Epoka martwych. Początek - Andrey Kruz - ebook + audiobook
BESTSELLER

Epoka martwych. Początek ebook i audiobook

Андрей Круз

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Kataklizm, który zagraża ludzkości. Wirus, który paraliżuje świat. Czy niedawna pandemia była wystarczającym ostrzeżeniem?

Moskwa, czasy współczesne. W laboratorium jednego z amerykańsko-rosyjskich koncernów farmaceutycznych biolodzy prowadzą badania nad nieznanym wirusem. Okazuje się, że szczególnie toksycznie działa on na organizmy ssaków, czyniąc z nich śmiercionośne zagrożenie. Gdy wirus nieoczekiwanie wymyka się z laboratorium, zakażając i mutując z prędkością błyskawicy, widmo zagłady zagląda w oczy całej ludzkości. W świecie, gdzie media przekazują zakłamany obraz sytuacji, a władza umywa ręce ewakuując się w panice, obywatele mogą liczyć już tylko na siebie.

Wśród nich znajduje się Siergiej Kramcow, do niedawna pracownik feralnego laboratorium.Wraz z grupką znajomych za wszelką cenę stara się uniknąć losu zarażonych. Wspólnymi siłami stworzą własną, dobrze wyszkoloną drużynę partyzantów. Próba przeżycia w cieniu eskalującego zagrożenia wymusi na nich przyspieszony kurs przetrwania. Do jakich czynów są zdolni ludzie w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa? W jaki sposób zadbać o bezpieczeństwo? Jakich osób unikać, a z jakimi się sprzymierzyć? Wszystkie te problemy będą musieli rozstrzygnąć w przeciągu zaledwie kilkudziesięciu najbliższych godzin. Kiedy stary świat na ich oczach rozpada się z hukiem, garstka ocalałych śmiałków spróbuje wydrzeć śmierci jak najwięcej ludzkich istnień.

Równocześnie śladem Kramcowa podąża pościg wysłanników koncernu farmaceutycznego, bezlitośnie polując na tych, którzy mogą ujawnić ich nadużycia. Rozpoczyna się dramatyczna walka z czasem, w której stworzenie szczepionki staje się kwestią życia i śmierci.

Wraz z rozprzestrzeniającym się zagrożeniem pojedyncze głosy łączą się w upiorną symfonię strachu i walki o przetrwanie. Kiedy anarchia podnosi swój łeb, z ludzi zaczynają bowiem wychodzić uśpione dotąd upiory.

Czy bohaterowie zdołają przetrwać w bezlitosnym świecie, w którym każdy krok może być ich ostatnim? Jakie szanse na ocalenie ma zwykły obywatel? Gdzie szukać nadziei na przeżycie? Gdy już nikt nie panuje nad szalejącym chaosem, na gruzach starego świata rodzi się bowiem nowy, zaskakujący porządek.

Epoka martwych. Początek to pierwszy tom monumentalnej trylogii o szalejącej epidemii i waleniu się w gruzy znanego nam świata. Epicki rozmach, dosadne dialogi i pełnokrwiści bohaterowie doskonale obeznani z uzbrojeniem i metodami postępowania w sytuacjach kryzysowych nasuwają skojarzenia z podglądaniem działań funkcjonariuszy służb specjalnych.

Jak daleko jesteśmy od kolejnej epidemii? Pytanie bowiem nie brzmi: czy to się wydarzy?, ale raczej: kiedy? Po lekturze tej książki inaczej spojrzysz na ludzi, którzy już teraz przygotowują się na nadejście zagrożenia.

Prawdziwa gratka dla fanów Metra 2033 Dmitrija Głuchowskiego, Bastionu Stephena Kinga i Drogi Cormaca McCarthy’ego!

Wydawnictwo Efir

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 820

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 14 min

Lektor: Łukasz Bogdan
Oceny
4,6 (173 oceny)
114
45
12
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
notprobonofoto

Nie oderwiesz się od lektury

MEGA KSIĄŻKA!!!
00
KazikSables

Dobrze spędzony czas

Brak następnych kiedy będą
00
Ohacisujep

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca
00
Pascal2006

Nie oderwiesz się od lektury

okey temat zombie fajny. ale to że każdy z bohaterów to były wojskowy co robi w ochronie, w kantorku lub w jakieś firmie jako laborant. serio? w Rosji są tylko upadli wojskowi? bo toteż tak wyglądało jakby każdy z nich za kare miał ta nowa pracę... główny bohater fajny - społecznik. temat lejącej się hektolitrami wódki i zakąsek był już pod koniec męczący... nie nasza kultura to też niektóre odwołania do powiedzen czy filmów były dla mnie nie zrozumiałem. jak przypadkiem trafię na drugi tom to przesłucham
00
Mietowka

Z braku laku…

Liczyłam na świetną książkę apokaliptyczną, niestety apokalipsa jest, ale tylko tyle. zapowiadało się ciekawie, ale im dalej tym bardziej nijako. Zmęczyłam się koszmarnie. Zadnej fabuły, plytkie postacie, brak relacji między nimi, brak głębszych dialogów, przemyśleń, uczuć. Przydługie, nie wnoszące niczego opisy. Jeżeli to miał być wstęp do dalszej historii, to podziękuję za takie 700 stron wstępu.
00

Popularność




Pro­log

Ten dzień ni­czym nie róż­nił się od in­nych. Po­łowa marca, czyli tuż przed ka­len­da­rzo­wym po­cząt­kiem wio­sny. Tyle że było nad­zwy­czaj cie­pło, a śnieg, zresztą nie­zbyt ob­fity, cał­kiem stop­niał. Jesz­cze nie­za­zie­le­nione traw­niki za­mie­niły się w po­ła­cie błota, ka­łuże roz­lały się po chod­ni­kach od jed­nego kra­węż­nika do dru­giego, co zmu­szało prze­chod­niów do szu­ka­nia okręż­nej drogi. Ale wio­sna przy­szła. Uno­siła się w po­wie­trzu i lu­dzie wi­tali ją z ra­do­ścią, zmę­czeni ohydną w ostat­nich la­tach mo­skiew­ską zimą. W su­mie wio­sna jak to wio­sna – była za­po­wie­dzią cze­goś lep­szego, po­wro­tem do ży­cia.

Ten dzień wy­róż­niał się tylko jed­nym: stał się ostat­nim z se­rii nie­spiesz­nie pły­ną­cych ta­kich wła­śnie zwy­czaj­nych dni. Wciąż nikt o ni­czym nie wie­dział, sa­mo­chody wciąż jeź­dziły po uli­cach, lu­dzie wciąż spie­szyli do­kądś w swo­ich spra­wach. Wciąż jesz­cze nic się nie wy­da­rzyło, ale cała rze­czy­wi­stość, cała ma­china świa­to­wego ży­cia za­częła już pę­dzić pod górę, z któ­rej pro­wa­dziła tylko jedna droga – w mrok.

Ku śmierci.

Sio­stry Dieg­tia­riow19 marca, po­nie­dzia­łek, dzień

Kse­nia była star­sza, miała dzie­więt­na­ście lat. Wy­soka, ciem­no­włosa i ciem­no­oka, nie przy­po­mi­nała ani matki, ani ojca, za to są­dząc z por­tre­tów, była nie­zwy­kle po­dobna do swo­jej pra­babki ze strony matki, ak­torki Te­atru im. Sta­ni­sław­skiego, która grała nie­mal wszyst­kie główne role w la­tach wojny i po niej, aż do swo­jej tra­gicz­nej śmierci w ka­ta­stro­fie lot­ni­czej w 1962 roku. Kse­nia stu­dio­wała na Mo­skiew­skim Uni­wer­sy­te­cie Pań­stwo­wym na wy­dziale dzien­ni­kar­stwa. Do­stała się tam nie­mal wy­łącz­nie dzięki zdol­no­ściom, mi­ni­mal­nej po­mocy wujka i rzad­kiej uro­dzie, na któ­rej wi­dok omdle­wały i ta­jały serca eg­za­mi­na­to­rów. Jej nie­winne spoj­rze­nie i ła­godny głos wzbu­dziły zaś sym­pa­tię na­wet naj­oschlej­szych człon­kiń ko­mi­sji.

Wy­brała kie­ru­nek dzien­ni­kar­stwo te­le­wi­zyjne, bo ma­rzyło się jej, że w przy­szło­ści bę­dzie krę­cić re­por­taże o ochro­nie zwie­rząt, przy­rody i cze­goś tam jesz­cze, któ­rych wi­dzo­wie wzru­szą się do łez. Sza­leń­czo ko­chała wszel­kie zwie­rzaki i ta mi­łość nie raz miała przy­kre kon­se­kwen­cje. Przy­gar­niane koty zja­dały ptaszki i wy­ła­wiały rybki z akwa­rium. Ura­to­wane psy wo­jo­wały z ko­tami i od czasu do czasu urzą­dzały w miesz­ka­niu istne jatki. Po pew­nym cza­sie Kse­nia od­da­wała wy­ku­ro­wane zwie­rzęta w do­bre ręce, żeby zwol­nić miej­sce na­stęp­nym.

W ostat­nich mie­sią­cach w jej miesz­ka­niu za­pa­no­wała kru­cha rów­no­waga – nowe akwa­rium utrud­niało kotu po­lo­wa­nie na ryby, zde­cy­do­wano też, by nie ku­po­wać wię­cej cho­mi­ków, aby nie tu­czyć tej ogrom­nej, pu­szy­stej czar­nej be­stii o dia­bo­licz­nych żół­tych oczach. Mię­dzy psem – mie­szań­cem owczarka kau­ka­skiego z nie wia­domo czym – a ko­tem utrzy­my­wał się swo­isty ro­zejm dzięki do­bro­dusz­nemu cha­rak­te­rowi pierw­szego oraz nie­zwy­kłemu tu­pe­towi i spry­towi dru­giego. Krótko mó­wiąc, kot ukształ­to­wał swoje śro­do­wi­sko zgod­nie z wła­snym świa­to­po­glą­dem.

Kse­nia, we­dług wy­ra­że­nia jej matki, wła­śnie „wci­skała pro­pa­gandę”. Skie­ro­wała prze­mowę do młod­szej sio­stry, szes­na­sto­let­niej uczen­nicy Ani. Ania, która z twa­rzy przy­po­mi­nała za­równo matkę, jak i ojca, była na­tu­ralną blon­dynką śred­niego wzro­stu i o fi­gu­rze spor­t­smenki. Lu­biła zwie­rzęta, ale nie rwała się do by­cia dzien­ni­karką, a jej plany ży­ciowe spro­wa­dzały się do tego, by naj­pierw wy­grać jak naj­wię­cej tur­nie­jów wiel­kosz­le­mo­wych, a na­stęp­nie za­peł­nić swo­imi zdję­ciami wszyst­kie ta­blo­idy świata. W tym celu pięć razy w ty­go­dniu spę­dzała po trzy go­dziny w szkole te­ni­so­wej w No­wej Wio­sce Olim­pij­skiej, ak­tyw­nie i pil­nie wbi­ja­jąc żółte piłki w na­wierzch­nię kortu. Poza tym co­dzien­nie po­świę­cała tro­chę czasu na od­ra­bia­nie pracy do­mo­wej i bar­dzo dużo czasu na sta­nie nago przed lu­strem w ła­zience ze zdję­ciami Kur­ni­ko­wej i Sza­ra­po­wej na to­a­letce. Za każ­dym ra­zem uzna­wała, że fi­gurę ma nie gor­szą niż Kur­ni­kowa, a twarz nie brzyd­szą niż Sza­ra­powa, po czym do­cho­dziła do wnio­sku, że łą­czy w so­bie za­lety ich obu, więc miej­sce na pierw­szych stro­nach ma­ga­zy­nów plot­kar­skich po­winna re­zer­wo­wać już te­raz.

Sio­stry piły her­batę, sie­dząc przy barku w prze­stron­nej kuchni po­ły­sku­ją­cej stalą nie­rdzewną, co czy­niło ją po­dobną do kost­nicy z ame­ry­kań­skich fil­mów kry­mi­nal­nych albo ste­rowni statku ko­smicz­nego ze sta­rego so­wiec­kiego filmu science fic­tion.

Ro­dzina Dieg­tia­rio­wów prze­nio­sła się do tego miesz­ka­nia le­d­wie kilka mie­sięcy wcze­śniej z ty­po­wego bloku z wiel­kiej płyty przy pro­spek­cie Mi­czu­rina. Oj­ciec sióstr, Wła­di­mir Sier­gie­je­wicz, wi­ru­so­log znany w krę­gach aka­de­mic­kich, pół ka­riery za­wo­do­wej spę­dził na eks­pe­dy­cjach, po­lu­jąc na szcze­gól­nie rzad­kie i pa­skudne cho­roby. Opu­bli­ko­wał wiele ar­ty­ku­łów i mo­no­gra­fii, co przy­nio­sło mu w śro­do­wi­sku na­uko­wym bar­dzo dużo sławy i bar­dzo mało pie­nię­dzy.

Po­szczę­ściło mu się jed­nak kilka lat temu. Ze­spół, któ­rym kie­ro­wał, wszedł w skład ro­syj­sko-ame­ry­kań­skiej grupy wi­ru­so­lo­gów. Ame­ry­ka­nie do­stali grant od ja­kiejś fun­da­cji po­wsta­łej przy Cen­trum Kon­troli Cho­rób Za­kaź­nych w Atlan­cie. W re­zul­ta­cie Wła­di­mir Sier­gie­je­wicz wy­ru­szył na eks­pe­dy­cję nie byle gdzie, bo naj­pierw do Au­stra­lii, a po­tem na Ha­iti. Wró­cił stam­tąd brą­zowy od słońca i z no­wym te­ma­tem, nad któ­rym praca cał­ko­wi­cie go po­chło­nęła. Za­raz po­tem za­pro­po­no­wano mu, by sta­nął w Ro­sji na czele ze­społu ba­da­czy, który zaj­mie się tym wła­śnie te­ma­tem. Wła­di­mir Sier­gie­je­wicz długo się nie za­sta­na­wiał, szcze­gól­nie kiedy się do­wie­dział o wy­so­ko­ści pen­sji, pre­miach i in­nych moż­li­wo­ściach, dzięki któ­rym ży­cie ca­łej jego ro­dziny miało się wznieść się na nie­wi­dziany do­tąd po­ziom.

Nieco póź­niej wy­ja­śniło się, że praw­dzi­wym miej­scem pracy Wła­di­mira Sier­gie­je­wi­cza bę­dzie znana firma Pharm­cor na­le­żąca do rów­nie zna­nego Alek­san­dra Burko – oli­gar­chy o ma­nie­rach sło­nia w skła­dzie por­ce­lany. To wła­śnie on fi­nan­so­wał dzia­łal­ność firmy, mimo że ta była ame­ry­kań­ska, a sam Burko stu­pro­cen­towo swój, z sa­mego serca Ro­sji.

W ten spo­sób Wła­di­mir Sier­gie­je­wicz za­in­sta­lo­wał się ra­zem ze współ­pra­cow­ni­kami w pię­tro­wym bu­dynku przy ulicy Aw­to­pro­jezd­nej, który w po­przed­niej epoce był blo­kiem la­bo­ra­to­ryj­nym jed­nej z mo­skiew­skich fa­bryk sa­mo­cho­dów. Po upadku fa­bryki sporą część jej te­re­nów wy­ku­piły inne firmy, z czego po­kaźny ka­wa­łek wy­kroił so­bie nie­jaki Chim­pro­dukt – jedna z nie­zli­czo­nych spółek có­rek Pharm­coru.

La­bo­ra­to­rium stało na ubo­czu. Wjeż­dżało się tam w spo­sób dość skom­pli­ko­wany przez te­ren fa­bryki, cho­ciaż po­dwó­rze przy­le­gało do Aw­to­pro­jezd­nej i wy­star­czyło tylko od tej strony usta­wić szla­ban, co wy­ma­ga­łoby je­dy­nie odro­biny chęci i nie­wiel­kiego wy­siłku.

Po­tem na no­wym te­re­nie po­ja­wił się eks­pra­cow­nik cen­trali Fe­de­ral­nej Służby Wię­zien­nej, zna­nej też jako FSIN, nie­jaki An­driej Wa­sil­je­wicz Owier­czuk – męż­czy­zna śred­niego wzro­stu, tęgi, z twa­rzą nie­za­pa­da­jącą w pa­mięć, ale ma­jący siłę prze­bi­cia jak czołg. Obec­nie były kla­wisz Owier­czuk słu­żył w ochro­nie Pharm­coru, by­naj­mniej nie na sze­re­go­wym sta­no­wi­sku – jako szef ochrony. Dzięki jego sta­ra­niom le­ci­wych stró­żów, wio­dą­cych dość nędzną eg­zy­sten­cję, za­stą­pili bar­czy­ści mło­dzieńcy w czar­nych pa­ra­mi­li­tar­nych uni­for­mach, z pi­sto­le­tami i pał­kami te­le­sko­po­wymi u pasa oraz ze strzel­bami sa­mo­pow­ta­rzal­nymi na ple­cach. Po­tem na te­re­nie za­kładu za­ro­iło się od pra­cow­ni­ków, przy­je­chały cię­ża­rówki ze sprzę­tem i w ciągu sze­ściu mie­sięcy bu­dy­nek z sza­rych, po­ciem­nia­łych od desz­czu blo­ków be­tonu, tak su­rowy, że aż przy­gnę­bia­jący, prze­obra­ził się w cał­kiem no­wo­cze­sny obiekt z po­la­ry­za­cyj­nymi szy­bami w oknach i jesz­cze no­wo­cze­śniej­szym wnę­trzem.

Krótko mó­wiąc, Wła­di­mir Sier­gie­je­wicz ni­gdy do­tąd nie miał do dys­po­zy­cji ta­kiego la­bo­ra­to­rium. Pracę za­kłó­cały mu tylko re­gu­larne wi­zyty Owier­czuka, któ­rego ser­decz­nie nie cier­piał, po­nie­waż do­my­ślał się jego głę­bo­kiego du­cho­wego ze­psu­cia. Z dru­giej strony Owier­czuk nie pchał się Wła­di­mi­rowi Sier­gie­je­wi­czowi w oczy, po­ja­wiał się w bu­dynku la­bo­ra­to­rium nie czę­ściej niż parę razy w ty­go­dniu i tylko na chwilę, żeby po­bież­nie się ro­zej­rzeć. Miał aż nadto in­nych spraw na gło­wie. Tak więc praca przez ostat­nie kilka lat szła spo­koj­nie.

Nie­po­ko­jące było tylko to, że pry­watna firma, ma­jąca sie­dzibę w mie­ście, pod­jęła ba­da­nia nad mało zna­nymi wi­ru­sami i oczy­wi­ście ni­kogo o tym nie po­in­for­mo­wała. Wła­di­mir Sier­gie­je­wicz wie­dział, ja­kie środki ostroż­no­ści sto­sują bio­lo­dzy w ar­mii – Ki­riłł Gor­die­jew, jego ko­lega z roku, kie­ro­wał za­mknię­tym woj­sko­wym la­bo­ra­to­rium opra­co­wu­ją­cym szcze­pionki. W Pharm­co­rze nie było ni­czego, co by przy­po­mi­nało tamte środki. Sam Owier­czuk prze­ko­ny­wał, że gwa­ran­cją bez­pie­czeń­stwa jest przy­cią­ga­nie moż­li­wie naj­mniej­szej uwagi. Zresztą nikt nie za­mie­rzał tu pra­co­wać z groź­nymi mi­kro­bami, więc Wła­di­mir Sier­gie­je­wicz spe­cjal­nie się nad tym nie za­sta­na­wiał. Poza tym Pharm­cor za jed­nym za­ma­chem pod­pi­sał z nim nie­mal do­ży­wotni kon­trakt, za­ofe­ro­wał mu praw­dzi­wie kró­lew­skie wy­na­gro­dze­nie, a nie­dawno po­mógł w uzy­ska­niu ulgo­wego, nie­mal nie­opro­cen­to­wa­nego kre­dytu na miesz­ka­nie. Dzięki temu ro­dzina Dieg­tia­rio­wów wpro­wa­dziła się na no­wiut­kie osie­dle po­ło­żone nie­opo­dal sta­cji me­tra Uni­wer­sy­tet – je­śli na­wet nie eli­tarne, to do­brze od­po­wia­da­jące po­ję­ciu bu­si­ness class. Stare miesz­ka­nie sprze­dali cał­kiem ko­rzyst­nie, co za­pew­niło Ali­nie Alek­san­drow­nie, żo­nie Wła­di­mira Sier­gie­je­wi­cza, środki na kupno me­bli. Zda­wało się, że los się do nich uśmiech­nął.

Jed­nak pło­mienna prze­mowa, którą Kse­nia wy­gła­szała wła­śnie do młod­szej sio­stry, nie była lau­da­cją na cześć ojca w po­dzięce za po­prawę po­ziomu ich ży­cia. Kse­nia od­kryła, że wi­ru­so­lo­dzy pro­wa­dzą do­świad­cze­nia na zwie­rzę­tach. Ow­szem, wie­działa o tym wcze­śniej, ale oj­ciec kie­dyś pra­co­wał głów­nie w te­re­nie, a zwie­rzęta za­ra­żali jego ko­le­dzy. Te­raz zaś za­czął pra­co­wać w la­bo­ra­to­rium. I któ­re­goś wie­czora star­sza córka, niby to mi­mo­cho­dem, za­dała mu py­ta­nie:

– Tato, a ja­kie wy tam zwie­rzęta wy­ko­rzy­stu­je­cie? No wiesz, do eks­pe­ry­men­tów.

Po­grą­żony w my­ślach oj­ciec, nie zda­jąc so­bie sprawy z praw­dzi­wego sensu py­ta­nia, ma­chi­nal­nie od­po­wie­dział, że na­tu­ral­nie do wy­boru, do ko­loru – od szczu­rów do małp. Roz­mowa nie miała ciągu dal­szego, ale Kse­nia w du­chu na­tych­miast na­pięt­no­wała swo­jego ro­dzi­ciela jako rzeź­nika i wi­wi­sek­tora. Do tego oka­zała się tak nie­ostrożna, że po­dzie­liła się swoją wie­dzą z przy­ja­ciółmi ze stu­diów, któ­rzy z róż­nych po­wo­dów po­dzie­lali jej po­glądy na kwe­stię obrony praw zwie­rząt. W re­zul­ta­cie wo­kół Kseni po­wstał pew­nego ro­dzaju krąg współ­wy­znaw­ców, który nie po­zwa­lał, by emo­cje zwią­zane z rzeź­nic­twem Wła­di­mira Sier­gie­je­wi­cza opa­dły.

Kse­nia prze­stała na­wet roz­ma­wiać z oj­cem, chyba że aku­rat po­trze­bo­wała pie­nię­dzy, któ­rych matka jej ską­piła. Ale on, pra­co­ho­lik w cięż­kim sta­dium tej sza­no­wa­nej cho­roby, je­żeli są­dzić na pod­sta­wie jego za­cho­wa­nia, na­wet tego nie za­uwa­żył. Po­zba­wił tym sa­mym córkę moż­li­wo­ści wy­gło­sze­nia gniew­nej re­pliki w od­po­wie­dzi na py­ta­nie: „Co się stało, Kse­nieczka?”. W roli ad­wo­kata taty wy­stę­po­wała te­raz Ania.

– Jak mo­żesz go uspra­wie­dli­wiać? On eks­pe­ry­men­tuje na zwie­rzę­tach! Czy ty to ro­zu­miesz? To tak, jakby eks­pe­ry­men­to­wał na Bar­siku albo Miszce! Ko­chasz je? Ko­chasz, prawda? Od­da­ła­byś je ta­tu­siowi, żeby za­ra­ził je ja­kąś dżumą i pa­trzył, co się sta­nie?

– Po pierw­sze, oj­ciec też je ko­cha. Bar­sik śpi u niego na po­duszce. Nie u cie­bie, a u niego, tak na mar­gi­ne­sie. Po dru­gie, czy jest ci znany ja­kiś inny spo­sób te­sto­wa­nia le­ków? O ile wiem, jesz­cze ta­kiego nie wy­my­ślono.

– To naj­pierw niech się zajmą wy­na­le­zie­niem ta­kiego spo­sobu, a po­tem swo­imi dy­ser­ta­cjami!

– Zdaje mi się, że oj­ciec obro­nił wszyst­kie moż­liwe już dzie­sięć lat temu. Albo na­wet wię­cej – mruk­nęła Ania.

– Więc po­maga bro­nić in­nym, swoim wspól­ni­kom!

– Czy ty cho­ciaż wiesz, czym oni się zaj­mują?

– Nie wiem ani nie chcę wie­dzieć! Wy­star­czy mi, że w swoim la­bo­ra­to­rium mę­czą zwie­rzęta.

Ania wzru­szyła ra­mio­nami, jakby mó­wiąc: „O czym tu roz­ma­wiać z głup­kiem”, mimo to od­po­wie­działa:

– O ile wiem, pra­cują nad moż­li­wo­ścią utrzy­ma­nia or­ga­ni­zmu przy ży­ciu w cza­sie dłu­gich lo­tów ko­smicz­nych bez za­mra­ża­nia go. I w ogóle prze­trwa­niem w eks­tre­mal­nych wa­run­kach. Coś w tym stylu, że je­dziesz na An­tark­tydę i za­ma­rzasz. Prze­wożą cię w cie­płe miej­sce, sam od­ma­rzasz i idziesz da­lej. Tra­fiasz jesz­cze gdzie in­dziej i znów nic złego ci się nie dzieje. Coś ci się naj­pierw wy­łą­czyło w or­ga­ni­zmie, po­tem włą­czyło, kiedy to po­trzebne.

Kse­nia prych­nęła i utkwiła wzrok w sio­strze, bio­rąc się pod boki.

– Skąd ty to wszystko wiesz, Kur­ni­kowa? Tre­ner ci opo­wie­dział?

– Zaj­rza­łam ojcu do no­ta­tek – od­po­wie­działa sio­stra z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem. – Wszystko leży na jego biurku. On pi­sze ar­ty­kuł albo książkę o swo­jej pracy. Sama weź i po­czy­taj.

– Chcesz po­wie­dzieć, że wszystko zro­zu­mia­łaś? Co mia­łaś z bio­lo­gii na se­mestr? – za­py­tała Kse­nia z taką ilo­ścią sar­ka­zmu w gło­sie, jaką tylko zdo­łała z sie­bie wy­krze­sać.

– Wstęp zro­zu­mia­łam – wzru­szyła ra­mio­nami Ania. – Chcesz zro­zu­mieć resztę, sama prze­czy­taj. Ty je­steś mą­dra, ty je­steś świetną uczen­nicą, nie­długo tra­fisz do te­le­wi­zji z pro­gra­mem o ochro­nie zwie­rząt. Wo­bec tego idź i czy­taj. Prze­pro­wadź coś w stylu śledz­twa dzien­ni­kar­skiego.

– Skąd ci się przy­cze­piło to „w stylu”? – za­kpiła Kse­nia. – Od two­ich kum­pli spor­tow­ców nie­do­ro­zwo­jów?

– Nie, z ksią­żek, które pi­szą pu­bli­cy­ści po dzien­ni­kar­stwie. Swoją drogą wiem, co w sło­wie „pu­bli­cy­sta” zna­czy „cy­sta”. Ale skąd to „pu­bli”? – z uda­wa­nym za­in­te­re­so­wa­niem spy­tała Ania.

– Jesz­cze do tego nie do­ro­słaś.

– Cóż, jak nie do­ro­słam, to nie do­ro­słam – zgo­dziła się ła­two Ania. – Czas na mnie.

Wy­szła z kuchni, pod­nio­sła z pod­łogi torbę te­ni­sową, prze­go­niw­szy z niej re­lak­su­ją­cego się kota, i wy­szła na ko­ry­tarz. Kiedy zbli­żała się do drzwi, za­dzwo­nił te­le­fon z ochrony. Ania zi­gno­ro­wała sy­gnał i tylko od­wró­ciła się w stronę miesz­ka­nia.

– Pry­mu­ska! – krzyk­nęła. – Przy­szli do cie­bie po­zo­stali obrońcy praw szczu­rów! – I wy­szła.

Wy­cho­dząc z windy, wpa­dła na czworo „obroń­ców” – dziew­czynę i trzech chło­pa­ków. Mar­ga­rita i dwaj chłopcy uczyli się z Kse­nią na tym sa­mym kie­runku na wy­dziale dzien­ni­kar­stwa. Trze­cim był star­szy brat Mar­ga­rity, Sie­mion. Ni­ski i wą­tły, miał oku­lary jak mu­zyk Moby – w gru­bej, kan­cia­stej opra­wie z pla­stiku – które zu­peł­nie nie pa­so­wały do jego chu­dej, spi­cza­stej twa­rzy. Wy­glą­dał znacz­nie mło­dziej niż sio­stra. Mar­ga­rita była pu­szy­sta, do tego tłuszcz roz­ło­żył się tak nie­szczę­śli­wie, że jej cel­lu­li­towe uda two­rzyły ro­dzaj uszu, które pró­bo­wała wci­snąć w zbyt cia­sne czarne spodnie. Spodnie nie zmniej­szały tych uszu, prze­ciw­nie, uwy­dat­niały je, a na do­da­tek tłu­stawe boki Mar­ga­rity wy­le­wały się znad mocno ścią­gnię­tego pa­ska i zwi­sały jak wy­ro­śnięte cia­sto z dzieży.

Sama Mar­ga­rita z ja­kie­goś po­wodu uwa­żała, że na­leży do bo­hemy, i po­cią­gał ją styl go­tycki, dla­tego far­bo­wała włosy na ko­lor kru­czo­czarny z ja­skra­wo­czer­wo­nymi pa­sem­kami. Do tego ro­biła so­bie ża­łob­nie czarny ma­ki­jaż, co w po­łą­cze­niu z dłu­gim no­sem i rów­nież czar­nymi wy­łu­pia­stymi oczami spra­wiało, że wy­glą­dała wprost prze­ra­ża­jąco. Na dzien­ni­kar­stwo do­stała się dzięki sta­ra­niom swo­jego taty, który zaj­mo­wał się fi­nan­sami jed­nego z głów­nych ka­na­łów te­le­wi­zyj­nych.

Sie­mion koń­czył już Mo­skiew­ski Pań­stwowy Uni­wer­sy­tet Tech­niczny im. Bau­mana i był nie­zwy­kle zdol­nym pro­gra­mi­stą. Nu­dziło go jed­nak wy­ko­rzy­sty­wa­nie tego nie­wąt­pli­wego ta­lentu do ce­lów po­ko­jo­wych i pew­nego dnia tak sku­tecz­nie bły­snął swo­imi umie­jęt­no­ściami, że tylko dzięki wszech­moc­nemu ta­cie udało mu się unik­nąć pro­cesu i wię­zie­nia – gi­bral­tar­ska fi­lia ho­len­der­skiego banku łak­nęła krwi i ofiar z lu­dzi.

Po­zo­stali dwaj chłopcy na­le­żeli do sta­rych te­le­wi­zyj­nych ro­dów. Dima – wy­soki, lekko ze­zo­waty i przed­wcze­śnie ły­sie­jący – był wnu­kiem zna­nego w cza­sach so­wiec­kich ko­men­ta­tora spraw za­gra­nicz­nych, a Igor – sy­nem pro­du­centa z ka­nału mu­zycz­nego. W su­mie cała ta paczka po­wstała dla­tego, że Igor – ciem­no­włosy, uro­dziwy i ze­psuty po­wo­dze­niem u dziew­czyn – po­sta­no­wił zdo­być względy Kseni.

Kse­nia, w od­róż­nie­niu od in­nych dziew­cząt, nie ule­gła uro­kowi Igora. Była na to zbyt za­ab­sor­bo­wana sobą i za­ko­chana w so­bie. Dla­tego od­no­siła się do za­lot­ni­ków nieco lek­ce­wa­żąco i można chyba po­wie­dzieć: de­spo­tycz­nie. Na­wet nie za­wsze za­uwa­żała ich obec­ność. W re­zul­ta­cie Igor za­jął się ochroną zwie­rząt i śro­do­wi­ska na­tu­ral­nego, o któ­rych lo­sie w in­nej sy­tu­acji ni­gdy by nie my­ślał. Z ko­lei jego przy­ja­ciel Dima przy­łą­czył się do nich dla­tego, że za­wsze przy­łą­czał się do Igora. Mar­ga­rita uwa­żała się za kum­pelę Dimy. Wszystko po­zo­sta­łoby na eta­pie roz­mów pro­wa­dzo­nych u ko­goś w kuchni, gdyby nie Sie­mion.

Mimo że pra­co­wał w spo­koj­nym za­wo­dzie, ja­kim jest pro­gra­mo­wa­nie, w głębi serca był czło­wie­kiem peł­nym pa­sji, go­to­wym po­świę­cić cały swój czas wszel­kim for­mom ak­tyw­no­ści po­li­tycz­nej: obro­nie praw zwie­rząt, walce o spra­wie­dli­wość spo­łeczną, prze­ciw­dzia­ła­niu eks­ter­mi­na­cji zwie­rząt i walce z wszel­kimi for­mami dys­kry­mi­na­cji – byle tylko sprawa pach­niała spi­skiem i da­wała mu po­czu­cie wy­jąt­ko­wo­ści oraz udziału w czymś nie­zwy­kłym. Dla­tego po tym, jak Sie­mion do­łą­czył do ich grona, my­śli obroń­ców za­częły zmie­rzać w dość kon­kret­nym i ra­czej nie­bez­piecz­nym kie­runku.

Cała grupa spi­skow­ców, po prze­pusz­cze­niu Ani i przy­wi­ta­niu się z nią, wje­chała windą na siódme pię­tro i wy­szła na ko­ry­tarz. Kse­nia cze­kała już na nich w otwar­tych drzwiach. Uca­ło­wali się z nią, czyli dwu­krot­nie cmok­nęli po­wie­trze przy po­liczku, jak to na­gle stało się zwy­cza­jem po te­le­wi­zyj­nych re­kla­mach sprite’a, i we­szli do miesz­ka­nia.

– Czy ktoś ma ochotę na her­batę albo kawę? – za­py­tała Kse­nia.

Wszy­scy po­pro­sili o kawę. Kse­nia wy­szła do kuchni, skąd za­raz roz­legł się war­kot młynka. Wkrótce miesz­ka­nie wy­peł­nił wspa­niały aro­mat.

Wła­di­mir Sier­gie­je­wicz Dieg­tia­riow, pro­fe­sor19 marca, po­nie­dzia­łek, dzień

Wła­di­mir Sier­gie­je­wicz Dieg­tia­riow stał w la­bo­ra­to­rium przed ob­ra­mo­waną me­ta­lem po­dwójną ścianą z gru­bego, har­to­wa­nego szkła. To­wa­rzy­szyło mu dwóch męż­czyzn. Je­den młody, wy­soki, szczu­pły i lekko przy­gar­biony, ostrzy­żony nie­mal na zero. Drugi prze­ciw­nie, nie­młody, nie­wiel­kiego wzro­stu, w oku­la­rach bez opra­wek. Si­wie­jące prze­rze­dzone włosy miał za­cze­sane do tyłu.

Wy­soki na­zy­wał się Sier­giej Kram­cow, był dok­to­ran­tem, a Dieg­tia­riow jego pro­mo­to­rem. Ni­ski, dok­tor Ja­mes Bil­lin­ton, był Ame­ry­ka­ni­nem z in­sty­tutu na­le­żą­cego do ame­ry­kań­skiego kon­cernu far­ma­ceu­tycz­nego IBF. Przy­je­chał przed dwoma mie­sią­cami, aby współ­pra­co­wać z Dieg­tia­rio­wem, i zaj­mo­wali się po­łą­cze­niem wy­ni­ków osią­gnię­tych w swo­ich kra­jach przez dwa ze­społy na­ukow­ców. Bil­lin­ton nie­źle mó­wił po ro­syj­sku, Dieg­tia­riow zaś zno­śnie po­ro­zu­mie­wał się po an­giel­sku, więc nie ko­rzy­stali z po­mocy tłu­ma­cza.

Te­raz za­alar­mo­wani przy­szli do wi­wa­rium i spo­glą­dali do jego wnę­trza z cał­ko­wi­cie skon­ster­no­wa­nymi mi­nami. Za gru­bymi szy­bami stały kil­ku­po­zio­mowe re­gały z du­żymi dru­cia­nymi klat­kami. Re­gały po­dzie­lono ścian­kami na seg­menty. Jedne seg­menty były pu­ste, w in­nych w klat­kach sie­działy małpy ko­tawce przy­wie­zione z Afryki. W pierw­szym seg­men­cie od le­wej zo­ba­czyli istne po­bo­jo­wi­sko. Jedna z kla­tek miała otwarte drzwiczki, druga, także otwarta, le­żała na pod­ło­dze pu­sta. Pod­łogę pod okra­to­waną ścianą po­kry­wała krew, w pur­pu­ro­wej, gęst­nie­ją­cej ka­łuży pły­wały strzępy sier­ści i ja­kieś grudki.

Jedna z małp, z py­skiem uma­za­nym za­schniętą krwią, sie­działa nie­opo­dal na pod­ło­dze, ko­ły­sząc się w przód i w tył ni­czym dziecko z cho­robą sie­rocą. Druga sie­działa na prze­wró­co­nej klatce. Na jed­nej z jej łap nie po­zo­stał ani ka­wa­łe­czek mięsa lub sier­ści, le­d­wie po­łą­czone ko­ści wi­siały jak sznurki. Bra­ko­wało jej też czę­ści py­ska, ca­łej jego le­wej po­łowy, która naj­wi­docz­niej zo­stała od­gry­ziona. Małpa sie­działa ci­cho i cał­ko­wi­cie nie­ru­chomo – jakby ma­ka­bryczne, praw­do­po­dob­nie śmier­telne rany zu­peł­nie jej nie prze­szka­dzały, jakby wszystko było w po­rządku.

– Więc co się stało? – za­py­tał Wła­di­mir Sier­gie­je­wicz Kram­cowa.

– Klatki mają słabe zamki, przy­po­mi­na­łem o tym kilka razy – od­parł dok­to­rant. – Otwie­rają się same. Dało się prze­wi­dzieć, że wcze­śniej czy póź­niej ja­kieś małpy uciekną.

– Z zam­kami ja­sna sprawa, wszyst­kie zo­staną wy­mie­nione w przy­szłym ty­go­dniu, ale co do­kład­nie się stało?

Kram­cow ski­nął na rząd mo­ni­to­rów kom­pu­te­ro­wych na biurku.

– Może pan wszystko obej­rzeć na na­gra­niu. A w skró­cie... W tym seg­men­cie są tylko dwie małpy, obie zo­stały za­ra­żone. Sie­dzą tu po­nad mie­siąc, czują się do­sko­nale.

– To te same, któ­rym po­dano wi­rus HIV – prze­rwał mu Dieg­tia­riow i zwró­cił się do Bil­lin­tona. – Pró­bo­wa­li­śmy po­zbyć się wi­rusa za po­mocą na­szej Szóstki.

– I co się oka­zało? – chciał wie­dzieć Bil­lin­ton.

– Oka­zało się, że po­ko­nu­jemy AIDS. I nie tylko AIDS. Na przy­kład wszyst­kie typy za­pa­le­nia wą­troby, a na­wet ba­nalną grypę. Wszyst­kie cho­roby wi­ru­sowe. Nasz wi­rus nie to­le­ruje ab­so­lut­nie żad­nych ry­wali, szcze­gól­nie ta­kich, które szko­dzą no­si­cie­lowi. Je­śli uda nam się do­pro­wa­dzić Szóstkę do sta­bil­nego po­ziomu, bę­dziemy mo­gli po­je­chać do Sztok­holmu z wy­prze­dze­niem i cze­kać na Na­grodę No­bla już na miej­scu. No i pan Burko zrobi się jesz­cze dzie­sięć razy bo­gat­szy. Albo i sto... Prze­pra­szam, Sie­rioża, kon­ty­nuuj.

Kram­cow ski­nął głową.

– Usły­sza­łem ha­łas, wbie­głem do la­bo­ra­to­rium. Jed­nej z małp udało się otwo­rzyć klatkę, za­częła ska­kać po ca­łym seg­men­cie, otwo­rzyła drugą klatkę i za­wi­sła na jej otwar­tych drzwicz­kach. Druga małpa też za­częła sza­leć, ra­zem roz­bu­jały klatkę i ze­pchnęły ją z półki tak, że klatka przy­gnio­tła małpę wi­szącą na drzwicz­kach. Łapa uwię­zła jej mię­dzy kra­tami, małpa nie zdą­żyła się uwol­nić. Klatka upa­dła na nią i zmiaż­dżyła jej klatkę pier­siową. Je­śli od­wróci się do nas dru­gim bo­kiem, zo­ba­czy pan, jaką ma ranę. Wszyst­kie że­bra po­ła­mane i z pew­no­ścią prze­bite płuca. Druga małpa prze­stra­szyła się i skryła w od­le­głym ką­cie seg­mentu. W cza­sie gdy za­kła­da­łem ska­fan­der ochronny, by wejść do środka i zro­bić po­rzą­dek, małpa, którą uwa­ża­łem za mar­twą, na­gle się po­ru­szyła. – Jed­no­cze­śnie Kram­cow prze­wi­jał czarno-białe wi­deo na­grane przez ka­merę ob­ser­wa­cyjną. – Pro­szę po­pa­trzeć od tego miej­sca.

Na jed­nym z ekra­nów po­ja­wił się Kram­cow sto­jący przy szkla­nej ścia­nie, ubrany w biały kom­bi­ne­zon, ale bez hełmu. Dwa inne ekrany po­ka­zy­wały wnę­trze seg­mentu. Rze­czy­wi­ście, przy­gnie­ciona małpa nie­spo­dzie­wa­nie drgnęła, wy­do­stała się spod klatki, usia­dła i znie­ru­cho­miała. Wzbu­dziło to cie­ka­wość dru­giego ko­tawca. Po­woli zbli­żył się do nie­ocze­ki­wa­nie wskrze­szo­nego to­wa­rzy­sza, za­cho­wał jed­nak dy­stans, jakby coś go po­wstrzy­mało. Jego po­stawa wy­ra­żała nie­pew­ność. Zmar­twych­wstała małpa z po­czątku nie re­ago­wała, na­wet nie pa­trzyła w jego stronę. Po mniej wię­cej trzech mi­nu­tach w ci­szy, nie wy­da­jąc żad­nych dźwię­ków i nie wy­ko­nu­jąc żad­nych ostrze­gaw­czych ani groź­nych ge­stów, rzu­ciła się na tę drugą, wcze­piła się w nią, po­wa­liła ją na zie­mię. Wy­wią­zała się krótka szar­pa­nina, po czym ofiara prze­stała się rzu­cać i le­gła na pod­ło­dze. Na­past­niczka, usiadł­szy obok niej, chwy­ciła ją za łapę.

– To... co ona robi? – spy­tał Bil­lin­ton.

– Za­biła ją, a te­raz ją zjada – od­parł Kram­cow.

– Można osza­leć. – Ame­ry­ka­nin po­trzą­snął głową, jakby nie wie­rzył wła­snym oczom. – Dla­czego? W na­szych ma­te­ria­łach nie było na­wet wzmianki o przy­pad­kach nie­umo­ty­wo­wa­nej agre­sji lub ka­ni­ba­li­zmu. Ko­tawce w ogóle są ro­śli­no­żerne.

– Na­sze ma­te­riały to za­pisy albo ob­ser­wa­cji te­re­no­wych lu­dzi, albo eks­pe­ry­men­tów na szczu­rach. – Kram­cow wzru­szył ra­mio­nami. – Może wi­rus uległ mu­ta­cji, a może też wpły­nął bez­po­śred­nio na psy­chikę małpy. Agre­sja, jak mi się zdaje, jest mocno umo­ty­wo­wana gło­dem. Ja­kiego mo­tywu pan jesz­cze chce? O pro­szę, pa­trz­cie! Te­raz jest naj­waż­niej­sze!

Po­pu­kał pa­znok­ciem w ekran mo­ni­tora. Na fil­mie działo się coś nie­sa­mo­wi­tego. Jedna małpa da­lej ogry­zała łapę dru­giej, tej, którą uznali za mar­twą. I na­gle ta „mar­twa” się po­ru­szyła.

– Wi­dzi­cie?

Małpa na­past­niczka nie­spo­dzie­wa­nie po­rzu­ciła swoją ofiarę, ode­szła na bok i usia­dła na ziemi. Wy­da­wało się, że coś prze­łyka. Druga małpa też usia­dła i znie­ru­cho­miała. Po­tem za­częła się ko­ły­sać w przód i w tył.

– Sie­dzą tak po­nad go­dzinę. Nic się nie zmie­niło. Wszystko wska­zuje na to, że obie nie żyją. Na ka­me­rze ter­mo­wi­zyj­nej wi­dać, że ich ciała sty­gną – pod­su­mo­wał Kram­cow.

– I co z tego wy­nika? Wi­rus działa, cho­ciaż nie­zu­peł­nie w spo­sób, ja­kiego ocze­ki­wa­li­śmy? – za­py­tał Bil­li­ton.

– Na to wy­gląda – od­po­wie­dział za dok­to­ranta Dieg­tia­riow. – Obie żyły po­mimo za­ka­że­nia. Z po­zoru były ab­so­lut­nie zdrowe. Jedna zgi­nęła w nie­szczę­śli­wym wy­padku, czego nie mo­gli­śmy prze­wi­dzieć. Mamy tu ilu­stra­cję au­stra­lij­skich i ha­itań­skich ba­śni: mar­twa małpa „wstała z grobu” po to, żeby „jeść ży­wych”. Cho­ciaż te ba­śnie nie zna­la­zły po­twier­dze­nia w fak­tach. Co za­tem stało się tu­taj?

– Naj­praw­do­po­dob­niej serce wrotne, tak jak przy­pusz­cza­li­śmy. A poza tym trzeba je zła­pać. I zro­bić sek­cję – stwier­dził Kram­cow.

Bil­lin­ton spoj­rzał na niego uważ­nie.

– Zdaje pan so­bie sprawę, jaką trzeba za­cho­wać ostroż­ność?

– Tak – ski­nął głową Kram­cow. – Nie za­mie­rzam ła­pać małp w po­je­dynkę. Ścią­gnę la­bo­ran­tów, za­ło­żymy ska­fan­dry ochronne. Na­wia­sem mó­wiąc, trzy razy wpusz­cza­łem do tego seg­mentu gaz usy­pia­jący. Bez efektu. Zdaje się, że one w ogóle nie od­dy­chają. Spraw­dzi­łem na­wet sku­tecz­ność gazu w in­nym seg­men­cie, z nie­za­in­fe­ko­wa­nymi mał­pami. Tam za­dział. Małpy za­snęły w ciągu trzech mi­nut. A dla tych gaz jest obo­jętny.

– Tak, to cie­kawe – wes­tchnął Bil­lin­ton. – Coś w tym ro­dzaju prze­wi­dy­wa­li­śmy, ale nie cał­kiem w ta­kiej for­mie i nie z ta­kim skut­kiem. Te­raz bę­dziemy się mu­sieli zo­rien­to­wać, co z tego wy­nika i jak to wy­ko­rzy­stać dla do­bra ludz­ko­ści. Mamy jesz­cze ja­kieś za­ka­żone zwie­rzęta?

– Nie, ale szybko mo­żemy mieć – uśmiech­nął się Kram­cow. – Za­ka­zimy. I za­czniemy od szczu­rów, bo małp mamy mało.

Ter­ro­ry­ści19 marca, po­nie­dzia­łek

– Sie­mion, je­steś pe­wien, że twoja bomba ni­kogo nie za­bije? – za­py­tała Mar­ga­rita. – To jed­nak nie wła­ma­nie do bazy da­nych w banku, tatko tym ra­zem cię nie ura­tuje.

Sie­mion po­trzą­snął głową prze­cząco.

– Wszystko wy­mie­rzy­łem. Roz­staw be­to­no­wych płyt ogro­dze­nia od­po­wiada roz­sta­wowi okien w ścia­nie bu­dynku nie­mal w stu pro­cen­tach. W nocy ni­kogo tam nie ma, okna są tuż nad zie­mią. Dwóch straż­ni­ków znaj­duje się w głów­nym bu­dynku, a trzeci w por­tierni.

– Może ktoś tam pra­cuje na nocną zmianę? – do­cie­kała Mar­ga­rita.

Im mniej po­zo­sta­wało czasu, tym mniej jej się po­do­bał cały ten po­mysł. Na eta­pie pla­no­wa­nia wszystko wy­glą­dało eks­cy­tu­jąco, ale im bli­żej re­ali­za­cji, tym bar­dziej za­czy­nała się bać. Na­to­miast Sie­mio­nowi było wszystko jedno. Wi­dział tylko ko­lejny cel i za wszelką cenę chciał go zre­ali­zo­wać.

– Prze­cież li­czy­łem, ile osób przy­cho­dzi, a ile wy­cho­dzi – tłu­ma­czył nieco obu­rzony. – W oknach ni­skiego par­teru palą się nie zwy­kłe lampy, tylko awa­ryjne. Pod­nio­słem ka­merę na kiju nad płot, wszystko na­gra­łem. Nie ma mowy o po­myłce. Kse­nia też tam była, cho­dziła do taty, za­glą­dała przez okno. Wi­działa ja­kąś apa­ra­turę, kom­pu­tery. Zdaje się, że rów­nież roz­dziel­nicę elek­tryczną. Gdyby to wszystko roz­wa­lić, od­bu­dowa po­trwa długo. A bomba wy­buch­nie na­wet nie w bu­dynku, tylko na ze­wnątrz. Wy­lecą szyby, ze­psują się kom­pu­tery, wy­rzą­dzimy grube szkody i tyle. Kse­nia pro­po­nuje rzecz nie­moż­liwą, nie damy rady na­wet wejść na dzie­dzi­niec.

– Mo­gli­by­śmy przy­naj­mniej spró­bo­wać uwol­nić zwie­rzęta. Chyba nie chcemy ich za­bić.

Wszystko mó­wiła w nie­śmia­łej na­dziei, że cały zło­wrogi plan ob­róci się po pro­stu w żart i wszy­scy pójdą do domu.

– Klatki stoją w zu­peł­nie in­nym miej­scu, sama mó­wi­łaś – przy­po­mniał jej Sie­mion z lek­kim obu­rze­niem.

– Bomba to bomba!

– Co ty ga­dasz? – Sie­mion aż pod­sko­czył na krze­śle. – Jaka bomba? Pe­tarda z sa­le­try i oleju na­pę­do­wego. Na­wet odłam­ków nie daje. Nic się nie może wy­da­rzyć. Wy­buch prę­dzej prze­wróci ogro­dze­nie, niż uszko­dzi ścianę bu­dynku.

„Obrońcy zwie­rząt” po­sta­no­wili przejść do ak­tyw­nych dzia­łań. Jak to zwy­kle bywa, po­dobne grupy, opę­tane ra­dy­kal­nymi ide­ami walki o ja­kiś szczytny cel, wcze­śniej czy póź­niej ro­bią coś, co źle się koń­czy dla nich lub (co zda­rza się znacz­nie czę­ściej) dla ko­goś in­nego. Każdy chciał po­su­nąć się w walce nieco da­lej niż inni, obec­ność Sie­miona ode­grała rolę ka­ta­li­za­tora. W końcu po­sta­no­wili do­ko­nać eks­plo­zji na dzie­dzińcu in­sty­tutu ba­daw­czego, w któ­rym pra­co­wał Wła­di­mir Sier­gie­je­wicz.

Trzeba od­dać obroń­com spra­wie­dli­wość: nie chcieli ofiar i na­wet wy­rzą­dze­nia szkody nie uwa­żali za wy­jąt­kowo istotne. Naj­waż­niej­sze było zro­bie­nie cze­goś, o czym mo­gliby po­tem dys­ku­to­wać mię­dzy sobą i co po­łą­czy­łoby ich ja­kąś ta­jem­nicą. W ogóle wszyst­kim poza Kse­nią los małp w in­sty­tu­cie zwi­sał i po­wie­wał.

Plan nie był spe­cjal­nie skom­pli­ko­wany. Gdzieś w dark­ne­cie Sie­mion wy­ło­wił in­struk­cję wy­ko­na­nia ła­dun­ków wy­bu­cho­wych i de­to­na­tora. Po za­ku­pie nie­zbęd­nych skład­ni­ków zbu­do­wał z nich coś, co można na­zwać bez­odłam­ko­wym ła­dun­kiem wy­bu­cho­wym, wa­żą­cym około trzech ki­lo­gra­mów. Pro­blem po­le­gał tylko na tym, aby umie­ścić ten ła­du­nek pod wy­zna­czo­nymi par­te­ro­wymi oknami i wy­eli­mi­no­wać moż­li­wość, że ła­du­nek wy­buch­nie w in­nym miej­scu i ko­muś sta­nie się krzywda.

Cał­kiem ele­ganc­kie roz­wią­za­nie przy­szło Sie­mio­nowi do głowy, gdy po raz ko­lejny je­chał ulicą Aw­to­pro­jezdną. Skon­stru­ował z alu­mi­nio­wego ką­tow­nika coś w ro­dzaju pod­wie­sza­nej zjeż­dżalni z małą tram­po­liną. Gdyby umie­ścić ją na szczy­cie ogro­dze­nia tram­po­liną do środka, ostroż­nie po­ło­żyć na niej ła­du­nek w kształ­cie walca i go pu­ścić, to po­wi­nien spaść na zie­mię i po­tur­lać się do­kład­nie pod od­po­wied­nie okna.

In­sty­tut nie był w końcu obiek­tem woj­sko­wym, poza tym pro­wa­dzone tam ba­da­nia za­pewne nie mo­gły spo­wo­do­wać żad­nych po­waż­nych pro­ble­mów. Bo po co wro­gom pań­stwa cał­ko­wi­cie jawne ma­te­riały z cał­ko­wi­cie jaw­nych ba­dań pro­wa­dzo­nych dzięki mię­dzy­na­ro­do­wemu gran­towi, które mogą się przy­dać w da­le­kiej przy­szło­ści na przy­kład w me­dy­cy­nie ko­smicz­nej? Bu­dynku strze­żono więc głów­nie przed zło­dzie­jami, któ­rzy chcie­liby ukraść nowe kom­pu­tery, przed pi­ja­kami, któ­rzy nie mie­liby nic prze­ciwko temu, żeby się wy­si­kać za jego ro­giem, i przed bez­dom­nymi, któ­rzy chęt­nie spę­dzi­liby noc w jego piw­ni­cach, gdyby tylko mieli taką moż­li­wość. Dla­tego ab­so­lut­nie wy­star­czało do tego celu trzech straż­ni­ków uzbro­jo­nych w strzelby i pi­sto­let oraz do­bry sys­tem alar­mowy pod­łą­czony do sta­no­wi­ska straż­ni­ków. Ka­mery mo­ni­to­ro­wały je­dy­nie te­ren we­wnętrzny, prze­strzeń za ogro­dze­niem znaj­do­wała się w mar­twym polu. Bez trudu da się więc po­dejść w od­po­wied­nie miej­sce wzdłuż muru, za­mo­co­wać zjeż­dżal­nię i zrzu­cić na nią ła­du­nek.

– Do­bra, Sie­mion, po­każ bombę – po­pro­sił Dima.

– Nie ma pro­blemu, patrz.

Sie­mion schy­lił się i szyb­kim ru­chem roz­piął su­wak w swo­jej tor­bie tre­nin­go­wej.

– To ona? – za­py­tał nieco za­wie­dziony Igor. – Ja­kaś rura...

– To ona. Czego się spo­dzie­wa­łeś?

– Nie wiem. – Igor zro­bił nie­okre­ślony gest. – Może bomby po­dob­nej na przy­kład do ana­nasa, a to tylko ja­kiś zwi­tek.

– I pra­wi­dłowo, bo taki zwi­tek nie bę­dzie miał odłam­ków – po­twier­dził Sie­mion. – Odłamki mo­głyby ko­goś zra­nić albo za­bić. Wal­co­waty kształt po­zwoli ła­dun­kowi stur­lać się po zjeż­dżalni.

– Co tu jesz­cze masz? – Mar­ga­rita wska­zała pal­cem na kilka dłu­gich pa­czek le­żą­cych w tej sa­mej tor­bie.

– To są pro­wad­nice.

– Su­per! – po­wie­dział Dima.

– No my­ślę – po­twier­dził Sie­mion z dumą.

Wtem roz­legł się dźwięk otwie­ra­nego zamka w drzwiach wej­ścio­wych.

– Ci­cho, cho­waj wszystko – za­rzą­dziła Kse­nia. – Anka przy­szła.

– Na­ka­bluje czy co? – za­py­tał Sie­mion.

Wła­ści­wie Ania wy­jąt­kowo się Sie­mio­nowi po­do­bała. Ma­rzył o tym, żeby po­znać ją bli­żej. Po­nie­waż jed­nak od­no­siła się do ca­łej ich grupy obroń­ców zwie­rząt tak kpiąco i zło­śli­wie, zda­wał so­bie sprawę, że do­póki jest z nimi, praw­do­po­do­bień­stwo na­wią­za­nia sto­sun­ków z Anią równa się zeru.

– Nie na­ka­bluje, ale ja­koś może wszystko ze­psuć. Cho­waj, mó­wię! – po­wtó­rzyła Kse­nia.

Sier­giej Kram­cow, dok­to­rant, za­stępca Dieg­tia­riowa19 marca, po­nie­dzia­łek

Szef z Bil­lin­to­nem mieli ta­kie miny, że naj­lep­szy ka­ba­ret się chowa. Daję słowo, że gdyby nie ma­ski, by­łoby wi­dać, że stoją z roz­dzia­wio­nymi ustami, tak jak ja jesz­cze nie­dawno. Moja re­ak­cja była bar­dziej po­wścią­gliwa niż ich, ale do­piero te­raz. Wcze­śniej sam nie wy­glą­da­łem wcale le­piej. Dla­czego? Sami oceń­cie...

Wszy­scy trzej sta­li­śmy przy me­ta­lo­wym stole, do któ­rego przy­wią­zano wy­pa­tro­szoną małpę. Ale ona nie była mar­twa, choć nikt nie pró­bo­wał spra­wić, by żyła. Ona wciąż się ru­szała, otwie­rała pysk, pró­bo­wała do­się­gnąć któ­re­goś z nas zę­bami i nie wy­glą­dało na to, że ma za­miar umrzeć.

Stop, po­myłka. Była ab­so­lut­nie, w stu pro­cen­tach mar­twa z kli­nicz­nego punktu wi­dze­nia, choć nie miało to naj­mniej­szego wpływu na jej ak­tyw­ność. Po­mimo braku ak­cji serca, braku od­de­chu i znacz­nego ob­ni­że­nia tem­pe­ra­tury ciała była ener­giczna i o wiele bar­dziej agre­sywna niż za ży­cia. Otwarta klatka pier­siowa, że­bra roz­ło­żone na boki, za­pad­nięte i za­sty­głe serce, szczęki z wy­szcze­rzo­nymi zę­bami roz­warte na całą sze­ro­kość, wy­bla­kłe oczy, skóra ko­loru wo­sku w miej­scach nie­po­kry­tych sier­ścią... Płuca nie pra­co­wały, dla­tego za­miast strasz­li­wego wrza­sku wła­ści­wego dla małp tego ga­tunku wy­da­wała od czasu do czasu słabe skom­le­nie.

– Sie­rioża... pro­szę nas oświe­cić. Co my tu wła­ści­wie wi­dzimy? – za­py­tał szef, od­kaszl­nąw­szy.

– Boją się pa­no­wie, że oczy pa­nów mylą? Nie, z pa­nów wzro­kiem jest wszystko w po­rządku – za­czą­łem ta­kim to­nem, jak­bym za­mie­rzał im sprze­dać tę wy­pa­tro­szoną małpę. – Wi­dzą pa­no­wie cał­ko­wi­cie mar­twe zwie­rzę, które nie chce przy­jąć tego faktu do wia­do­mo­ści. W do­datku zwie­rzę to wy­ka­zuje skłon­ność do agre­sji, któ­rej wcze­śniej nie miało.

– Serce wrotne? – za­py­tał Bil­lin­ton, dra­piąc się po gło­wie.

– Nie. Na po­czątku też tak my­śla­łem... – wes­tchną­łem i te­atral­nie skrzy­żo­wa­łem ręce na pier­siach. – Zresztą wszy­scy tak my­śle­li­śmy i za­ob­ser­wo­wa­li­śmy to w pierw­szej fa­zie pracy. Te­raz jest zu­peł­nie ina­czej. Po prze­pro­wa­dze­niu sek­cji oży­wio­nego trupa od­kry­łem, że płaty wą­troby wciąż pra­cują, więc fi­zycz­nie je znisz­czy­łem, za­trzy­maw­szy ak­cję tak zwa­nego serca wrot­nego. Poza tym w tej mał­pie nie ma pra­wie ani mi­li­li­tra krwi. Po pro­stu ją od­cią­gną­łem. Mimo to, jak wi­dać, małpa ani my­śli się uspo­koić. Je­śli ją wy­pu­ścimy, ze­chce nas po­żreć – ży­wemu tru­powi po pro­stu tak wy­pada. Przy tym bę­dzie wo­lała po­żreć małpę tego sa­mego ga­tunku niż czło­wieka. Skłon­ność do ka­ni­ba­li­zmu jest u niej do­mi­nu­jąca.

– Ma pan teo­rię, po co jej to? – spy­tał szef.

– Mam – po­twier­dzi­łem. – My­ślę, że po­trze­buje ma­te­riału ge­ne­tycz­nego, aby zmie­nić swoje ciało.

– Prze­cież ona nie żyje – przy­po­mniał mi ła­god­nie szef.

– Tak – przy­tak­ną­łem – ale... jej ciało na­dal żyje, tylko w inny spo­sób.

Szef za­milkł, za­my­ślił się, po czym ski­nął głową.

– Zga­dzam się. Funk­cje ży­ciowe wi­dać go­łym okiem. Co jesz­cze udało ci się wy­ko­pać?

Wy­ko­pa­łem cał­kiem sporo. W końcu cały week­end non stop sie­dzia­łem w pracy. I uzbie­rało się tro­chę ma­te­riału.

– Pró­buję po pro­stu usys­te­ma­ty­zo­wać wszyst­kie rze­czy do­ty­czące tego nie­szczę­śli­wego splotu wy­da­rzeń zwią­za­nych z małpą i cią­gle nie mogę skoń­czyć. Wszystko wy­wraca się do góry no­gami.

– Cóż, prze­śledźmy krótko twoje wnio­ski.

– Do­brze. Po pierw­sze: otrzy­ma­li­śmy wi­rusa o bar­dzo wy­so­kiej wi­ru­len­cji, do czego nie dą­ży­li­śmy. Do za­ka­że­nia może dojść każdą drogą, także kro­pel­kową. Wy­star­czy zna­leźć się w po­bliżu. Małpa w klatce, którą zbli­ży­łem do małpy zombi, zo­stała za­in­fe­ko­wana, zro­bi­łem ana­lizę krwi. Przy tym nie ma żad­nych ob­ja­wów cho­roby, wi­rus jest zu­peł­nie nie­ak­tywny. Wtedy znów wzią­łem się za szczury i żeby nie kom­pli­ko­wać, po pro­stu wstrzyk­ną­łem czte­rem szczu­rom pod­skór­nie krew małpy zombi.

– Skąd taka wi­ru­len­cja? I co otrzy­ma­łeś?

– Co do wi­ru­len­cji... tu mamy ob­raz wi­rusa... – Po­kli­ka­łem my­szą na ekra­nie mo­ni­tora i otwo­rzy­łem zdję­cie cze­goś o kształ­cie po­dob­nym do cy­fry sześć. – Dla­tego na­zwa­li­śmy wi­rus Szóstką. Uzna­li­śmy, że na­zwa Dzie­wiątka to byłby zbyt wielki za­szczyt. Wi­dzą pa­no­wie te wło­ski? Po­ja­wiły się ostat­nio. Wi­rus mu­tuje szyb­ciej, czego wcze­śniej nie ob­ser­wo­wa­li­śmy. A co do wstrzy­ki­wa­nia krwi mar­twej małpy ży­wym szczu­rom... to nie­spo­dzianka. Wszyst­kie szczury zde­chły w ciągu go­dziny i po­wstały z mar­twych pięć mi­nut póź­niej. Nie wy­ka­zy­wały za­in­te­re­so­wa­nia sobą na­wza­jem. Na­to­miast stały się agre­sywne, kiedy po­sta­wi­łem obok ich kla­tek klatki z ży­wymi szczu­rami.

– Żywe szczury się za­ra­ziły? – uści­ślił szef.

– No wła­śnie! – po­twier­dzi­łem. – Wszyst­kie co do jed­nego, ale nie za­mie­rzają umie­rać i czują się do­sko­nale! Żad­nych oznak ja­kiej­kol­wiek cho­roby. Co wię­cej, dwa z tych szczu­rów na­le­żały do grupy „żół­tacz­ko­wych” i te­raz wi­rus za­pa­le­nia wą­troby wy­raź­nie u nich osłabł. Szóstka nisz­czy cho­robę. Wpu­ści­łem ży­wego szczura do klatki szczura zombi. One są znacz­nie wol­niej­sze od ży­wych i wy­raź­nie słab­sze. Mimo to żywy szczur do­znał ataku pa­niki, na­wet nie mógł się bro­nić. Zu­peł­nie jakby za­wio­dły wszyst­kie jego in­stynkty, jakby nie miał sche­matu obrony przed ży­wym tru­pem.

Po­zwo­li­łem sze­fowi z Bil­lin­to­nem po­na­pa­wać się na­gra­niem wi­deo mio­ta­ją­cego się po klatce bia­łego szczura. Drugi szczur ści­gał go nie­zdar­nie, ko­ły­sząc się z boku na bok.

– Być może – wy­ce­dził Bil­lin­ton. – Co było da­lej?

– Szczu­rowi zombi udało się w końcu od­gryźć po­rządny ka­wa­łek mięsa ży­wemu – cią­gną­łem. – Rana nie była śmier­telna, więc umie­ści­łem po­szko­do­wa­nego w in­nej klatce i go opa­trzy­łem. Zdechł po mniej wię­cej go­dzi­nie, po pię­ciu mi­nu­tach ożył. Po­wtó­rze­nie do­świad­cze­nia z mar­twym szczu­rem i ży­wym szczu­rem dało inny wy­nik. Żywy szczur wal­czył, na­wet za­ata­ko­wał i do­tkli­wie po­ką­sał mar­twego.

– I też umarł? – za­py­tał Dieg­tia­riow.

– Wła­śnie – po­twier­dzi­łem.

Szef mil­czał przez chwilę, tra­wiąc in­for­ma­cje, po czym po­wie­dział:

– Czyli za­ra­że­nie drogą kro­pel­kową spra­wia, że dany osob­nik jest je­dy­nie no­si­cie­lem. Pro­wa­dzi na­wet do po­prawy stanu jego zdro­wia. Kiedy zaś wi­rus do­sta­nie się bez­po­śred­nio do krwio­biegu, po­wo­duje śmierć i póź­niej­szy po­wrót do ży­cia?

– Do­kład­nie tak. Wy­daje się, że obcy wi­rus w dawce ude­rze­nio­wej, już do­sto­so­wany do kon­kret­nego no­si­ciela, do­staw­szy się bez­po­śred­nio do krwio­biegu, wy­twa­rza tok­synę, która za­bija. I wtedy uru­cha­mia się me­cha­nizm wskrze­sze­nia. Kawy?

Pod­sze­dłem do eks­presu i go włą­czy­łem.

– Nie, dzię­kuję, bo w nocy nie za­snę. – Dieg­tia­riow po­krę­cił głową. – Wo­lał­bym za­pa­lić, nie masz nic prze­ciwko?

Jak zwy­kle. Cho­ciaż nie palę i nie zno­szę dymu, nie mogę od­mó­wić swo­jemu sze­fowi. Nie dla­tego, że jest sze­fem, ale dla­tego, że bar­dzo go lu­bię jako czło­wieka. Sza­nuję go. Gdyby na po­mysł za­pa­le­nia pa­pie­rosa w moim la­bo­ra­to­rium wpadł ktoś inny, wy­le­ciałby stąd w se­kundę. Dwa razy z tego po­wodu wy­rzu­ci­łem na­wet Owier­czuka.

– Co po­ra­dzę, niech pan pali.

Wy­ją­łem z szafy żółtą pla­sti­kową po­piel­niczkę z logo pa­pie­ro­sów Ca­mel, którą trzy­ma­łem spe­cjal­nie na ta­kie oka­zje, i po­sta­wi­łem ją na stole. Skąd ona się tu wzięła – sam nie wiem. Tak się hi­sto­rycz­nie zło­żyło. Dieg­tia­riow pstryk­nął za­pal­niczką, za­pa­lił i wy­pu­ścił dym w bok. W my­ślach po­dzię­ko­wa­łem mu choć za to.

– Do­bra, Sie­rioża, kon­ty­nuuj.

– Kon­ty­nu­uję – kiw­ną­łem głową, od­ga­nia­jąc dym ręką. – Uru­cha­mia się me­cha­nizm wskrze­sze­nia. Do­kład­nie tak się oka­zało. Po­tem, czego się wsty­dzę, zgrze­szy­łem i wstrzyk­ną­łem jed­nemu z za­in­fe­ko­wa­nych ży­wych szczu­rów roz­twór ar­sze­niku. Pro­szę zgad­nąć, co się stało.

– Szczur umarł i ożył?

– Do­kład­nie tak – po­twier­dzi­łem, po czym do­da­łem: – Mamy więc sy­tu­ację, w któ­rej je­śli wi­rus wy­do­sta­nie się z tego nie­zbyt do­brze strze­żo­nego la­bo­ra­to­rium, spo­wo­duje za­gładę ca­łej ludz­kiej cy­wi­li­za­cji.

– Hmm... je­steś pe­wien? – Szef o mało nie udła­wił się dy­mem. – Bar­dzo ra­dy­kalny wnio­sek.

– Jesz­cze jak ra­dy­kalny. Spró­buję to wy­ja­śnić. Oczy­wi­ście nie je­stem tego pe­wien, nie ro­bi­łem do­świad­czeń na lu­dziach. Przy­pusz­czam jed­nak, że je­śli oży­wione małpy ata­kują żywe, aby je po­żreć, je­śli oży­wione szczury ata­kują żywe w tym sa­mym celu, to lu­dzie mogą re­ago­wać po­dob­nie.

– Na ra­zie się zga­dzam – kiw­nął głową Dieg­tia­riow. – I co?

– Praw­do­po­do­bień­stwo za­ra­że­nia się przez samo prze­by­wa­nie w po­bliżu zombi jest nie­mal stu­pro­cen­towe, ro­zu­mie pan? – Zro­bi­łem gest ma­jący przed­sta­wiać lot. – Wi­rus prze­nosi się w po­wie­trzu. Na­stę­puje trans­mi­sja po­wietrzna da­le­kiego za­sięgu. Tak jakby wi­rus sam utrzy­my­wał wiel­kość swo­jej po­pu­la­cji w or­ga­ni­zmie po­ni­żej pew­nej gra­nicy, którą uważa za bez­pieczną dla tego or­ga­ni­zmu.

– I...

– I każdy za­ra­żony wi­ru­sem ożyje po śmierci. Osoba po­ra­żona prą­dem, ofiara wy­padku, to­pie­lec i tak da­lej. Po­wta­rzam: każdy za­ra­żony. Ci oży­wieni za­czną ata­ko­wać i za­ra­żać ży­wych. Za­ra­żeni wkrótce po śmierci ożyją, za­ata­kują ko­lej­nych i tak da­lej. Hor­rory mogą się przy tym scho­wać.

Dieg­tia­riow wes­tchnął, mil­czał przez chwilę, pa­trząc na swoje od­bi­cie w ciem­nej szy­bie okien­nej. Na ze­wnątrz za­pa­dła noc. Wresz­cie po­wie­dział:

– Wiesz, to moż­liwe. Nie­bez­pie­czeń­stwo po­lega na tym, że wi­rus nie po­wo­duje cho­roby u no­si­ciela. Naj­pierw no­si­ciel musi umrzeć, aby ciemna strona wi­rusa mo­gła się ujaw­nić. Tylko że do­póki no­si­ciel żyje, nic mu nie do­lega. Na­wet na grypę nie cho­ruje.

No cóż, nie trzeba było długo wy­ja­śniać. Szef szybko ko­ja­rzy, zro­zu­miał, co jest praw­dzi­wym pro­ble­mem.

– Do­kład­nie tak. Na tym po­lega nie­bez­pie­czeń­stwo – kon­ty­nu­owa­łem. – Gdyby to ode mnie za­le­żało, znisz­czył­bym te­raz wszyst­kie próbki tego zmo­dy­fi­ko­wa­nego przez nas wi­rusa. Po­zo­stańmy przy tym, któ­rego zna­leź­li­śmy pod­czas eks­pe­dy­cji. Wy­stę­puje wy­łącz­nie w or­ga­ni­zmach nie­któ­rych ryb głę­bi­no­wych i na­wet je­śli zjesz tę rybę, to i tak się nie za­ra­zisz. Ze­rowa wi­ru­len­cja. Za­czę­li­by­śmy pracę od nowa, od punktu wyj­ścia. Je­śli mam być szczery, to przez ostat­nią dobę włosy je­żyły mi się na gło­wie bez prze­rwy. Zda­łem so­bie sprawę, z czym mamy do czy­nie­nia. Ta za­raza może się roz­prze­strze­nić na cały świat i nikt na­wet nie pod­niósłby alarmu. Weźmy któ­rąś z wiel­kich hi­sto­rycz­nych pan­de­mii, choćby słynną hisz­pankę, zwłasz­cza że jej przy­czyną też był wi­rus. Lu­dzie cho­ro­wali i wła­śnie dla­tego wal­czono z nią naj­le­piej, jak umiano. Te­raz pro­szę so­bie wy­obra­zić, że lu­dzie nie będą cho­ro­wali, prze­ciw­nie, będą się czuli le­piej. Czy kto­kol­wiek ze­chce wsz­cząć alarm? Wąt­pię. Cały świat spo­koj­nie by się za­ra­ził. I mar­twi za­czę­liby oży­wać, żeby kar­mić się ży­wymi. Wtedy na walkę z wi­ru­sem by­łoby za późno. Dla­czego? Bo każdy miałby go w so­bie.

– To nie ta­kie pro­ste – po­wie­dział po na­my­śle szef. – Tego wi­rusa ba­dają na przy­kład Ame­ry­ka­nie. To mię­dzy­na­ro­dowy pro­gram i na­wet gdy­by­śmy znisz­czyli próbki tu­taj, nie­wiele się zmieni. Ale na­leży wsz­cząć alarm, masz ra­cję. Ten in­sty­tut jest cał­ko­wi­cie nie­przy­sto­so­wany do ba­dań nad nie­bez­piecz­nymi in­fek­cjami, nie ma tu wy­ma­ga­nych środ­ków bez­pie­czeń­stwa ani ochrony. Ju­tro od razu skon­tak­tuję się z na­szym kie­row­nic­twem i za­żą­dam prze­nie­sie­nia dal­szych prac w miej­sce o lep­szych za­bez­pie­cze­niach. Te­raz nie mo­żemy zro­bić nic wię­cej. Co jesz­cze wiemy?

– Mniej wię­cej to samo, co wie­dzie­li­śmy wcze­śniej. Cho­ciaż po­ja­wiło się coś cie­ka­wego. Kiedy po­ten­cjalna ofiara zni­kała z pola wi­dze­nia szczu­rów zombi, dwa z nich naj­pierw da­lej jej szu­kały, a po­tem za­pa­dły w coś w ro­dzaju le­targu. Po­zo­stałe dwa za­cho­wy­wały się bier­nie i od razu po­grą­żyły się w le­targu. Kiedy w po­bliżu po­ja­wiły się żywe za­ka­żone szczury, zombi wró­ciły do ak­tyw­no­ści. Prze­nio­słem je do jed­nej klatki i wpu­ści­łem tam za­ra­żo­nego szczura. Po­żarły go nie­mal ca­łego. Zo­stała tylko głowa i jedna trze­cia tu­ło­wia, ani jed­nej łapy, cała krew wy­cie­kła. Mimo to ożył.

Dieg­tia­riow ski­nął głową, jakby po­twier­dza­jąc, że przy­swoił in­for­ma­cję, po czym za­py­tał:

– Jak za­bić zombi?

To py­ta­nie mu­siało paść. Jak za­bić coś, co jest mar­twe?

– Pró­bo­wa­łem to zro­bić na kilka spo­so­bów. Na wi­rusa nie dzia­łają ani tru­ci­zny, ani urazy me­cha­niczne. Udało mi się osią­gnąć cel dwoma spo­so­bami. Pierw­szy to znisz­cze­nie mó­zgu. Drugi to po­ra­że­nie prą­dem. W pierw­szym przy­padku prze­bi­łem szczu­rowi czaszkę szpi­kul­cem. W dru­gim przy­ło­ży­łem do ciała szczura elek­trody, któ­rymi po­pły­nął prąd o wy­so­kim na­pię­ciu.

– Nie ożyły na nowo?

– Nie – zro­bi­łem do­dat­kowo prze­czący gest. – Jesz­cze nie wrzu­ci­łem ich do pieca, cią­gle ob­ser­wuję. Są­dzę, że stały się naj­zwy­klej­szymi tru­pami.

– Czyli po­ra­że­nie cen­tral­nego układu ner­wo­wego, nic wię­cej? – uści­ślił Dieg­tia­riow.

– Tak, tylko cen­tralny układ ner­wowy – przy­tak­ną­łem. – Uszko­dze­nie krę­go­słupa po­wo­duje czę­ściowy pa­ra­liż, tak jak u ży­wych, z tą róż­nicą, że zombi nie wy­dają się od­czu­wać z tego po­wodu dys­kom­fortu. Po pro­stu wy­łą­cza się część ciała. Ogól­nie rzecz bio­rąc, ży­wego trupa można za­bić, ale z wiel­kim tru­dem.

– Do­bra, kończ spra­woz­da­nie i idziemy do domu – ciężko wes­tchnął szef. – Albo jesz­cze le­piej: od razu chodźmy do domu, zro­biło się późno.

– Może i ma pan ra­cję – zgo­dzi­łem się. – Sko­piuję spra­woz­da­nie na płytę i skoń­czę w domu. – Ze zmę­cze­nia obi­ja­łem się o ściany. – Po­wi­nie­nem się prze­spać.

– Słusz­nie, chodź.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nałuЭПОХА МЕРТВЫХ. НАЧАЛО
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Re­dak­cjaKry­styna Pod­haj­ska
Ko­rektaTe­resa Zie­liń­ska
Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Efir, War­szawa 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Pa­weł Pod­miotko, 2024 Wszel­kie prawa za­strze­żone.
ISBN 978-83-9624-712-4
Wy­daw­nic­two Efir ul. 1 Sierp­nia 6D 02-134 War­szawawy­daw­nic­two­efir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.