Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Kataklizm, który zagraża ludzkości. Wirus, który paraliżuje świat. Czy niedawna pandemia była wystarczającym ostrzeżeniem?
Moskwa, czasy współczesne. W laboratorium jednego z amerykańsko-rosyjskich koncernów farmaceutycznych biolodzy prowadzą badania nad nieznanym wirusem. Okazuje się, że szczególnie toksycznie działa on na organizmy ssaków, czyniąc z nich śmiercionośne zagrożenie. Gdy wirus nieoczekiwanie wymyka się z laboratorium, zakażając i mutując z prędkością błyskawicy, widmo zagłady zagląda w oczy całej ludzkości. W świecie, gdzie media przekazują zakłamany obraz sytuacji, a władza umywa ręce ewakuując się w panice, obywatele mogą liczyć już tylko na siebie.
Wśród nich znajduje się Siergiej Kramcow, do niedawna pracownik feralnego laboratorium.Wraz z grupką znajomych za wszelką cenę stara się uniknąć losu zarażonych. Wspólnymi siłami stworzą własną, dobrze wyszkoloną drużynę partyzantów. Próba przeżycia w cieniu eskalującego zagrożenia wymusi na nich przyspieszony kurs przetrwania. Do jakich czynów są zdolni ludzie w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa? W jaki sposób zadbać o bezpieczeństwo? Jakich osób unikać, a z jakimi się sprzymierzyć? Wszystkie te problemy będą musieli rozstrzygnąć w przeciągu zaledwie kilkudziesięciu najbliższych godzin. Kiedy stary świat na ich oczach rozpada się z hukiem, garstka ocalałych śmiałków spróbuje wydrzeć śmierci jak najwięcej ludzkich istnień.
Równocześnie śladem Kramcowa podąża pościg wysłanników koncernu farmaceutycznego, bezlitośnie polując na tych, którzy mogą ujawnić ich nadużycia. Rozpoczyna się dramatyczna walka z czasem, w której stworzenie szczepionki staje się kwestią życia i śmierci.
Wraz z rozprzestrzeniającym się zagrożeniem pojedyncze głosy łączą się w upiorną symfonię strachu i walki o przetrwanie. Kiedy anarchia podnosi swój łeb, z ludzi zaczynają bowiem wychodzić uśpione dotąd upiory.
Czy bohaterowie zdołają przetrwać w bezlitosnym świecie, w którym każdy krok może być ich ostatnim? Jakie szanse na ocalenie ma zwykły obywatel? Gdzie szukać nadziei na przeżycie? Gdy już nikt nie panuje nad szalejącym chaosem, na gruzach starego świata rodzi się bowiem nowy, zaskakujący porządek.
Epoka martwych. Początek to pierwszy tom monumentalnej trylogii o szalejącej epidemii i waleniu się w gruzy znanego nam świata. Epicki rozmach, dosadne dialogi i pełnokrwiści bohaterowie doskonale obeznani z uzbrojeniem i metodami postępowania w sytuacjach kryzysowych nasuwają skojarzenia z podglądaniem działań funkcjonariuszy służb specjalnych.
Jak daleko jesteśmy od kolejnej epidemii? Pytanie bowiem nie brzmi: czy to się wydarzy?, ale raczej: kiedy? Po lekturze tej książki inaczej spojrzysz na ludzi, którzy już teraz przygotowują się na nadejście zagrożenia.
Prawdziwa gratka dla fanów Metra 2033 Dmitrija Głuchowskiego, Bastionu Stephena Kinga i Drogi Cormaca McCarthy’ego!
Wydawnictwo Efir
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 820
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Ten dzień niczym nie różnił się od innych. Połowa marca, czyli tuż przed kalendarzowym początkiem wiosny. Tyle że było nadzwyczaj ciepło, a śnieg, zresztą niezbyt obfity, całkiem stopniał. Jeszcze niezazielenione trawniki zamieniły się w połacie błota, kałuże rozlały się po chodnikach od jednego krawężnika do drugiego, co zmuszało przechodniów do szukania okrężnej drogi. Ale wiosna przyszła. Unosiła się w powietrzu i ludzie witali ją z radością, zmęczeni ohydną w ostatnich latach moskiewską zimą. W sumie wiosna jak to wiosna – była zapowiedzią czegoś lepszego, powrotem do życia.
Ten dzień wyróżniał się tylko jednym: stał się ostatnim z serii niespiesznie płynących takich właśnie zwyczajnych dni. Wciąż nikt o niczym nie wiedział, samochody wciąż jeździły po ulicach, ludzie wciąż spieszyli dokądś w swoich sprawach. Wciąż jeszcze nic się nie wydarzyło, ale cała rzeczywistość, cała machina światowego życia zaczęła już pędzić pod górę, z której prowadziła tylko jedna droga – w mrok.
Ku śmierci.
Siostry Diegtiariow19 marca, poniedziałek, dzień
Ksenia była starsza, miała dziewiętnaście lat. Wysoka, ciemnowłosa i ciemnooka, nie przypominała ani matki, ani ojca, za to sądząc z portretów, była niezwykle podobna do swojej prababki ze strony matki, aktorki Teatru im. Stanisławskiego, która grała niemal wszystkie główne role w latach wojny i po niej, aż do swojej tragicznej śmierci w katastrofie lotniczej w 1962 roku. Ksenia studiowała na Moskiewskim Uniwersytecie Państwowym na wydziale dziennikarstwa. Dostała się tam niemal wyłącznie dzięki zdolnościom, minimalnej pomocy wujka i rzadkiej urodzie, na której widok omdlewały i tajały serca egzaminatorów. Jej niewinne spojrzenie i łagodny głos wzbudziły zaś sympatię nawet najoschlejszych członkiń komisji.
Wybrała kierunek dziennikarstwo telewizyjne, bo marzyło się jej, że w przyszłości będzie kręcić reportaże o ochronie zwierząt, przyrody i czegoś tam jeszcze, których widzowie wzruszą się do łez. Szaleńczo kochała wszelkie zwierzaki i ta miłość nie raz miała przykre konsekwencje. Przygarniane koty zjadały ptaszki i wyławiały rybki z akwarium. Uratowane psy wojowały z kotami i od czasu do czasu urządzały w mieszkaniu istne jatki. Po pewnym czasie Ksenia oddawała wykurowane zwierzęta w dobre ręce, żeby zwolnić miejsce następnym.
W ostatnich miesiącach w jej mieszkaniu zapanowała krucha równowaga – nowe akwarium utrudniało kotu polowanie na ryby, zdecydowano też, by nie kupować więcej chomików, aby nie tuczyć tej ogromnej, puszystej czarnej bestii o diabolicznych żółtych oczach. Między psem – mieszańcem owczarka kaukaskiego z nie wiadomo czym – a kotem utrzymywał się swoisty rozejm dzięki dobrodusznemu charakterowi pierwszego oraz niezwykłemu tupetowi i sprytowi drugiego. Krótko mówiąc, kot ukształtował swoje środowisko zgodnie z własnym światopoglądem.
Ksenia, według wyrażenia jej matki, właśnie „wciskała propagandę”. Skierowała przemowę do młodszej siostry, szesnastoletniej uczennicy Ani. Ania, która z twarzy przypominała zarówno matkę, jak i ojca, była naturalną blondynką średniego wzrostu i o figurze sportsmenki. Lubiła zwierzęta, ale nie rwała się do bycia dziennikarką, a jej plany życiowe sprowadzały się do tego, by najpierw wygrać jak najwięcej turniejów wielkoszlemowych, a następnie zapełnić swoimi zdjęciami wszystkie tabloidy świata. W tym celu pięć razy w tygodniu spędzała po trzy godziny w szkole tenisowej w Nowej Wiosce Olimpijskiej, aktywnie i pilnie wbijając żółte piłki w nawierzchnię kortu. Poza tym codziennie poświęcała trochę czasu na odrabianie pracy domowej i bardzo dużo czasu na stanie nago przed lustrem w łazience ze zdjęciami Kurnikowej i Szarapowej na toaletce. Za każdym razem uznawała, że figurę ma nie gorszą niż Kurnikowa, a twarz nie brzydszą niż Szarapowa, po czym dochodziła do wniosku, że łączy w sobie zalety ich obu, więc miejsce na pierwszych stronach magazynów plotkarskich powinna rezerwować już teraz.
Siostry piły herbatę, siedząc przy barku w przestronnej kuchni połyskującej stalą nierdzewną, co czyniło ją podobną do kostnicy z amerykańskich filmów kryminalnych albo sterowni statku kosmicznego ze starego sowieckiego filmu science fiction.
Rodzina Diegtiariowów przeniosła się do tego mieszkania ledwie kilka miesięcy wcześniej z typowego bloku z wielkiej płyty przy prospekcie Miczurina. Ojciec sióstr, Władimir Siergiejewicz, wirusolog znany w kręgach akademickich, pół kariery zawodowej spędził na ekspedycjach, polując na szczególnie rzadkie i paskudne choroby. Opublikował wiele artykułów i monografii, co przyniosło mu w środowisku naukowym bardzo dużo sławy i bardzo mało pieniędzy.
Poszczęściło mu się jednak kilka lat temu. Zespół, którym kierował, wszedł w skład rosyjsko-amerykańskiej grupy wirusologów. Amerykanie dostali grant od jakiejś fundacji powstałej przy Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych w Atlancie. W rezultacie Władimir Siergiejewicz wyruszył na ekspedycję nie byle gdzie, bo najpierw do Australii, a potem na Haiti. Wrócił stamtąd brązowy od słońca i z nowym tematem, nad którym praca całkowicie go pochłonęła. Zaraz potem zaproponowano mu, by stanął w Rosji na czele zespołu badaczy, który zajmie się tym właśnie tematem. Władimir Siergiejewicz długo się nie zastanawiał, szczególnie kiedy się dowiedział o wysokości pensji, premiach i innych możliwościach, dzięki którym życie całej jego rodziny miało się wznieść się na niewidziany dotąd poziom.
Nieco później wyjaśniło się, że prawdziwym miejscem pracy Władimira Siergiejewicza będzie znana firma Pharmcor należąca do równie znanego Aleksandra Burko – oligarchy o manierach słonia w składzie porcelany. To właśnie on finansował działalność firmy, mimo że ta była amerykańska, a sam Burko stuprocentowo swój, z samego serca Rosji.
W ten sposób Władimir Siergiejewicz zainstalował się razem ze współpracownikami w piętrowym budynku przy ulicy Awtoprojezdnej, który w poprzedniej epoce był blokiem laboratoryjnym jednej z moskiewskich fabryk samochodów. Po upadku fabryki sporą część jej terenów wykupiły inne firmy, z czego pokaźny kawałek wykroił sobie niejaki Chimprodukt – jedna z niezliczonych spółek córek Pharmcoru.
Laboratorium stało na uboczu. Wjeżdżało się tam w sposób dość skomplikowany przez teren fabryki, chociaż podwórze przylegało do Awtoprojezdnej i wystarczyło tylko od tej strony ustawić szlaban, co wymagałoby jedynie odrobiny chęci i niewielkiego wysiłku.
Potem na nowym terenie pojawił się ekspracownik centrali Federalnej Służby Więziennej, znanej też jako FSIN, niejaki Andriej Wasiljewicz Owierczuk – mężczyzna średniego wzrostu, tęgi, z twarzą niezapadającą w pamięć, ale mający siłę przebicia jak czołg. Obecnie były klawisz Owierczuk służył w ochronie Pharmcoru, bynajmniej nie na szeregowym stanowisku – jako szef ochrony. Dzięki jego staraniom leciwych stróżów, wiodących dość nędzną egzystencję, zastąpili barczyści młodzieńcy w czarnych paramilitarnych uniformach, z pistoletami i pałkami teleskopowymi u pasa oraz ze strzelbami samopowtarzalnymi na plecach. Potem na terenie zakładu zaroiło się od pracowników, przyjechały ciężarówki ze sprzętem i w ciągu sześciu miesięcy budynek z szarych, pociemniałych od deszczu bloków betonu, tak surowy, że aż przygnębiający, przeobraził się w całkiem nowoczesny obiekt z polaryzacyjnymi szybami w oknach i jeszcze nowocześniejszym wnętrzem.
Krótko mówiąc, Władimir Siergiejewicz nigdy dotąd nie miał do dyspozycji takiego laboratorium. Pracę zakłócały mu tylko regularne wizyty Owierczuka, którego serdecznie nie cierpiał, ponieważ domyślał się jego głębokiego duchowego zepsucia. Z drugiej strony Owierczuk nie pchał się Władimirowi Siergiejewiczowi w oczy, pojawiał się w budynku laboratorium nie częściej niż parę razy w tygodniu i tylko na chwilę, żeby pobieżnie się rozejrzeć. Miał aż nadto innych spraw na głowie. Tak więc praca przez ostatnie kilka lat szła spokojnie.
Niepokojące było tylko to, że prywatna firma, mająca siedzibę w mieście, podjęła badania nad mało znanymi wirusami i oczywiście nikogo o tym nie poinformowała. Władimir Siergiejewicz wiedział, jakie środki ostrożności stosują biolodzy w armii – Kiriłł Gordiejew, jego kolega z roku, kierował zamkniętym wojskowym laboratorium opracowującym szczepionki. W Pharmcorze nie było niczego, co by przypominało tamte środki. Sam Owierczuk przekonywał, że gwarancją bezpieczeństwa jest przyciąganie możliwie najmniejszej uwagi. Zresztą nikt nie zamierzał tu pracować z groźnymi mikrobami, więc Władimir Siergiejewicz specjalnie się nad tym nie zastanawiał. Poza tym Pharmcor za jednym zamachem podpisał z nim niemal dożywotni kontrakt, zaoferował mu prawdziwie królewskie wynagrodzenie, a niedawno pomógł w uzyskaniu ulgowego, niemal nieoprocentowanego kredytu na mieszkanie. Dzięki temu rodzina Diegtiariowów wprowadziła się na nowiutkie osiedle położone nieopodal stacji metra Uniwersytet – jeśli nawet nie elitarne, to dobrze odpowiadające pojęciu business class. Stare mieszkanie sprzedali całkiem korzystnie, co zapewniło Alinie Aleksandrownie, żonie Władimira Siergiejewicza, środki na kupno mebli. Zdawało się, że los się do nich uśmiechnął.
Jednak płomienna przemowa, którą Ksenia wygłaszała właśnie do młodszej siostry, nie była laudacją na cześć ojca w podzięce za poprawę poziomu ich życia. Ksenia odkryła, że wirusolodzy prowadzą doświadczenia na zwierzętach. Owszem, wiedziała o tym wcześniej, ale ojciec kiedyś pracował głównie w terenie, a zwierzęta zarażali jego koledzy. Teraz zaś zaczął pracować w laboratorium. I któregoś wieczora starsza córka, niby to mimochodem, zadała mu pytanie:
– Tato, a jakie wy tam zwierzęta wykorzystujecie? No wiesz, do eksperymentów.
Pogrążony w myślach ojciec, nie zdając sobie sprawy z prawdziwego sensu pytania, machinalnie odpowiedział, że naturalnie do wyboru, do koloru – od szczurów do małp. Rozmowa nie miała ciągu dalszego, ale Ksenia w duchu natychmiast napiętnowała swojego rodziciela jako rzeźnika i wiwisektora. Do tego okazała się tak nieostrożna, że podzieliła się swoją wiedzą z przyjaciółmi ze studiów, którzy z różnych powodów podzielali jej poglądy na kwestię obrony praw zwierząt. W rezultacie wokół Kseni powstał pewnego rodzaju krąg współwyznawców, który nie pozwalał, by emocje związane z rzeźnictwem Władimira Siergiejewicza opadły.
Ksenia przestała nawet rozmawiać z ojcem, chyba że akurat potrzebowała pieniędzy, których matka jej skąpiła. Ale on, pracoholik w ciężkim stadium tej szanowanej choroby, jeżeli sądzić na podstawie jego zachowania, nawet tego nie zauważył. Pozbawił tym samym córkę możliwości wygłoszenia gniewnej repliki w odpowiedzi na pytanie: „Co się stało, Ksenieczka?”. W roli adwokata taty występowała teraz Ania.
– Jak możesz go usprawiedliwiać? On eksperymentuje na zwierzętach! Czy ty to rozumiesz? To tak, jakby eksperymentował na Barsiku albo Miszce! Kochasz je? Kochasz, prawda? Oddałabyś je tatusiowi, żeby zaraził je jakąś dżumą i patrzył, co się stanie?
– Po pierwsze, ojciec też je kocha. Barsik śpi u niego na poduszce. Nie u ciebie, a u niego, tak na marginesie. Po drugie, czy jest ci znany jakiś inny sposób testowania leków? O ile wiem, jeszcze takiego nie wymyślono.
– To najpierw niech się zajmą wynalezieniem takiego sposobu, a potem swoimi dysertacjami!
– Zdaje mi się, że ojciec obronił wszystkie możliwe już dziesięć lat temu. Albo nawet więcej – mruknęła Ania.
– Więc pomaga bronić innym, swoim wspólnikom!
– Czy ty chociaż wiesz, czym oni się zajmują?
– Nie wiem ani nie chcę wiedzieć! Wystarczy mi, że w swoim laboratorium męczą zwierzęta.
Ania wzruszyła ramionami, jakby mówiąc: „O czym tu rozmawiać z głupkiem”, mimo to odpowiedziała:
– O ile wiem, pracują nad możliwością utrzymania organizmu przy życiu w czasie długich lotów kosmicznych bez zamrażania go. I w ogóle przetrwaniem w ekstremalnych warunkach. Coś w tym stylu, że jedziesz na Antarktydę i zamarzasz. Przewożą cię w ciepłe miejsce, sam odmarzasz i idziesz dalej. Trafiasz jeszcze gdzie indziej i znów nic złego ci się nie dzieje. Coś ci się najpierw wyłączyło w organizmie, potem włączyło, kiedy to potrzebne.
Ksenia prychnęła i utkwiła wzrok w siostrze, biorąc się pod boki.
– Skąd ty to wszystko wiesz, Kurnikowa? Trener ci opowiedział?
– Zajrzałam ojcu do notatek – odpowiedziała siostra z niezmąconym spokojem. – Wszystko leży na jego biurku. On pisze artykuł albo książkę o swojej pracy. Sama weź i poczytaj.
– Chcesz powiedzieć, że wszystko zrozumiałaś? Co miałaś z biologii na semestr? – zapytała Ksenia z taką ilością sarkazmu w głosie, jaką tylko zdołała z siebie wykrzesać.
– Wstęp zrozumiałam – wzruszyła ramionami Ania. – Chcesz zrozumieć resztę, sama przeczytaj. Ty jesteś mądra, ty jesteś świetną uczennicą, niedługo trafisz do telewizji z programem o ochronie zwierząt. Wobec tego idź i czytaj. Przeprowadź coś w stylu śledztwa dziennikarskiego.
– Skąd ci się przyczepiło to „w stylu”? – zakpiła Ksenia. – Od twoich kumpli sportowców niedorozwojów?
– Nie, z książek, które piszą publicyści po dziennikarstwie. Swoją drogą wiem, co w słowie „publicysta” znaczy „cysta”. Ale skąd to „publi”? – z udawanym zainteresowaniem spytała Ania.
– Jeszcze do tego nie dorosłaś.
– Cóż, jak nie dorosłam, to nie dorosłam – zgodziła się łatwo Ania. – Czas na mnie.
Wyszła z kuchni, podniosła z podłogi torbę tenisową, przegoniwszy z niej relaksującego się kota, i wyszła na korytarz. Kiedy zbliżała się do drzwi, zadzwonił telefon z ochrony. Ania zignorowała sygnał i tylko odwróciła się w stronę mieszkania.
– Prymuska! – krzyknęła. – Przyszli do ciebie pozostali obrońcy praw szczurów! – I wyszła.
Wychodząc z windy, wpadła na czworo „obrońców” – dziewczynę i trzech chłopaków. Margarita i dwaj chłopcy uczyli się z Ksenią na tym samym kierunku na wydziale dziennikarstwa. Trzecim był starszy brat Margarity, Siemion. Niski i wątły, miał okulary jak muzyk Moby – w grubej, kanciastej oprawie z plastiku – które zupełnie nie pasowały do jego chudej, spiczastej twarzy. Wyglądał znacznie młodziej niż siostra. Margarita była puszysta, do tego tłuszcz rozłożył się tak nieszczęśliwie, że jej cellulitowe uda tworzyły rodzaj uszu, które próbowała wcisnąć w zbyt ciasne czarne spodnie. Spodnie nie zmniejszały tych uszu, przeciwnie, uwydatniały je, a na dodatek tłustawe boki Margarity wylewały się znad mocno ściągniętego paska i zwisały jak wyrośnięte ciasto z dzieży.
Sama Margarita z jakiegoś powodu uważała, że należy do bohemy, i pociągał ją styl gotycki, dlatego farbowała włosy na kolor kruczoczarny z jaskrawoczerwonymi pasemkami. Do tego robiła sobie żałobnie czarny makijaż, co w połączeniu z długim nosem i również czarnymi wyłupiastymi oczami sprawiało, że wyglądała wprost przerażająco. Na dziennikarstwo dostała się dzięki staraniom swojego taty, który zajmował się finansami jednego z głównych kanałów telewizyjnych.
Siemion kończył już Moskiewski Państwowy Uniwersytet Techniczny im. Baumana i był niezwykle zdolnym programistą. Nudziło go jednak wykorzystywanie tego niewątpliwego talentu do celów pokojowych i pewnego dnia tak skutecznie błysnął swoimi umiejętnościami, że tylko dzięki wszechmocnemu tacie udało mu się uniknąć procesu i więzienia – gibraltarska filia holenderskiego banku łaknęła krwi i ofiar z ludzi.
Pozostali dwaj chłopcy należeli do starych telewizyjnych rodów. Dima – wysoki, lekko zezowaty i przedwcześnie łysiejący – był wnukiem znanego w czasach sowieckich komentatora spraw zagranicznych, a Igor – synem producenta z kanału muzycznego. W sumie cała ta paczka powstała dlatego, że Igor – ciemnowłosy, urodziwy i zepsuty powodzeniem u dziewczyn – postanowił zdobyć względy Kseni.
Ksenia, w odróżnieniu od innych dziewcząt, nie uległa urokowi Igora. Była na to zbyt zaabsorbowana sobą i zakochana w sobie. Dlatego odnosiła się do zalotników nieco lekceważąco i można chyba powiedzieć: despotycznie. Nawet nie zawsze zauważała ich obecność. W rezultacie Igor zajął się ochroną zwierząt i środowiska naturalnego, o których losie w innej sytuacji nigdy by nie myślał. Z kolei jego przyjaciel Dima przyłączył się do nich dlatego, że zawsze przyłączał się do Igora. Margarita uważała się za kumpelę Dimy. Wszystko pozostałoby na etapie rozmów prowadzonych u kogoś w kuchni, gdyby nie Siemion.
Mimo że pracował w spokojnym zawodzie, jakim jest programowanie, w głębi serca był człowiekiem pełnym pasji, gotowym poświęcić cały swój czas wszelkim formom aktywności politycznej: obronie praw zwierząt, walce o sprawiedliwość społeczną, przeciwdziałaniu eksterminacji zwierząt i walce z wszelkimi formami dyskryminacji – byle tylko sprawa pachniała spiskiem i dawała mu poczucie wyjątkowości oraz udziału w czymś niezwykłym. Dlatego po tym, jak Siemion dołączył do ich grona, myśli obrońców zaczęły zmierzać w dość konkretnym i raczej niebezpiecznym kierunku.
Cała grupa spiskowców, po przepuszczeniu Ani i przywitaniu się z nią, wjechała windą na siódme piętro i wyszła na korytarz. Ksenia czekała już na nich w otwartych drzwiach. Ucałowali się z nią, czyli dwukrotnie cmoknęli powietrze przy policzku, jak to nagle stało się zwyczajem po telewizyjnych reklamach sprite’a, i weszli do mieszkania.
– Czy ktoś ma ochotę na herbatę albo kawę? – zapytała Ksenia.
Wszyscy poprosili o kawę. Ksenia wyszła do kuchni, skąd zaraz rozległ się warkot młynka. Wkrótce mieszkanie wypełnił wspaniały aromat.
Władimir Siergiejewicz Diegtiariow, profesor19 marca, poniedziałek, dzień
Władimir Siergiejewicz Diegtiariow stał w laboratorium przed obramowaną metalem podwójną ścianą z grubego, hartowanego szkła. Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn. Jeden młody, wysoki, szczupły i lekko przygarbiony, ostrzyżony niemal na zero. Drugi przeciwnie, niemłody, niewielkiego wzrostu, w okularach bez oprawek. Siwiejące przerzedzone włosy miał zaczesane do tyłu.
Wysoki nazywał się Siergiej Kramcow, był doktorantem, a Diegtiariow jego promotorem. Niski, doktor James Billinton, był Amerykaninem z instytutu należącego do amerykańskiego koncernu farmaceutycznego IBF. Przyjechał przed dwoma miesiącami, aby współpracować z Diegtiariowem, i zajmowali się połączeniem wyników osiągniętych w swoich krajach przez dwa zespoły naukowców. Billinton nieźle mówił po rosyjsku, Diegtiariow zaś znośnie porozumiewał się po angielsku, więc nie korzystali z pomocy tłumacza.
Teraz zaalarmowani przyszli do wiwarium i spoglądali do jego wnętrza z całkowicie skonsternowanymi minami. Za grubymi szybami stały kilkupoziomowe regały z dużymi drucianymi klatkami. Regały podzielono ściankami na segmenty. Jedne segmenty były puste, w innych w klatkach siedziały małpy kotawce przywiezione z Afryki. W pierwszym segmencie od lewej zobaczyli istne pobojowisko. Jedna z klatek miała otwarte drzwiczki, druga, także otwarta, leżała na podłodze pusta. Podłogę pod okratowaną ścianą pokrywała krew, w purpurowej, gęstniejącej kałuży pływały strzępy sierści i jakieś grudki.
Jedna z małp, z pyskiem umazanym zaschniętą krwią, siedziała nieopodal na podłodze, kołysząc się w przód i w tył niczym dziecko z chorobą sierocą. Druga siedziała na przewróconej klatce. Na jednej z jej łap nie pozostał ani kawałeczek mięsa lub sierści, ledwie połączone kości wisiały jak sznurki. Brakowało jej też części pyska, całej jego lewej połowy, która najwidoczniej została odgryziona. Małpa siedziała cicho i całkowicie nieruchomo – jakby makabryczne, prawdopodobnie śmiertelne rany zupełnie jej nie przeszkadzały, jakby wszystko było w porządku.
– Więc co się stało? – zapytał Władimir Siergiejewicz Kramcowa.
– Klatki mają słabe zamki, przypominałem o tym kilka razy – odparł doktorant. – Otwierają się same. Dało się przewidzieć, że wcześniej czy później jakieś małpy uciekną.
– Z zamkami jasna sprawa, wszystkie zostaną wymienione w przyszłym tygodniu, ale co dokładnie się stało?
Kramcow skinął na rząd monitorów komputerowych na biurku.
– Może pan wszystko obejrzeć na nagraniu. A w skrócie... W tym segmencie są tylko dwie małpy, obie zostały zarażone. Siedzą tu ponad miesiąc, czują się doskonale.
– To te same, którym podano wirus HIV – przerwał mu Diegtiariow i zwrócił się do Billintona. – Próbowaliśmy pozbyć się wirusa za pomocą naszej Szóstki.
– I co się okazało? – chciał wiedzieć Billinton.
– Okazało się, że pokonujemy AIDS. I nie tylko AIDS. Na przykład wszystkie typy zapalenia wątroby, a nawet banalną grypę. Wszystkie choroby wirusowe. Nasz wirus nie toleruje absolutnie żadnych rywali, szczególnie takich, które szkodzą nosicielowi. Jeśli uda nam się doprowadzić Szóstkę do stabilnego poziomu, będziemy mogli pojechać do Sztokholmu z wyprzedzeniem i czekać na Nagrodę Nobla już na miejscu. No i pan Burko zrobi się jeszcze dziesięć razy bogatszy. Albo i sto... Przepraszam, Sierioża, kontynuuj.
Kramcow skinął głową.
– Usłyszałem hałas, wbiegłem do laboratorium. Jednej z małp udało się otworzyć klatkę, zaczęła skakać po całym segmencie, otworzyła drugą klatkę i zawisła na jej otwartych drzwiczkach. Druga małpa też zaczęła szaleć, razem rozbujały klatkę i zepchnęły ją z półki tak, że klatka przygniotła małpę wiszącą na drzwiczkach. Łapa uwięzła jej między kratami, małpa nie zdążyła się uwolnić. Klatka upadła na nią i zmiażdżyła jej klatkę piersiową. Jeśli odwróci się do nas drugim bokiem, zobaczy pan, jaką ma ranę. Wszystkie żebra połamane i z pewnością przebite płuca. Druga małpa przestraszyła się i skryła w odległym kącie segmentu. W czasie gdy zakładałem skafander ochronny, by wejść do środka i zrobić porządek, małpa, którą uważałem za martwą, nagle się poruszyła. – Jednocześnie Kramcow przewijał czarno-białe wideo nagrane przez kamerę obserwacyjną. – Proszę popatrzeć od tego miejsca.
Na jednym z ekranów pojawił się Kramcow stojący przy szklanej ścianie, ubrany w biały kombinezon, ale bez hełmu. Dwa inne ekrany pokazywały wnętrze segmentu. Rzeczywiście, przygnieciona małpa niespodziewanie drgnęła, wydostała się spod klatki, usiadła i znieruchomiała. Wzbudziło to ciekawość drugiego kotawca. Powoli zbliżył się do nieoczekiwanie wskrzeszonego towarzysza, zachował jednak dystans, jakby coś go powstrzymało. Jego postawa wyrażała niepewność. Zmartwychwstała małpa z początku nie reagowała, nawet nie patrzyła w jego stronę. Po mniej więcej trzech minutach w ciszy, nie wydając żadnych dźwięków i nie wykonując żadnych ostrzegawczych ani groźnych gestów, rzuciła się na tę drugą, wczepiła się w nią, powaliła ją na ziemię. Wywiązała się krótka szarpanina, po czym ofiara przestała się rzucać i legła na podłodze. Napastniczka, usiadłszy obok niej, chwyciła ją za łapę.
– To... co ona robi? – spytał Billinton.
– Zabiła ją, a teraz ją zjada – odparł Kramcow.
– Można oszaleć. – Amerykanin potrząsnął głową, jakby nie wierzył własnym oczom. – Dlaczego? W naszych materiałach nie było nawet wzmianki o przypadkach nieumotywowanej agresji lub kanibalizmu. Kotawce w ogóle są roślinożerne.
– Nasze materiały to zapisy albo obserwacji terenowych ludzi, albo eksperymentów na szczurach. – Kramcow wzruszył ramionami. – Może wirus uległ mutacji, a może też wpłynął bezpośrednio na psychikę małpy. Agresja, jak mi się zdaje, jest mocno umotywowana głodem. Jakiego motywu pan jeszcze chce? O proszę, patrzcie! Teraz jest najważniejsze!
Popukał paznokciem w ekran monitora. Na filmie działo się coś niesamowitego. Jedna małpa dalej ogryzała łapę drugiej, tej, którą uznali za martwą. I nagle ta „martwa” się poruszyła.
– Widzicie?
Małpa napastniczka niespodziewanie porzuciła swoją ofiarę, odeszła na bok i usiadła na ziemi. Wydawało się, że coś przełyka. Druga małpa też usiadła i znieruchomiała. Potem zaczęła się kołysać w przód i w tył.
– Siedzą tak ponad godzinę. Nic się nie zmieniło. Wszystko wskazuje na to, że obie nie żyją. Na kamerze termowizyjnej widać, że ich ciała stygną – podsumował Kramcow.
– I co z tego wynika? Wirus działa, chociaż niezupełnie w sposób, jakiego oczekiwaliśmy? – zapytał Billiton.
– Na to wygląda – odpowiedział za doktoranta Diegtiariow. – Obie żyły pomimo zakażenia. Z pozoru były absolutnie zdrowe. Jedna zginęła w nieszczęśliwym wypadku, czego nie mogliśmy przewidzieć. Mamy tu ilustrację australijskich i haitańskich baśni: martwa małpa „wstała z grobu” po to, żeby „jeść żywych”. Chociaż te baśnie nie znalazły potwierdzenia w faktach. Co zatem stało się tutaj?
– Najprawdopodobniej serce wrotne, tak jak przypuszczaliśmy. A poza tym trzeba je złapać. I zrobić sekcję – stwierdził Kramcow.
Billinton spojrzał na niego uważnie.
– Zdaje pan sobie sprawę, jaką trzeba zachować ostrożność?
– Tak – skinął głową Kramcow. – Nie zamierzam łapać małp w pojedynkę. Ściągnę laborantów, założymy skafandry ochronne. Nawiasem mówiąc, trzy razy wpuszczałem do tego segmentu gaz usypiający. Bez efektu. Zdaje się, że one w ogóle nie oddychają. Sprawdziłem nawet skuteczność gazu w innym segmencie, z niezainfekowanymi małpami. Tam zadział. Małpy zasnęły w ciągu trzech minut. A dla tych gaz jest obojętny.
– Tak, to ciekawe – westchnął Billinton. – Coś w tym rodzaju przewidywaliśmy, ale nie całkiem w takiej formie i nie z takim skutkiem. Teraz będziemy się musieli zorientować, co z tego wynika i jak to wykorzystać dla dobra ludzkości. Mamy jeszcze jakieś zakażone zwierzęta?
– Nie, ale szybko możemy mieć – uśmiechnął się Kramcow. – Zakazimy. I zaczniemy od szczurów, bo małp mamy mało.
Terroryści19 marca, poniedziałek
– Siemion, jesteś pewien, że twoja bomba nikogo nie zabije? – zapytała Margarita. – To jednak nie włamanie do bazy danych w banku, tatko tym razem cię nie uratuje.
Siemion potrząsnął głową przecząco.
– Wszystko wymierzyłem. Rozstaw betonowych płyt ogrodzenia odpowiada rozstawowi okien w ścianie budynku niemal w stu procentach. W nocy nikogo tam nie ma, okna są tuż nad ziemią. Dwóch strażników znajduje się w głównym budynku, a trzeci w portierni.
– Może ktoś tam pracuje na nocną zmianę? – dociekała Margarita.
Im mniej pozostawało czasu, tym mniej jej się podobał cały ten pomysł. Na etapie planowania wszystko wyglądało ekscytująco, ale im bliżej realizacji, tym bardziej zaczynała się bać. Natomiast Siemionowi było wszystko jedno. Widział tylko kolejny cel i za wszelką cenę chciał go zrealizować.
– Przecież liczyłem, ile osób przychodzi, a ile wychodzi – tłumaczył nieco oburzony. – W oknach niskiego parteru palą się nie zwykłe lampy, tylko awaryjne. Podniosłem kamerę na kiju nad płot, wszystko nagrałem. Nie ma mowy o pomyłce. Ksenia też tam była, chodziła do taty, zaglądała przez okno. Widziała jakąś aparaturę, komputery. Zdaje się, że również rozdzielnicę elektryczną. Gdyby to wszystko rozwalić, odbudowa potrwa długo. A bomba wybuchnie nawet nie w budynku, tylko na zewnątrz. Wylecą szyby, zepsują się komputery, wyrządzimy grube szkody i tyle. Ksenia proponuje rzecz niemożliwą, nie damy rady nawet wejść na dziedziniec.
– Moglibyśmy przynajmniej spróbować uwolnić zwierzęta. Chyba nie chcemy ich zabić.
Wszystko mówiła w nieśmiałej nadziei, że cały złowrogi plan obróci się po prostu w żart i wszyscy pójdą do domu.
– Klatki stoją w zupełnie innym miejscu, sama mówiłaś – przypomniał jej Siemion z lekkim oburzeniem.
– Bomba to bomba!
– Co ty gadasz? – Siemion aż podskoczył na krześle. – Jaka bomba? Petarda z saletry i oleju napędowego. Nawet odłamków nie daje. Nic się nie może wydarzyć. Wybuch prędzej przewróci ogrodzenie, niż uszkodzi ścianę budynku.
„Obrońcy zwierząt” postanowili przejść do aktywnych działań. Jak to zwykle bywa, podobne grupy, opętane radykalnymi ideami walki o jakiś szczytny cel, wcześniej czy później robią coś, co źle się kończy dla nich lub (co zdarza się znacznie częściej) dla kogoś innego. Każdy chciał posunąć się w walce nieco dalej niż inni, obecność Siemiona odegrała rolę katalizatora. W końcu postanowili dokonać eksplozji na dziedzińcu instytutu badawczego, w którym pracował Władimir Siergiejewicz.
Trzeba oddać obrońcom sprawiedliwość: nie chcieli ofiar i nawet wyrządzenia szkody nie uważali za wyjątkowo istotne. Najważniejsze było zrobienie czegoś, o czym mogliby potem dyskutować między sobą i co połączyłoby ich jakąś tajemnicą. W ogóle wszystkim poza Ksenią los małp w instytucie zwisał i powiewał.
Plan nie był specjalnie skomplikowany. Gdzieś w darknecie Siemion wyłowił instrukcję wykonania ładunków wybuchowych i detonatora. Po zakupie niezbędnych składników zbudował z nich coś, co można nazwać bezodłamkowym ładunkiem wybuchowym, ważącym około trzech kilogramów. Problem polegał tylko na tym, aby umieścić ten ładunek pod wyznaczonymi parterowymi oknami i wyeliminować możliwość, że ładunek wybuchnie w innym miejscu i komuś stanie się krzywda.
Całkiem eleganckie rozwiązanie przyszło Siemionowi do głowy, gdy po raz kolejny jechał ulicą Awtoprojezdną. Skonstruował z aluminiowego kątownika coś w rodzaju podwieszanej zjeżdżalni z małą trampoliną. Gdyby umieścić ją na szczycie ogrodzenia trampoliną do środka, ostrożnie położyć na niej ładunek w kształcie walca i go puścić, to powinien spaść na ziemię i poturlać się dokładnie pod odpowiednie okna.
Instytut nie był w końcu obiektem wojskowym, poza tym prowadzone tam badania zapewne nie mogły spowodować żadnych poważnych problemów. Bo po co wrogom państwa całkowicie jawne materiały z całkowicie jawnych badań prowadzonych dzięki międzynarodowemu grantowi, które mogą się przydać w dalekiej przyszłości na przykład w medycynie kosmicznej? Budynku strzeżono więc głównie przed złodziejami, którzy chcieliby ukraść nowe komputery, przed pijakami, którzy nie mieliby nic przeciwko temu, żeby się wysikać za jego rogiem, i przed bezdomnymi, którzy chętnie spędziliby noc w jego piwnicach, gdyby tylko mieli taką możliwość. Dlatego absolutnie wystarczało do tego celu trzech strażników uzbrojonych w strzelby i pistolet oraz dobry system alarmowy podłączony do stanowiska strażników. Kamery monitorowały jedynie teren wewnętrzny, przestrzeń za ogrodzeniem znajdowała się w martwym polu. Bez trudu da się więc podejść w odpowiednie miejsce wzdłuż muru, zamocować zjeżdżalnię i zrzucić na nią ładunek.
– Dobra, Siemion, pokaż bombę – poprosił Dima.
– Nie ma problemu, patrz.
Siemion schylił się i szybkim ruchem rozpiął suwak w swojej torbie treningowej.
– To ona? – zapytał nieco zawiedziony Igor. – Jakaś rura...
– To ona. Czego się spodziewałeś?
– Nie wiem. – Igor zrobił nieokreślony gest. – Może bomby podobnej na przykład do ananasa, a to tylko jakiś zwitek.
– I prawidłowo, bo taki zwitek nie będzie miał odłamków – potwierdził Siemion. – Odłamki mogłyby kogoś zranić albo zabić. Walcowaty kształt pozwoli ładunkowi sturlać się po zjeżdżalni.
– Co tu jeszcze masz? – Margarita wskazała palcem na kilka długich paczek leżących w tej samej torbie.
– To są prowadnice.
– Super! – powiedział Dima.
– No myślę – potwierdził Siemion z dumą.
Wtem rozległ się dźwięk otwieranego zamka w drzwiach wejściowych.
– Cicho, chowaj wszystko – zarządziła Ksenia. – Anka przyszła.
– Nakabluje czy co? – zapytał Siemion.
Właściwie Ania wyjątkowo się Siemionowi podobała. Marzył o tym, żeby poznać ją bliżej. Ponieważ jednak odnosiła się do całej ich grupy obrońców zwierząt tak kpiąco i złośliwie, zdawał sobie sprawę, że dopóki jest z nimi, prawdopodobieństwo nawiązania stosunków z Anią równa się zeru.
– Nie nakabluje, ale jakoś może wszystko zepsuć. Chowaj, mówię! – powtórzyła Ksenia.
Siergiej Kramcow, doktorant, zastępca Diegtiariowa19 marca, poniedziałek
Szef z Billintonem mieli takie miny, że najlepszy kabaret się chowa. Daję słowo, że gdyby nie maski, byłoby widać, że stoją z rozdziawionymi ustami, tak jak ja jeszcze niedawno. Moja reakcja była bardziej powściągliwa niż ich, ale dopiero teraz. Wcześniej sam nie wyglądałem wcale lepiej. Dlaczego? Sami oceńcie...
Wszyscy trzej staliśmy przy metalowym stole, do którego przywiązano wypatroszoną małpę. Ale ona nie była martwa, choć nikt nie próbował sprawić, by żyła. Ona wciąż się ruszała, otwierała pysk, próbowała dosięgnąć któregoś z nas zębami i nie wyglądało na to, że ma zamiar umrzeć.
Stop, pomyłka. Była absolutnie, w stu procentach martwa z klinicznego punktu widzenia, choć nie miało to najmniejszego wpływu na jej aktywność. Pomimo braku akcji serca, braku oddechu i znacznego obniżenia temperatury ciała była energiczna i o wiele bardziej agresywna niż za życia. Otwarta klatka piersiowa, żebra rozłożone na boki, zapadnięte i zastygłe serce, szczęki z wyszczerzonymi zębami rozwarte na całą szerokość, wyblakłe oczy, skóra koloru wosku w miejscach niepokrytych sierścią... Płuca nie pracowały, dlatego zamiast straszliwego wrzasku właściwego dla małp tego gatunku wydawała od czasu do czasu słabe skomlenie.
– Sierioża... proszę nas oświecić. Co my tu właściwie widzimy? – zapytał szef, odkaszlnąwszy.
– Boją się panowie, że oczy panów mylą? Nie, z panów wzrokiem jest wszystko w porządku – zacząłem takim tonem, jakbym zamierzał im sprzedać tę wypatroszoną małpę. – Widzą panowie całkowicie martwe zwierzę, które nie chce przyjąć tego faktu do wiadomości. W dodatku zwierzę to wykazuje skłonność do agresji, której wcześniej nie miało.
– Serce wrotne? – zapytał Billinton, drapiąc się po głowie.
– Nie. Na początku też tak myślałem... – westchnąłem i teatralnie skrzyżowałem ręce na piersiach. – Zresztą wszyscy tak myśleliśmy i zaobserwowaliśmy to w pierwszej fazie pracy. Teraz jest zupełnie inaczej. Po przeprowadzeniu sekcji ożywionego trupa odkryłem, że płaty wątroby wciąż pracują, więc fizycznie je zniszczyłem, zatrzymawszy akcję tak zwanego serca wrotnego. Poza tym w tej małpie nie ma prawie ani mililitra krwi. Po prostu ją odciągnąłem. Mimo to, jak widać, małpa ani myśli się uspokoić. Jeśli ją wypuścimy, zechce nas pożreć – żywemu trupowi po prostu tak wypada. Przy tym będzie wolała pożreć małpę tego samego gatunku niż człowieka. Skłonność do kanibalizmu jest u niej dominująca.
– Ma pan teorię, po co jej to? – spytał szef.
– Mam – potwierdziłem. – Myślę, że potrzebuje materiału genetycznego, aby zmienić swoje ciało.
– Przecież ona nie żyje – przypomniał mi łagodnie szef.
– Tak – przytaknąłem – ale... jej ciało nadal żyje, tylko w inny sposób.
Szef zamilkł, zamyślił się, po czym skinął głową.
– Zgadzam się. Funkcje życiowe widać gołym okiem. Co jeszcze udało ci się wykopać?
Wykopałem całkiem sporo. W końcu cały weekend non stop siedziałem w pracy. I uzbierało się trochę materiału.
– Próbuję po prostu usystematyzować wszystkie rzeczy dotyczące tego nieszczęśliwego splotu wydarzeń związanych z małpą i ciągle nie mogę skończyć. Wszystko wywraca się do góry nogami.
– Cóż, prześledźmy krótko twoje wnioski.
– Dobrze. Po pierwsze: otrzymaliśmy wirusa o bardzo wysokiej wirulencji, do czego nie dążyliśmy. Do zakażenia może dojść każdą drogą, także kropelkową. Wystarczy znaleźć się w pobliżu. Małpa w klatce, którą zbliżyłem do małpy zombi, została zainfekowana, zrobiłem analizę krwi. Przy tym nie ma żadnych objawów choroby, wirus jest zupełnie nieaktywny. Wtedy znów wziąłem się za szczury i żeby nie komplikować, po prostu wstrzyknąłem czterem szczurom podskórnie krew małpy zombi.
– Skąd taka wirulencja? I co otrzymałeś?
– Co do wirulencji... tu mamy obraz wirusa... – Poklikałem myszą na ekranie monitora i otworzyłem zdjęcie czegoś o kształcie podobnym do cyfry sześć. – Dlatego nazwaliśmy wirus Szóstką. Uznaliśmy, że nazwa Dziewiątka to byłby zbyt wielki zaszczyt. Widzą panowie te włoski? Pojawiły się ostatnio. Wirus mutuje szybciej, czego wcześniej nie obserwowaliśmy. A co do wstrzykiwania krwi martwej małpy żywym szczurom... to niespodzianka. Wszystkie szczury zdechły w ciągu godziny i powstały z martwych pięć minut później. Nie wykazywały zainteresowania sobą nawzajem. Natomiast stały się agresywne, kiedy postawiłem obok ich klatek klatki z żywymi szczurami.
– Żywe szczury się zaraziły? – uściślił szef.
– No właśnie! – potwierdziłem. – Wszystkie co do jednego, ale nie zamierzają umierać i czują się doskonale! Żadnych oznak jakiejkolwiek choroby. Co więcej, dwa z tych szczurów należały do grupy „żółtaczkowych” i teraz wirus zapalenia wątroby wyraźnie u nich osłabł. Szóstka niszczy chorobę. Wpuściłem żywego szczura do klatki szczura zombi. One są znacznie wolniejsze od żywych i wyraźnie słabsze. Mimo to żywy szczur doznał ataku paniki, nawet nie mógł się bronić. Zupełnie jakby zawiodły wszystkie jego instynkty, jakby nie miał schematu obrony przed żywym trupem.
Pozwoliłem szefowi z Billintonem ponapawać się nagraniem wideo miotającego się po klatce białego szczura. Drugi szczur ścigał go niezdarnie, kołysząc się z boku na bok.
– Być może – wycedził Billinton. – Co było dalej?
– Szczurowi zombi udało się w końcu odgryźć porządny kawałek mięsa żywemu – ciągnąłem. – Rana nie była śmiertelna, więc umieściłem poszkodowanego w innej klatce i go opatrzyłem. Zdechł po mniej więcej godzinie, po pięciu minutach ożył. Powtórzenie doświadczenia z martwym szczurem i żywym szczurem dało inny wynik. Żywy szczur walczył, nawet zaatakował i dotkliwie pokąsał martwego.
– I też umarł? – zapytał Diegtiariow.
– Właśnie – potwierdziłem.
Szef milczał przez chwilę, trawiąc informacje, po czym powiedział:
– Czyli zarażenie drogą kropelkową sprawia, że dany osobnik jest jedynie nosicielem. Prowadzi nawet do poprawy stanu jego zdrowia. Kiedy zaś wirus dostanie się bezpośrednio do krwiobiegu, powoduje śmierć i późniejszy powrót do życia?
– Dokładnie tak. Wydaje się, że obcy wirus w dawce uderzeniowej, już dostosowany do konkretnego nosiciela, dostawszy się bezpośrednio do krwiobiegu, wytwarza toksynę, która zabija. I wtedy uruchamia się mechanizm wskrzeszenia. Kawy?
Podszedłem do ekspresu i go włączyłem.
– Nie, dziękuję, bo w nocy nie zasnę. – Diegtiariow pokręcił głową. – Wolałbym zapalić, nie masz nic przeciwko?
Jak zwykle. Chociaż nie palę i nie znoszę dymu, nie mogę odmówić swojemu szefowi. Nie dlatego, że jest szefem, ale dlatego, że bardzo go lubię jako człowieka. Szanuję go. Gdyby na pomysł zapalenia papierosa w moim laboratorium wpadł ktoś inny, wyleciałby stąd w sekundę. Dwa razy z tego powodu wyrzuciłem nawet Owierczuka.
– Co poradzę, niech pan pali.
Wyjąłem z szafy żółtą plastikową popielniczkę z logo papierosów Camel, którą trzymałem specjalnie na takie okazje, i postawiłem ją na stole. Skąd ona się tu wzięła – sam nie wiem. Tak się historycznie złożyło. Diegtiariow pstryknął zapalniczką, zapalił i wypuścił dym w bok. W myślach podziękowałem mu choć za to.
– Dobra, Sierioża, kontynuuj.
– Kontynuuję – kiwnąłem głową, odganiając dym ręką. – Uruchamia się mechanizm wskrzeszenia. Dokładnie tak się okazało. Potem, czego się wstydzę, zgrzeszyłem i wstrzyknąłem jednemu z zainfekowanych żywych szczurów roztwór arszeniku. Proszę zgadnąć, co się stało.
– Szczur umarł i ożył?
– Dokładnie tak – potwierdziłem, po czym dodałem: – Mamy więc sytuację, w której jeśli wirus wydostanie się z tego niezbyt dobrze strzeżonego laboratorium, spowoduje zagładę całej ludzkiej cywilizacji.
– Hmm... jesteś pewien? – Szef o mało nie udławił się dymem. – Bardzo radykalny wniosek.
– Jeszcze jak radykalny. Spróbuję to wyjaśnić. Oczywiście nie jestem tego pewien, nie robiłem doświadczeń na ludziach. Przypuszczam jednak, że jeśli ożywione małpy atakują żywe, aby je pożreć, jeśli ożywione szczury atakują żywe w tym samym celu, to ludzie mogą reagować podobnie.
– Na razie się zgadzam – kiwnął głową Diegtiariow. – I co?
– Prawdopodobieństwo zarażenia się przez samo przebywanie w pobliżu zombi jest niemal stuprocentowe, rozumie pan? – Zrobiłem gest mający przedstawiać lot. – Wirus przenosi się w powietrzu. Następuje transmisja powietrzna dalekiego zasięgu. Tak jakby wirus sam utrzymywał wielkość swojej populacji w organizmie poniżej pewnej granicy, którą uważa za bezpieczną dla tego organizmu.
– I...
– I każdy zarażony wirusem ożyje po śmierci. Osoba porażona prądem, ofiara wypadku, topielec i tak dalej. Powtarzam: każdy zarażony. Ci ożywieni zaczną atakować i zarażać żywych. Zarażeni wkrótce po śmierci ożyją, zaatakują kolejnych i tak dalej. Horrory mogą się przy tym schować.
Diegtiariow westchnął, milczał przez chwilę, patrząc na swoje odbicie w ciemnej szybie okiennej. Na zewnątrz zapadła noc. Wreszcie powiedział:
– Wiesz, to możliwe. Niebezpieczeństwo polega na tym, że wirus nie powoduje choroby u nosiciela. Najpierw nosiciel musi umrzeć, aby ciemna strona wirusa mogła się ujawnić. Tylko że dopóki nosiciel żyje, nic mu nie dolega. Nawet na grypę nie choruje.
No cóż, nie trzeba było długo wyjaśniać. Szef szybko kojarzy, zrozumiał, co jest prawdziwym problemem.
– Dokładnie tak. Na tym polega niebezpieczeństwo – kontynuowałem. – Gdyby to ode mnie zależało, zniszczyłbym teraz wszystkie próbki tego zmodyfikowanego przez nas wirusa. Pozostańmy przy tym, którego znaleźliśmy podczas ekspedycji. Występuje wyłącznie w organizmach niektórych ryb głębinowych i nawet jeśli zjesz tę rybę, to i tak się nie zarazisz. Zerowa wirulencja. Zaczęlibyśmy pracę od nowa, od punktu wyjścia. Jeśli mam być szczery, to przez ostatnią dobę włosy jeżyły mi się na głowie bez przerwy. Zdałem sobie sprawę, z czym mamy do czynienia. Ta zaraza może się rozprzestrzenić na cały świat i nikt nawet nie podniósłby alarmu. Weźmy którąś z wielkich historycznych pandemii, choćby słynną hiszpankę, zwłaszcza że jej przyczyną też był wirus. Ludzie chorowali i właśnie dlatego walczono z nią najlepiej, jak umiano. Teraz proszę sobie wyobrazić, że ludzie nie będą chorowali, przeciwnie, będą się czuli lepiej. Czy ktokolwiek zechce wszcząć alarm? Wątpię. Cały świat spokojnie by się zaraził. I martwi zaczęliby ożywać, żeby karmić się żywymi. Wtedy na walkę z wirusem byłoby za późno. Dlaczego? Bo każdy miałby go w sobie.
– To nie takie proste – powiedział po namyśle szef. – Tego wirusa badają na przykład Amerykanie. To międzynarodowy program i nawet gdybyśmy zniszczyli próbki tutaj, niewiele się zmieni. Ale należy wszcząć alarm, masz rację. Ten instytut jest całkowicie nieprzystosowany do badań nad niebezpiecznymi infekcjami, nie ma tu wymaganych środków bezpieczeństwa ani ochrony. Jutro od razu skontaktuję się z naszym kierownictwem i zażądam przeniesienia dalszych prac w miejsce o lepszych zabezpieczeniach. Teraz nie możemy zrobić nic więcej. Co jeszcze wiemy?
– Mniej więcej to samo, co wiedzieliśmy wcześniej. Chociaż pojawiło się coś ciekawego. Kiedy potencjalna ofiara znikała z pola widzenia szczurów zombi, dwa z nich najpierw dalej jej szukały, a potem zapadły w coś w rodzaju letargu. Pozostałe dwa zachowywały się biernie i od razu pogrążyły się w letargu. Kiedy w pobliżu pojawiły się żywe zakażone szczury, zombi wróciły do aktywności. Przeniosłem je do jednej klatki i wpuściłem tam zarażonego szczura. Pożarły go niemal całego. Została tylko głowa i jedna trzecia tułowia, ani jednej łapy, cała krew wyciekła. Mimo to ożył.
Diegtiariow skinął głową, jakby potwierdzając, że przyswoił informację, po czym zapytał:
– Jak zabić zombi?
To pytanie musiało paść. Jak zabić coś, co jest martwe?
– Próbowałem to zrobić na kilka sposobów. Na wirusa nie działają ani trucizny, ani urazy mechaniczne. Udało mi się osiągnąć cel dwoma sposobami. Pierwszy to zniszczenie mózgu. Drugi to porażenie prądem. W pierwszym przypadku przebiłem szczurowi czaszkę szpikulcem. W drugim przyłożyłem do ciała szczura elektrody, którymi popłynął prąd o wysokim napięciu.
– Nie ożyły na nowo?
– Nie – zrobiłem dodatkowo przeczący gest. – Jeszcze nie wrzuciłem ich do pieca, ciągle obserwuję. Sądzę, że stały się najzwyklejszymi trupami.
– Czyli porażenie centralnego układu nerwowego, nic więcej? – uściślił Diegtiariow.
– Tak, tylko centralny układ nerwowy – przytaknąłem. – Uszkodzenie kręgosłupa powoduje częściowy paraliż, tak jak u żywych, z tą różnicą, że zombi nie wydają się odczuwać z tego powodu dyskomfortu. Po prostu wyłącza się część ciała. Ogólnie rzecz biorąc, żywego trupa można zabić, ale z wielkim trudem.
– Dobra, kończ sprawozdanie i idziemy do domu – ciężko westchnął szef. – Albo jeszcze lepiej: od razu chodźmy do domu, zrobiło się późno.
– Może i ma pan rację – zgodziłem się. – Skopiuję sprawozdanie na płytę i skończę w domu. – Ze zmęczenia obijałem się o ściany. – Powinienem się przespać.
– Słusznie, chodź.