Dzikowy skarb - Karol Bunsch - ebook + audiobook + książka

Dzikowy skarb ebook i audiobook

Karol Bunsch

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy największy atut może stać się przekleństwem? Gdzie jest granica zemsty? Kto jest prawdziwym wrogiem? Jak nawrócić cały naród, kiedy samemu się nie wierzy?

Za którą granicą szukać sojuszników, a za którą wrogów? Na tle burzliwych czasów powstania państwa Polskiego Bunsch opisuje historię przenikliwego Zbrozły, chytrego Szmatki oraz Dzika – olbrzyma z lasu, silnego, a przy tym prostodusznego, próbującego odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wartka akcja i plastyczny język powieści przeniosą nas w czasy Mieszka I i jego zmagań w budowaniu nowoczesnego państwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 787

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 21 godz. 16 min

Lektor: Popczyński Marcin
Oceny
4,8 (140 ocen)
118
19
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna opowieść o Mieszku I
10
Harry1239

Nie oderwiesz się od lektury

Wspsniała ksiązka. Można poczuć ducha historii tamtych czasów. Polecam!
00
pati_kiel

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
katarzynka55

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna opowieść z czasów Mieszka I
00
Tupciak1954

Nie oderwiesz się od lektury

To wspaniała podróż w czasie , pełna emocji i niesamowitych przygód bohaterów, zawierająca w sobie zarys historii początku państwa polskiego . Wspaniały lektor ,czytający że świadomością akcji i pełen zaangażowania emocjonalnego w treść książki.
00

Popularność




Copyright © by Karol Bunsch 1945

Copyright © by Joanna Zbróg 2024

Digital edition © copyright by Aleksandria Media sp. z o.o. 2024

Redakcja: Maria Łukasik

Korekta: Emilia Domańska

Projekt okładki: Mariusz Kula

Przygotowanie edycji elektronicznej: Emilia Domańska

ISBN 978-8367-940-10-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tego pliku nie może być rozpowszechniana i udostępniana publicznie w jakiejkolwiek formie zapisu i w jakikolwiek sposób bez zgody właściciela praw autorskich.

Aleksandria Media Sp. z o.o.

al. Wojciecha Korfantego 138

40-156 Katowice

Śmierć Ziemomysła

Duszny mrok dziejów wczesnego średniowiecza przeświecać zaczął od dzieł Karola Wielkiego przebłyskami nadchodzącej nowej epoki. Idea Państwa Bożego szukała swego wcielenia w zawieruchach walk ustawicznych, a podstawiona za Ottonów w jej miejsce koncepcja monarchii uniwersalnej gotować się zaczynała do walki z Kościołem o władzę nad ówczesnym światem.

Nad Odrą i Łabą, na rubieżach wschodnich tego świata, nietkniętych prawie stopą rzymskiego najeźdźcy-organizatora, z rzadka tylko nawiedzanych przez kupca-dyplomatę lub apostoła-awanturnika, w wilgotnych mrokach odwiecznych borów zaczynały się też budzić do życia z półświadomego bytu plemiona słowiańskie.

Przebudzenie to nie było łagodne. Najbliżsi ściany zachodniej Łużyczanie, Wieleci i Obodryci budzili się z płonącymi nad głowami dachami; w łańcuchach, łamiąc kamienie na budowę kościołów i zamków, poznawali moc i wspaniałość zachodniego Boga, a pod batem, budując drogi i kręcąc kamienie cudzych żaren – korzyści nieznanej im cywilizacji Zachodu. I, jak prześladowane zwierzęta, nauczyli się bardziej nienawidzić symboli, z którymi szedł, i narzędzi, którymi ich niszczył, niż wroga, który niósł im zagładę.

Liczniejsze, lepiej zorganizowane i naturalnymi wałami Sudetów, Rudaw i Czeskiego Lasu bronione plemiona czeskie na próżno, przyjąwszy chrześcijaństwo, usiłowały wzorem Zachodu zorganizować swe państwo, a nawet wciągnąć sąsiednie plemiona lechickie. Wtłoczeni od zarania w kościelną organizację Zachodu, rozdarci wewnętrznymi sporami, nie zdołali się oprzeć. Chrześcijański cesarz stał się panem lennym chrześcijańskiego królestwa i chytrze korzystał z zamieszek i walk, aby posuwać swe granice coraz dalej ku wschodowi. Pozostałe plemiona – nad Odrą, Wartą i Wisłą – budzące się życie postawiło przed wyborem: chrześcijaństwo i niewola lub pogaństwo i śmierć.

W brzemiennej losem chwili dokonywał pracowitego żywota wnuk Piastowego rodu, Ziemomysł. Stary książę bystrym umysłem rozeznawał postawione przez historię jego plemionom pytanie, lecz do rozwiązania nie czuł już siły w gasnącym ciele. Przywiązany do wiary i obyczaju przodków, nie potrafiłby pokłonić się innemu Bogu, ani też nie czuł potrzeby przyswajania nowości – dla siebie. Lecz choć niejeden w życiu napad zza drewnianych ostrokołów swych grodów odparł i niejeden na Zachodzie kuty hełm rozbił odziedziczonym po przodkach młotem, to synom zostawiał danie odpowiedzi na ponure pytanie, nie chcąc ograniczać ich w wyborze. Dlatego na dwór jego dostęp miał przejezdny kupiec-rzemieślnik, a synów w domu nie trzymał, lecz gdy wojną zajęci nie byli, często w dalekie rozsyłał ich podróże, nie tylko do plemion sobie podległych i sąsiednich, lecz na Zachód, do grafów i rycerzy niemieckich. Tych do siebie zapraszać pozwalał, a choć mu nie w smak byli, przecie się hamował, aby gości nie spłoszyć.

Rzadko też synowie na dworze siedzieli i nie było ich w domu, gdy staremu nadeszła ostatnia godzina.

Gnieźnieński gród, na górze Lecha położony, szczupły był i nieokazały, bo i miejsca po temu nie było. Od zachodu fale Świętego Jeziora obmywały podnóża wałów, ze wschodu spadzisty stok bronił przystępu, ale i przestrzeń na rozszerzenie gródka ograniczał.

Bagniste łąki, zalewane corocznie wzbierającymi wodami Srawy, chroniły gródek od północy, a tylko od południa, na łagodniejszym stoku, gdzie stała świątynia Nyi, rozrastało się coraz obszerniejsze podgrodzie. Tam poczty drużyny pańskiej stawały, gdy książę na gród zjeżdżał, i tam stawali gospodą z ofiarami dla Nyi i po wróżbę do jego kapłanów ze wszystkich stroń przybywający pielgrzymi.

W pogodne i ciepłe dni jesieni 963 roku zjazd był liczniejszy niż zwykle. Książę ściągnął z pocztem znacznym z dalekiej Wiślicy, skąd dla słabości z dawna się nie ruszał, i panom z rady swej i szczepowym książętom przybyć kazał. Zjechali też, kogo poselstwo w domu zastało: Jaksowie, Śreniawy, Pobogi, Pałuki, Wyszkoty i inni, zatrzymywali się ze swymi w podgrodziu, a gdy tam miejsca zabrakło – w osadach. Przybył też, choć nieproszony przez księcia, kapłan Dadźboga z dalekiej Retry i zamieszkał wraz z orszakiem w przyległych do świątyni budynkach.

Powszechnie wiadome było, że ważne jakieś odbyć miały się narady, ale młodych panów, po których posłano, widać jeszcze nie było, a stary, tylko z konia zsiadłszy, do łoża poszedł i już się z niego nie ruszał, rzadko kogo widzieć chciał i co dzień był słabszy.

Starzy nudę oczekiwania domysłami skracali, próżno dociec usiłując, w jakich to sprawach książę chciał zasięgnąć ich zdania; młodzi łowami czas zabijali, a kapłani odprawiali wróżby i narady, niemal co dzień do pana usiłując się sprosić. Odpowiadać im kazał, że słaby się czuje i na synów czeka, z którymi ważne omówić pragnie sprawy, a wówczas i kapłanów zawezwie. Niecierpliwili się bardzo, a zwłaszcza retycki Medobor, aż wieczoru jednego z grodu znać dano, że książę widzieć ich pragnie. Wyszli tedy z zabudowań i drogą wzdłuż brzegu Świętego Jeziora na gródek wstępować zaczęli. Słońce co tylko zaszło i blaski zorzy leżały na jeziorze, skacząc jak płomienie po falach, gorącym wiatrem z południa pędzonych. Niepokój jakiś był w powietrzu; od czarnej na tle płonącego nieba ściany przeciwległego boru pomruki szły tajemnicze a groźne – szeptały pospiesznie trzciny przybrzeżne i chlupotały kłótliwe drobne fale. Kapłani szli spiesznie, w milczeniu, i minąwszy bramę w częstokole, weszli do dworca.

W sieni ogromnej, mrocznej komornicy na ich widok z czcią powstali, a jeden skoczył do przyległej izby przyjście ich oznajmić i wrócił zaraz, mówiąc, że książę wejść pozwala.

Wszedłszy do izby, zrazu nic rozeznać nie mogli. Na ogromnym kominie z okapem płonął bowiem ogień, którego blask ciemniejszą jeszcze czynił mroczną głąb obszernej izby. Dopiero po chwili, gdy oczy nawykły do mroku, w kącie pod oknem zauważyli białą plamę końskiej skóry, kryjącej łoże, i bielszą jeszcze brodę starego księcia, wpatrującego się w nich płonącymi w blaskach ognia oczyma. Podeszli bliżej z pozdrowieniem i stojąc czekali na słowa pana. Po dłuższej chwili cichy i głęboki, jakby gdzieś z przestrzeni idący, głos przerwał milczenie.

– Siadajcie, czcigodni, i mówcie, z czym przychodzicie.

– Wielki kniaziu – zabrał głos Medobor – od trzydziestu lat, gdym objął opiekę nad świątynią Swarożyca w Retrze, nie opuściłem jej ani na jeden dzień. A jeżelim teraz tu przybył, to z wyraźnego rozkazu bogów, których znaki są tak dziwne i złe, że wam o nich sam donieść musiałem. Wróżba nie tylko waszej osoby i waszych plemion dotyczy, lecz wszystkich nas, Słowian, którzy jedną mową jednych bogów chwalimy. Porzucenie wiary przodków wieszczy i za to klęski zapowiada.

Książę milczał czas jakiś, jakby w myśli ważył słowa kapłana, wreszcie zaczął cichym, lecz wyraźnym głosem:

– Starzyśmy obaj, czcigodny Medoborze, i mówmy ze sobą jak ludzie, co świat, ile poznać można, poznali. Nie imieniem Swarożyca do mnie mówcie, bo sam się od niego niedługo dowiem, z czego już rady dla nikogo nie wyciągnę, i nie o mnie, bom ja już swoje przeżył i do ojców odchodzę. I nie chcę wiedzieć, co wróżą, lecz co rozum wasz czynić radzi, aby dobrze było.

Zamilkł wyczerpany.

– Milczanom, Łużyczanom Obodrytom i nam, Wieletom, Niemce ziemię spod nóg i dach znad głowy wydzierają, bo ich Boga znać nie chcemy. Czesi, co się mu pokłonili, słuchać ich muszą. A u was, kniaziu, słyszę, już są świątynie zachodniej wiary, kapłani ich u was bywają, a Mieszko i Ścibor z Niemcami się zadają i rychło patrzeć, jak wiarę i obyczaj przodków dla zachodnich nowości porzucą. Zależność i niewolę przyniesie nowy Bóg, a zgubę waszemu plemieniu nasi bogowie, gdy wrócą. Taka jest wróżba. A radzić co? Chwast wyplenić, póki się nie zakorzenił, a i własne pędy obciąć, jeśli się wyrodziły.

– Żyłem i umrę w wierze ojców, i przekonywać mnie nie potrzeba. Ale myśli nasze, Medoborze, różnymi chodzą drogami. Wam o chram i o cześć Swarożyca chodzi, a nie o co innego, a waszym Wieletom o łup, od nas czy od Niemców, zajedno im. Doprowadził wam Wichman do zguby Redarów i Stoigniewa nad Rzeknicą Geronowymi rękoma. A ninie Gero, rękoma Wichmana, z waszą pomocą nas niszczy. Cóże wam zły Bóg niemiecki, jeśli wam Niemce dobre, gdy z wami na nas ciągną? A i Bóg nie ma być niemiecki, bo go sami niedawno przyjęli, a przedtem był żydowski czy inny, i z południa, znad morza przyszedł. Zły czy dobry, nie wiem, bo go nie znam i nie poznam, ale Niemcom siłę dał, może i nam ją da. Jeśli bogowie sami mówią, że przyjdzie, nie nasza moc go powstrzymać, a jeśli mścić się chcą na nas, to czym są lepsi? Zemstą grozić to nie rada, a bogowie nasi w wyznawcach swoich żyją i umrą wraz z nimi. Jeśli od bogów rady czekać nie możemy, jak żyć, we własnym jej trzeba szukać rozumie, a bogowie niech radzą o sobie. Alem ja swojego dokonał i tak, jakby mnie już nie było. Mieszko rozum ma bystry i świat poznał, a młodsze oczy lepiej widzą. Jemu ufam, że nowe drogi znajdzie.

– Daliście waszemu Mieszkowi moc i prawo, by za was rządził, to cóże czyni? – rzekł Medobor. – Nie jeździł to do Gerona przyjaźń z cesarzem przeciw nam zawierać? Nie kłania się to Niemcom, by pokój uzyskawszy na nas uderzyć? Sięga po ziemie, które do naszego Wieleckiego Związku należą, i nad ujściem Odry chciałby zapanować. Z jego poduszczenia i bracia z nim idą, miast swoich dziedzin pilnować.

Żachnął się książę gniewem na przewrotność kapłana, lecz się pohamował i odparł:

– Nie wam się będę sprawiać. Bracia, mówicie? Nie wiecie, że Leszek zginął przez waszych Redarów? I z kim poszli na nas? Z tymże Wichmanem, co już raz ich omal do zguby nie doprowadził. Ja jeszcze pamiętam śmierć waszego Stoigniewa, jeszcze bieleją nad Rzeknicą kości głupców, co ich dla Wichmanowych sporów ze stryjem wycięto. A teraz komu uciecha? Z niemiecką pomocą i niemieckim podstępem rozbić się wam udało Mieszkowe wojsko, gotowe pomóc Milczanom i Łużyczanom, gdy zagrażała napaść Gerona. I pobił ci ich, gdy sami zostali, i mamy już wilka pod bokiem, wam dziękować. A od Odry do Wisły lechicki nasz szczep Pomorzan mieszka i nie będziem czekać z założonymi rękoma, aż Niemce nad Odrą staną, bobyśmy ich nad Wisłą wnet zobaczyli. Wrogów sobie robicie dookoła, byle kapłani przy władzy zostali. Na wasz opór od Niemców nam nie liczyć. Radźcieże tedy sobie, a nie nam, bo nam nasze drogi wiadome.

Na słowa księcia kapłan gnieźnieńskiego chramu, Wisław, poderwał się, jakby go w bolące miejsce ugodzono. Ledwo hamując gniewny głos, powiedział:

– Kniaź Mieszko wróżb nie słucha i kapłanów nie szanuje, a rady mimo uszu puszcza. Jeżelibyśmy jego słuchać mieli, nie wiem, czy nie dożyjemy dnia, gdy ołtarze nasze wywróci, a nam samym obcemu Bogu kłaniać się każe.

Książę długo nic nie odpowiadał, patrząc migocącymi w blaskach płomieni oczyma na kapłana, aż przerwał napiętą ciszę szeptem prawie, lecz tak przenikliwym, że kapłanom mróz przeszedł po kościach.

– Mieszko wróżb nie szanuje, a kapłanów nie słucha, bo słuchać nie jego rzecz. Rady mimo uszu puszcza, gdy nie prosi o nie. Widzę ja, z czymeście do mnie przyszli. Chciałoby się wam, bym innego następcę po sobie ustanowił, bo i między kapłanami, i plemiennymi kniaziami już o tym szeptano. Idźcie precz, Wisławie, bo mi waszych usług będzie potrzeba, gdy do ojców będę odchodził, a moglibyście i tego nie dożyć, nie tylko chwili, gdy Mieszko zachodniemu Bogu kłaniać się każe, a wy to ścierpieć będziecie musieli.

Książę oczy przymknął i już nie spojrzał ni się odezwał, gdy kapłani, złożywszy pokłony, z izby wyszli.

Po ich wyjściu Ziemomysł długo leżał, dysząc ciężko; otworzył oczy, jakby zdziwione, że jeszcze na ten świat patrzą. Na twarzy odbił się wysiłek zbierania rozpierzchłych myśli, wreszcie z trudem słabo klasnął w dłonie.

Komornik u drzwi czuwający zjawił się natychmiast, pilnie czekając rozkazu.

– Po panów z rady skoczcie mi natychmiast i niech nie mieszkając tu przychodzą – ozwał się książę.

– Noc już, panie, i wam spocząć by trzeba, a i burza nadciąga, że ledwo na nogach ustać od wichru można. Raczcie, panie, do rana naradę odłożyć – nieśmiało, z troską w głosie rzekł komornik, patrząc z niepokojem w pobladłe oblicze i wpadnięte oczy księcia.

– Nie dla mnie dzień jutrzejszy. Czyń, co każę, a prędko.

– Nie mówcie, o panie, bogowie zdrowie wam wrócą – ze wzruszeniem powiedział komornik.

– Cichaj, synaczku, a jeśli mnie miłujesz, jak ja ojca twego miłowałem, Mieszkowi miłość twoją przekazuję. Nie będzie miał jej za dużo. Niezrozumianego kochać trudno. Przy nim zostań, choćby go wszyscy opuścili. A teraz leć co tchu, bo czasu już bardzo niewiele.

Nie mieszkając, komornik duchem kopnął się z izby.

Choć krzepki był, długo mocował się z wichrem, który jak fala powodzi na drzwi napierał. Wypadł wreszcie i pod prąd wichury zmierzał na podgrodzie.

Panowie spali już wszyscy, lecz obudzeni pilnie zbierać się poczęli i na gród szli ze starym Mściwojem na czele, którego dwóch pachołków wieść musiało, gdyż na nogi słabował. Gorący wicher wzmagał się z każdą chwilą, przechodząc w huragan, jezioro huśtało wielką falę, a w huk boru mieszały się trzaski łamanych konarów.

Dotarli do grodu i hurmem weszli w milczeniu, a komornik zaraz do pana ich prowadził. W izbie drew na komin przyrzucono, smolne łuczywo płonęło pozatykane między szpary ścian, rozświetlając czerwonym blaskiem mroczną głąb izby, a przy łożu żółty płomyk lampy, z dalekiej Grecji przez kupca żydowskiego przywiezionej, oświetlał bladą twarz z zamkniętymi oczyma i wychudłe ręce Ziemomysła, leżące bezwładnie na końskiej skórze, którą był okryty, tak że przybyli z niepokojem patrzyli, zali żyw jeszcze.

Żył jednak, bo oczy z wysiłkiem otworzył i powiódł nimi po zgromadzonych, którzy u łoża stanęli. Z trudem wydobywając słowa, rzekł:

– Już nie radzić się was, ale pożegnać chciałem. Dziękuję za służby i miłość waszą. Mieszkowi państwo ostawiam. Zaufajcie mu, młody i nowe czasy lepiej rozumie. Nie obaczę go już i jego ode mnie pożegnajcie.

Stali patrząc z żalem, jak życie uciekało z twarzy księcia i oczy mu gasły. Jeszcze by zapytać o coś, coś od serca powiedzieć chcieli, lecz słów i myśli brakowało. Wreszcie Mściwój widząc, że spieszyć się trzeba, cichym głosem zapytał:

– A Ściborowi działu nie ostawicie?

– Mieszko wie, czego chce – szepnął Ziemomysł.

Ostatnie słowa ledwo usłyszeli obecni, choć stali tuż, tak słabym szeptem zostały wyrzeczone, zwłaszcza że szum wichury na dworze przechodził w huk nieustający, aż drżeć zaczął budynek, choć z potężnych bali dębowych zbudowany. Książę oczy przymknął i już się nie odezwał, i stali tak, nie wiedząc, co począć z sobą. Wtem poryw wichru, potężny jak wodospad, uderzył w ściany, wybijając błony z okien, a wichura, wdarłszy się do izby, zgasiła szczapy smolne i kaganek przy łożu księcia, napełniając izbę dymem. Struchleli; rzucili się ławami okna zastawiać, a pachołkowie zażegli świeże łuczywa. Gdy światło znowu zapłonęło i zbliżyli się do łoża, Ziemomysł już nie żył.

Następca

Odwieczne bory, przez które wiódł szlak z Poznania do Gniezna, okryła jesienna noc dotykalną niemal ciemnością. Cisza była w powietrzu zupełna. Zwierz, płoszony szelestem własnych kroków po suchym igliwiu, przyczaił się, chroniąc przed nadchodzącym deszczem, który wisiał nad lasem od wieczora. Po chwili w głębi błysnęło małe światło, które, wzmacniając się, migotliwymi błyskami wydobywało z mroku pnie drzew i sklepienie gałęzi. W wykrocie po obalonej, prastarej sośnie zapłonęło ognisko. Wykrot głęboki i obszerny z łatwością mieścił sześciu podróżnych, którzy krzątali się, rozpinając płachtę na nawisłych korzeniach obalonego drzewa, przygotowując wieczerzę. Jeden tylko siedział przed ogniskiem, wpatrując się w nie zamyślonymi oczyma, daleki widocznie od tego, co działo się dokoła. W pełni sił męskich, twarz miał suchą, jasną cerę, tym bielszą przy czarnych włosach, które spadały mu na czoło. Cienki, orli nos i z lekka ku dołowi skośne oczy nadawały twarzy wyraz stanowczy, a nawet ostry, mimo zamyślenia. Jakkolwiek siedział niemal bez ruchu, z narzuconą na ramiona futrzaną szubą, można było poznać, że wzrostu był więcej niż średniego, szczupły, ale muskularny; całą postawą zdradzał dumę i opanowanie. Strój miał pański, choć podróżny, a bogaty oręż zachodniego pochodzenia nie mógł należeć do byle kogo. Bo też był to Mieszko, najstarszy z synów Ziemomysła i duńskiej księżniczki.

Obok siedzący brat jego, Ścibor, w niczym nie był do niego podobny. Różowa, z lekka od słońca i wichrów przyciemniona twarz tonęła w bujnym, jasnym zaroście; prosty nos i błękitne oczy, żywe były i wesołe, choć władczo patrzące, a lekkie i szybkie ruchy sprzeczały się z potężnym wzrostem i szerokimi nad miarę barami, pogrubionymi jeszcze łososiowym kaftanem i kolczugą. Oręż i hełm normańskiego pochodzenia czyniły go tak podobnym do Wikinga, że aż dziwnym mogło się wydać, iż słowiańskim językiem przemówił:

– Wieczerza gotowa, a spieszyć nam trzeba. Źle z ojcem musi być, skoro drugiego posłańca pchnięto, byśmy nie mieszkając w Gnieźnie się stawili. Byle jeno na czas zdążyć, woli ojca wysłuchać.

Mieszko drgnął z lekka, jakby przebudzony ze snu. Sięgnąwszy do boku, dobył z pochwy noża, którym odkroił kawał pieczonego udźca sarniego i glon chleba. Milcząc, jeść począł. Inni też do jedzenia się wzięli. Przez chwilę ustały rozmowy, słychać było jedynie poszum ruszających się w nadchodzącym wietrze gałęzi i uderzenia pojedyńczych kropel nadciągającego deszczu o rozpiętą nad głowami podróżnych płachtę. Milczenie przerwał znowu Ścibor, zwracając się do Mieszka:

– A twój czarny suchciel mięsa nie ruszy, jeno chlebem kałdun zapycha, i to niesporo. Wina też pewno nie pije, ni miodu, jeno wodę. Nie dziwno, że wygląda, jakby z lochu wyszedł, bo i mówić chyba zapomniał. Gęby jeszcze nie otworzył, jakby się bał, by z niej węża nie wypuścić.

Mieszko uśmiechnął się z lekka i biegle w niemieckim języku ozwał się do siedzącego obok męża:

– Czemu mięsa nie jecie? Podróżnemu sił potrzeba, a droga jeszcze przed nami i spoczynek daleko.

W tymże języku, choć ojczystym widocznie, bo z obcym, śpiewnym akcentem, zagadnięty odpowiedział:

– Dziś piątek, dzień Męki Pańskiej, i wiara moja mięsa jeść mi zakazuje. A do tej pracy, do której powołał mnie Pan i wy, kniaziu, nie z mięsa sił przybywa.

Ścibor, który po niemiecku rozumiał, z ciekawością, choć bez życzliwości, spojrzał na obcego człeka. W sile już wieku, ze szpakowatą brodą i zmarszczonym przedwcześnie obliczem, którego największą ozdobą były oczy, pogodne i głębokie, i uśmiech młodzieńczy, dziecinny niemal. Ten też zjawił się na poważnej zwykle twarzy, gdy po słowach Ścibora: „Co za robota, do której sił nie trzeba?” – mąż ów rzekł do Mieszka:

– Powiedzcie, panie, bratu swemu, że ja mowę słowiańską już trochę rozumiem i kraj, ile można z opowiadań znać, znam. Nie na wiele bym się przydał, nie wiedząc, czego wam trzeba, i nie rozumiejąc, co do mnie i wkoło mnie mówią. Z dawna mnie Ojciec Święty na misję do waszego kraju przeznaczył, i przygotowałem się, jak mogłem.

Ścibor pytająco spojrzał na Mieszka, ale ten nie rzekł nic i znowu popadł w zamyślenie. Ścibor milczał czas jakiś, wreszcie wstał i rzekł:

– Ciemno bo ciemno, ale jechać nam trzeba.

Jakoż zbierać się poczęli, gdy nagle deszcz ustał, natomiast wiatr, który coraz był mocniejszy, uderzył z taką siłą, że poleciały konary i wśród trzasku łamanych gałęzi i wycia wichury dał się słyszeć huk walących się leśnych olbrzymów. O dalszej podróży myśleć nie było można, więc pokładli się na spoczynek, nogami ku ognisku, które przygasać zaczęło. Tylko obcy człowiek ukląkł przy ścianie wykrotu i niezrozumiale szeptać począł – kreśląc na czole i piersiach jakieś znaki.

Ścibor obok Mieszka się położył, lecz nie do snu mu widocznie było, gdyż zaraz półgłosem zagadnął:

– Co to za jeden i po co go wieziesz do Gniezna?

– Mnich to jest chrześcijański, rzymianin. Jordan mu na imię – odparł Mieszko – a wiozę go, bo mi potrzebny.

– Widzę ci ja, że chrześcijanin, ale coraz ich więcej do nas ściąga i włóczy się, kraj przepatrując, aby Niemcom drogę wskazywać. Wiarę niemiecką roznoszą, która wszystkie narody świata rzymskiemu biskupowi poddaje, aby niemiecki cesarz niby to dla niego nimi rządził.

Mieszko słuchał z niechęcią i odparł:

– Mnich mi potrzebny, bo zna pismo i świat. Zna Italię, Niemcy i Danię. A chleba nie uznasz, czy dobry, zanim z pieca nie wyjdzie, i oglądaniem go nie poprawisz.

– Ale gdy upieczony, jeść go trzeba, choć kwaśny i z zakalcem.

– Gdy piec gorący i ciasto zaczynione, nie czas się namyślać. Póki Wieleci Niemcom opór stawią, a cesarz w Italii ma zajęcie i swoich co chwila poskramiać musi, a jeno ten czy inny graf na nas napiera, którego czy zbić, czy tanio kupić można – póty nam czas skrzepnąć, aby opór dać Niemcom, gdy całą potęgą na nas się zwalą. Co ojcowie poczęli, skończyć przez ten czas musimy, by wszystkich Słowian przeciw nim postawić. A jakoż to uczynić, gdy każdy szczepowy panek z drugim za łeb się wodzi o porwanego człeka czy konia, a każdy kapłan swego boga pilnuje i księciem chce rządzić albo mu rządzić przeszkadza, wróżby takie stawiąc, jakie jemu potrzebne.

– Czesi chrześcijaństwo przyjęli, a teraz Niemcom służyć muszą.

– Bo mało ich i jeszcze się żrą między sobą i ze wszystkimi wokoło. Ani Sławnicy, ani Przemyślidzi nie umieli wszystkiego ująć w rękę, niemieckiej pomocy wzajem na siebie szukając. Nie umieli oni, to my spróbujemy. Więcej nas i mocniejsi jesteśmy, a wyboru nie ma.

Ścibor zamilkł i zadumał się. Po chwili zapytał:

– A po ojcu z dziedzictwem jakoże będzie?

– Lepiej będzie bratu kniazia wszystkich Słowian niż małemu książątku, które byle graf przegoni.

– Mnie to zajedno, ale Leszek?

– Leszek nie żyje. U Wkrzanów siedział, gdy Wichman ich naszedł z dużą siłą. Wygubił wielu i kraj zajął nad Odrą.

Ścibor aż zerwał się z posłania, patrząc na Mieszka:

– Nic nie mówisz, przecie to brat nasz!

– Na złe wieści czas zawsze.

– Ale pomścić się trzeba.

– Na nic gniew bez siły. Brataniec starego Gerona złożył kości. Stary, ranny i złamany, do Rzymu się wybrał, kościoły buduje, ale na nasze ziemie patrzeć nie ustanie. A nie on, to jego następcy.

Zaległo milczenie. Ścibor dźwignął się i drew dorzucił do ogniska, widocznie już spać nie zamierzając.

Usiadł przed ogniem i nad czymś się zamyślił. Po chwili rzekł:

– To dwóch nas tylko zostało.

– A dwóch; na jak długo, nie wiada, bo też nie weźmiemy się do kądzieli.

Ścibor na myśl, jak by wyglądał przy kądzieli, roześmiał się, lecz zaraz spoważniał i rzekł:

– Są jeszcze po stryju Przybywój i Odylen.

Mieszko odparł niechętnie:

– Dlatego żyją, że stryjeczni. Koniec swego nosa widzą, a nam nieżyczliwi, bo na dziedzinach nie siedzą. Pilnować ich tylko trzeba, by szkody nie było. Synów nie mam, a choćbym miał po niewolnicach, nie będą ich szanować ni plemienni książęta, ni – tym mniej – Niemcy. Z chrześcijańską księżniczką żenić się trzeba.

– Dadzą to którą za pogańskiego księcia?

Mieszko nie odrzekł nic.

Jakiś czas milczeli. Wreszcie Mieszko odezwał się:

– Wiatr nacicha. Prześpijmy się trochę, by z pierwszym brzaskiem ruszyć dalej.

Okryli się burkami i po chwili głęboki oddech Ścibora oznajmił, że śpi. Mieszko, oparty na łokciu, długo wpatrywał się bezsennie w gasnący żar ogniska. Na tle szarzejącego nieba ukazały się zarysy gałęzi. Mieszko wstał, przeciągnął zdrętwiałe członki i zawołał:

– W drogę!

Dwaj bracia

Wymijając w brzasku wstającego dnia zwały pni i wykroty, sześciu jeźdźców dotarło do piaszczystego szlaku i zrazu, puściwszy konie w cwał, jechało w milczeniu.

Po kilkunastu stajaniach Mieszko, jadący na przedzie, zwolnił, a Ścibor, zrównawszy się z nim, zagadnął:

– Gdzie bywałeś?

– Byłem w Lubicy i Pradze, a ninie wracam od Gerona.

Ścibor spojrzał zaciekawiony.

– Cóże tam stary?

– Do Rzymu się wybrał, jako rzekłem, za grzechy pokutować, za bratańcem płacze, a co się da, urwać by rad. Jak stary wilk, co zdychać idzie, a po drodze, co może, udusi.

– Słyszałem, Łużyce i Złepole zajął. Wnet żaden udzielny książę nie będzie miał takiego państwa.

Mieszko się zadumał, a po chwili rzekł:

– Myślałem ja o tym i stronami podszeptywałem staremu, ale teraz, gdy ostał się samotny, nic mu po koronie, i mówić szkoda.

– Chytry stary.

– Chytry jest, bo i złe na dobre obrócić sobie potrafi. Siedział u niego Wichman i spiskował przeciw cesarzowi. Staremu ciepło było, bo za niego poręczył, a żal mu wydać krewniaka. To na mnie go z Redarami puścił. Santok mi zburzyli i kraj Licykawików i Wkrzanów nad Odrą mi zajął. Niby to Gero o tym nie wiedział, ale powściągnąć obiecał, jeśli trybut cesarzowi z kraju po Wartę zapłacę i patrzeć będę spokojnie na jego nowe zdobycze.

– A ty co na to?

– Zapłaciłem i obiecałem.

Ścibor aż się na siodle przekręcił ze złości.

– Nożem bym dał staremu, miast daninę ze swego płacić!

– To moje, co w ręce trzymam, a Pomorze mi ważniejsze niż pieniądz. Wiedział stary, gdzie i kiedy mnie uderzyć, gdy zamieszek się u nas spodziewał, gdyby ojciec zmarł, a ty z wojskiem pod Wolinem stoisz i łacno mógłbyś zostać odcięty, gdyby się Sasi z Jomsborczykami zwąchali.

Ścibor roześmiał się.

– Alem ja to prędzej zrobił. Okup od Jomsborczyków wziąłem w zbroi i koniach, a Sasom powiedziałem, że wraz odstąpić muszę, bo mnie ojciec wzywa. Krzywi byli, alem nie czekał i zabrawszy co swoje, tu jestem.

– Widzę ci ja, żeś za Wikinga przebrany, a i koń pod tobą niemiecki. Ciężkie to bydlę na nasze grzęzawiska, ale przynajmniej widać, że konia masz pod sobą jak rycerz, nie naszego konika, co, zda się, kota dusisz między kolanami.

Ścibor poklepał karego ogiera mówiąc:

– Cały huf mam tak uzbrojony i konny. Żebym tak z dziesięć tysięcy przybrać potrafił, cesarza bym z tronu ściągnął, a sam na nim usiadł.

– Nie tylko tą siłą cesarz na tronie siedzi, dlatego niełacno nam z nim wojować. Panem go uznają wszyscy chrześcijańscy książęta, a pogańskie kraje zdobywać pomogą – niby to nawracać, a do swojego jarzma wprzęgać. A my co? Każde szczepowe książątko panem sobie chce być, do czasu, gdy mu strzechę nad głupią głową zapalą. A nawet ci, co jak Wieleci związać się ze sobą potrafią, niedługo tylko opór mogą dać, bo łupić jeno myślą Niemców, Duńczyków czy nas – zajedno im. Zjednać nikogo ni kraju rozszerzyć nie potrafią, a od walki przeciwko wszystkim nie przybywa ich. Dlatego, choć bitni, nie ostoją się.

Zadumał się znowu.

– A w Pradze i Lubicy za czym byłeś?

– Długo by mówić, pospieszać nam teraz trzeba.

Puścili znowu konie w skok na wychodzące zza borów słońce i po kilku stajaniach wypadli na obszerną polanę. Bór jeszcze jeden dzielił ich od Gniezna i właśnie w ścianę jego zanurzyć się mieli, gdy pędem wyjechało z niej kilku jeźdźców. Ujrzawszy Mieszka, osadzili konie i zsiadłszy odkryli głowy, czekając, aż ku nim podjedzie. Mieszko poznał dworskich starego księcia i zbliżywszy się, zapytał:

– Z ojcem co słychać?

– Witamy was, panie, kniaziem naszym. Ojciec wasz odszedł do przodków tej nocy.

Mieszko przybladł, lecz odrzekł spokojnie:

– Witam i ja was, Drogomirze. Skoro pożegnać ojca nadążyliśmy, spieszyć się już nam nie trzeba. Wracajcie do Gniezna i zapowiedzcie, że koło południa tam staniemy. Tymczasem do pogrzebu rodzica przygotowania poczynić i stypę stawić, jak należy.

To rzekłszy, z konia zsiadł i skinąwszy na Ścibora, by szedł za nim, skręcił w las i usiadłszy na pniu, do brata, który legł przed nim na mchu, mówić począł:

– Pytałeś mnie, com czynił w Pradze i Lubicy. Żony szukać jeździłem.

Ścibor powtórzył pominięte przedtem pytanie:

– Dadzą ci to chrześcijańską księżniczkę za żonę do twoich siedmiu?

– Odprawić je przyrzekłem.

– A Miłą też?

– O Miłą nie pytali, zresztą nie żony to dla nich, jeno nałożnice, skoro nie przed chrześcijańskim kapłanem poślubione.

– A jakoż ich kapłani zaślubiny odprawią, skoroś ty niechrześcijanin?

– Chrześcijaństwo przyjąć obiecałem.

Ścibor aż usiadł na trawie, a twarz poczerwieniała mu z gniewu.

– Mów mi zaraz, coś namotał i do czego zmierzasz! Nie swoim to tylko rozporządzasz. Bacz, byś sam nie został ze swymi zamiarami, wszystkich mając przeciw sobie.

Mieszko spokojnie i przenikliwie przez dłuższą chwilę patrzył na brata, po czym zapytał:

– I ciebie też?

Ścibor ponuro się zamyślił i odparł:

– Powiem ci, gdy się rozmówimy.

– Dlatego z tobą rozmówić się chciałem, zanim do Gniezna zjedziemy. Tu sobie możemy wszystko powiedzieć, ułożyć, tam ja jeden mówić będę, a słuchać wszyscy inni.

– Jeżeli ich zmusić potrafisz!

– Bylem ciebie miał za sobą, o resztę nie stoję.

– A ze mną jakoż będzie? Ojca wolę posłyszeć by trzeba.

– Wiem ci z dawna, że mnie ojciec uczynił dziedzicem. Nie chciał rozrywać, co ojce i dziady złączyli, boby wnuki na panków zeszły, po jednym gródku na każdego. Z braćmi ułożyć się miałem. Leszkowi już tyle ziemi potrzeba, co nad nim. A ty o sobie jak myślisz?

 

– A co mi tam! Juści, że gród jakowyś znaczny mieć muszę na siedzibę, bom nie kmieć ani najemnik, ale kniaź. A rządzić nie chcę, bo nie znam się na tym. Wojnę lubię i wojska mi jak najwięcej, a kogo bić, twoja rzecz.

– Wszystko będziesz miał, czego zażądasz, prócz władzy, bo tę całą muszę mieć w ręku, by swojego dokonać. I nigdy ci bracie, nie zapomnę, żeś mi w tej chwili stanął przy boku, gdy wielu przeciw mnie stanie, a już najmniej odejdzie ode mnie. Czas im najsposobniejszy, gdy się władza zmienia. I zmiana wiary nie przysporzy mi druhów wśród swoich. Za starą wiarą stoją, a kapłani, co mogą zrobić przeciw mnie, to zrobią. Drugi raz im się taka sposobność nie trafi.

– Musisz to zaraz wiarę zmieniać? Nie lepiej by poczekać, aż się wszystko uładzi?

– Wszystko nie uładzi się nigdy. Niech lepiej zaraz runie, co słabo stoi, abym wiedział, co i z kim mam budować. Wiary zaraz nie zmienię, bo wiele przygotować trzeba, opór poznać i siłę jego policzyć, ale zaraz ją zapowiem. Niech się sprawa odstoi, to i opór sam zmaleje. Wielu, co potajemnie chrześcijaństwo wyznaje – a wiem, że i tacy są – jawnie się do tego przyzna i sprawę przeprowadzić pomoże. A rzecz się i tak nie da utrzymać w tajemnicy, skoro za Jordanem jedzie wielu kapłanów, którzy nowej wiary uczyć tu mają. Ale największy kamień spadł mi z serca, że ciebie między wrogami nie znajdę, boby mi już może za ciężko było.

Ścibor przygarnął Mieszka do piersi i zawołał:

– Mnie nigdy, wiesz przecie! Od dzieci my zawsze razem trzymali. Na sercu mi broda nie rośnie, znajdziesz je zawsze takie same.

– Dziękuję ci, bracie – rzekł oddając uścisk Mieszko.

Wstał i mieli się ku koniom, gdy z boru wynurzać się poczęły gromady konnych.

– To twój orszak i moje hufce już nadeszły z Poznania – rzekł Ścibor. – Trzeba i nam jechać.

Dosiedli rumaków, by na czele nadjeżdżających pociągnąć do Gniezna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji