Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z serca krainy śniegów, Skandynawii, opowiadanie niezwykłego norweskiego pisarza i działacza społecznego, socjalisty Björnstjerne Björnsona, Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza (1857) w tłumaczeniu Franciszka Mirandoli.
Tekst ten daje okazję przyjrzenia się przedstawionej bez mitologizacji à la Reymont obyczajowości wsi norweskiej, a także podejmuje m.in. problem przemocy jako problemu społecznego (również w rodzinie, gdzie stanowi ona niejako chorobę dziedziczną), proponując przy tym pewne metody kuracji.
Björnson przyjaźnił się, ale też rywalizował na niwie literatury z silniej dziś obecnym w historii literatury europejskiej Henrykiem Ibsenem, którego pesymizmowi przeciwstawiał myślenie pozytywne, przy równie głębokiej analizie obyczajowości i mechanizmów społecznych.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Björnstjerne Björnson
Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza
tłum. Franciszek Mirandola
Epoka: Pozytywizm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 138
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Franciszek Mirandola
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-3079-0
Pośród wielkich dolin Norwegii znajduje się gdzieniegdzie odosobnione duże wzniesienie, które słońce oświetla przez cały dzień, od wschodu aż do zachodu. Mieszkańcy siedzib leżących bliżej stoków górskich, niezalewanych tak hojnie potokami słońca, zowią takie wzniesienia Solbakken — czyli słonecznymi wzgórzami. Ta, o której opowiedzieć tu zamierzam, mieszkała właśnie na takim wzgórzu, w zagrodzie nazwanej Solbakken. Śnieg w jesieni spadał tam najpóźniej, zaś z wiosną topniał najwcześniej.
Właściciele zagrody byli wyznawcami sekty religijnej Haugego i zwano ich badaczami Pisma Świętego, jak zresztą wszystkich sekciarzy, którzy gorliwiej od innych rozczytywali się w Biblii. Gospodarz nosił imię Guttorm, jego zaś żona — Karen. Pierworodny syn umarł im zaraz po urodzeniu i odtąd przez trzy lata noga ich nie postała w tej stronie kościoła, w której stała chrzcielnica. Po tym czasie przyszła na świat córeczka. Na pamiątkę pierworodnego syna chcieli jej nadać imię podobne. Ponieważ on był ochrzczony jako Sywert, ona otrzymała na chrzcie imię Synnöw. Nie mogli oboje wymyślić nic bardziej podobnego. Ale matka zwała córkę Synnöwe, gdyż przemawiała tak do niej, kiedy była maleńka. Twierdziła, że łatwiej mówić: — Moja Synnöwe, niż: — Moja Synnöw. Ostatecznie, gdy dziecko podrosło, wszyscy za matką zwali ją Synnöwe. Panowało ogólne przekonanie, że jak daleko sięgnąć mogą pamięcią najstarsi, nie było w okolicy piękniejszego dziewczęcia od Synnöwe ze Słonecznego Wzgórza.
Była jeszcze maleńka, a już brali ją rodzice ze sobą do kościoła w każdą niedzielę, gdy tylko proboszcz miewał kazanie. Zrazu co prawda nie rozumiała nic z tego, co mówił, myśląc jedynie, że proboszcz pomstuje na znanego obwiesia Benta, siedzącego pod samą kazalnicą. Ojciec jednak nie zaniechał zabierania małej do kościoła, chcąc, by się, jak mówił, „przyzwyczajała”; matka zaś nie sprzeciwiała się temu — gdyż „Bóg wie, co się jej w domu może przytrafić”. Ile razy nie chciało się u nich chować jagnię, koza czy prosię, ile razy zachorzała krowa — zawsze tę sztukę darowano małej na własność i matka twierdziła stanowczo, że od tego dnia wszystko zmieniało się na lepsze. Ojciec nie dawał temu wiary, ale było mu wszystko jedno, czyje było bydlątko, byle tylko nie chorowało.
W drugim końcu doliny, u samego podnóża wysokiej skały, leżała zagroda zwana Granlien — czyli Zbocze Świerkowe — nazwana tak od sporego lasu świerkowego, który ją otaczał. Był to jedyny tego rodzaju las w okolicy. Pradziad obecnych właścicieli był swego czasu wojakiem i przez jakiś okres przebywał w Holsztynie zagrożonym przez Rosjan. Z tej wyprawy przyniósł sobie w tornistrze różnego rodzaju nasiona zagraniczne i posiał je w pobliżu swej posiadłości. Z biegiem czasu jednak wszystkie rośliny zmarniały z wyjątkiem świerków, które wyrosły z ziarna szyszek zebranych przypadkowo. Z tych świerków, które się dobrze zakorzeniły, powstał las ocieniający teraz budynki zagrody ze wszystkich stron.
W rodzinie panował od niepamiętnych czasów zwyczaj, że najstarsi synowie zwali się na przemian — Torbjörn i Sämund. Wspomniany wojak na pamiątkę dziada otrzymał na chrzcie imię Torbjörn, zaś najstarszemu swemu synowi dał na imię Sämund — jak się zwał ojciec. Taka już była tradycja. Podobno — jak głosiła legenda — w Granlien szczęście sprzyjało tylko co drugiemu właścicielowi i właśnie nie temu, który nosił imię Torbjörn.
Ostatni właściciel, Sämund, z chwilą narodzin syna zastanawiał się głęboko, co uczynić. Ale po długim dumaniu doszedł do przekonania, że niepodobna zrywać z tradycją rodzinną i dał synowi imię Torbjörn. Potem jednak zaczął ponownie dumać, czy nie można by wychować chłopca w ten sposób, by go uchronić od niepowodzeń, które mu niosły tradycja i ludzka gadanina. Nie był pewny, czy mu się to uda, ale zauważywszy w chłopcu skłonność do krnąbrności, powiedział żonie: „To muszę zeń wykorzenić!”. Brał tedy od czasu do czasu do ręki rózgę i zmuszał trzyletniego malca do układania porozrzucanych ze złości polan drewna, podnoszenia kubka, który cisnął o ziemię, lub głaskania kota, którego wytargał za ogon. Żona spostrzegłszy, iż mąż wpada w taki nastrój, wychodziła zazwyczaj z domu.
Dziwiło to Sämunda, że w miarę jak chłopcu przybywało lat, coraz więcej było w nim wad do wykorzenienia, mimo iż postępował z nim coraz to surowiej. Zawczasu zasadził go do abecadła, a także zabierał go ze sobą w pole, by go nie tracić z oczu. Matka zajęta gospodarstwem i drobnymi dziećmi poprzestawała na gładzeniu syna po policzkach i udzielaniu zbawiennych rad co rano przy ubieraniu. Poza tym wstawiała się za nim do ojca, ile razy w niedzielę i święto siedzieli oboje w domu na poufnej pogawędce.
Torbjörn, który za byle co zawsze dostawał w skórę, nawet za to, że a b nie brzmiało — jak mówił — ba, ale ab, lub za to, że chciał zbić małą Ingrid tak samo, jak jego bił ojciec — rozmyślał nad dziwną zagadką, dlaczego jemu jest tak źle, a jego młodszemu rodzeństwu tak dobrze na świecie.
Przebywając ciągle z ojcem, a nie ośmielając się z nim dużo rozmawiać, stał się małomówny, ale za to dużo myślał. Pewnego dnia, kiedy byli zajęci przewracaniem suszącego się siana, wyrwało mu się pytanie:
— Czemuż to w Solbakken siano dawno już suche i zwiezione, a u nas mokre?
— Bo tam więcej słońca niż u nas! — odparł ojciec. Torbjörn po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, że znajduje się poza sferą słoneczną, poza owym błogosławionym, oblanym jasnością osiedlem, które tak często pociągało jego oczy. Od tego dnia coraz częściej spoglądał ku Solbakken.
— Czemuż się znowu gapisz? — pytał ojciec, dając mu szturchańca. — Tutaj w Granlien musimy pracować wszyscy, młodzi i starzy, by nie zejść na psy.
Gdy Torbjörn miał lat siedem, odprawił Sämund parobczaka i przyjął innego, imieniem Aslak, który zwiedził pono dużo świata, mimo iż był zaledwie wyrostkiem. Tego wieczoru, kiedy Aslak przybył, Torbjörn leżał już w łóżku. Nazajutrz siedział przy stole i uczył się. Nagle ktoś otwarł drzwi z takim hałasem, jakiego Torbjörn w życiu nie słyszał. Do izby wszedł Aslak. Niósł olbrzymią naręcz drzewa opałowego i rzucił ją na podłogę z taką siłą, że polana rozleciały się na wszystkie strony, podskakiwał wysoko i tupał, by otrząsnąć śnieg z obuwia, a przy każdym kroku powtarzał:
— „Oj zimno!” mówiła narzeczona krasnoludka, siedząc po pas w lodzie!
Ojca nie było w domu. Matka zmiotła śnieg i nic nie mówiąc, wyniosła go z izby.
— Cóż tak wytrzeszczasz ślepia? — powiedział Aslak.
— Nie wytrzeszczam! — odrzekł Torbjörn ze strachem.
— Czy widziałeś koguta, którego masz tam wymalowanego w książce? — spytał Aslak.
— Tak! — odparł Torbjörn.
— Gdy zamkniesz książkę, zlatuje się do niego mnóstwo kur! Czyś to widział?
— Nie!
— To zobacz!
Chłopak otwarł książkę.
— Osioł jesteś! — krzyknął Aslak z pogardą.
Od tej chwili miał na Torbjörna wpływ ogromny.
— Nic nie wiesz! Nic nie umiesz! — oświadczył raz Torbjörnowi, który dreptał za nim ciągle, chcąc wiedzieć, co robi.
— Umiem katechizm aż do czwartego rozdziału! — odparł chłopiec dumnie.
— Ba! To głupstwo! Ale nie znasz historii o krasnoludku, który tańczył z dziewczyną od świtu do zachodu słońca, a potem pękł jak cielę, które napiło się kwaśnego mleka.
Torbjörn nigdy w życiu nie słyszał tylu mądrych rzeczy na raz.
— Gdzież to było? — spytał.
— Gdzie?... Ano... To było... Tak... Tak, to się stało tam naprzeciwko, w Solbakken.
Torbjörn wytrzeszczył oczy.
— A czy słyszałeś o człowieku, który się zaprzedał diabłu za parę starych butów?
Torbjörn zaniemówił ze zdumienia.
— Pewnie chcesz wiedzieć, gdzie się to stało? — pytał Aslak. — Ano także w Solbakken, ot tam, nad strumieniem, który stąd widać. Boże, bądź miłościw! — dodał po chwili. — Ładny z ciebie, widzę, chrześcijanin! Założę się, że nie wiesz nic o Kari, co miała drewnianą spódnicę?
Torbjörn nie słyszał o niej rzeczywiście.
Aslak pracował żwawo i rozprawiał przy tym wesoło o Kari w drewnianej spódnicy, o młynie mielącym sól na dnie morza, diable w sabotach, o krasnoludku, któremu rozłupany pień drzewa przyskrzynił brodę tak, że nie mógł się ruszyć, o siedmiu zielonych pannach, które wyrwały śpiącemu Piotrkowi kłusownikowi włosy z łydek, a mimo to nie mogły go zbudzić... Słowem gadał różne cudactwa, a wszystko to miało się stać tam... w Solbakken.
— Cóż się, na miły Bóg, stało chłopcu? — dziwiła się na drugi dzień matka. — Od samego rana klęczy na ławce i wpatruje się w Solbakken.
— Rzeczywiście, gapi się jak cielę na malowane wrota! — powiedział ojciec.
Leżał na łóżku i odpoczywał całe poobiedzie, była to bowiem niedziela.
— Ludzie powiadają — zauważył od niechcenia Aslak że jest zaręczony z Synnöwe Solbakken! — i dodał: — Ale ludzie gadają często głupstwa!
Torbjörn nie zrozumiał dobrze, co mówi Aslak, ale mimo to zarumienił się po uszy. Usłyszawszy tę uwagę, zszedł z ławki, wziął katechizm i zaczął się uczyć.
— Dobrze robisz! — powiedział Aslak. — Pociesz się słowem bożym, bo i tak jej nigdy nie dostaniesz!
Minęło z pół tygodnia i Torbjörn sądził, że ta niedzielna sprawa poszła w zapomnienie. Pewnego dnia spytał matki po cichu — wstydził się bowiem...
— Mamo! Kto to jest Synnöwe Solbakken?
— To mała dziewczynka, która kiedyś będzie właścicielką Solbakken.
— Czy ona ma drewnianą spódnicę? — pytał już śmielej.
Matka spojrzała nań zdumiona.
— Co to znaczy? — spytała.
Czuł, że powiedział głupstwo i zamilkł.
— Nie ma chyba na świecie — mówiła matka — piękniejszego dziecka. To jest nagroda Pana Boga za to, że zawsze jest dobra, grzeczna i pilnie się uczy.
Dowiedział się zatem i tego.
Pewnego dnia pracował Sämund z Aslakiem w polu. Po powrocie do domu rzekł do syna:
— Zabraniam ci od dnia dzisiejszego zadawać się z Aslakiem.
Ale Torbjörn nie zważał na ten zakaz. Po jakimś czasie tedy odezwał się ojciec:
— Jeśli cię kiedy jeszcze zobaczę z tym nicponiem, to popamiętasz!
Od tego czasu włóczył się za Aslakiem potajemnie. Pewnego jednak dnia ojciec przyłapał ich na pogawędce.
Torbjörn dostał w skórę i został odesłany do domu. Odtąd spotykali się wówczas jeno, kiedy ojca nie było w domu.
Pewnej niedzieli, gdy ojciec był w kościele, Torbjörn dokazywał z Aslakiem. Rzucali się śniegiem.
— Nie... — zaprotestował w końcu Torbjörn, dostawszy parę kul w twarz i głowę. — Mam tego dosyć! Rzucajmy w coś innego.
Aslak się zgodził i zaczęli rzucać w małą sosnę stojącą obok lamusa1, potem w drzwi, a na koniec w okno budynku.
— Nie rzucaj w szybę — ostrzegł Aslak — tylko w ramę!
Ale Torbjörn rozbił szybę i natychmiast pobladł ze strachu.
— Ba! Któż się o tym dowie? — pocieszał go przyjaciel. — Rzucaj dalej!
Torbjörn rzucił znów i rozbił drugą.
— Nie będę już rzucał! — oświadczył. W tej chwili ukazała się w drzwiach najstarsza siostra Torbjörna, mała Ingrid.
— Rzucaj w nią! — powiedział Aslak.
Torbjörn był podniecony i usłuchał. Dziewczynka zaczęła płakać, a na ten głos wyszła matka i zabroniła mu tej zabawy.
— Rzucaj dalej! — namawiał go Aslak.
I Torbjörn rzucił jeszcze raz.
— Oszalałeś, chłopcze? — zawołała matka i skoczyła ku niemu.
Zaczął uciekać, matka za nim i tak gonili się wokoło podwórza. Aslak śmiał się, a matka miotała pogróżki. Na koniec dopadła go w jakiejś zaspie i zamierzała wygarbować mu skórę.
— Niech mama mnie nie bije — krzyknął — bo oddam! Taki tu jest zwyczaj!
Przerażona matka opuściła rękę i powiedziała:
— Tego cię nauczył Aslak!
Wzięła go spokojnie za rękę i zaprowadziła do domu. Nie odezwała się doń ni słowem, zajęła się młodszymi dziećmi i powiedziała im, że niedługo ojciec wróci z kościoła.
W izbie zrobiło się nagle jakoś gorąco. Aslak poprosił o pozwolenie odwiedzenia krewniaka i otrzymał je natychmiast. Gdy wyszedł, odwaga do reszty opuściła Torbjörna. Zaczęły go brać mdłości i całe ciało oblało się potem. „O, żeby to matka nic nie mówiła ojcu!...” myślał, ale nie mógł się przezwyciężyć, by ją o to poprosić. Kręciło mu się w głowie. Wszystko tańczyło mu przed oczyma, a zegar tykał wyraźnie: „Ba-ty, ba-ty, ba-ty!”.
Nie mógł wytrzymać, wylazł na ławę i spojrzał ku Solbakken. Było ciche, przysypane śniegiem, połyskiwało w słońcu wszystkimi szybami. O, tam nie brakło na pewno ni jednej! Dym wznosił się raźno w górę. Zapewne gotowano posiłek dla tych, którzy mieli wrócić z kościoła. A Synnöwe? Oczekuje niewątpliwie ojca... ale nie dostanie w skórę... o nie... gdy wróci do domu.
Nie wiedział, co ze sobą zrobić, i nagle wezbrało w nim uczucie wielkiej serdeczności dla sióstr i podarował małej Ingrid najpiękniejszy, połyskujący guzik otrzymany w podarunku od Aslaka.
— Droga Ingrid — pytał — czy gniewasz się jeszcze na mnie?
— Nie, Torbjörnie! — odparła uszczęśliwiona. — Pozwalam ci nawet rzucać śniegiem we mnie, jak długo ci się będzie podobało.
Naraz usłyszał tupanie w sieni. Ktoś otrzepywał śnieg z nóg... Tak, to ojciec.
Wszedł. Miał minę łagodną i wesołą... A to było jeszcze gorsze!
— No i cóż? — spytał, rozglądając się wokoło. Torbjörn dziwił się bardzo, że zegar nie spadł w tej chwili ze ściany. Matka postawiła ojcu jedzenie.
— No, cóż słychać w domu? — spytał ojciec, zasiadając przy stole i biorąc łyżkę.
Torbjörn spoglądał na matkę, a w jego oczach ukazały się łzy.
— Ooo... wszystko dobrze! — odparła matka przeciągając to „ooo” niezmiernie długo. Czuł dobrze, że chce powiedzieć coś więcej. Ale dodała tylko: — Pozwoliłam wyjść Aslakowi.
„Teraz się zacznie” — pomyślał Torbjörn i zaczął bawić się z Ingrid z takim zapałem, jak gdyby go poza tym nic na świecie nie obchodziło.
Nigdy nie zużył jeszcze ojciec tyle czasu na jedzenie. Torbjörn rachował kęsy, gdy zaś doszedł do czwartego, zapragnął przekonać się, do ilu doliczyć potrafi między czwartym a piątym... i stracił w ten sposób rachubę. Na koniec ojciec wstał i wyszedł na dwór.
„Szyby... szyby... szyby!...” — tętniło w uszach chłopca i mimo woli rozejrzał się po izbie, czy i tu jakiejś nie brak. Ale nie, wszystkie były całe.
Po chwili wyszła matka. Torbjörn wziął małą Ingrid na kolana i powiedział do niej tak czule, że aż zdziwiona spojrzała mu w oczy:
— Chcesz, byśmy się zabawili w królewnę na łące?
Dziewczynka zgodziła się z pośpiechem, a Torbjörn zaśpiewał, czując, że nogi drżą pod nim:
Ingrid odpowiedziała:
Właśnie w najpiękniejszym miejscu zabawy wszedł ojciec i spojrzał ostrym wzrokiem na syna. Torbjörn przycisnął do siebie mocniej Ingrid i — o dziwo — nie spadł z krzesła. Ojciec odwrócił się od niego bez słowa.
Minęło pół godziny, a ojciec milczał i Torbjörn uczuł ulgę, ale nie śmiał jeszcze wierzyć, że mu to ujdzie na sucho. Nie wiedział, co myśleć o tym wszystkim, i gdy ojciec sam pomagał rozbierać go do snu, zaczął drżeć na całym ciele. Ojciec pogładził go czule po włosach i policzkach. Nie zdarzyło się to nigdy jeszcze, jak mógł sięgnąć pamięcią, toteż ciepło objęło jego serce i całe ciało, trwoga przeminęła i stopniała jak lód w słońcu.
Sam nie wiedział, jak się dostał do łóżka. A ponieważ radości swej nie mógł objawić ani śpiewem, ani okrzykami, przeto złożył ręce i po cichuteńku odmówił „Ojcze nasz” sześć razy naprzód i sześć razy wstecz, a zasypiając czuł, że na całym bożym świecie nie ma człowieka, który by dlań był tym, czym ojciec.
Nazajutrz obudził się z okropnym strachem. Nie mógł krzyczeć, ale wiedział, że teraz oto spadną nań cięgi. Otwarł oczy i przekonał się z ogromną ulgą, iż to był jeno sen. Niebawem zauważył, że w skórę dostanie ktoś inny, mianowicie Aslak.
Sämund spacerował tam i z powrotem po izbie, a takie jego kroki znał Torbjörn doskonale. Krępy, trochę za niski, ale silny chłop spozierał raz po raz spod krzaczastych brwi na Aslaka i nie ulegało wątpliwości, że groźna burza wisi w powietrzu. Aslak siedział na wielkiej beczce i bujał nogami, czasem podwijając jedną pod siebie. Ręce jak zwykle trzymał w kieszeniach spodni, a czapkę nasunął na czoło i oczy tak, że włosy sterczały mu po obu stronach, a oczu widać nie było. Skrzywione zazwyczaj grymasem usta były dzisiaj jeszcze bardziej krzywe.
Po długim milczeniu Aslak zaczął pierwszy:
— Wasz syn, gospodarzu, zwariował! Ale jeszcze gorsza rzecz, że ktoś na waszego siwka rzucił czary.
— Ty łajdaku bezwstydny! — wrzasnął Sämund, aż zadudniło w izbie.
Aslak przekrzywił głowę na bok, a Sämund chodził dalej tam i z powrotem.
— Naprawdę koń jest zepsuty przez czary... — zaczął znów Aslak badając, jakie wrażenie wywołają te właśnie słowa.
— Czary... naturalnie, że czary! — wrzasnął Sämund. — A któż to zrobił, jak nie ty, drabie jeden? Ścinałeś w lesie drzewo i spuściłeś je na konia... oto powód, dlaczego teraz nie chce ciągnąć!
Aslak słuchał spokojnie przez jakiś czas, a potem rzekł:
— Wierzcie sobie w to. Wiara nikogo nie hańbi. Ale wątpię, czy dlatego koń przyjdzie do siebie!
Aslak posunął się jednocześnie na beczce i osłonił twarz ręką.
Sämund przystąpił doń blisko i powiedział głosem przyciszonym, zwiastującym wściekłość:
— Jesteś ostatniego rzędu...
— Sämund! — rozległo się wołanie żony, Ingeborgi.
Uspokajała męża i jednocześnie niemowlę przy piersi, które przerażone zabierało się do płaczu.
Dziecko uspokoiło się i Sämund także. Podsunął tylko pod nos Aslaka pięść — może nieco za małą w stosunku do rozmiarów ciała — i pochylony nad nim wiercił go na wylot ostrym spojrzeniem.
Potem rozpoczął na nowo wędrówkę po izbie, rzucając od czasu do czasu okiem na Aslaka, który pobladł. Mimo to stronę twarzy zwróconą do Torbjörna wykrzywił drwiącym grymasem, podczas gdy druga strona — zwrócona do Sämunda — pozostała spokojna.
— Boże, uzbrój nas w cierpliwość! — westchnął po chwili Aslak z szyderstwem, ale równocześnie uniósł w górę łokieć dla odbicia spodziewanego ciosu.