Dzienniki (1910-1913) tom I - Franz Kafka - ebook

Dzienniki (1910-1913) tom I ebook

Franz Kafka

0,0

Opis

„Niczego nie dokonam, gdyż nie mam czasu, a coś wewnątrz mnie się niepokoi. Gdyby cały dzień był wolny i poranny niepokój narastałby we mnie do południa, a do wieczora by ustawał, wówczas mógłbym zasnąć. W obecnej sytuacji jednakże na ów niepokój pozostaje tylko co najwyżej godzina o zmierzchu, gdyż wtedy ten nieco się wzmaga, a następnie zostaje stłumiony, po czym psuje mi całą noc zupełnie bezsensownie, a nawet działa na szkodę. Czy długo to wytrzymam? I czy jest sens to znosić? Czy dzięki temu zyskam czas? Gdy myślę o następującej anegdocie: Napoleon w Erfurcie, na obiedzie dworskim, opowiada: „Kiedy byłem jeszcze zwyczajnym porucznikiem w piątym pułku…” (królewskie wysokości patrzą na siebie z zakłopotaniem, Napoleon zauważa to i poprawia się) „kiedy miałem jeszcze zaszczyt być zwyczajnym porucznikiem…”, żyły na szyi nabrzmiewają mi pod wpływem lekko odczuwanej i sztucznie przenikającej do mego wnętrza dumy”.

„Zaleta pisania dziennika polega na tym, że z uspokajającą jasnością uświadamiamy sobie zmiany, jakim nieustannie podlegamy, w które oczywiście na ogół wierzymy, które przeczuwamy i do których się przyznajemy, ale których nieświadomie się wypieramy, jeśli dzięki takiemu stwierdzeniu pragniemy uzyskać nadzieję czy spokój. W dzienniku znajdujemy dowody świadczące o tym, że nawet w stanach, które dziś wydają się nie do zniesienia, żyliśmy, rozglądaliśmy się wokół i zapisywaliśmy swoje spostrzeżenia, zatem że nasza prawa ręka poruszała się tak, jak dziś, kiedy jesteśmy mądrzejsi dzięki możliwości zorientowania się w ówczesnym stanie, dlatego też tym bardziej musimy uszanować nieustraszoność naszych ówczesnych dążeń, podejmowanych w szczerej niewiedzy”.

„Pamięć małego narodu nie jest mniejsza od pamięci wielkiego narodu, dlatego również radykalniej przepracowuje istniejące tematy. Zatrudnionych zostanie wprawdzie mniej znawców historii literatury, jednakże sama literatura jest nie tyle sprawą historii literatury, ale sprawą narodu i dlatego nawet jeśli nie jest zupełnie bez skazy, przynajmniej znajduje się w pewnych rękach. Albowiem wymagania stawiane jednostce przez świadomość narodową w obrębie małego narodu powodują, że wszyscy w każdej chwili muszą być zaznajomieni z przypadającą im cząstką literatury, dzierżyć ją i bronić jej, bronić w każdym przypadku, nawet gdyby nie byli z nią obeznani i nie dźwigali jej brzemienia”.

„Dawne pisma zyskują wiele różnych znaczeń, które wobec tego słabego materiału postępują dość energicznie, a owa energia jest tłumiona jedynie obawą, że zbyt łatwo można by wszystko zakończyć, a także z powodu głębokiego szacunku, w którym wszyscy się jednoczą. Wszystko dzieje się w sposób jak najbardziej uczciwy, jednakże pracuje się z pewnym skrępowaniem, które nigdy nie znika, nie dopuszcza zmęczenia, a dzięki ulepszeniu dokonanemu wprawną dłonią rozprzestrzenia się bardzo daleko. Koniec końców skrępowanie stanowi przyczynę nie tylko niemożności spojrzenia perspektywicznego, ale również spojrzenia skierowanego do wnętrza, a z tego powodu przekreślone zostają wszystkie wymienione spostrzeżenia”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 547

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Franz Kafka

Dzienniki1910-1923

 

Tom I

 

 

Przekład

Magdalena Chrobok

Anna Zofia Jaksender

 

 

 

 

OSTROGI

KRAKÓW 2021

SPIS TREŚCI

 

Magdalena Chrobok, Kajetan Maria Jaksender

Wstęp

Franz Kafka

Dzienniki

1910

1911

1912

1913

Wprowadzenie do nowego przekładu dzieł wybranych Franza Kafki

 

Struktura nowego wydaniaDzienników

 

Niniejsze wydanie Dzienników stanowi próbę krytycznego ujęcia zapisków prowadzonych przez Franza Kafkę w rozmaitych zeszytach, notatnikach i brulionach na przełomie kilkunastu lat, tj. w latach 1910-1923. Zadanie, jakie zostało postawione przed tłumaczkami i edytorami niniejszego wydania bynajmniej nie należało do łatwych, po pierwsze bowiem czytelnicy nigdy nie będą wiedzieć na pewno, co było pisane z zamysłem prowadzenia dziennika, a co było jedynie zapiskami luźnej treści, notatkami robionymi z myślą o własnej twórczości, uwagami i notkami pisanymi „na marginesie”, czy po prostu luźnymi szkicami na tematy wszelakie, po drugie sam autor po wielokroć rozpoczynał zapiski w którymś z zeszytów, by zakończyć je w kolejnym, co samo w sobie (czy to ze względu na specyfikę kafkowskiego języka, wpisującą jego twórczość w gatunek „literatur mniejszych”1, czy szczególną tego pisma enigmatyczność, paraboliczność i wszechobecne w nim akcenty filozoficzne, wyznaczające zarówno język, jak i styl Kafki) było zadaniem dość trudnym i wymagającym zarówno wyjątkowej uwagi i ostrożności, jak i dość wysublimowanych narzędzi interpretacyjnych, które pozwalały na schodzenie po nitce Ariadny w głąb tego pisarskiego labiryntu, w celu wyłapania powiązanych ze sobą myśli i tematów, ze świadomością, że i tak wyjdzie się w innym miejscu, niż by się chciało i planowało, i że nigdy nie będzie pełnego zadowolenia z wykonanej na ciele tekstu Kafki egzegezy, bo on sam kluczy, gubi tematy, multiplikuje labirynty, porzuca je nagle, by po roku czy dwóch do nich z obsesyjną namiętnością powrócić, zmienia zdanie i style, jakby zrozumiał, że jakiś problem należy ująć w zupełnie innym bądź to układzie słów, bądź kontekście; wreszcie, po trzecie, konieczność odniesienia się do polskiego wydania dzienników Kafki, z lat 70. XX wieku, które jest wydaniem mocno skróconym i wybiórczo traktującym niektóre tematy (z jakich względów, nie sposób w tak krótkiej nocie wyjaśnić), wymagała pewnych wyborów translatorskich i rozwinięcia niektórych tematów, a niekiedy wprost nowego przekładu, który w pierwszym wydaniu oznaczony był kwadratowym nawiasem; i w końcu, po czwarte, należało w kolejności chronologicznej uszeregować te notatki, które były przez autora przeplatane własnoręcznymi rysunkami czy karykaturami. Podobnego opracowania podjął się pierwszy edytor dzienników, a zarazem najbliższy przyjaciel pisarza – Max Brod. Pierwsze wydanie Tagebücher Kafki z roku 1937 objęło wybrane, chronologicznie uporządkowane zapiski oraz listy; po latach zostało przez Broda uzupełnione i skolacjonowane od nowa. Dzienniki ukazały się w drugim, rozszerzonym wydaniu w roku 1951. Dopiero w latach 90. ubiegłego stulecia, a zatem ponad 20 lat po śmierci wykonawcy testamentu Kafki i najbliższego mu powiernika zostały wydane jako Tagebücher in der Fassung der Handschrift2, ukazując czytelnikom notatki Kafki w takiej formie, w jakiej on sam je zapisywał, z uwzględnieniem podziału na zeszyty, rozdziały etc. W Polsce Dzienniki ukazały się po raz pierwszy w 1961 roku w tłumaczeniu Jana Wertera (pseudonim Andrzeja Rybickiego), a ich przekład zgodny jest z wydaniem bazującym na chronologicznej edycji zapisków, dokonanej przez Maxa Broda, przy czym objął również dzienniki z trzech podróży, które swego czasu odbył Kafka.

Wersja Dzienników, którą czytelnik ma przed sobą, bazuje na trzytomowym wydaniu Tagebücher z 1994 roku, opublikowanym przez Fischer Taschenbuch Verlag. Wydanie to ma układ zgodny z poszczególnymi zeszytami Kafki, zestawiliśmy je z notatkami skolacjonowanymi przez Maxa Broda (w oparciu o: F. Kafka, Tagebücher 1910–1923, w: F. Kafka, Gesammelte Werke. Frankfurt am Main 1976, wyd. Fischer Taschenbuch Verlag). Biorąc pod uwagę klarowność układu i czytelność szeregujemy zapiski w kolejności chronologicznej. Dzięki temu zabiegowi wnikliwszemu czytelnikowi, badaczom Kafki albo tym wszystkim, którzy zechcą zagłębić się w tekst, łatwiej się będzie odnaleźć zarówno w rozwoju myśli autora Dzienników,meandrach wyborów i decyzji – czasem ciekawych i efektownych na poziomie poszerzającej się z dekady na dekadę wiedzy na temat Kafki – dotyczących wydań i wznowień dzienników, oraz rzecz jasna pracy krytyki, która każdorazowo zmuszona jest wyjaśniać kolejne wybory i tłumaczyć się przed czytelnikami z takich czy innych decyzji.

Tak skomponowane Dzienniki umożliwiają ponadto dostrzeżenie wpływu wydarzeń mających miejsce w okresie prowadzenia zapisków na pracę twórczą Kafki. Obszerne ustępy opowiadań (nie zawsze zamieszczone w ostatecznej wersji danego utworu) niejednokrotnie poprzedza istotne dla autora doświadczenie bądź pojawienie się w jego życiu nowej, odgrywającej większą lub mniejszą rolę osoby. Czasem sytuacja jest jeszcze inna, a mianowicie pewne fragmenty utworów literackich Kafka najzwyczajniej miesza z notatkami dotyczącymi życia codziennego, dlatego też w wielu przypadkach dany tekst opowiadania nie został wcale napisany w dniu widniejącym na początku zapisu. Autor nie odnotowywał skrupulatnie wszystkich dat, nierzadko wpisy są bardzo chaotyczne, z pewnością sam Max Brod miał problem z logicznym uporządkowaniem notatek przyjaciela, które ten był w stanie zapisywać dwukrotnie tymi samymi lub bardzo podobnymi słowy w dwóch różnych zeszytach. Właśnie ten nieład miał i nadal ma wpływ na różnice dzielące poszczególne wydania Dzienników. W końcu być może poprawnego uszeregowania notatek nie byłby w stanie rozstrzygnąć nawet sam autor, jak bowiem widać, już choćby na poziomie wyjaśnień dotyczących samych zeszytów, w których Kafka prowadził swoje notatki, problemy pojawiają się na co najmniej kilku poziomach – począwszy od najprostszej rzeczy, tj. ilości samych brulionów, po treść, która nie zawsze ma charakter pamiętnika, wreszcie olbrzymi ze staw zapisków wchodzących w skład Dzienników, a które być może nie do końca pisane były z zamysłem wciągnięcia ich do dziennika – choćby z tego prostego względu, że czasem prowadzone są one kompulsywnie i bałaganiarsko, jako myśli łapane w locie, albo zapisywane na marginesie, albo jeszcze jako próby dzieł, których ich autor nie zapisał w zeszytach do tego przeznaczonych. Stąd też wydanie niniejsze Dzienników stanowi próbę krytycznego przedstawienia zapisków w sposób uporządkowany, następnie zgodny z wydaniem Fischera, uznawanym za najpełniejsze i posługujące się najnowocześniejszym aparatem krytycznym, i w końcu zarazem posiadające formę możliwie przystępną dla czytelnika.

 

Franz Kafka w wieku 5 lat

 

Funkcja Dzienników z perspektywy ich autora

 

„(…) Dla mojego organizmu stało się jasne, że pisanie jest najbardziej produktywną skłonnością mojej istoty, wszystko popycha mnie w tym kierunku, inne umiejętności pozostawiając odłogiem (…)” – zapisał Kafka w swym dzienniku 3 stycznia 1912 roku – dzienniku będącym świadectwem utrapień i przeciwności losu mających decydujący wpływ na pracę twórczą pisarza. Do najważniejszych z pewnością zaliczyć można: brak natchnienia, problemy zdrowotne, wyobcowanie, stan kawalerski i znajomości z rozmaitymi kobietami.

Dziennik pisany przez Kafkę pełnił nie tylko funkcję programową, która stanowi podstawę pisywania dziennika przez bardzo wielu pisarzy, kojarzących ten gatunek ze swoistą eseistyką czy publicystyką, a więc z takim rodzajem pisania, które próbuje się z kwestiami codzienności, tematami dnia, polityką, kwestiami społecznymi etc., czy też rozwija pojęcia i tematy swoich utworów, co przede wszystkim funkcję powierniczą. To z kolei znaczy tyle, że autor zapisywał w nim wydarzenia dnia codziennego, zwierzał się ze swoich wrażeń bądź odczuć, które następnie ponownie rozważał w myśli albo zapisując kolejne karty brulionów, w którym krytykował lub chwalił bliskie i dopiero poznane osoby, a także – co Kafka wielokrotnie powtarzał – dziennik stał się odbiciem jego samego, przez co był mu potrzebny, a dla nas, czytelników, staje się niezbywalnym wątkiem pisarskiej biografii: „Dziennika nie porzucę już nigdy” (notka z 16 grudnia 1910 r.), czy: „Prowadzenie dziennika znów stało się konieczne” (notka z 2 maja 1913 r.). Twórca przelewa na papier wszystko, czego nie może przekazać żadnej z bliskich mu osób, a dzięki temu, że po pewnym czasie wraca do zapisanych niegdyś słów odkrywa, jakie zmiany zaszły zarówno w jego życiu, jak i w nim samym:

Zaleta pisania dziennika polega na tym, że z uspokajającą jasnością uświadamiamy sobie zmiany, jakim nieustannie ulegamy, w które oczywiście na ogół wierzymy, które przeczuwamy i do których się przyznajemy, ale których nieświadomie wypieramy się wtedy, gdy zależy od tego, czy chcemy z takowej deklaracji zaczerpnąć nadzieję czy spokój. W dzienniku znajdujemy dowody świadczące o tym, że nawet w stanach, które dziś wydają się nie do zniesienia, żyliśmy, rozglądaliśmy się wokół i zapisywaliśmy swoje spostrzeżenia, zatem że nasza prawica poruszała się tak, jak dziś, kiedy dzięki możliwości rozeznania się w ówczesnym stanie jesteśmy mądrzejsi, dlatego też tym bardziej musimy uszanować nieustraszoność naszych ówczesnych, podejmowanych w zupełnej niewiedzy dążeń.

(Notka z 23 grudnia 1911 r.)

 

Zdrowie i kobiety

 

Aspektem, który Kafka niejednokrotnie podkreśla w swoich wpisach, są jego problemy zdrowotne, co zbliża go do Nietzschego czy Prousta, a więc pisarzy czyniących z choroby swoisty rodzaj doświadczenia, ale i perspektywy pisarskiej3. Autor szczegółowo opisuje swoje rozmaite dolegliwości, począwszy od migren, a skończywszy na gruźlicy, która stała się przyczyną jego przedwczesnej śmierci. Widać, jak bardzo jest skupiony na sobie, na procesach zachodzących w jego organizmie, na „korpuskularnej”, chciałoby się rzec, zasadzie działania każdego organizmu, a nawet wszechświata. Jak sam przyznaje w notce z roku 1910: „bez wątpienia [piszę] z rozpaczy nad moim ciałem i moją przyszłością w owym ciele”. Kafka ma poczucie, że jego ciało nie jest zdatne do normalnego funkcjonowania, sprawia mu zawód w najbardziej istotnych momentach jego życia, jest zdradzieckie i nie wolno mu ufać, tym bardziej będąc organizmem fizykalno-duchowym, złożonym z materii i z ducha, gdzie to, co cielesne, zmuszone jest nieść to, co duchowe, mentalne, psychiczne. Co ciekawe, właśnie ze względu na kruchość zdrowia, pomimo młodego wieku, pisarz już na samym początku przewiduje swoją przedwczesną śmierć: „Jednakże ja z pewnością nie dożyję lat czterdziestu, przemawia za tym na przykład często pojawiające się napięcie obejmujące lewą połowę mojej czaszki, dające się odczuć niczym wewnętrzny trąd (...)” (notka z 9 października 1911 r.). Z jego wypowiedzi opisujących mniemanie rodziny o stanie zdrowia syna i brata wynika często, że uważali go za hipochondryka i człowieka nadwrażliwego.

Styl życia pisarza nie wpływał korzystnie na jego samopoczucie i zdrowie. Zmiany, które wprowadzał, pragnąc ulepszyć swój „plan dnia”, powodowały jedynie coraz większe zmęczenie i senność. Chęć zaprowadzenia owych zmian wynikała jednak nie z braku organizacji, a z głębokiej potrzeby poświęcenia się temu, co Kafka kochał ponad wszystko – literaturze. Wprowadzając obowiązkowe popołudniowe drzemki, pragnął zastąpić nimi sen nocą, by w ciszy i spokoju móc pracować nad swoimi utworami. Oczywiście efekt był najczęściej odwrotny, nocą Kafka był zmęczony i mógł pisać w skupieniu jedynie przez kilka godzin, po czym kładąc się do łóżka, nie potrafił zasnąć:

 

Myślę, że owa bezsenność wynika jedynie z tego, że piszę. Bo jakkolwiek mało i źle piszę, to przez te niewielkie wzruszenia staję się wrażliwszy, około wieczora, a jeszcze mocniej o poranku odczuwam ból, rychłą sposobność potężnych, rozszarpujących mnie stanów, które mogą uczynić mnie zdolnym do wszystkiego; a wtedy pośród ogólnego zgiełku, jaki we mnie tkwi, i nad którym nie mam czasu zapanować, nie potrafię odnaleźć spokoju.

(Notka z 2 października 1911 r.)

 

Siostry Kafk i: Valli, Elli i Ottla, zdjęcie wykonane w roku 1898 bądź 1900

 

Jakkolwiek zamiast zmienić to przyzwyczajenie, winą za niemoc twórczą obarczał pracę zawodową, którą „zmuszony” był wykonywać codziennie w wymiarze sześciu godzin: „Dla mnie jednakże jest to owo straszliwe podwójne życie, z którego prawdopodobnie jedyną ucieczką jest obłęd” (notka z 19 lutego 1911 r.). Autor miał poczucie, że się nie spełnia i nie wykorzystuje wszystkich swoich możliwości, gdyż nie jest w stanie oddać się całkowicie swemu „jedynemu pragnieniu i powołaniu, to jest literaturze”. Pod datą 21 sierpnia 1913 roku Kafka zanotuje słowa, które później będą powtarzać i wykorzystywać zarówno amatorzy jego twórczości, jak i biografowie:

 

Moja posada jest dla mnie nie do zniesienia, ponieważ przeciwstawia się mojemu jedynemu pragnieniu i powołaniu, to jest literaturze. Sam bowiem nie jestem niczym innym, jak tylko słowem pisanym i niczym innym być nie mogę i nie chcę, moja posada nigdy nie zdoła mnie porwać, potrafi mnie za to całkowicie rozstroić. Zresztą blisko mi do tego. Opanowały mnie stany nerwowe najgorszego rodzaju, nie opuszczają mnie ani na chwilę, a ten rok pełen trosk i udręki o przyszłość moją i Pańskiej córki w zupełności dowiódł mojego braku odporności. Mógłby Pan zapytać, dlaczego nie porzucę tej posady i – nie posiadam majątku – nie spróbuję utrzymać się ze swoich prac literackich. Mogę udzielić na to tylko tej jednej, godnej pożałowania odpowiedzi, że nie mam sił, i że, o ile zdaję sobie sprawę ze swojego położenia, raczej sczeznę na tym stanowisku i to w każdym razie sczeznę niebawem.

(Notka z 21 sierpnia 1913 r.)

 

Bywało, że przez kilkanaście miesięcy pisarz nie był zdolny do napisania jakiegokolwiek, jego zdaniem, wartościowego utworu. Czytając zapisane stronice, nie szczędził sobie krytyki: „Prawie żadne ze słów, które zapisuję, nie współgra z kolejnym, słyszę, jak spółgłoski ocierają się o siebie wydając metaliczne odgłosy (...)” (notka z roku 1910 r.). Pisząc, dążył do perfekcji, ta jednak – jak twierdził – nie zaistniała w jego utworach: „Moich sił nie starcza już na żadne zdanie. Gdyby chodziło tylko o słowa, gdyby wystarczyło dodać jedno z nich i istniałaby możliwość, aby odwrócić się z kojącą świadomością, iż owo słowo całkowicie wypełniło się samym sobą” (notka z roku 1910 r.). Największym natchnieniem, jak można zauważyć po zapiskach w dzienniku, Kafka cieszył się w chwilach, gdy poznawał nową miłość. Doskonały przykład może tu stanowić opowiadanie Wyrok, które powstało w ciągu jednej nocy, zaledwie paru godzin4, w kilka tygodni po tym, jak u swego przyjaciela Maxa poznał pannę Felice Bauer, która odegrała w jego życiu bardzo ważną rolę. To właśnie z nią Kafka był zaręczony aż dwukrotnie, jednak w obu przypadkach z nie do końca jasnych przyczyn zaręczyny zostały zerwane i do ślubu nie doszło. Ta relacja pozostawiła po sobie ślad w postaci ponad pięciuset listów, które po śmierci autora opublikował Max Brod, a które Kafka pisał przez pięć lat. W Dziennikach zapisze choćby takie, pokazujące jego codzienne życie i codzienne, duchowo-cielesne rozterki, zdanie:

 

Celowo chadzam ulicami, gdzie stoją dziwki. Podnieca mnie przechodzenie obok nich, odległa, lecz istniejąca przecież możliwość, by z którąś pójść. Czy to uwłaczające? Nie mam jednak nic lepszego do roboty, a czynność ta wydaje mi się w gruncie rzeczy niewinna i nie budzi prawie żadnej skruchy. Chcę tylko tych grubych, starszych, w staromodnych sukniach, które dzięki różnym draperiom i lambrekinom znów przyciągają wzrok. Jedna kobieta prawdopodobnie mnie już zna. Spotkałem ją dziś po południu, nie była wtedy ubrana w strój dostosowany do swojego zawodu, włosy nie były jeszcze ufryzowane, nie miała kapelusza, bluzka robocza jak u kucharki, niosła jakiś tobołek, być może do praczki. Żaden człowiek nie odkrył w niej nic pociągającego, tylko ja. Spojrzeliśmy na siebie przelotnie. Teraz wieczorem, w międzyczasie zrobiło się zimno, zobaczyłem ją w obcisłym, żółtobrązowym płaszczu, po drugiej stronie wąskiej odnogi ulicy Namiotników, gdzie kobieta ma swoją promenadę. Dwukrotnie na nią spoglądałem, ona też dostrzegła moje spojrzenia, ale potem właściwie jej stamtąd uciekłem.

Niepewność wynika niewątpliwie z myśli o F.

(Notka z 19 listopada 1913 r.)

 

Bogatą korespondencję pisarz prowadził również z inną kobietą – Mileną Jesenską, i choć mieli możliwość zobaczyć się tylko dwa razy, to wymiana listów trwała niemal cztery lata. Również i ta korespondencja doczekała się swojego wydania w roku 1952, dzięki niemieckiemu publicyście, znajomemu Kafki i Broda – Willy’emu Haasowi. Ostatnią z kobiet, która odegrała bardzo istotną rolę w życiu czeskiego pisarza była młodsza od niego o szesnaście lat Dora Diamant, to z nią Kafka wreszcie uwolnił się od rodziców i wyprowadził do Berlina, to właśnie ona towarzyszyła mu w ostatnich chwilach, kiedy w czerwcu 1924 roku umierał w sanatorium w Kierling. Diamant po śmierci ukochanego przechowywała zarówno jego listy, jak i inne zapiski i utwory, jednak w roku 1933 podczas przeszukania w jej mieszkaniu zostały one skonfiskowane przez gestapo i do tej pory ich nie odnaleziono.

 

Przyjaciele i rodzina

 

W pracy nad tekstem poza kobietami pomagał Kafce jego najlepszy przyjaciel, również pisarz, Max Brod, z którym autor Procesu znał się od czasów studiów na Uniwersytecie Karola w Pradze. To właśnie dzięki swemu przyjacielowi Kafka zdecydował się opublikować swoje teksty, to Brod bowiem przekonywał go o jego zdolnościach. Prawdopodobnie również on zainspirował pisarza do prowadzenia dziennika. Jak notuje w nim Kafka, obaj panowie próbowali również przedsięwziąć wspólne projekty literackie, jednak przez wzgląd na odmienne style pisania („Ja i Max musimy być zupełnie różni. Jakkolwiek bardzo podziwiam jego teksty, […] to przecież każde zdanie, które Max pisze w związku z Robertem i Samuelem, związane jest z niechętnym ustępstwem z mojej strony, które odczuwam boleśnie aż do głębi” – notka z 19 listopada 1911 r.), żaden z nich się nie powiódł. Kafka w dzienniku bardzo często wspomina o swoim przyjacielu, najczęściej są to wzmianki pozytywne: „Wczoraj przepiękny wieczór z Maxem. Kiedy kocham siebie samego, jego kocham jeszcze mocniej” (notka z 22 maja 1912 r.), lecz zdarzają się również i krytyczne: „Przedwczoraj wieczorem u Maxa. Staje się coraz bardziej obcy, już często bywał mi obcy, teraz również ja staję się obcy dla niego” (notka z 24 listopada 1912 r.).

Relacje z Kafką nie należą bowiem do łatwych i, mimo że jego krąg znajomych jest duży (poza Maxem Brodem widywał się często z innymi literatami, należącymi do – jak określił ich Brod – Kręgu Praskiego: Feliksem Weltschem, Oskarem Baumem czy Franzem Werflem), to często nawet bliskie mu osoby nie znały go na tyle dobrze, by wiedzieć, co dzieje się w jego wnętrzu. Wydaje się, że Kafka jest świadomy tego, że przyjaźń z nim to sprawa niełatwa:

 

Dowodzi to również, jak niezdolny jestem do przyjaźni (…). Jeśli nie można sobie wyobrazić przyjaźni bez przerw w życiu codziennym, to przecież, nawet jeśli jej istota pozostała nienaruszona, mnóstwo jej przejawów ciągle zanika. Z nienaruszonej istoty owe przejawy tworzą się wprawdzie od nowa, ale ponieważ każde takie tworzenie wymaga czasu, i nie wszystko wypada po naszej myśli, nie da się – abstrahując nawet od indywidualnych zmian nastrojów – nawiązać przyjaźni tam, gdzie ją ostatnim razem przerwano. Dlatego w przypadku głębokich przyjaźni przed każdym nowym spotkaniem musi pojawić się jakiś niepokój (…).

(Notka z 31 grudnia 1911 r.)

 

Począwszy od więzi z rodziną, poprzez kontakty z przyjaciółmi oraz związki z kobietami w życiu praskiego pisarza nie ma relacji bezproblemowych. W swym rodzinnym domu niemal przez całe życie zmaga się z dominującym ojcem, przed którym niejednokrotnie odczuwa strach i przez którego jest nieustannie krytykowany (najlepszym świadectwem owej krytyki i jej wpływu na zachowania i sposób myślenia syna jest napisany przez Kafkę w 1919 roku List do ojca). Hermann Kafka był człowiekiem trudnym, z którym niełatwo było żyć zarówno jego żonie, jak i dzieciom. Wynikało to z doświadczeń z lat wczesnej młodości, już bowiem jako dziecko urodzone w ubogiej żydowskiej rodzinie był zmuszony pracować. Doczekawszy się własnych dzieci często porównywał ich komfort życia ze swoją niedolą z dzieciństwa i wyraźnie dawał im do zrozumienia, że powinni być mu wdzięczni za to, iż nigdy nie doznali takich cierpień, jak on sam:

 

Nieprzyjemnie jest wysłuchiwać, jak ojciec opowiada o cierpieniach, jakie musiał znosić w młodości, czyniąc przy tym nieustannie przytyki do szczęśliwej sytuacji współcześnie żyjących ludzi, a przede wszystkim swoich dzieci. Nikt nie zaprzecza, że przez długie lata na skutek niedostatecznej ilości odzieży zimowej miał otwarte rany na nogach, że często głodował, że mając zaledwie dziesięć lat, musiał również w zimie, bardzo wcześnie rano, ciągnąć przez wioski wózek – jednakże wszystkie te istotne fakty, czego on nie chce zrozumieć, wraz z innym istotnym faktem, a mianowicie, że ja tego wszystkiego nie doświadczyłem, nie uprawniają w najmniejszym stopniu do wniosku, iż jestem szczęśliwszy niż on, czy też że on z powodu owych ran na nogach może wynosić się ponad innych, że z góry przyjmuje i twierdzi, iż nie jestem w stanie docenić jego ówczesnych cierpień i że ostatecznie właśnie dlatego, iż nie doznałem takich samych cierpień, muszę być mu bezgranicznie wdzięczny.

(Notka z 26 grudnia 1911 r.)

 

Z perspektywy czasu cierpienia ojca wydają się niczym, przy tym co nastąpiło kilkanaście lat później i czego doświadczyły jego córki. Ukochana siostra Franza – Ottla, niedługo po rozwodzie w roku 1942, została deportowana do Theresien stadt, w rok później zaś do Auschwitz, gdzie krótko po przybyciu została zamordowana. Elli i Valli w roku 1941 zostały przeniesione do getta w Łodzi, a stamtąd w 1942 do obozu zagłady w Chełmnie, gdzie najprawdopodobniej w tym samym roku je zamordowano.

Opowieści z lat młodości i porównywanie poziomu życia nie było jednak największym problemem, ojciec był cholerykiem, więc jego najbliżsi i współpracownicy (prowadził hurtownię z galanterią) nieraz musieli pozwalać, by dał upust swoim negatywnym emocjom. Brak opanowania przejawiał się również w ciętym języku ojca, jeśli coś lub ktoś mu się nie spodobało, otwarcie to komunikował. Syn czuł się zawstydzony, gdy ten z nietaktem odnosił się do jego przyjaciół: „(…) wczoraj, gdy w moim pokoju był Löwy, ironicznie wstrząsając ciałem i wykrzywiając usta mówił o obcych ludziach, których wpuszcza się do mieszkania, co też może nas w obcym zainteresować, po co nawiązuje się tak bezużyteczne znajomości itd.” (notka z 31 października 1911 r.). Jeszcze gorszym doświadczeniem dla Franza było to, iż ojciec nie popierał jego twórczości literackiej. Nie doceniał talentu syna, który w wielu swoich tekstach mierzył się z ojcem, podejmując próby przepracowania problemu, z którym zmagał się od najmłodszych lat.

 

Dora Diamant

 

Miłość do literatury

 

Odgrodzić się od wszystkich

aż do utraty zmysłów.

Franz Kafka

Niechęć ojca, poparcie przyjaciół i przychodzące wraz z nową miłością natchnienie to chyba najważniejsze pobudki, dla których tworzył, pomijając oczywiście jego własne zamiłowanie do literatury. Dzienniki odkrywają przed czytelnikami dziesiątki, a może i setki tytułów książek, które Kafka systematycznie czytywał, analizował, porównywał i poddawał interpretacji. Zapisywał wnioski z lektury, cytaty – zarówno te, które wydały mu się piękne, jak i te, które należało wyśmiać lub skrytykować. Innym świadectwem kolejnego zamiłowania Kafki są szczegółowe opisy obejrzanych sztuk, wystawianych najczęściej przez przyjezdne żydowskie trupy teatralne. Pisarz oglądał co poniektóre po kilka razy, choć trzeba przyznać, że często robił to ze względu na aktorkę, w której w danym momencie był zakochany. Nie zmienia to jednak faktu, że jego streszczenia i analizy przedstawień zamieszczone w dziennikach Kafki stanowią bogate źródło wiedzy na temat popularnych w tamtym czasie żydowskich dramato- i komediopisarzy, których sztuki trupy wystawiały. Trudno dziś wśród innych pisarzy szukać lepszego kronikarza, który by tak dobrze i z takim uwielbieniem detali oddał koloryt teatru z czasów, w których żył. Z jego opisów gry aktorskiej, tego, w co aktorzy byli ubrani, jakie nosili fryzury, w końcu błędów, pomyłek i sposobu wypowiadania poszczególnych wierszy można by napisać całą kronikę teatralną.

Wyłaniający się z Dzienników obraz pisarza jest bardzo różnorodny, jako czytelnicy poznajemy wiele jego twarzy, odkrywamy sieć relacji, które w ciągu swojego życia nawiązał, poznajemy jego marzenia, a nawet przygody erotyczne, uzyskujemy wgląd w sny autora, które bardzo chętnie spisywał, a następnie poddawał interpretacji. Postać, którą ukazują karty Dzienników5, to nie tylko niewierzący w swój niezwykły talent pisarz, to przede wszystkim wewnętrznie rozdarty człowiek, nieusatysfakcjonowany trybem życia, jaki w efekcie sam obrał, to osoba pełna sprzeczności, rozpaczliwie poszukująca kogoś, kto ją zrozumie, w końcu to służący pomocą swoim przyjaciołom i krewnym altruista, a przede wszystkim wybitny znawca i wielki, oddany ostatecznie, miłością absolutną pisaniu twórca, którego dziś zna cały świat, zaśnazwisko „Kafka” stało się jednym z najważniejszych emblematów współczesnej literatury.

Magdalena Chrobok

Kajetan Maria Jaksender

 

Felice Bauer

 

Milena Jesenska

 

1 Piszą o tym szeroko Gilles Deleuze i Félix Guattari w eseju Kafka. Ku literaturze mniejszej, przeł. A.Z. Jaksender, K.M. Jaksender, Wydawnictwo Ostrogi, Kraków 2016. [Jeśli nie oznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumacza].

2

Tagebücher in der Fassung der Handschrift – w tłumaczeniu Dzienniki w wersji z manuskryptu.

3 Drugim tematem łączącym tych trzech jest jedzenie i spożywane posiłki, a z nimi ich treść.

4

„Powyższe opowiadanie Wyrok pisałem w nocy z dwudziestego drugiego na dwudziestego trzeciego od godziny dziesiątej wieczór do szóstej rano jednym ciągiem” (notka z 23 września 1912 r.).

5

W niniejszym wstępie wielokrotnie używamy zamiennie słów dziennik — dzienniki. Warto to tutaj odnotować, uważni czytelnicy mogą bowiem odczuwać z tego powodu dyskomfort poznawczy. Otóż bez wątpienia pisze bądź prowadzi się dziennik, nie dzienniki, i sam autor doskonale zdaje sobie z tego sprawę, nie raz używając formy pojedynczej w kontekście swej pracy. Jako że jednak Kafka zeszyty, które wypełniał zapiskami, tytułował jako Tagebücher, a więc w liczbie mnogiej, pozostajemy przy Dziennikach — podobnie zresztą jak czynią to wydawcy edycji niemieckich, francuskich czy angielskich — stosując zarazem liczbę pojedynczą w znaczeniu ogólnym, a więc prowadzenia dziennika.

 

1910

 

Kiedy nadjeżdża pociąg, widzowie zastygają w bezruchu.

„Jakby wciąż mnie o coś pytał”. Zgłoska „a” oderwana od zdania, odskakuje niczym piłka na łące.

Jego powaga mnie zabija. Głowa ukryta w kołnierzu, włosy ułożone nieruchomo wokół czaszki, napięte mięśnie w dolnej części policzków, zaciśnięte, na swoim miejscu...

Czy las nadal tam jest? Jeszcze nie tak dawno temu był w tym miejscu las. Jednakże ledwie moje spojrzenie pomknęło o dziesięć kroków dalej, przestałem o nim myśleć, po raz kolejny wplątany w nudną rozmowę.

W mrocznym lesie, na rozmiękłej ziemi odnalazłem drogę tylko dzięki bieli jego kołnierzyka1.

We śnie prosiłem Eduardową2, tancerkę, by jeszcze raz zatańczyła czardasza. Na jej twarzy, pomiędzy krańcem czoła a środkiem podbródka, rozciągała się szeroka smuga to cienia, to światła. Nagle podszedł ktoś o nieświadomie odrażających ruchach intryganta, by jej oznajmić, że pociąg za chwilę odjeżdża. Gdy ujrzałem, jak tancerka przyjęła tę wiadomość, w jakiś dotkliwy sposób stało się dla mnie jasne, że już więcej nie zatańczy. – Jestem złą, niegodziwą kobietą, nieprawdaż? – zapytała. – O nie – powiedziałem. – Z pewnością tak nie jest – i odwróciłem się, by odejść w swoją stronę.

Przedtem jednak zapytałem ją o niezliczone kwiaty, które miała za paskiem. – Dostałam je od wszystkich książąt Europy – powiedziała. Zastanawiałem się, co znaczą te świeże, tkwiące za paskiem Eduardowej, tancerki, kwiaty, którymi obdarowali ją wszyscy książęta Europy.

Eduardowa, tancerka, miłośniczka muzyki, pojawia się wszędzie, również w tramwaju w asyście dwóch skrzypków, którym często nakazuje grać. Bo przecież nikt nie zabrania muzykowania w tramwaju, jeżeli gra jest wprawna, miła dla uszu współpasażerów i jeśli nic nie kosztuje, to znaczy, jeśli potem nie następuje zbiórka pieniędzy. Na początku jest to być może nieco zaskakujące i przez chwilę każdy sądzi, że wręcz niestosowne. Jednak w pełnym pędzie, przy silnym przeciągu i na cichej uliczce brzmi całkiem ładnie.

Pod gołym niebem tancerka Eduardowa nie prezentuje się tak pięknie jak na scenie. Mimo pobielonej cery i opinających skórę kości policzkowych ledwo widoczne jest choćby silniejsze wzruszenie na twarzy; wyzierający duży nos, niby z jakiegoś zagłębienia, z którym nie ma żartów – najmniejszego sprawdzania twardości jego czubka czy choćby lekkiego łapania za jego rzbiet i poruszania nim w różne strony, mówiąc przy tym: „No, a teraz pójdziesz ze mną”. Postawna sylwetka z wysoko usytuowaną talią, zawsze ubrana w nazbyt pofałdowane spódnice – jak to się może podobać? – przypomina jedną z moich ciotek, podstarzałą damę, wiele starych ciotek i w ogóle wielu ludzi wyglądających w ten sposób. Owych wad, widocznych w świetle dziennym, nie rekompensuje pani Eduardowej absolutnie nic, a poza całkiem zgrabnymi nogami nie ma w niej naprawdę niczego, co mogłoby być powodem zadumy, marzenia, czy chociażby jedynie uznania. Toteż bardzo często widywałem, jak do pani Eduardowej odnoszono się z obojętnością, której nie byli w stanie ukryć nawet panowie bardzo dyplomatyczni, bardzo poprawni, mimo że oczywiście zadawali sobie w tej kwestii wiele trudu, mając do czynienia z tancerką bądź co bądź tak uznaną, jaką była pani Eduardowa.

Małżowina mojego ucha była czysta, szorstka, chłodna i soczysta jak liść.

Niewątpliwie piszę to z rozpaczy nad mym ciałem i moją w owym ciele przyszłością.

Jeżeli rozpacz ta przejawia się z taką wyrazistością, jeśli tak mocno wiąże się ze swym przedmiotem, że powstrzymywana jest jakby przez żołnierza, który osłania przed jej nagłymi atakami, gotów dać się rozszarpać – to nie jest to jeszcze prawdziwa rozpacz. Prawdziwa rozpacz zawsze i jednakowo wybiega przed swój przedmiot, (po tym przecinku stało się jasne, że tylko pierwsze zdanie było prawdziwe).

Rozpaczasz?

Tak? Rozpaczasz?

Uciekasz? Chcesz się ukryć?3

Przechodziłem w pobliżu domu publicznego niczym obok domu ukochanej.

To, co mówią pisarze, śmierdzi.

Szwaczki bielizny

w strugach deszczu4.

Z okna wagonu.

W końcu, po pięciu miesiącach życia, kiedy nie byłem w stanie napisać niczego, z czego byłbym zadowolony, po czasie, którego, choć to ich obowiązek, żadna moc mi nie zwróci, ponownie naszła mnie myśl, by zabrać głos. Ciągle jeszcze odpowiadałem sobie na pytania – o ile w rzeczywistości w ogóle je zadawałem – ciągle jeszcze trzeba było coś z siebie wydobywać, z tej sterty słomy, którą jestem od pięciu miesięcy, a której przeznaczenie dopełni się chyba dopiero wówczas, gdy podpalona przemieni się w popiół, zanim widz zdoła mrugnąć okiem. Gdybyż tak mogło stać się i ze mną! A powinno się stać, po dziesięciokroć, albowiem nie żałuję nawet tego nieszczęsnego czasu. Mój stan nie jest jakimś nieszczęściem, ale nie jest także i szczęściem; nie jest ani zobojętnieniem, ani słabością, ani też znużeniem, nie jest też niczym, co mogłoby wzbudzać jakiekolwiek zainteresowanie. Czymże jest zatem? Fakt, że nawet tego nie wiem, wiąże się zapewne z moją nieudolnością pisarską. I choć myślę, że to rozumiem, wciąż nie znamprzyczyny owej nieudolności. Albowiem wszystkie rzeczy, jakie tylko przychodzą mi do głowy, ukazują się moim myślom nie u swych źródeł, ale gdzieś od środka. Niech ktoś spróbuje je uchwycić; niech ktoś spróbuje wziąć do ręki źdźbło trawy i samego siebie na nim utrzymać, skoro trawa zaczyna rosnąć dopiero gdzieś od środka kłącza. Niektórzy i to zapewne potrafią, jak choćby ci japońscy żonglerzy, wspinający się po drabinie, która nie jest wsparta na ziemi, lecz na uniesionych w górę stopach innej na wpółleżącej osoby, po drabinie, która nie opiera się także o ścianę, a jedynie wzbija ku górze. Ja tego nie potrafię, nie mówiąc już o tym, że moja drabina nie ma do dyspozycji nawet wspomnianych stóp. To oczywiście jeszcze nie wszystko, a takie zagadnienie nadal nie skłania mnie do mówienia. Jednakże każdego dnia w moją stronę powinien zostać wycelowany przynajmniej jeden wiersz, tak jak dziś celuje się w kometę lunety teleskopów. Gdybym pewnego dnia stanął przed takowym zdaniem, przywabiony przez samo to zdanie, podobnie jak choćby w ostatnie Boże Narodzenie, kiedy zabrnąłem tak daleko, że ledwie zdołałem dojść do siebie, i gdy już naprawdę wydawało mi się, że stoję na najwyższym szczeblu owej drabiny, okazało się, że stała spokojnie na ziemi, wsparta o ścianę. Ale na jakiej ziemi, o jaką ścianę?! A przecież tamta drabina nie przewróciła się, moje stopy tak mocno przyciskały ją do ziemi, moje stopy tak bardzo unosiły ją w kierunku ściany.

Trzykrotnie zachowałem się dziś w sposób bezczelny: względem pewnego konduktora, względem kogoś, kto został mi przedstawiony, i… Ach nie! – więc tylko dwa razy, a jednak doskwiera mi to niczym ból żołądka. Coś takiego byłoby bezczelnością ze strony każdego innego człowieka, a co dopiero z mojej. Wyszedłem więc z siebie, walczyłem z wiatrakami we mgle, ale co najokrutniejsze: nikt nie zauważył, że również wobec towarzyszących mi osób zdobyłem się na jawną bezczelność, że musiałem się na nią zdobyć, że byłem zmuszony przybrać określony wyraz twarzy i ponieść odpowiedzialność; jednak najgorszy był moment, w którym jeden z moich znajomych ową bezczelność odebrał nie jako cechę mego charakteru, lecz charakter w ogóle, po czym zwrócił mi na nią uwagę i zaczął wyrażać swój podziw. Dlaczego nie pozostaję wewnątrz siebie? Teraz wprawdzie mówię do siebie: patrz, świat przyzwala na twoje razy, konduktor i przedstawiony ci człowiek zachowali spokój, kiedy odchodziłeś, ten ostatni nawet cię był pozdrowił. Ale to nic nie znaczy. Nie będziesz mógł niczego osiągnąć, jeżeli nie porzucisz siebie samego, a ponadto jak wiele cię ominie, jeśli ograniczysz się tylko do swojego własnego kręgu. Na taką przemowę odpowiem jedynie, że prędzej dałbym się wychłostać już będąc w tym kręgu, niż miałbym chłostać się sam, tkwiąc gdzieś poza nim, tyle że gdzież, do diabła!, jest wspomniany krąg? Przez pewien czas widziałem go nawet o tu, na ziemi, jakby nakreślonego wapnem, teraz jednakże kołysze się gdzieś wokół mnie jak chce, albo nie kołysze się wcale.

 

Max Brod w roku 1914

 

17/18 (18/19) maj 1910, noc komety

 

Byłem wraz z Bleiem5, jego żoną i dzieckiem. Od czasu do czasu dochodził do mych uszu głos,nie wiem skąd, ale zapewne gdzieś z mego wnętrza, przypominający miauczenie małego kota.

Ileż to znowu przeminęło niemych dni; dziśjest dwudziesty dziewiąty maja. Nie mam w sobie nawet na tyle determinacji, by każdego dnia wziąć do ręki to pióro, ten kawałek drewna. Myślę, że już jej nie posiadam. Pływam łódką, jeżdżę konno, pływam, wyleguję się w słońcu. Dzięki temu łydki mam wciąż jak trzeba, uda całkiem niezłe, brzuch jeszcze do przyjęcia, ale już klatkę piersiową bardzo mizerną, a więc jeśli mi głowa z karku…

 

Niedziela, 19 lipca 1910

 

Spałem, budziłem się, spałem, budziłem się, jakież nędzne życie.

Zastanawiając się nad tym musiałem stwierdzić, że w paru sprawach moje wychowanie wyrządziło mi poważne szkody. Jakkolwiek, nie zostałem przecież wychowany na jakimś odludziu, w jakichś ruinach gdzieś w górach, nie mogę się na to uskarżać. Chociaż ryzykuję, że wielu spośród moich dawnych nauczycieli tego nie zrozumie, przyznam, iż najchętniej zostałbym jednym z owych skromnych mieszkańców ruin, spalonych od słońca, którego promienie padałyby na gruzy i chłodny bluszcz, nawet jeśli z początku, pod wpływem dobrych cech mego charakteru, które wyrastałyby we mnie z uporem chwastów okazałbym się niedość silny.

Tak więc zastanawiając się nad tym muszę stwierdzić, że w paru sprawach moje wychowanie wyrządziło mi poważne szkody. Ten zarzut godzi w mnóstwo ludzi, mianowicie w moich rodziców, w kilkoro krewnych, w rozmaitych odwiedzających nasz dom gości, w wielu różnych pisarzy, w pewną konkretną kucharkę, która przez cały rok odprowadzała mnie do szkoły, w cały tłum nauczycieli (których w swoich wspomnieniach jestem zmuszony ze sobą połączyć, w przeciwnym razie zapomnę o tym, czy o tamtym; jednak ponieważ tak mocno ich ze sobą złączyłem, to całość kruszy się tu i ówdzie), w pewnego inspektora szkolnego, w wolno mijających mnie przechodniów, krótko mówiąc, zarzut ten przeszywa całe społeczeństwo na wskroś, niczym sztylet, i nikt, powtarzam, nikt nie może być niestety pewny, czy nagle z przodu, z tyłu, z boku nie pojawi się ostrze tegoż sztyletu. Nie chcę słyszeć względem tego zarzutu najmniejszego sprzeciwu albowiem słyszałem ich już nadto, a ponieważ przeważająca część z nich wprawiała mnie w zakłopotanie, włączam wszystkie te sprzeciwy do mego zarzutu i oświadczam, że tak wychowanie, jak i stawiany mi opór stanęły na przeszkodzie moim rozmaitym dążeniom.

Często się nad tym zastanawiam i zawsze jestem zmuszony stwierdzić, że w paru sprawach moje wychowanie wyrządziło mi poważne szkody. Zarzut ten skierowany jest przeciwko całej masie ludzi, stoją oni tu jednak, jak na dawnych zbiorowych portretach, wspólnie nie wiedząc, co ze sobą począć; nie przychodzi im na myśl, by spuścić wzrok, z racji oczekiwania na coś nie mają odwagi się uśmiechnąć. Są tu moi rodzice, kilkoro krewnych, paru nauczycieli, pewna konkretna kucharka, kilka dziewcząt z lekcji tańca, paru gości z dawnych lat, którzy odwiedzali nasz dom, kilku pisarzy, nauczyciel pływania, bileter, inspektor szkolny; następnie kilkoro ludzi, których spotkałem tylko raz, na ulicy, są i inni, których akurat teraz nie jestem w stanie sobie przypomnieć, ale są i tacy, których nie przypomnę sobie już nigdy; wreszcie i tacy, których wiedzy, jaką pragnęli mi przekazać, w ogóle nie przyswoiłem, będąc w tamtym czasie bardziej niż dziś roztargnionym; krótko mówiąc, jest ich tak wielu, że trzeba uważać, by jednej osoby nie wymienić dwukrotnie. I wobec ich wszystkich wypowiadam swój zarzut, w ten sposób poznając ich ze sobą nawzajem, choć nie zniosę najmniejszego sprzeciwu. Albowiem, istotnie, znosiłem ich już i tak nazbyt wiele, a ponieważ przeważająca część z nich wprawiła mnie w zakłopotanie, nie mogę tu postąpić inaczej, jak również i te sprzeciwy włączyć do treści mego zarzutu i oświadczyć, że poza moim wychowaniem także i one stanęły mi na przeszkodzie w niejednym dążeniu.

Być może ktoś mógłby mniemać, że wychowano mnie gdzieś na odludziu. Nie, wychowano mnie w środku miasta, w samym centrum miasta. Nie w górach czy też nad jeziorem, powiedzmy w jakiejś ruinie. Moi rodzice, jak również ich otoczenie byli do chwili obecnej tym zarzutem przytłoczeni, a nawet przygnębieni, jednak w jednej chwili odsuwają go z łatwością na bok, z uśmiechem, ponieważ cofnąłem moje dłonie, przyłożyłem je do swego czoła z myślą: powinienem był zostać właśnie takim małym mieszkańcem ruin, wsłuchującym się w skrzeczenie kawek, rzucających cień podczas lotu, zziębniętym w świetle księżyca, nawet jeżeli na początku osłabłbym pod wpływem pozytywnych cech mego charakteru, które wyrastałyby we mnie z wytrwałością chwastów; spalonym od słońca, którego promienie rozchodziłyby się pomiędzy gruzami, padając na moje posłanie z bluszczu.

Często się nad tym zastanawiam i daję upust swoim myślom, nie mieszając się w nie, i zawsze, obojętnie w jaki sposób bym tego nie rozpatrywał, dochodzę do wniosku, że moje wychowanie w paru kwestiach wyrządziło mi okropne szkody. W tym przeświadczeniu tkwi zarzut, który skierowany jest przeciwko całej masie ludzi. To moirodzice wraz z krewnymi, pewna konkretna kucharka, nauczyciele, kilku pisarzy, zaprzyjaźnione rodziny, nauczyciel pływania, tubylcy na letniskach, kilka dam w parku miejskim, których wcale nie chciałoby się oglądać, fryzjer, żebraczka, sternik, lekarz domowy i jeszcze wielu innych, a byłoby ich jeszcze więcej, gdybym wszystkich chciał i mógł wymienić z nazwiska, krótko mówiąc, jest ich tak wielu, że trzeba uważać, by w tym tłumie nie wymienić kogoś dwukrotnie. Można by sądzić, że już z powodu tej ogromnej liczby zarzut traci na sile i wręcz musiałby stracić na sile, gdyż zarzut nie jest dowódcą, podąża jedynie na wprost i sam nie potrafi siebie rozdzielić. A już na pewno nie w tym przypadku, gdy skierowany jest przeciwko osobom z przeszłości. Zapomniana energia pozwala na zapisanie tych osób w pamięci, nie będą one już miały pod stopami żadnego stabilnego podłoża, ich nogi będą jedynie samym dymem. A ludziom w takim stanie dla pewnych korzyści należy wytykać błędy, które popełnili niegdyś wychowując chłopaka, który jest teraz dla nich tak niepojęty, jak oni dla nas. Jednak ich nie można skłonić nawet do tego, by przypomnieli sobie tamte czasy, nikt nie może ich do tego zmusić, ale najwyrźniej o przymusie nie może być tutaj mowy, nie potrafią sobie nic przypomnieć, a gdy się ich naciska, milcząc odsuwają pytającego na bok, najprawdopodobniej bowiem wcale nie słyszą wypowiadanych słów. Stoją niczym wymęczone psy, ponieważ całą swą siłę zużywają na to, by utrzymać się prosto we wspomnieniach. Jeśli by jednak rzeczywiście udało się nakłonić ich do słuchania i mówienia, to niejednemu w uszach szumiałoby od kontrzarzutów, gdyż ludzie zabierają na tamten świat przeświadczenie o szacunku dla zmarłych i stamtąd bronią owego przeświadczenia z dziesięciokrotną siłą. A gdyby ta opinia być może okazała się niesłuszna i zmarli mieliby wielki szacunek dla ludzi żyjących, wtedy dopiero naprawdę zajęliby się swoją żywą przeszłością, która przecież jest im najbliższa, i znów szumiałoby nam wszystkim w uszach. A gdyby i ta opinia okazała się niesłuszna i zmarli pozostawaliby całkowicie bezstronni, to nawet wtedy nigdy nie zaakceptowaliby oni faktu, że kłopocze się ich nieudowodnionymi zarzutami. Człowiek człowiekowi bowiem nie może udowodnić takowych zarzutów. Nie da się dowieść istnienia błędów wychowawczych popełnionych w przeszłości, a już wcale dowieść tego, kto jest ich autorem. Zatem wskazuje się na zarzut, który w tej sytuacji nie zamienił się w westchnienie.

To właśnie zarzut, który podnoszę. Ma zdrowe wnętrze, podtrzymuje go teoria. To, co rzeczywiście jest we mnie zepsute, na razie jednak o tym zapominam lub wybaczam i nie robię jeszcze wokół tego żadnego hałasu. W każdej chwili natomiast mógłbym dowieść, że moje wychowanie pragnęło uczynić ze mnie innego człowieka niż tego, którym się stałem. Przedmiotem zarzutu czynię zatem szkodę, którą moi wychowawcy mogliby mi wyrządzić wedle swojego zamysłu, żądam z ich rąk człowieka, którym teraz jestem, a ponieważ nie mogą mi go dać, z zarzutu oraz śmiechu tworzę coś na kształt gry na bębnie, którą usłyszą nawet na tamtym świecie. Wszystko to służy przecież zupełnie innemu celowi. Zarzut traktujący o tym, że zniszczyli oni jakąś cząstkę mnie – zniszczyli dobrą, piękną cząstkę mnie – ukazuje mi się czasem nawet we śnie tak, jak innym zmarła narzeczona, zarzut ten, zawsze przygotowany na to, by stać się westchnieniem, powinien w nienaruszonym stanie przejść na drugą stronę jako zarzut szczery, którym przecież jest. I tak to się dzieje, ogromny zarzut, któremu nic stać się nie może, bierze mniejszy zarzut za rękę i kiedy wielki idzie, mały podskakuje, kiedy zaś mały znajdzie się nagle po drugiej stronie, i tak nadal się wyróżnia, zawsze tego oczekiwaliśmy, i przygrywa bębnowi na trąbce.

Często się nad tym zastanawiam i daję upustswoim myślom, nie mieszając się w nie, i zawsze,obojętnie w jaki sposób bym tego nie rozpatrywał, dochodzę do wniosku, że moje wychowanie zaszkodziło mi bardziej, niż jestem w stanie to zrozumieć. Na zewnątrz jestem taki, jak inni, gdyż moje wychowanie fizyczne było tak samo zwyczajne, jak zwyczajne było moje ciało, i nawet jeśli jestem także stosunkowo niski i trochę za gruby, to przecież podobam się wielu, także dziewczętom. W tej kwestii nie ma o czym mówić. Jeszcze niedawno jedna z nich powiedziała mi coś bardzo rozsądnego: „Ach, gdybym tylko mogła pewnego razu zobaczyć Pana nago, wtedy dopiero musi być pan piękny, do wycałowania”. Gdyby brakowało mi bądź to górnej wargi, bądź żebra, bądź też palca, gdybym na głowie miał łyse placki, a na twarzy blizny po ospie, nadal nie byłby to wystarczający odpowiednik mojej wewnętrznej niedoskonałości. Nie jest ona bowiem wrodzona i z tego powodu trudniej z nią żyć. Ponieważ jak każdy, również ja od urodzenia mam w sobie mój własny punkt ciężkości, którego nie zdołałoby przesunąć nawet najdziwaczniejsze wychowanie. Ten punkt ciężkości mam nadal, ale poniekąd nie mam już przynależnego mu ciała. A punkt ciężkości, który nie ma nad czym pracować, zamienia się w ołów i tkwi w ciele niczym pocisk. Owa niedoskonałość nie jest jednakże zasłużona, cierpiałem niewinnie z powodu jej powstania. Dlatego też nigdzie w sobie nie mogę odnaleźć skruchy, jakkolwiek bym jej nie szukał. Skrucha byłaby dla mnie bowiem rzeczą dobrą, wypłakuje się ona przecież zawsze w sobie, zabiera ból na stronę i każdą rzecz załatwia sama niczym sprawę honorową; my pozostajemy uczciwi, podczas gdy ona przynosi nam ulgę.

Moja niedoskonałość nie jest, jak już mówiłem, ani wrodzona, ani zasłużona, mimo wszystko znoszę ją lepiej niż inni, którzy przy wielkich staraniach wyobraźni z pomocą wyszukanych narzędzi znoszą o wiele mniejsze nieszczęścia, na przykład odrażającą małżonkę, nędzę, kiepski zawód, moja twarz wcale nie jest przy tym czarna ze zwątpienia, lecz biała i czerwona.

Nie byłbym taki, gdyby moje wychowanie nieprzeniknęło do mojego wnętrza tak głęboko, jak tego chciało. Być może moja młodość była zbyt krótka, jeżeli tak, jeszcze w tej chwili, mając prawie czterdzieści lat, pełną piersią wychwalam jej krótkość. Tylko dzięki niej zachowałem jeszcze siłę, by móc uświadomić sobie straty mojej młodości, dalej, by straty te przeboleć, dalej, by podnosić zarzuty w stosunku do przeszłości we wszystkich kierunkach i wreszcie, by zachować resztkę sił dla siebie samego. Wszystkie te siły jednak są znowuż tylko resztką tamtych, które posiadałem jako dziecko i które, bardziej niż inne, naraziły mnie na zgubne działanie młodości, tak, dobry samochód wyścigowy, gnany i wyprzedzany przez wiatr i pył, pędzi przed wszystkimi, a jego koła fruną ponad przeszkodami, tak iż niemalże chce uwierzyć się w miłość.

To, kim obecnie jeszcze jestem, najwyraźniej jawi mi się w sile, z jaką wyrzuty usiłują się ze mnie wydostać na zewnątrz. Był czas, gdy poza owymi napędzanymi wściekłością wyrzutami nie miałem w sobie nic innego, iż przy dobrym samopoczuciu fizycznym na ulicy musiałem podpierać się o innych ludzi, ponieważ zarzuty przechylały się we mnie z jednej strony na drugą, niczym woda w miednicy, którą niesie się zbyt szybko.

Te czasy minęły. Zarzuty leżą w nieładzie w mym wnętrzu jak nieznane narzędzia, których nie mam już odwagi złapać ani podnieść. Zepsucie mojego dawnego wychowania wydaje się przy tym działać we mnie coraz bardziej i wciąż od nowa, nałóg wspominania, prawdopodobnie cecha wspólna kawalerów w moim wieku, ponownie otwiera moje serce na tych ludzi, którzy moje zarzuty powinni obalić, a wydarzenie takie jak wczorajsze, wcześniej tak częste jak jedzenie, jest obecnie na tyle rzadkie, że je odnotowuję.

Jednakże poza tym ja sam, ja, który w tym momencie odłożyłem pióro, aby otworzyć okno, wciąż jestem najlepszym pomocnikiem atakujących mnie osób. Mianowicie nie doceniam sam siebie, a to już oznacza przecenianie innych, lecz i tak ich przeceniam. A abstrahując od tego, bezpośrednio sam sobie jeszcze szkodzę. Kiedy nachodzi mnie ochota na podnoszenie zarzutów, spoglądam przez okno. Któż zaprzeczy temu, że w swych łódkach siedzą tam wędkarze, niczym uczniowie, których ze szkoły wyniesiono nad rzekę; owszem, ich bezruch często jest niezrozumiały, jak ów bezruch much na szybach okiennych. Przez most przejeżdżają tramwaje, oczywiście jak zawsze w towarzystwie nasilonego szumu wiatru, dzwonią niczym zepsute zegary, nie ulega wątpliwości, że policjant, czarny od stóp do głów, z mieniącym się na żółto medalem na piersi, nie przypomina o niczym innym, jak tylko o piekle, i z myślami podobnymi do moich, obserwuje wędkarza, który nagle – płacze, ma objawienie, czy to korek drży? – przechyla się na brzeg łodzi. To wszystko jest słuszne, ale w swoim czasie, w tym momencie słuszne są tylko zarzuty.

Są one skierowane przeciwko masie ludzi, to może przerażać, i nie tylko ja, lecz także każdy inny człowiek chętniej spoglądałby z otwartego okna na rzekę. To rodzice i krewni. Fakt, iż zaszkodzili mi przez wzgląd na miłość jeszcze tylko pomnaża ich winy, jak bardzo bowiem mogli misię z miłości przysłużyć; następnie krzywo spoglądające zaprzyjaźnione rodziny, z powodu poczucia winy uprzykrzają sobie życie i nie chcą odejść do wspomnień; następnie gromadka opiekunek dla dzieci, nauczyciele i pisarze oraz pośród nich pewna konkretna kucharka, następnie za karę przechodząc jeden w drugiego lekarz domowy, fryzjer, sternik, żebraczka, sprzedawca papieru, strażnik w parku, nauczyciel pływania, nieznajome damy w parku miejskim, których wcale nie chciałoby się oglądać, tubylcy na letniskach niczym wyszydzenie niewinnej natury i wielu innych; byłoby ich jednak jeszcze więcej, gdybym wszystkich chciałi mógł wymienić z nazwiska, krótko mówiąc, jestich tak wielu, że trzeba uważać, by nie wymienić kogoś dwukrotnie.

Często się nad tym zastanawiam i daję upust swoim myślom, nie mieszając się w nie, i zawsze, obojętnie w jaki sposób bym tego nie rozpatrywał, dochodzę do wniosku, że moje wychowanie zaszkodziło mi bardziej, niż wszyscy ludzie, których znam i bardziej, niż jestem w stanie to zrozumieć. Mogę jednakże mówić o tym tylko od czasu do czasu, gdyż jestem potem pytany: „Naprawdę? Czy to możliwe? Należy w to wierzyć?”, i już z powodu pełnego obaw przerażenia próbuję to ograniczać.

Na zewnątrz wyglądam tak, jak każdy; mam nogi, tułów i głowę, spodnie, surdut i kapelusz; należycie mnie ćwiczono, a jeśli mimo to pozostałem stosunkowo niski i słaby, najzwyczajniej nie można było tego uniknąć. Poza tym podobam się wielu, nawet młodym dziewczynom, a te którym się nie podobam i tak uważają mnie za znośnego.

Powiada się, i jesteśmy skłonni w to wierzyć, że w sytuacji zagrożenia mężczyźni za nic mają nawet piękne, nieznajome kobiety; jeśli tylko utrudniają im ucieczkę z płonącego teatru, przypierają je do murów, odpychają głowami i rękami, kolanami i łokciami. Wtedy nasze gadatliwe kobiety milkną, ich niekończąca się gadanina nareszcie ma orzeczenie i kropkę, brwi unoszą się wyżej niż zwykle, ruch lędźwi i bioder przy oddechu ustaje; jedynie w delikatnie domknięte ze strachu usta wpada więcej powietrza niż zwykle, policzki natomiast zdają się nieco uwydatnione.

Sand: wszyscy Francuzi to komedianci, ale jedynie najsłabsi spośród nich odgrywają komedie.

Klakierzy we francuskim teatrze: przywódca na parterze. „Cha cha” dedykowane kolejnym aktorom, spadająca gazeta jako znak dla mężczyzn na galerii.

Drewniany młotek sygnalizuje początek.

Kiedy już zrobiło się nieznośnie – w godzinach wieczornych, pewnego listopadowego dnia – a ja to biegałem po wąskim dywanie w moim pokoju, niczym po torze wyścigowym, to zawracałem przerażony widokiem oświetlonej uliczki, to znów na tafli lustra w głębi pokoju mimo wszystko dostrzegałem jakiś nowy cel i krzyczałem, aby słyszeć tylko krzyk, na który nic nie odpowiada, i któremu również nic nie odbiera siły samego krzyku, który podnosi się zatem bez jakiejkolwiek przeciwwagi i nie ustaje, nawet jeśli ucichnie, właśnie wtedy w ścianie otwarły się drzwi, pośpiesznie, bo pośpiech był przecież konieczny i nawet zaprzężone do powozów konie, czekające na dole, na bruku, stawały dęba niczym wściekłe wierzchowce, które zginając szyje unoszą się podczas bitwy na tylnych, rozkraczonych nogach.

Do zupełnie ciemnego korytarza, w którym jeszcze nie zapalono lampy, niczym mała zjawa wpadło dziecko i niczym baletnica przystanęło na czubkach palców na jednej z niedostrzegalnie chwiejących się belek podłogowych. Przez chwilę,oślepione światłem zapadającego w pokoju zmierzchu, chciało prędko ukryć twarz w dłoniach, uspokoiło się jednak, spojrzawszy niespodziewanie przez okno, za którego krzyżem unoszący się wysoko mglisty blask ulicznych latarń spowiła wreszcie ciemność. Dziecko, stojąc przed otwartymi drzwiami, prawym łokciem opierało się o ścianę pokoju, pozwalając, by powiew powietrza z zewnątrz głaskał jego stopy, szyję oraz skronie.

Przyglądałem się temu przez chwilę, po czym powiedziałem „Dobry!”, i wziąłem swoją marynarkę z osłony pieca, ponieważ nie chciałem tak stać, półnagi. Przez krótką chwilę trzymałem otwarte usta, by niepokój uszedł ze mnie właśnie tą drogą. Miałem w ustach okropne plwociny, powieki drgały na mej twarzy, w pierwszym płacie czoła wyczuwałem napięcie niczym po bezbolesnym postrzale ze strzelby, krótko mówiąc: nie brakowało mi niczego poza tą oczekiwaną przecież wizytą.

Dziecko nadal stało w tym samym miejscu przyścianie, przycisnęło prawą dłoń do muru i całezarumienione nie mogło nasycić się tym, że pokryta białym tynkiem ściana była chropowata oraz że ścierała skórę z opuszków palców, na które raz po raz spoglądało.

– Czy pan naprawdę do mnie? Czy to nie pomyłka? W tym wielkim domu nietrudno o pomyłkę. Nazywam się tak i tak, mieszkam na trzecim piętrze w pokoju numer jedenaście. Czy jestem więc tym, kogo chciał pan odwiedzić? – zapytałem.

– Spokojnie, spokojnie – rzuciło dziecko przez ramię – wszystko jest w porządku.

– Więc proszę wejść dalej do pokoju, chciałbym zamknąć drzwi.

– Drzwi właśnie teraz zamknąłem, proszę się nie fatygować, a w ogóle to niech się pan uspokoi.

– Ależ to żadna fatyga. Jednak w tym korytarzu mieszka cała masa ludzi, oczywiście wszyscy są moimi znajomymi; większość właśnie wraca z pracy; a kiedy w którymś z pokoi słyszą rozmowę, sądzą najzwyczajniej, że mają prawo otworzyć drzwi i sprawdzić, co się dzieje. Tak to już jest. Ci ludzie, mając swoje codzienne obowiązki za sobą, nie wiedzą komu mieliby się podporządkować w czasie przejściowej wieczornej swobody. Zresztą pan także to wie. Proszę zatem pozwolić mi zamknąć drzwi.

– Ale cóż to? Co panu jest? Jeśli o mnie chodzi, może wejść tutaj cały dom. A poza tym powtórzę to raz jeszcze: drzwi już zamknąłem, czy uważa pan, że tylko pan potrafi zamykać drzwi? Przekręciłem nawet klucz.

– To dobrze. Niczego więcej nie chcę. Wcale nie musiał pan przekręcać klucza. A teraz, skoro już pan tu jest, proszę się rozgościć. Jest pan moim gościem, proszę mi całkowicie zaufać. Proszę się rozsiąść, bez obaw. Nie będę zmuszał pana ani do pozostania, ani do odejścia. Ale czy muszę o tym wspominać? Tak słabo mnie pan zna?

– Nie, naprawdę nie musiał pan tego mówić. Co więcej, w ogóle nie powinien był pan tego mówić. Jestem dzieckiem, po co robić sobie ze mną tyle ceregieli?

– Nie jest tak źle. Dziecko, oczywiście, ale znów aż tak młody to pan nie jest. Jest pan już niemal dorosły. Proszę nie brać mi tego za złe, jednak jest pan w wieku dość dla mnie nieprzyjemnym. Gdyby był pan dziewczyną, nie wolno by było panu tak po prostu zamknąć się ze mną w jednym pokoju. Chyba że bym się panu spodobał.

– Tym nie musimy się martwić. Chciałem tylko powiedzieć, że fakt, iż dobrze pana znam, niechroni mnie zbytnio, a jedynie zwalnia pana z wysiłku, by mnie okłamywać. Niech pan przestanie prawić mi komplementy. Proszę pana, żeby pan przestał. W dodatku nie znam pana aż tak dobrze, a już na pewno nie w takich ciemnościach. Byłoby o wiele lepiej, gdyby kazał pan zapalić światło. Albo nie, lepiej nie. Bądź co bądź, zapamiętam to sobie, już mi pan groził.

– Jak to? Ja panu groziłem? Ależ bardzo pana proszę. Jestem przecież taki szczęśliwy, że w końcu pan się tu zjawił. Mówię w końcu, ponieważ jest już dość późno. To dla mnie niepojęte, dlaczego przybył pan tak późno. Możliwe, że w przypływie radości mówiłem od rzeczy i że właśnie tak pan to zrozumiał. Po dziesięciokroć przyznaję, że tak mówiłem, wręcz groziłem panu wszystkim, czym tylko pan zechce. – Byle nie było kłótni z gościem. – Ale jak mógł pan to uznać za prawdę, jak mógł mnie pan tak urazić, dlaczego brutalnie pragnie mi pan zepsuć tę krótką chwilkę pańskiej obecności w tym miejscu. Obcy człowiek byłby bardziej życzliwy od pana.

– Tak, wierzę, że to nie było nic mądrego, jestem już dla pana z natury tak bliski, jak tylko bliski może stać się dla pana obcy człowiek. Tego również jest pan świadom, więc po co ten smutek? Proszę powiedzieć, że nadal pragnie pan odgrywać tę komedię, to natychmiast stąd wyjdę.

– Zatem również to ośmiela się pan powiedzieć? Jest pan odrobinę zbyt śmiały. Ostatecznie jest panprzecież w moim pokoju. Pociera pan swymi palcami o moją ścianę jak wariat. Mój pokój, moja ściana. A poza tym to, co pan mówi, jest nie tylko bezczelne, ale i śmieszne. Mówi pan, iż to jego natura zmusza go, aby w ten sposób ze mną rozmawiać. Naprawdę? Pańska natura pana do tego zmusza? To miło ze strony pańskiej natury. Ale czym jest pańska natura? Pańska natura jest moją naturą i jeżeli ja z natury zachowuję się w stosunku do pana przyjaźnie, to również pan nie powinien był postąpić inaczej.

– Czy to jest przyjazne?

– Mówię o tym, co było wcześniej.

– Wie pan, jaki będę później?

– Nic nie wiem.

Podszedłem zatem do stolika nocnego, na którym zapaliłem świecę. (W tamtym czasie nie miałem w swoim pokoju ani gazu, ani światła elektrycznego). Potem posiedziałem jeszcze przez chwilę przy stoliku, dopóki i tym się nie zmęczyłem, ubrałem kurtkę, zabrałem kapelusz z kanapy i zdmuchnąłem świecę. Wychodząc potknąłem się o nogę fotela. Na schodach spotkałem lokatora z tego samego piętra.

– Znów pan wychodzi, hultaju? – rzekł stając na swych rozkraczonych na szerokość dwóch stopni nogach.

– Co mam robić? – odpowiedziałem. – W moim pokoju jest teraz duch.

– Mówi pan to z takim samym niezadowoleniem, jak gdyby znalazł pan włos w zupie.

– Pan raczy żartować, niemniej proszę pamiętać, że duch to jednak duch.

– To prawda. Ale co, jeśli w ogóle nie wierzy się w duchy?

– Czy zatem sądzi pan, że ja wierzę w duchy?6

– Ej, ty – powiedziałem i szturchnąłem go lekko kolanem (złym omenem była ślina, która wyciekła mi z ust, gdy raptownie zabrałem głos) – nie zasypiaj!

– Nie zasypiam – odrzekł i otwierając oczy potrząsnął głową. – Gdybym zasnął, to jak mógłbym cię pilnować? A czyż nie muszę tego robić? Czy nie po to uczepiłeś się mnie wtedy przed kościołem? Tak, upłynęło już sporo czasu, obydwaj to wiemy, zostaw zegarek w kieszeni.

– Ale jest już bardzo późno – powiedziałem. Musiałem się zaśmiać i, aby to ukryć, zacząłem intensywnie zaglądać do wnętrza domu.

– Naprawdę tak ci się podoba? Z chęcią, wielką chęcią poszedłbyś zatem na górę? No, powiedzże wreszcie, przecież cię nie ugryzę. Spójrz, jeżeli sądzisz, że na górze będzie wiodło ci się lepiej niż na dole, to po prostu pójdź na górę, natychmiast, nie zważając na mnie. Moim zdaniem, innymi słowy zdaniem pierwszego lepszego przechodnia, szybko zejdziesz na dół, i w tym momencie bardzo dobrze się stanie, jeśli jakimś cudem znajdzie się tutaj ktoś, komu nie spojrzysz w twarz, kto jednak weźmie cię pod rękę, pokrzepi winem w pobliskim lokalu, a następnie zaprowadzi cię do swego pokoju, który, jakkolwiek nędzny, dzięki paru szybom oddziela swą przestrzeń od przestrzeni nocy, możesz jednak do tego zdania nie przywiązywać na razie wagi. Prawdą jest, mogę to powtórzyć przed kim tylko zechcesz, że tu na dole powodzi nam się źle, ach, powodzi nam się wręcz piesko; ale mnie już teraz nic nie pomoże, czy leżę tu, w rynsztoku, i piję deszczówkę, czy tam, u góry, pod żyrandolem, tymi samymi ustami popijam szampana, nie ma w tym dla mnie żadnej różnicy. Co więcej, nie posiadam nawet możliwości wyboru pomiędzy tymi dwiema ewentualnościami, gdyż nigdy nie przydarzyło mi się nic takiego, co przykułoby czyjąkolwiek uwagę; jakże coś takiego mogłoby się wydarzyć pod całą tą nadbudową niezbędnych dla mnie ceremonii, pod którą mogę przecież nadal jedynie pełzać, nie lepiej od robactwa. Ty za to, w rzeczy samej, kto wie, co w tobie tkwi. Masz odwagę, a przynajmniej wierzysz, że ją masz, spróbuj więc, czym ryzykujesz — często człowiek, jeśli się uważnie przyjrzy, rozpozna samego siebie już w oczach stojącego przy drzwiach lokaja.

– Gdybym tylko mógł być pewien, że jesteś ze mną szczery, już dawno byłbym na górze. Jak mogę się przekonać, czy jesteś ze mną szczery? Teraz patrzysz na mnie tak, jakbym był małym dzieckiem; to mi nie pomaga, a jedynie pogarsza sytuację. Może ty jednak chcesz ją pogarszać. Co więcej, nie mogę już dłużej znieść ulicznego powietrza, zaliczam się więc do towarzystwa na górze. Gdy przyglądam się temu uważnie, drapie mnie w gardle, o proszę, kaszlę. A czy masz jakiekolwiek pojęcie o tym, jak mi się tam na górze powiedzie? Stopa, która jako pierwsza przekroczy próg sali, zdąży się przeobrazić jeszcze zanim dołączy do niej ta druga.

– Masz rację, nie jestem z tobą szczery.

– Ja przecież chcę stąd odejść, pragnę wejść schodami na górę, nawet jeśli miałbym przy tymfikać koziołki. Od społeczeństwa oczekuję wszystkiego, czego mi brakuje, przede wszystkim zdyscyplinowania moich sił, im nie wystarcza radykalizacja, którą uznaje się za ostateczną możliwość dla młodzieńca z ulicy. On bowiem jest zadowolony nawet wtedy, gdy swą niejako nędzną cielesnością jest w stanie stawić czoła codzienności, kiedy zapewni sobie tych kilka posiłków, uniknie wpływu innych ludzi, krótko mówiąc, gdy zachowa dla siebie tyle, ile tylko można w tym rozpadającym się świecie. Jednakże to, co traci, stara się gwałtownie odzyskać, chociażby miało zostać odmienione, osłabione, nawet jeśli kiedyś było jego własnością tylko pozornie (tak też najczęściej się zdarza). Jego natura jest więc samobójcza, ostrzy sobie zęby na własne ciało i utrzymuje owo ciało jedynie na potrzeby własnych zębów. Nie posiadając bowiem żadnego punktu centralnego, nie mając zawodu, miłości, rodziny, renty, to znaczy nie zważając na świat chociażby w jego naturalnym, ogólnym zarysie, a więc niejako nie próbując tegoż świata zadziwić ogromem swych dóbr, nie można ustrzec się przed nagłymi wyniszczającymi doświadczeniami straty. Ów młodzieniec w swym zniszczonym odzieniu, z całym swym modlitewnym kunsztem, ze swymi wytrzymałymi nogami, ze swym okropnym mieszkankiem czynszowym, z całą resztą swej poćwiartowanej, po długim czasie ponownie powołanej do istnienia istoty, obejmuje to wszystko swymi ramionami i zawsze, gdy na chybił trafił sięga po którąś spośród nielicznych rzeczy w swoim dobytku, gubi dwie. Oczywiście tkwi w tym prawda, której nie można ukazać w sposób tak czysty na żadnym innym przykładzie. Kto bowiem tak naprawdę przedstawia się jako obywatel doskonały, a więc podróżuje okrętem po morzu, mając przed sobą spienioną wodę, zostawiając za sobą ślady statku, a więc wykazując dużą siłę oddziaływania na swe otoczenie, zupełnie inaczej niż człowiek wśród fal utrzymujący się na powierzchni dzięki swym paru drewienkom, które w dodatku zderzają się ze sobą i spychają w dół – on, pan i obywatel, znajduje się w nie mniejszym niebezpieczeństwie. Ponieważ on i jego dobytek nie są jednym, lecz dwoma, a kto zniszczy owe więzy, zniszczy też jego. My i nasi znajomi jesteśmy w tym względzie nierozpoznawalni, jesteśmy całkowicie zakamuflowani; moim kamuflażem jest na przykład mój zawód, moje wyimaginowane lub rzeczywiste cierpienie, literackie zamiłowania itd. Ale to właśnie ja wyczuwam moją własną istotę zbyt często i nazbyt mocno, ażebym chociaż do pewnego stopnia odczuwał zadowolenie. Wystarczy, iż odczuję tę swoją istotę nieprzerwanie jedynie przez kwadrans, aby toksyczny świat zaczął przenikać do mych ust niczym woda do ust tonącego.

Pomiędzy mną a owym młodzieńcem nie ma w tej chwili prawie żadnej różnicy, oprócz tej może, iż ja mogę jeszcze myśleć o swej młodości na wsi, a gdybym zechciał, być może nawet wtedy, kiedy wymagać będzie tego moja sytuacja, mógłbym tam powrócić. Młodzieniec natomiast nie ma niczego przed sobą i z tegoż powodu niczego za sobą. W tej chwili nie istnieje między nami żadna różnica, ale młodzieniec ma jedynie tę chwilę. W czasie, którego dziś nikt znać nie może, gdyż nic nie może ulec takiemu unicestwieniu jak tamten czas – w owym czasie on zlekceważył tę chwilę, czując cierpienie swej istoty, podobnie jak na swym ciele wyczuwa się wrzód, który dotychczas był najmniej istotną rzeczą w naszym organizmie, nawet nie najmniejszą, bo prawdopodobnie jeszcze wcale nieistniejącą, natomiast (taką, która) teraz jest czymś więcej niż wszystko, co od czasu naszych narodzin znajdowało się w naszym cielesnym posiadaniu. Podczas gdydotąd cała nasza osoba była zorientowana na pracę naszych rąk, na to, co widzą nasze oczy, na to, co słyszą nasze uszy, na kroki naszych stóp, teraz niespodziewanie zwracamy się w zupełnie przeciwną stronę, niczym chorągiewka wskazująca kierunek wiatru w górach.

Zamiast już wtedy uciekać, choćby nawet w ostatnim z możliwych kierunków, albowiem tylko taka ucieczka mogła utrzymać go na czubkach palców, a z kolei jedynie one mogły utrzymać go w świecie, on zamiast tego położył się, tak jak dzieci kładą się to tu, to tam, zimą na śniegu, żeby zamarznąć. Przecież i on, i dzieci wiedzą, że to ich wina, iż położyli się na śniegu czy w jakikolwiek inny sposób sobie pobłażali, wiedzą, że za żadną cenę nie powinni byli tego robić, nie mogą jednakże wiedzieć, że po zmianie, jaka obecnie zachodzi w nich czy to wśród pól, czy też w mieście, zapomną o wszystkich dawnych przewinieniach oraz o całej niewoli i zaczną poruszać się w nowym żywiole, jak gdyby był ich pierwszym. Jakkolwiek zapominanie nie jest tutaj właściwym słowem. Pamięć tego człowieka ucierpiała w równie małym stopniu, co jego wyobraźnia. Niestety żadna z nich nie może przenosić gór; i nagle człowiek znajduje się poza zasięgiem naszego narodu, poza zasięgiem naszego człowieczeństwa, gdzie bezustannie odczuwa głód, należy do niego jedynie chwila, owa wciąż trwająca chwila udręki, po której nie pojawia się iskra chwilowego wytchnienia, człowiek ten zawsze posiada tylko jedną rzecz: swoje cierpienia, ale na całym świecie nie ma drugiej chwili, która mogłaby zadziałać jak lekarstwo, posiada tylko tyle ziemi, ile potrzebują obie jego stopy, tylko tyle dobytku, ile są w stanie przykryć obie jego dłonie, a więc o wiele mniej niż akrobata na trapezie w Variété, dla którego na dole zawieszono dodatkowo siatkę zabezpieczającą.

Nas innych, właśnie nas, trzyma w ryzach zarówno nasza przeszłość, jak i przyszłość. Prawie cały nasz wolny czas i dużą część naszej pracy zawodowej spędzamy na tym, by utrzymać równowagę pomiędzy ich wznoszeniem się a opadaniem. To, co przyszłość przewyższa swym zasięgiem, przeszłość dopełnia znaczeniem, na ich kresach jednak nie można ich od siebie odróżnić, najodleglejsza młodość staje się z czasem jasna niczym przyszłość, podobnie jak jasnystaje się koniec przyszłości z wszystkimi naszymi przeżytymi już westchnieniami i przeszłością. W ten sposób niemal domyka się ów krąg, po którego obwodzie się poruszamy. Krąg ten należy przecież do nas, lecz należy do nas dopóty, dopóki się go trzymamy, jeżeli raz, w momencie zapomnienia, roztargnienia, przerażenia, zdziwienia, jakiegoś znużenia, przechylimy się na którąś stronę, to już zgubiliśmy go w przestrzeni; dotychczas wtykaliśmy nos w nurt czasu, w tej chwili się cofamy, dawniej pływacy, obecnie spacerowicze, jesteśmy straceni. Żyjemy poza granicami prawa, nikt nie ma o nim pojęcia, a jednak wszyscy mierzą nas jego miarą.