, jak bardzo tego pragnęła.
– Okej. – Sięgnął do stolika nocnego po gumkę. Opakowanie zaszeleściło, gdy uklęknął przed nią. – Jak mnie chcesz?
– Ostro, bez zahamowań, idealnie. – Właśnie tak, jaka sama nie była.
Roześmiany położył się na Amber i wszedł w nią jednym mocnym ruchem bioder. Pośladki napinały się pod jej dłońmi, gdy się w niej poruszał. Wchodził i wychodził, pocierając ścianki, wywołując niesamowite doznania. W ciemności odnalazł wargi dziewczyny, wsunął pomiędzy nie język, przeciągając palcami po skórze na żebrach. Każda pieszczota dłoni i ust wywoływała w niej drżenie.
Do momentu, aż objął jej pierś. Szarpnęła się w tył na materacu. Nawet przez sukienkę i biustonosz wyczułby twarde, przesadnie duże implanty. Co o niej myślał? Może powinna wyjaśnić, jak bardzo ich nienawidziła, jak operacja stłumiła doznania? Nie, to by jedynie wszystko pogorszyło. Tylko słaba kobieta mogła powiększyć sobie biust wbrew swojej woli.
Nie protestował, gdy odsunęła jego rękę, przeniósł ją na jej szyję. Zacisnął palce, wbijając się w nią. Ach, właśnie tak. Nie ściskał wystarczająco mocno, ale było jej dobrze, więc kołysała się pod nim, trzymając się tego odczucia obiema rękami.
Napór bioder nie pochodził z głębin umysłu Amber. Pieprzenie stanowiło pierwotny impuls, gwałtowne działanie, które tłumiło hałas w głowie. Zapach potu mężczyzny owinął jej ciało jak kokon. Puls dudnił w żyłach. Było niemal doskonale.
Wielokrotnie trafiał fiutem we właściwe miejsce, poruszając się w idealnym tempie, ale nie wytwarzał odpowiedniego nacisku. Czy on też czuł przyjemność? Cipka była dla niego wystarczająco ciasna? Przy każdym wejściu zaciskała wewnętrzne mięśnie i jęczała. „No dalej, Zach. Stęknij chociaż raz”.
Przez cały czas pozostawał niepokojąco cichy. W powietrzu dało się wyczuć słodki i pikantny zapach seksu. A jeśli nie podobała mu się jej woń? Jego wydechy muskały ciepłem usta kobiety, wysiłek rozgrzewał i zwilżał potem ich ciała. Może trudno mu było uprawiać z nią seks? Czy wyobrażał sobie, że rucha inną?
Otrząsnęła się z podłych myśli i rozkoszowała chwilą, skubiąc zębami jego wargi, wysuwając miednicę. Gdyby tylko wbijał się w nią mocniej! Krótka chwila błogości znajdowała się w jej zasięgu. Ciało wokół fiuta mrowiło, odczucie powędrowało w górę kręgosłupa. Zadrżała, wyczekując momentu, kiedy wszystko w niej zesztywnieje.
Nagle nadeszło spełnienie, uderzyło w czaszkę, zadudniło w uszach. Jęknęła, gdy przepłynęły przez nią fale, od których aż zdrętwiały jej nogi. Przeniosła się do miejsca, gdzie nie wołały głosy, nie istniał wstyd.
Zach podążył za nią, kołysząc biodrami, i wydał z siebie chrapliwy jęk. Wtuliła twarz w jego szyję, nadal drżąc.
Zbyt szybko spokój zastąpiło rozczarowanie. Najpierw osłabł orgazm. Zawsze był lekki, ulotny, nigdy nie trwał długo. Potem odczuła brak bliskości, gdy kurier zdejmował prezerwatywę. W końcu pojawiło się więcej śladów na dywanie i zapaliło się światło. Żołądek podszedł jej do gardła.
Nasunęła sukienkę na uda, gardząc owiewającym ją chłodem samotności.
– Poczta i zakupy są w kuchni. – Ubrał się, zerkając na nią z ukosa.
Przesunęła kciukami pod oczami, aby wytrzeć rozmazany tusz, i palcami przeczesała włosy.
– Worek ze śmieciami i przesyłki są przy drzwiach. – Nie znosiła być od niego zależna, tak samo jak obawiała się niezręczności po seksie. Niemniej jednak paczki musiały zostać nadane, w przeciwnym razie nie zdołałaby opłacić rachunków.
Na próbę skorzystała z usługi z odbiorem poczty spod drzwi, ale przesyłki zostały skradzione z jej ganku i straciła cały swój miesięczny dochód. Zach stanowił niezawodne rozwiązanie.
Poczuła ucisk za mostkiem. Jak, u diabła, stała się tak samotna i bezradna? Możliwe, że zawsze taka była pod koronkami i sztucznymi uśmiechami, w które przyoblekała się podczas konkursów piękności.
Ucieczka od ludzi nie pomogła zlikwidować potrzeby zadowalania innych. Pragnęła porzucić izolację, spojrzeć w pełne akceptacji oczy i dostrzec w nich odbicie silnej, niezależnej kobiety.
Milczeli, gdy Zach sznurował buty, a każda kolejna sekunda ciągnęła się dłużej niż poprzednia. Może powinna coś powiedzieć? Pochwalić go? Wyprostował się i zatrzymał w progu, na jego czole malowały się głębokie zmarszczki. Chciała prosić, by jeszcze nie wychodził, lecz niczego nie był jej winien. Nie umawiali się na randki, nie wykraczali poza rutynę. Zawsze zjawiał się o określonej porze. Nie zamykała wtedy drzwi na klucz i czekała w sypialni. Nie rozmawiali, nie pytali, nie robili wyjątków.
Co miała mu do zaoferowania prócz z góry zaplanowanego orgazmu? Gdyby został, mógłby zasugerować, by gdzieś wyskoczyli i robili normalne rzeczy. Jeśli dowiedziałby się, że od dwóch lat nie wyszła z domu, nigdy by już do niej nie wrócił.
Strzeliła knykciami. Musiała porzucić tę bezproduktywną czynność. Mogła kontynuować znajomość bez zmian albo wprowadzić do niej jakiś głębszy pierwiastek. Ale nie można było mieć jednego i drugiego. Kumpel do łóżka wyśmienicie się sprawdzał. Gdyby to zmieniła, relacja zakończyłaby się szybko i boleśnie.
Spojrzała mu w oczy.
– Do zobaczenia w piątek.
Odetchnął nieznacznie. Wpatrywał się w nią jeszcze przez chwilę, skinął głową i wyszedł.
Zacisnęła palce na pościeli, walcząc z chęcią, żeby za nim pobiec.
Trzask frontowych drzwi wycisnął powietrze z jej płuc. „Dobra robota, Amber. Równie dobrze mogłabyś dodać kilkanaście kotów do tej swojej paranoidalnej rutyny i nazwać rzeczy po imieniu”.
Odwiesiła sukienkę do szafy, gdzie pozostanie aż do piątku, włożyła legginsy i T-shirt. Odkurzyła dywan, przebiegła parę kilometrów na bieżni, wzięła prysznic. Kilka godzin później dokończyła filigranowy wzór, który ryła na zamówienie w skórze, zjadła naleśnika i ponownie się wykąpała.
Kiedy wieczorne wiadomości dobiegły końca, stanęła przed lustrem w łazience, złapała między palce okalający jej biodra tłuszcz.
„Gdybyś więcej ćwiczyła, może nie myślałabyś cały czas o swojej siostrze”.
Gdyby nie była dekadę starsza od Tawny, może zdołałaby utrzymać na sobie jego uwagę. Nie powinna jeść tego naleśnika. Żołądek skurczył się boleśnie, więc zgięła się wpół, chwyciła za kolana.
Czy spędzał teraz czas w łóżku z Tawny? Całował jej siostrę, jak niegdyś ją? Oczywiście, że tak. Przecież byli małżeństwem.
Odwróciła się od lustra, kucnęła przed sedesem i wprawnie wywołała odruch wymiotny. Do oczu napłynęły łzy, gdy od skurczów zaczęło palić gardło. Pogryziony naleśnik rozbryznął się w muszli.
Nie patrzyła w lustro, myjąc zęby. Nie spojrzała na swój brzuch, kiedy się ubierała. Usiadła na kanapie. Nie potrafiła zapanować nad depresyjnymi myślami, a leżąca na ławie biała koperta nie pomagała.
Wezwanie do zapłaty stanowiło dowód jej bezwartościowości. Miała dziewięćdziesiąt dni na opłacenie raty kredytu hipotecznego, nim straci dom – swoją kryjówkę.
Głowa bolała, pierś zdawała się pusta.
Musiała zwiększyć sprzedaż swoich skórzanych wyrobów, ale to nie wystarczy. I tak już ograniczyła wydatki. Wszystkie prócz jednego. Strzeliła knykciami i wybrała numer doktora Michaelsa.
– Dobry wieczór, Amber. – Ciepłe powitanie doktora Emery’ego Michaelsa zawsze było oszczędne, mimo że telefonowała do niego sporadycznie i przeważnie w panice. – Jak się miewasz?
Od którego problemu miała zacząć? Westchnęła.
– Chciał zapalić światło.
Zapadła chwila milczenia.
– Ten młody kurier?
Nie taki znowu młody. Zach zapewne był od niej starszy, a miała trzydzieści cztery lata.
– Tak.
– A czy to mężczyzna, z którym chcesz to robić przy świetle?
Nie osądzał, jednak Amber się najeżyła.
– Chcę się z nim pieprzyć, doktorze Michaels. Przy świetle czy bez. Mówił pan, że moje libido to coś dobrego.
– Dopóki seks nie stanie się uzależnieniem.
– Mogę bez niego żyć. – Serce mocniej zabiło, nie zgadzając się z tym stwierdzeniem.
– Relacja wykroczyła poza seks? Rozmawiałaś z nim o sposobach twojego leczenia?
Z jej stanem wiązały się tajemnica i wstyd, stanowiła doskonały przykład z podręcznika psychiatrii.
– Nie i nie.
– Zastanawiałaś się nad pójściem na sesję grupy terapeutycznej?
Po plecach spłynął pot, napięły się mięśnie na jej karku.
– Nie mogę…
– Osoby cierpiące na agorafobię spotykają się dwa razy w miesiącu w szpitalu stanowym w Austin. To dziesięć minut jazdy taksówką z twojego domu.
Przygryzła wnętrze policzka i wyobraziła sobie, że wpatrują się w nią wszyscy ci ludzie. Jak miałaby uciec? Co, gdyby się zgubiła, utknęła w zatłoczonym miejscu albo zemdlała?
Ale nie chodziło tylko o to. W tym szpitalu pacjentką była jej matka. Amber oddychała coraz szybciej. Nie zniosłaby przebywania w tym samym budynku z kobietą, która nie chciała mieć z nią nic wspólnego.
– Amber, potrzebujesz wsparcia grupy.
Wsparcie. Coś, czego nigdy nie uzyska od rodziny. Strzeliła knykciami. Trzask, trzask, trzask, trzask. Obcy ludzie byliby jeszcze gorsi. Ocenialiby jej wartość, gdyby straciła nad sobą panowanie.
– Amber. – Kojący tembr głosu uspokoił nieco rozszalały puls. – Powiedz, o czym myślisz.
– Zobaczą, jak bardzo jestem nieatrakcyjna.
Z głośnika dobiegło westchnienie.
– Jesteś śliczną kobietą, ale nigdy tego nie usłyszysz, dopóki sama w to nie uwierzysz.
– On tak nie myślał. – Skrzywiła twarz w grymasie, nienawidząc się za wspominanie o nim.
– A mimo to nie chciał dać ci odejść.
Kiedyś postrzegała małżeństwo jako święte przymierze, arogancko przekonana, że tylko niektóre przewinienia usprawiedliwiają rozwód. Zdrada, uzależnienie, przemoc fizyczna. Nie był winny żadnego z nich – podczas małżeństwa nigdy jej nie uderzył, nie zaspokoił swojego pożądania u jej siostry i nawet nie za wiele pił – a mimo to się z nim rozstała. Poddała się, skorzystała z łatwego wyjścia.
– Zawiodłam go.
– Wyeliminowanie toksyczności ze swojego życia nie jest porażką. To odważny i niełatwy krok.
Zamrugała, bo w oczy zakłuły łzy. Brent nie zawsze był toksyczny. Szesnaście lat temu patrzył na nią, jakby stanowiła coś więcej niż błyszczący dodatek do niego. Bardzo tęskniła za mężczyzną, w którym się zakochała.
– Odejście było najtrudniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłam.
– To prawda. Zatem spotkanie osób zmagających się z agorafobią to przy tym bułka z masłem.
Poprawiła leżącą na blacie kopertę.
– Nie zadzwonię więcej do pana.
– Sesje są niezbędne, byś mogła wrócić do zdrowia.
– Wiem, czego mi trzeba, by wyzdrowieć. – Musiała stawić czoła swoim lękom. Pamiętać o oddychaniu przeponą. Prosić o pomoc.
– Co dziś zjadłaś?
Odtłuszczony naleśnik, który pływał teraz w sedesie. Spuściła wodę? Ściskając telefon, pobiegła do łazienki i odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła czystą muszlę.
– Nie stać mnie, by panu płacić.
– Rozumiem. – Wydawał się zmartwiony, ale nie zaproponował darmowych konsultacji.
Amber nie była warta dobroczynnego gestu. I tak by go nie przyjęła.
W słuchawce zaszeleściło ubranie.
– Uczęszczanie na spotkania jest darmowe. To twój kolejny cel. Podeślę ci linki do grup wsparcia i poszukam terapeuty, który byłby bardziej przystępny cenowo.
Już próbowała takiego znaleźć, ale może jemu się poszczęści.
– Dziękuję. – Jezu, już jej go brakowało. – Proszę mi przesłać rachunek. – Żywiła nadzieję, że zdoła mu zapłacić.
– Bądź wobec siebie cierpliwa, Amber. Czasami trzeba cofnąć się o krok, by otworzyć drzwi.
* * *
Trzy dni później wpatrywała się w drzwi wejściowe, ale strach paraliżował jej nogi. Przyciskając komórkę do ucha, powiedziała:
– Kłamiesz.
– Amber, zadzwoń do mojego szefa, jeśli mi nie wierzysz – wychrypiał Zach i pociągnął nosem. – Wysłał mnie do domu. Czuję się, jakbym miał zaraz umrzeć.
– Nie można umrzeć z powodu przeziębienia. – Ale ataki serca bywały śmiertelne. Ucisk w klatce piersiowej powoli wytłaczał życie z jej ciała.
– A co z moją pocztą? – Zakryła palcami mikrofon, aby stłumić własne spanikowane sapanie.
– Dlaczego sama jej nie odbierzesz? – Kichnął, po czym znów paskudnie pociągnął nosem. – Masz areszt domowy czy coś?
Niewiarygodne. Układ działał przez pół roku. I dopiero teraz pytał? Odetchnęła drżąco.
– Po prostu nie mogę. Poprosisz innego kuriera, by przyniósł mi pocztę pod drzwi? A może znasz kogoś, kto mógłby wpaść?
– Nie. Nikt znajomy nie mieszka w pobliżu i nie można tak po prostu poprosić kogoś, by to zrobił. – Zakaszlał. – Słuchaj, będę już kończyć. Serce zakołatało, nogi się pod nią ugięły.
– Muszę dostać pocztę. – Potrzebowała jej już dwa dni temu. Zamówiona przez nią farba do skóry znajdowała się dwadzieścia sześć kroków od drzwi. Bez niej nie mogła dokończyć pochewek na noże. Jeśli jutro nie wyśle gotowych artykułów, odetną jej wodę.
– Przepraszam, Amber – powiedział.
Wyrzuty sumienia uformowały kamień w jej brzuchu.
– Proszę, nie przepraszaj. To nie twoja wina. – Drżącymi palcami potarła czoło. Żołądek skręcił się ze strachu. – Odpocznij. Życzę zdrowia. – Okej, dzięki. Do zobaczenia we wtorek.
Połączenie zostało przerwane. Amber osunęła się na podłogę, oddychając ciężko. Skuliła się, bo ją zemdliło, i znów spojrzała na drzwi. Stały pomiędzy nią a wypłatą. Przeklęte drewno nie było nieuleczalną chorobą ani nie przypominało odpalonej piły łańcuchowej. To tylko drzwi.
Zamykana na klucz osłona przed pewnym cierpieniem. „Czasami trzeba cofnąć się o krok, by otworzyć drzwi”.
Jeden krok do tyłu i dwadzieścia siedem do skrzynki. Mogła dotrzeć do niej w dwadzieścia cztery, co stanowiło na wpół doskonałą liczbę. Dwadzieścia cztery godziny doby. Dwadzieścia cztery karaty w czystym złocie. Dwadzieścia cztery kosy, jak w opowiadaniu Agathy Christie. Dobry Boże, tonęła we własnym szaleństwie. „Po prostu to zrób”. Otarła dłonią twarz, rozmazując pot i makijaż. Cholera. Ruszyła biegiem do sypialni i przebrała się w białą sukienkę, włożyła pasujące do niej sandałki na szpilce. Zerknęła w lustro, by upewnić się, że włosy nadal pozostawały skręcone. Poprawiła makijaż. Wróciła do drzwi.
Zrobiła głęboki wdech. Dwadzieścia cztery kroki tam i tyle samo z powrotem. Przemierzała tę drogę przed pojawieniem się Zacha, Kevina, Cheta i… Aaa, pieprzyć to! Mogła zabrać telefon i w razie paniki zadzwonić do doktora Michaelsa.
Nie, nie mogła. Zachwiała się, przytrzymała futryny. Okej, nie zamierzała się odzywać. Nie będzie go potrzebować. Da sobie radę.
Puls dwukrotnie przyspieszył. A co, jeśli załamie się tak bardzo, że nie zdoła się ruszyć? Co, jeśli nie będzie potrafiła wrócić do domu? Położyła dłoń na mostku, nienawidząc lęku, nienawidząc siebie. Gdzie jest ta odważna dziewczyna, która nieustannie stawała na scenie, układając usta w literę „O” w wyćwiczonym wyrazie zdziwienia, gdy wkładano jej tiarę na głowę? Ach, tak. Ta dziewczyna zbyt mocno starała się zadowolić innych i właśnie to doprowadziło ją do obecnego stanu.
Wygładziła sukienkę, wpatrując się w gałkę. „Złap i przekręć”. Dwadzieścia cztery kroki. Mogłaby przejść je ze słowami: „pozbądź się strachu”, „ciesz się nowym”, „nie zadręczaj się” oraz innymi psychologicznymi frazesami, które brzmiały kojąco, o ile nie zaczęło się wprowadzać ich w życie.
A co z tym, co nie dawało jej zmrużyć w nocy oczu? Niezapłacone rachunki, wizja braku wody w łazience i stosów brudnych naczyń walających się w zlewie?
Czterokrotnie przekręciła zamek i otworzyła drzwi.
Promienie słońca uderzyły ją w twarz, oślepiając swoim blaskiem. Uniosła rękę, by zakryć oczy, skórę oblepiła wilgoć. Koło ucha zabrzęczał owad. Zapach świeżo skoszonej trawy połaskotał w nos. Szum klimatyzacji sprawił, że rozejrzała się na wszystkie strony. Czy sąsiedzi byli w domach i obserwowali ją z zacienionych okien?
Na dźwięk przejeżdżającego samochodu Amber potknęła się już na pierwszym kroku.
„Nie patrz na ulicę”.
Spojrzała na otaczające ganek krzewy. Jezu, podwoiły swój rozmiar, zasłaniając ławkę, z której nie korzystała od dwóch lat. Drewno zwietrzało, zaniedbane, zapomniane.
Cholera, nie mogła się na tym skupiać, na żadnej z tych rzeczy. Już czuła straszliwy ucisk w piersi. Pochyliła się, by postawić następny krok. Oszołomiona walczyła o oddech.
„Zignoruj to”. Zazgrzytała zębami. Dwa kroki za nią, osiem procent drogi.
Zadrżała. Świat zawirował wokół niej. Skrzynka na listy. Przejeżdżający samochód. Okna w sąsiednich domach. Kobieta wyprowadzająca psa. Wszyscy pojawili się, by oglądać przedziwne widowisko.
Boże, ależ to popieprzone. Odebranie poczty jest przecież tysiąc razy łatwiejsze niż bycie koronowaną na miss Teksasu. Miała buty na obcasie. Loki błyszczały na ramionach. Mogła postawić trzeci krok. Tak jak na scenie.
Uniosła stopę z wyćwiczoną przez lata gracją. Nagle, jakby znalazła się w świetle reflektorów, zapragnęła pokazać się z najlepszej strony. Rozluźnione i złączone palce, proste plecy, wysoko uniesiona głowa, szeroko otwarte oczy i wielki uśmiech na twarzy. To wzmocniło jej postawę. Była najlepsza. Ta pewność równała się wygranej. Zamierzała to zrobić.
Klakson przejeżdżającego samochodu rozwiał jej złudzenia. Wzdrygnęła się, zamrugała. Jasnozielone trawniki, ćwierkające ptaki i zapach rozgrzanego asfaltu przywróciły ją do rzeczywistości.
Zerknęła w dół, na swoją niedorzeczną pozę. Stała w szpilkach, z ugiętą nogą, trzymając rękę na biodrze. Uśmiech spełzł z jej twarzy, zachwiała się.
„Przestań”. Wyciągnęła ręce na boki. Palce mrowiły, przestawała nad sobą panować.
Dlaczego nie mogła powstrzymać swoich reakcji? Chciała zrobić krok. Musiała go postawić. „Rusz się, cholera”.
Przed oczami zatańczyły jej mroczki. Ucisk w klatce piersiowej przybierał na sile. Dusiła się. Nie mogła oddychać. O Boże, ciało się poddawało, przegrzewało, stawało coraz cięższe. Grunt się przechylał.
Przykucnęła, by nie stracić równowagi, ale i tak poleciała na tyłek, trzęsąc się jak osika.
– Nie – zaszlochała załamana i zwinęła się w kłębek. „Niech już nie boli. Boję się”.
Załzawionymi oczami spojrzała na uchylone, znajdujące się na wyciągnięcie ręki drzwi. Podpełzła na łokciach, zesztywniała z bólu w piersi, łapczywie chwytając powietrze. Przeciągnęła ciało przez próg i kopnęła drzwi. Zamknęły się z hukiem, uciszając samochody, okna, świadków. Skuliła się w kącie i łkała.
W końcu oderwała zmoczoną łzami twarz od dębowej podłogi i oparła plecy o drzwi. Słońce nie przeświecało już przez szczeliny, a ona wcale się nie zbliżyła do skrzynki.
Musiała spróbować raz jeszcze.
Jakby miała siłę. Wciąż cała dygotała i pociła się niczym mysz. Poniosła porażkę. Zawsze się tak czuła.
A gdyby zadzwonić do Zacha? Może wydobrzał już na tyle, by do niej przyjechać?
Może by to zrobił. A może sama mogła iść do skrzynki i poczuć się lepiej. Zmrok ukryłby ją przed gapiami.
Ale nocą grasowały drapieżniki.
Kurwa, co za głupota. Wszyscy wychodzili z domu po zmroku. Poza nią.
„Zapomnij”. Już raz spróbowała i poległa.
Przecież jednak wyszła na zewnątrz. Postawiła trzy duże kroki. „Nie cztery”. Nie odpuściła.
No racja. Rozluźniły się nieco kąciki jej ust, może nawet nieznacznie uniosły. Stanęła na nogach jak z waty i ruszyła w kierunku sypialni. Musiała się przebrać i poprawić makijaż. Nawet jeśli przejście dwudziestu czterech kroków zajmie całą noc, zrobi to. Alternatywa była niewyobrażalnie gorsza.
Przez dłuższą chwilę Van udawał, że nie tęskni. Ani za nią, ani za jej wspaniałym wyglądem, gorącą, wilgotną cipką czy pełnym piękna cierpieniem. Ból, którego doświadczał, powinien w końcu zelżeć, zasklepić się strupem jak rana na jego ramieniu.
Jednak tak się nie stało. Skóra ropiała, jakby uległa zakażeniu, aż kilka tygodni później obudził się, wijąc w przepoconej pościeli i pieprząc własną rękę, nie mogąc myśleć o niczym innym jak Liv Reed.
Minął rok, a ona wciąż zaprzątała jego myśli w każdej sekundzie, każdego dnia. Wyobrażał sobie ogrom satysfakcji, jaką musiała odczuć, gdy zginął pan E. Drżenie jej ramion, gdy tuliła córkę. Uda rozchylone przed studiującym Biblię popaprańcem, który zajął jego miejsce w jej życiu. To go naprawdę wkurwiało.
Parne powietrze oblepiło mu skórę, gdy zamknął drzwi mustanga GT z sześćdziesiątego piątego roku. I pomyśleć, że wilgoć panująca w Austin była stosunkowo łagodna o tej porze roku. Za kilka miesięcy letni upał zacznie dusić nawet podczas nocnego spaceru.
Kaptur bluzy opadł na czoło Vana, gdy ten przysunął podbródek do klatki piersiowej. Jedyne źródło światła na ulicy migotało nad jego głową, miesiącami czekając na naprawę. Gdzieś z oddali niósł się rechot żab, przerywający ciszę najciemniejszej godziny nocy.
Gdyby był człowiekiem o niepohamowanym popędzie, dopadłby Liv w chwili, w której zabiła jego ojca. Kiedy podążył za nią z posterunku policji na farmę Joshuy, z opatrzoną, choć wciąż bolesną raną postrzałową mógł wyrwać ją z łóżka tego lachociąga i zabrać ze sobą do Meksyku. Gdyby był psychopatą, nie zdołałby się powstrzymać.
Zamiast tego przekazał jej sześć z siedmiu milionów, które zarobili na handlu żywym towarem, prezentem dając znać, że żyje. Kiedy rana po kuli się zagoiła, szukał Liv w jedynym mieście, w którym mogła przebywać.
Przemierzał ulice Austin, mijając parterowe budynki. W ręku trzymał siatkę z zakupami. Pewne kroki zsynchronizował z miarowym pulsem.
Przeszedł pomiędzy dwoma domami, niby na niedzielnym spacerze. Jakby nie była dwudziesta trzecia w piątek.
Sprawdził okolicę dużo wcześniej, zanim wybrał tę trasę. Znał imiona, zwyczaje i stopień ostrożności każdego mieszkańca w promieniu dwóch przecznic. Wiedział, że starsi lokatorzy po obu stronach jego skrótu od kilku godzin śpią już smacznie w swoich łóżkach.
Mijając zarośnięte podwórko, chowając się pod nisko wiszącymi gałęziami hikor, podążał tą samą ścieżką co setki razy wcześniej. Gdyby nie próbował przejść niezauważony, mógłby wygwizdywać jedną z ulubionych melodii Liv.
Kochała ich córkę tak bezinteresownie, że wiedział, iż nigdy nie zabrałaby małej od żony pana E – jedynej matki, jaką znała Livana. Choć od dnia narodzin dziecka wiedział, gdzie ono przebywa, widział je tylko przez obiektyw kamery – na nagraniach pana E z pierwszych sześciu lat jej życia oraz swoich własnych od ostatniego roku.
Chryste, chciał ją poznać, dotknąć tej anielskiej twarzyczki, potrzymać za rączkę, spojrzeć w brązowe oczy i zobaczyć, jak się do niego uśmiechają. Ale córka mieszkała z wdową po panu E, która – mimo że nie była jedną z jego niewolnic – została wplątana w bałagan powstały po śmierci komendanta policji. Władze nie miały pojęcia o istnieniu Vana, więc jego wolność zależała od zachowania anonimowości.
Potrzebował niespełna kilku tygodni, żeby odnaleźć Liv w skromnym wynajmowanym domu, kilka minut spacerem od miejsca, w którym mieszkała Livana. Nic dziwnego, że nie wydała pieniędzy, które jej przekazał. Być może nigdy ich nie tknie przez to, skąd pochodziły oraz przez wiążące się z nimi wspomnienia.
Dlatego zachował milion jako zabezpieczenie dla córki. Livana przyszła na świat w takich samych okolicznościach jak on – zrodzona z niewolnicy i jej właściciela. Zrobiłby wszystko, co w jego mocy, by nie skończyła jak on.
Ale nie można było go posądzać o bezinteresowną szczodrość. Nie chciał tej jebanej kasy. Pragnął Liv. Chciał też córki. Bez względu na to, czy na nie zasługiwał, zamierzał mieć cholerną rodzinę.
Zahaczył kapturem o zwisającą z drzewa korę. Ziemia, po której stąpał w sportowych butach, pachniała słodką miętą pieprzową. Wyszedł spomiędzy drzew, osłonięty mrokiem nocy, i przemierzywszy podwórko, dotarł do celu.
Jednopiętrowy dom stał przy ulicy oddalonej o przecznicę od miejsca, w którym zaparkował. Choć nikt w nim nie mieszkał, Van podszedł do tylnej werandy z napiętymi mięśniami, gotowy uciec, gdyby zauważył jakiekolwiek oznaki życia.
Trzy okna i przeszklone drzwi przełamywały monotonię zwietrzałej cegły. Światło blokowały ciężkie zasłony, które nie poruszyły się ani razu od pół roku, odkąd zaczął się pojawiać w dzielnicy, w której mieszkała Liv. O niewielki trawnik bez rabatek z kwiatami czy mebli ogrodowych dbał serwis sprzątający. W domu nie pojawiali się mieszkańcy.
Czarna bluza i ciemne dżinsy wtapiały się w tło nieoświetlonego domu, gdy Van sprawdzał zamki w oknach i drzwiach na tyłach, szukając jakiejkolwiek zmiany, wskazówki, że ktoś tu się wprowadził.
Później podszedł od południowej strony do frontowego ganku, na którym stała ławka. Skręcił za róg i wbił pięty w mokrą trawę, przyciskając się plecami do muru.
Jedno z dwóch okien sąsiedniego budynku świeciło ciepłym blaskiem. Serce przyspieszyło, w żołądku zawirowała ekscytacja. Po drugiej stronie opuszczonego domu mieszkała Liv.
Zakradł się w kierunku oświetlonego okna. Skulony nie mógł się dokładnie przyjrzeć wnętrzu, ale wiedział, że to kuchnia.
Jego uwagę przyciągnęło ciemne okno tuż obok. Sypialnia. Czy była w niej teraz? Rozbierała się? Nuciła uwodzicielską melodię? Zamknął na chwilę oczy, bo fiut zapulsował w spodniach.
Kiedy Van odzyskał panowanie nad sobą, obszedł świetlną plamę na trawie i zgodnie ze swoim nocnym rytuałem wyjął z siatki dwa mikrofony bezprzewodowe o wysokiej czułości. Potrafiły wychwycić dźwięk przez szkło i przesłać go do jego telefonu. Było to o wiele bezpieczniejsze niż podsłuchiwanie z wnętrza jej domu.
Włączył je i postawił na ceglanych parapetach Liv. Zamaskowany cieniem przemknął przez podwórko, wycofując się, i wślizgnął na ganek opustoszałego budynku. Przeszedł obok ławki, sięgnął do lampy. Żarówka, którą wyjął kilka miesięcy temu, nie została zastąpiona nową. Dobrze. Wstrzymując oddech, sprawdził zamek w drzwiach. Gałka zadrżała, ale nie zdołał jej przekręcić, zgodnie z tym, czego się spodziewał.
Stanął przy szerokim oknie i oparł się o nie policzkiem. Pod tym kątem mógł dostrzec smugę światła wzdłuż zaciągniętej szczelnie zasłony. Zawsze była tak zasunięta, pozostawał jedynie milimetrowy prześwit.
Choć pocztę adresowano do Amber Rosenfeld, do domu wchodził tylko Zachary Kaufman, pracownik Saddler’s Tool Company, który przyjeżdżał w południe we wtorki i piątki. Ktoś zapytany w sklepie potwierdził tożsamość mężczyzny i rozkład jego dnia.
Van po miesiącach obserwacji był pewien, że kretyn wykorzystuje dom do hodowli marihuany. Wychodził z głupkowatym uśmiechem i zarumienionymi policzkami, więc najwyraźniej ćpał podczas swoich wizyt.
Kogo to obchodziło? Póki Zachary Kaufman nie zostanie przyłapany, Van będzie miał idealne miejsce, by się przyczaić.
Niewidoczny z ulicy, zasłonięty krzewami, rozsiadł się na ławce przy niezamieszkanym domu i spojrzał w prawo. Podwyższony ganek świetnie umożliwiał podglądanie przez dwa okna z boku sąsiedniego domu. Otwór między liśćmi dawał wgląd w życie Liv.
Van podłączył słuchawki do telefonu i wcisnął jedną z nich do ucha. Chwilę później otworzył piwo, zapalił papierosa i zaczął obserwować niczym podglądacz, którym zresztą był.
Mikrofony wychwyciły niewyraźne dźwięki z wnętrza domu, przez co serce Vana zamarło. Zgniótł fajkę i skupił się na słuchaniu. Kroki? Drzwi domu Liv otworzyły się, po czym podjazd przemierzył wysoki mężczyzna z ciemnymi, sięgającymi ramion włosami. Van odchylił głowę, mocniej wciskając ją w kaptur. Niepotrzebnie. Ricky nie byłby w stanie dostrzec go przez liście.
Dobry, stary Ricky. Drugi z siedmiu niewolników, których dostarczyła. Siedmiu klientów zapłaciło siedem milionów. Mimo to tych siedmiu sprzedanych niewolników kręciło się po jej domu, przywoziło jedzenie na grilla, popijało piwo, cieszyło się, jakby nie spędziło z nią po dziesięć tygodni, w czasie których ich biła.
Van odkrył oszustwo Liv w noc, gdy do niego strzeliła. Zjawił się przy posterunku policji mimo cholernego bólu ramienia i widział, jak nawiązuje kontakt z pierwszą niewolnicą. Kurwa, nigdy w życiu nie domyśliłby się, że ich uwalniała zaraz po dostawie.
Kiedy przez wiele miesięcy obserwował jej dom, szczegółowo dowiedział się, w jaki sposób ich dostarczała, jak zabezpieczała transakcje, a następnie zabijała kupców pistoletem, nożem, garotą lub jakimkolwiek innym narzędziem. Naprawdę imponujące, że nie została złapana. Być może potrafiła upozorować, że stał za tym konkurencyjny gang lub kartel.
Przechytrzyła Vana, jego ojca oraz sieć klientów. Zdrada sprawiła jednak, że pragnął jej jeszcze bardziej. Nosiła na twarzy taką samą bliznę. Była matką ich dziecka. Oszczędziła mu paskudnego ojcobójstwa. Należała do niego.
Ścisnęło go w piersi. Gdy Ricky wsiadał do pick-upa, Van miał ochotę za nim pobiec, wyciągnąć go na chodnik i oklepać mu ryj. Nie dlatego, że chłopak był wolny, ale dlatego, że mógł się spotykać z Liv. Mógł na nią patrzeć. Dotykać jej.
Odpalił kolejnego papierosa, wpatrzony w okna, pragnąc, by się w którymś pojawiła. Gdy zaciągał się po raz ostatni, usłyszał niebiański głos dziewczyny. Opadł na ławkę, kiedy każdą komórką ciała wchłaniał te dźwięki.
Przez okno dostrzegł sylwetkę w kształcie klepsydry. Pełne usta się poruszały, głos zaś wznosił w nieśmiertelnej kompozycji wspomnień, wywołując w nim emocje, które łatały jego serce, a następnie rozbijały je na nowo.
Zerknęła w bok, jej usta rozciągnęły się w uśmiechu. Melodia przeszła w śmiech, gdy Joshua wychynął z sąsiedniego pomieszczenia i objął Liv.
– Cudownie dziś wyglądasz – powiedział ochryple gnojek.
Obróciła się w jego ramionach i wyszeptała coś, z czego Vanowi nie umknęły ostatnie dwa słowa:
– …kocham cię.
Napakowany harcerzyk chwycił ją za tyłek.
– Też cię kocham.
Serce Vana boleśnie się skurczyło.
Często wyznawał jej miłość, ale to nic nie zmieniło. Nie skłoniło Liv do odwzajemnienia uczucia. Nie powstrzymało przed oddaniem się innemu, który ją teraz obmacywał.
Kiedy pieściły ją dłonie tamtego, przypominał sobie aksamitną skórę Liv, miętowy zapach włosów, wyrazisty smak cipki. Kutas stwardniał, łaknąc jej dotyku.
Rozpiął rozporek, gdy Joshua zdjął dżinsy. Przeciągnął ręką po członku, zarówno podekscytowany, jak i przerażony tym, co miało nadejść, choć był tego świadkiem już tak wiele razy. Mieli się pieprzyć na stole w kuchni. Kiedy Liv zsunęła majtki, szarpnął dłonią, nienawidząc tego, którego kochała, i mając nadzieję, że któryś z tych kuchennych numerków okaże się dla niego śmiertelny, gdy nabije się na nóż.
Popchnęła muskularnego Joshuę plecami na stół, przytrzymała mu ręce nad głową. Uniosła się jej spódnica, a widok pupy w kształcie serca sprowadził jeszcze więcej krwi do fiuta Vana. Pracował dłonią mocniej, jego oddech przyspieszał wraz z dźwiękami, które wydawała.
Poruszyła biodrami i usadowiła się na Carterze, by pieprzyć go jak co noc. Mocno, dziko, z wyrazem namiętności na twarzy. Na wszystkie sposoby, w jakie nie robiła tego z Vanem.
Wiedział, że powinien przestać tu przychodzić i się masturbować. Powinien przestać zawracać sobie głowę czymś, czego nigdy nie będzie miał. Ale mógłby mieć Liv, gdyby ją porwał.
Zacisnął palce, napięły się jego jądra. Zbliżał się do końca, tak jak i ona. Odchyliła głowę, na jej twarzy malowała się czysta rozkosz, gdy ciało wygięło się w łuk. Na innym mężczyźnie.
Stracił ochotę na orgazm, co zdarzało się coraz częściej. Samotne, rozdzierające odczucie, które zajęło miejsce przyjemności, sprawiło, że wpadł na pomysł, by zapukać do jej drzwi i przypomnieć o swoim istnieniu. Ale co potem? Miałby czekać, aż zaprosi go do siebie na piwo? A co, jeśli go odtrąci i zacznie zaciągać zasłony? A jeżeli znów strzeli do niego?
Rozluźnił palce. Nabrzmiały kutas nadal pulsował, lecz Vanowi znów ściskało się serce. Liv była szczęśliwa, co dla niego oznaczało więcej przesiadywania na ciemnym ganku i nieosiągniętych orgazmów w przyszłości. Musiał dać jej odejść.
To samo powtarzał sobie każdej cholernej nocy.
Czy coś się zmieniło od czasu, kiedy pół roku temu postanowił po raz pierwszy założyć podsłuch na jej okna? Informacje, które w ten sposób zdobył, nie zbliżyły go do córki. Przez siedem lat próbował sprawić, by Liv go zapragnęła. Już wtedy było to niewykonalne, a teraz stało się niemożliwe.
Kiedy co noc obserwował ją z Joshuą, jego desperacja przygasała, jednak z jakiegoś przewrotnego powodu nie mógł oderwać wzroku. Widok przyjemności Liv dawał mu więcej satysfakcji niż bezimienni mężczyźni i kobiety, z którymi się pieprzył, gdy odchodził od jej okna.
Zamek w drzwiach za jego plecami kliknął, klucz przekręcił się czterokrotnie. Aż stanęły mu wszystkie włoski na karku. Co, do chuja? Obrócił się, wyszarpnął słuchawkę z ucha, a jego żyły skuł lód.
Półtora metra od niego otworzyły się drzwi, po czym bardzo powoli, centymetr po centymetrze, przez próg przestąpiła stopa w bucie na wysokim obcasie. Światło z wewnątrz ujawniło długie, zgrabne nogi, szczupłe uda okolone krótką spódnicą oraz wąską, zakrytą marynarką talię. Kobieta pozostała w wejściu, zaciskając palce na futrynie. Wpatrywała się w ulicę, jakby niepewna, czy wyjść. Właściwie trzymała się tego domu tak kurczowo, jak gdyby dzięki niemu mogła oddychać. Domu, w którym nikt nie mieszkał.
Van nie poruszył się, nawet nie mrugnął. Mógł zeskoczyć z boku ganku, ale był zszokowany i zaciekawiony.
Kobieta oddychała coraz głośniej i płycej, z cienia wysunął się jej profil. Twarz otaczała burza jasnych loków, delikatne rysy wykrzywiał grymas niezaprzeczalnego bólu i przerażenia. Ale to nie jego się tak bała. Wbijała wzrok w koniec podjazdu, wybałuszonymi oczami wypatrując skrzynki na listy.
Przesunęła się nieco, puszczając futrynę, i załkała. Postawiła krok, zachwiała się na obcasach i sapiąc, uniosła ręce do biustu.
Kurwa, jaka piękna. Drobne paluszki, mały nosek, różowe, splamione łzami policzki. Kutas drgnął mu w dłoni. Był chory, samolubny i ogromnie podniecony jej ciałem. Zatracił się w spojrzeniu tych szeroko otwartych oczu oraz całej sylwetce. Przeciągnął dłonią po fiucie, modląc się, aby nie spojrzała w jego stronę, a zarazem mając nadzieję, że jednak to zrobi.
Ze stukotem obcasów rzuciła się do przodu, po czym schyliła się, kładąc ręce na kolanach, i wyszeptała:
– Cztery.
Światło padające z wewnątrz zarysowało mięśnie jej łydek, ud i pośladków. Mięśnie, które tak gwałtownie drżały, że dziwił się, iż nadal stała. Śliczna dziewczyna. Nie miała na sobie ani grama tłuszczu. Może nawet była za szczupła, jak odwodniony kulturysta, ale, Jezu Chryste, podobała mu się ta wąska talia i wielkie cycki.
I wciąż nie zauważyła, że zboczeniec trze kutasa na ganku. Strzeliła knykciami, wyraźnie zatracona we własnych myślach. Nagle wyprostowała się, wypięła pierś i znów się pochyliła.
„Co ona wyprawia?”
Ruszyła. Niesamowicie szybko przebiegła podjazdem, napinając mięśnie tyłka. Zatrzymała się gwałtownie przed skrzynką i wyszarpała z niej koperty. Wolną ręką zakryła usta, ale stłumiony szloch i tak dotarł do werandy.
Co było z nią nie tak? Intensywność strachu kobiety współgrała ze zdeprawowaną częścią jego istoty. Działała równie odurzająco, jak jej piękno, ale skąd się to wzięło? Czego się obawiała? Jak, do cholery, mogła mieszkać w tym domu? Oznaczało by to, że nigdy z niego nie wychodziła. Koślawy bieg podjazdem w takim wypadku miałby sens. Tak jakby.
Z trudem utrzymując równowagę, przycisnęła pocztę do piersi, po czym spojrzała na własne stopy, jakby błagała je, by nie odmówiły współpracy. Zgarbiła się, jak gdyby z każdym krokiem ręce ciągnęły ją ku ziemi. Nie wyglądało na to, że dotrze do ganku.
Podniecenie sprawiło, że żołądek Vana związał się w supeł, gdy ten, wpatrzony w nią, wzywał ją w myślach, by go wreszcie zauważyła. Krzyknie? Ucieknie? A może podejdzie, by stanąć z nim twarzą w twarz? Kurwa, nie mógł się doczekać, żeby się o tym przekonać.
Postawiła kilka kroków i uniosła głowę, kierując wzrok na popękane drzwi. Kiedy się do nich zbliżała, zerknęła w prawo, potem w lewo i ich spojrzenia się spotkały.
Krew odpłynęła jej z twarzy, oczy zaokrągliły się z przerażenia. Mięśnie zadrżały. Paczki wyleciały jej z rąk i rozsypały się wokół stóp. Miała jakiś atak?
Odchyliła się i kucnęła, jakby wiedziała, że zaraz upadnie. Ach, pieprzyć to. Ruszył do przodu, dopadł do niej w trzech susach.
„Boże, dlaczego na ganku znajdował się mężczyzna?”, pomyślała. Wyglądał jak szybko poruszająca się góra mięśni. Błyskawicznie skoczył ku niej, a jego czarne ubranie przypominało teraz tylko rozmazaną plamę. Czemu biegł w jej stronę? Nie potrzebowała pomocy. Chciała zostać sama i wrócić do domu.
Drzwi były już tak blisko, nie więcej niż dwa metry, ale nagły dreszcz wstrząsnął jej ciałem tak niekontrolowanie, że wypuściła koperty. Spod kaptura wyjrzały szare oczy, unieruchamiając każdą komórkę ciała Amber. Nie mogła odwrócić wzroku, nie mogła zaczerpnąć tchu. Nie kiedy żołądek się skurczył, a do gardła podeszła żółć. I nawet nie wtedy, gdy facet wyciągnął ręce i złapał ją za łokcie, zapobiegając upadkowi. Ślina wypełniła usta, wymiociny podeszły do gardła. A jeśli starał się pomóc? Nie mogła na niego zwymiotować. „Błagam, nie”. Przełknęła, odetchnęła głęboko, gdy przed oczami zatańczyły mroczki.
Mężczyzna zacisnął palce na rękach Amber, tors przysunął zbyt blisko jej piersi. Potrzebowała powietrza. Usiłowała szarpnąć się do tyłu, lecz ugięły się pod nią kolana. Nie, nie pozwoli, by pokonała ją panika, była już tak blisko celu. Jednak nie potrafiła nad sobą zapanować. Atak panicznego strachu wywołał paraliżujące zawroty głowy, a droga do drzwi dosłownie wirowała przed oczami.
Kolejny przypływ mdłości wstrząsnął jej ciałem. Obróciła głowę i opadła w ciemność.
Złapał ją w talii w stalowym uścisku, gdy zgięta wpół wypluwała z siebie wydzielinę, mocząc leżące na ziemi koperty. Dzięki Bogu nie miała w żołądku nic więcej. Ślina i tak była wystarczającym upokorzeniem.
Mężczyzna pochylił się, objął Amber od tyłu, twarde uda wspierały jej pośladki, ręka podtrzymywała ją w pasie.
– No już. – Niski, miarowy szept rozbrzmiał niczym krzyk na wietrze, wyciszając otoczenie. – Lepiej?
Wzrok się rozmazywał, w uszach dzwoniło. Nie mogła się skupić.
– Nic mi nie jest. Możesz puścić.
– Masz leki? Potrzeba ci lekarza?
Paraliżujący chłód rozlał się żyłami, wysysając ciepło z twarzy Amber. Żadnego lekarza. Żadnych leków. Nic nie mogło tak po prostu rozwiązać jej pieprzonego problemu. Zacisnęła rękę na bolącym brzuchu, wstrząsana suchymi torsjami.
Kim był ten człowiek? Niemożliwe, by tak po prostu przechodził tędy w środku nocy. Zamierzał ją skrzywdzić? Zgwałcić? Albo zrobić coś, co trwale oszpeciłoby lub uszkodziło jej ciało? Posiadał broń?
Zakrztusiła się. Dlaczego ona? Gwałtowne bicie serca jeszcze przyspieszyło. Szarpnęła nieruchomą rękę mężczyzny i z wymuszoną brawurą rzuciła: – Czego chcesz?
Jego klatka piersiowa spoczęła ciężko na plecach Amber, a oddech poruszył jej włosy.
– Mieszkasz tu?
Łagodny ton nie współgrał z siłą nacisku palców. Odchyliła szybko głowę. Nieznajomy uniknął uderzenia i zamknął Amber w klatce swoich ramion, zmuszając ją do wyprostowania się.
Krew szumiała w uszach, serce łomotało, nakazując ucieczkę, kapitulację, zwinięcie w kłębek, śmierć. Otworzyła usta i żałośnie zawołała:
„Pomocy!”. Musiała odetchnąć. Drzwi. Wygięła się ku nim, wyrzucając przed siebie ręce, ale nie zdołała ich dosięgnąć.
– Spokojnie. – Trzymał ją w pionie, jego ciało było jak ceglany mur przy jej plecach. – Jeśli nie chorujesz na serce czy padaczkę, to co ci jest?
Może by się nawet roześmiała, gdyby nie fakt, że nie mogła oddychać. Koleś miał w dupie jej stan. Nikogo to nie obchodziło. Nigdy wcześniej nie czuła się bardziej bezradna, niż gdy tak tkwiła w żelaznym uścisku jakiegoś faceta, a jego oddech owiewał jej szyję. Chciała upaść, wycofać się w głąb siebie, ale przecież była silniejsza, do cholery.
– Puszczaj.
Ani drgnął. Choć nie potrafiła go obezwładnić, to wciąż mogła mówić. Jeśli chciał odpowiedzi, mogła dać mu tę odrażającą.
– Chcesz wiedzieć, co jest ze mną nie tak? Zaostrzyła się opryszczka moich narządów płciowych. No wiesz, pękające pęcherze, swędzące rany. W jednej z tych kopert znajduje się recepta na lek na wirusa. – Patrzyła pod nogi, sapiąc. – Co gorsza, zaczął mi się okres. Już cieknie mi po nogach. – Proszę. To powinno wystarczyć, by każdy facet uciekł w podskokach.
Ten się jednak roześmiał. Skurwiel rechotał. Albo wiedział, że kłamie, albo był naprawdę chorym gnojem.
Jakimś cudem przez szamotaninę tylko zbliżyli się do siebie. Poczuła woń hikory i cytrusów, gdy ustami musnął jej policzek.
– Jesteś niespodziewanie zniewalająca, Amber Rosenfeld.
O Boże, wiedział, jak się nazywa? Mięśnie zalał żar, gdy wezbrała w niej przemożna chęć, by mu uciec. Zamachnęła się łokciem, po czym wbiła go w jego twardy brzuch.
– Jeśli mnie nie puścisz… – odetchnęła, po czym dokończyła ochrypłym, łamiącym się głosem: – zakrwawię cię.
Zachichotał.
– Nie przeszkadza mi odrobina krwi. – Wzmocnił uścisk. – Poza tym nie możesz nawet ustać na nogach.
Zaszlochała. Rzuciła się do przodu, wymachując rękami, by sięgnąć ku drzwiom, ale nic z tego nie wyszło.
– Skąd wiesz, jak się nazywam?
Kopnął rozrzucone koperty. W słabym świetle, które wydostawało się z wnętrza przez uchylone drzwi, widać było nazwisko i adres, wydrukowane dużymi literami na zaległych rachunkach, reklamach, katalogach. Dobra, więc poznał jej dane.
Chciała tylko złapać paczkę z farbą i wbiec do środka. Obróciła się w objęciach nieznajomego i zamachnęła nogą, próbując trafić stopą na wybrzuszoną kopertę. Płuca zaczęły palić z wysiłku. Kurwa, gdzie to było?
Ponowny napływ panicznego strachu przyspieszył puls i zamknął drogi oddechowe. Co ona sobie, do cholery, myślała? Chrzanić paczkę. Musiała się uwolnić. Zadzwonić na policję. Mogła dotrzeć do drzwi jednym czy dwoma susami.
Serce przyspieszyło, prawie eksplodując, kiedy zaczęła się szarpać. Wywijała pięściami, celując w pachwinę, ale chybiła. Przyszpilił jej ręce do boków zbyt szybko, by mogła pojąć, co się właściwie działo. Instynktownie odrzuciła głowę w tył i zderzyła się z jego klatką piersiową. Stęknięcie z bólu, jakie nastąpiło później, utorowało jej drogę ucieczki. Całym ciężarem ciała naparła na jego ramiona, wbijając pięty w podłogę ganku.
– Puść mnie, psycholu.
Odetchnął ciężko, odcinając Amber dopływ tlenu. Im bardziej mu się opierała, tym mocniej ją trzymał, aż uniósł ją, a ona kopała nogami w powietrzu.
– Z czym walczysz? Ze strachem? – Wargami dotknął jej ucha, tembr jego głosu niczym jedwabna pętla owijał się wokół szyi. – Strach nie jest twoim panem.
Matko święta. Co on mówił? Miał na myśli potworny strach, który wbijał kolce w jej brzuch, wywoływał koszmary o miejscach publicznych, tłumie, braku kryjówki, utracie kontroli nad własną motoryką? W tym momencie te bliżej niesprecyzowane obawy uosabiały bardzo realne, rzeczywiste zagrożenie.
Zamierzał ją uprowadzić, odkryć wszystkie jej wady i porzucić? Zostawić gdzieś z dala od domu? Albo nawet zabić?
Łzy wściekłości podeszły Amber do oczu i zmoczyły rzęsy. Chwyciła się paznokciami jego ramion i wbiła mu obcasy w golenie. Gdyby tylko zdołała napełnić płuca powietrzem, mogłaby wydać z siebie krzyk na tyle głośny, by obudzić sąsiadów.
Ale nigdy nie spotkała żadnej z osób mieszkających na tej ulicy. Czy bardzo oceniali innych? Gdyby wyszli z domów, staliby i gapili się na nią? O Boże…
– Nie mam nic, czego mógłbyś chcieć – wydyszała i się zakrztusiła. – Jestem nikim. Puść mnie.
– Jak sobie życzysz. – Zabrał ręce.
Kolana spotkały się z betonowymi stopniami, nieznośny ból przeszył nogi.
Może facet jedynie chciał pomóc jej zachować równowagę? Przesadziła, wyszła na idiotkę.
Szlochała, łapiąc powietrze i przesuwając palcami po betonie, nic jednak nie znalazła. Znów pojawiły się mdłości, spopieliły jej wnętrze, zakręciły obrazem w oczach.
Przezwyciężyła dezorientację i podczołgała się do drzwi tak szybko, jak tylko mogła. Metalowy próg rozciął skórę na kolanach, ale odrętwiała i oszołomiona nie zwróciła na to uwagi. Sekundy dzieliły ją od omdlenia. Za sobą czuła gęstą chmurę osądu i wzrok, który palił jej ciało.
„Myślisz, że nikt nie wie, jak bardzo jesteś popierdolona? Wszyscy wiedzą. Jesteś żenującą cipą”.
Och, gdyby Brent mógł teraz zobaczyć, jak się czołga z kapiącymi z nosa smarkami… Była kretynką. Może ten przybłęda zdoła ją zastrzelić i ukrócić jej męki.
Chwyciła się futryny. Pieprzyć Brenta. Pierdolić ich wszystkich. Wciągnęła nogi do środka i spojrzała na stojącą za nią górę mięśni, chcąc trzasnąć drzwiami. Ale zamarła.
Światło z wewnątrz zalało twarz w kapturze, a serce Amber się ścisnęło.
Mężczyzna nadal stał w miejscu, w którym ją puścił. Wsadził ręce do kieszeni i patrzył na nią, unosząc brew. Zaciskał usta wokół wykałaczki. Mocna żuchwa i szare oczy surowo podkreślały urodę modela. Jednak to na widok grubej, przecinającej policzek blizny zatrzymała rękę i przywarła do podłogi, gdy wydobył z niej najgłębszą, najbardziej niespokojną część jej duszy.
Szrama zakrzywiała się przy zewnętrznym kąciku oka i ciągnęła aż do ust. Powinna osłabiać pewność siebie w jego spojrzeniu oraz zakłócać symetrię głęboko osadzonych oczu i wyrzeźbionego nosa. Powinna skłonić ją do odwrócenia wzroku.
Zamiast tego blizna domagała się akceptacji, a nawet hołdu, podkreślając jedynie dzikość jego urody. Mężczyzna stanowił doskonałą niedoskonałość.
Jednak tylko przez sekundę wbijała w niego wzrok. Mogłaby się jeszcze nim ponapawać, ale gdy się nachyliła, zamknęła drzwi, przez co zniknął jej z oczu.
Znów była w stanie oddychać. Czterokrotnie przekręciła zamek i opadła na plecy.