Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Nowy Rok 1943 pan G.H. Bondy, prezes zakładów MEAS, czytał sobie gazetę, jak zwykle trochę niegrzecznie przeskoczył wiadomości wojenne, uchylił się od czytania o przesileniu gabinetowym i na pełnych żaglach (tak, na pełnych żaglach, bo „Lidové Noviny”* już dawno powiększyły swój format pięciokrotnie i płachty ich nadawałyby się nawet do żeglugi morskiej) wpłynął na obszary gospodarki narodowej. Krążył przez chwilę tam i sam, po czym zwinął żagle i pozwolił kołysać się marzeniom.
***
Na świecie nastąpiła nieograniczona obfitość wszystkiego, czego ludziom potrzeba. Ale ludziom potrzeba wszystkiego, tylko nie nieograniczonej obfitości.
***
Najbezsensowniejszymi rzeczami w dziejach świata były konsekwentnie realizowane plany.
***
Nie wiedział, że prawa rynku są potężniejsze od praw boskich.
***
Rewolucję możesz sobie robić gdzie chcesz, tylko nie w urzędach. Nawet gdyby miał być koniec świata, trzeba najpierw zniszczyć wszechświat, a dopiero potem urzędy.
***
Ilustracje w książce: Josef Čapek
***
Jest znany głównie dzięki długoletniej współpracy ze swoim bratem, jednak najważniejszym polem jego artystycznych zainteresowań było malarstwo. Podczas pobytu w Paryżu zetknął się z ówczesną awangardą i zafascynował kubizmem. Jego rysunki ukazywały się w różnych czasopismach, m.in. w Lidovych novinach. Wspólnie napisali szereg sztuk teatralnych i opowiadań, publikował również na własny rachunek. Według Karla to właśnie Josef wymyślił słowo robot (po raz pierwszy użyte w dramacie R.U.R. Karla), rozpowszechnione w wielu językach jako określenie mechanicznego urządzenia wykonującego automatycznie pewne zadania człowieka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 199
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tytuł oryginału
Továrna na Absolutno
Copyright © Karel Čapek, 1922
Copyright © for the illustration Josef Čapek, 1922
Copyright © for the Polish translation by Paweł Hulka-Laskowski, 1947
Copyright © for this edition by LETHE 2021
Wydanie czwarte, poprawione
tłumaczenie: Paweł Hulka-Laskowski
projekt okładki: Maria Gumulak, animi2
korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak, Justyna Tomas
opracowanie graficzne książki: Maria Gumulak, animi2
skład i konwersja do eBooka: Jarosław Jabłoński, jjprojekt.pl
ilustracje: Josef Čapek (blok i okładka), s. 288 ROMANVS Roman Mojzis (shutterstock)
redaktor prowadząca: Małgorzata Jasińska
wydawca
LETHE Jakub Chmielniak
ul. Czajkowskiego 15
43-300 Bielsko-Biała
isbn 978-83-66303-20-1
Animi2 jest imprintem wydawniczym Fundacji LETHE
Nasze książki znajdziesz na animi.pl
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
rozdział IOgłoszenie
rozdział IIKarburator
rozdział IIIPanteizm
rozdział IV Boska piwnica
rozdział V Biskup
rozdział VI MEAS
rozdział VII Go on!
rozdział VIII Na pogłębiarce
rozdział IX Uroczystość
rozdział X Święta Elen
rozdział XI Pierwsze starcie
rozdział XII Docent
rozdział XIII Kronikarz się tłumaczy
rozdział XIV Kraina obfitości
rozdział XV Klęska
rozdział XVI W górach
rozdział XVII Młot i gwiazda
rozdział XVIII W redakcji nocnej
rozdział XIX Proces kanonizacyjny
rozdział XX St. Kilda
rozdział XXI Depesza
Rozdział XXII Stary patriota
rozdział XXIII Zatarg augsburski
rozdział XXIV Napoleon górskiej brygady
rozdział XXV Tak zwana Największa Wojna
rozdział XXVI Bitwa o Hradec Králové
rozdział XXVII Atol na Oceanie Spokojnym
rozdział XVIII Siedem Chałup
rozdział XXIX Ostatnia bitwa
rozdział XXX Zakończenie wszystkiego
W Nowy Rok 1943 pan G.H. Bondy, prezes zakładów MEAS, czytał sobie gazetę, jak zwykle trochę niegrzecznie przeskoczył wiadomości wojenne, uchylił się od czytania o przesileniu gabinetowym i na pełnych żaglach (tak, na pełnych żaglach, bo „Lidové Noviny”* już dawno powiększyły swój format pięciokrotnie i płachty ich nadawałyby się nawet do żeglugi morskiej) wpłynął na obszary gospodarki narodowej. Krążył przez chwilę tam i sam, po czym zwinął żagle i pozwolił kołysać się marzeniom.
* „Gazeta Ludowa” – dziennik ukazujący się w Czechach w latach 1893–1952, reaktywowany w roku 1987 i ukazujący się do dziś. Karel Čapek i jego brat Josef Čapek publikowali na jego łamach swoje prace.
„Kryzys węglowy – pomyślał – wyczerpanie kopalń; ostrawskie zagłębie przerywa eksploatację na całe lata. Tam do diabła, to ci heca! Trzeba sprowadzać węgiel górnośląski i proszę, sami sobie policzcie, jak to podraża nasze wyroby, a potem gadajcie o konkurencji! Leżymy na kupie i jeżeli Niemcy podwyższą taryfę, to po prostu możemy zamknąć budę. I akcje Zivno padają. O Boże, cóż to za nędzne stosunki! Jakie ciasne, idiotyczne, jałowe stosuneczki! Diabli nadali z kryzysami!”.
Pan G.H. Bondy, prezes zarządu, zamyślił się. Coś go nieustępliwie irytowało. Zaczął doszukiwać się tego i znalazł wreszcie na ostatniej stronie złożonej gazety. Było to słówko ZEK. Właściwie tylko cząsteczka słowa, bo gazeta była akurat w tym miejscu złożona, na literze z. Ale właśnie ta połowiczność wyrazu narzucała mu się dokuczliwie. „No więc co? Jaki tam znowu ZEK? Pewno obrazek, pomyślał pan Bondy. A jak nie, to zarazek, bohomazek? Azotówki też spadły paskudnie. Straszliwa stagnacja. Malutkie, śmiesznie malutkie stosunki! – Tylko kto tam, do diabła, ogłasza jakiś obrazek? Na pewno jakiś bohomazek, jak wszystkie dzisiejsze obrazki. Na pewno”.
Trochę nadąsany pan G.H. Bondy rozłożył gazetę, aby się pozbyć dokuczliwego wyrazu. Ale teraz znikł mu zupełnie w szachownicy najróżniejszych ogłoszeń. Gonił swój zgubiony wyraz szpalta za szpaltą; ukrył się, gałgan, z jakąś irytującą złośliwością. Pan Bondy śledził go systematycznie od lewej strony ku prawej, od dołu ku górze. Idiotyczne! Obrazek, zarazek czy bohomazek – znikł jak kamfora.
Pan G.H. Bondy nie poddał się tak łatwo. Ponownie złożył gazetę i oto nienawistne ZEK wyskoczyło samo na skraju gazety. Położył więc na nim palec, szybko rozłożył gazetę i czytał…
Pan Bondy zaklął z cicha. Chodziło o bardzo skromne, bardzo powszednie ogłoszenie:
WYNALAZEK
bardzo korzystny,
nadający się dla każdej fabryki,
jest z przyczyn osobistych natychmiast do sprzedania.
Zapytania kierować do inż. R. Marka
Brzewnów 1651.
„No tak! Warto było się trudzić! – pomyślał pan G.H. Bondy. – Pewno jakieś patentowane szelki; jakieś oszustewko albo idiotyczna zabaweczka, a ja tymczasem tracę na to całe pięć minut! I ja także już idiocieję. Nędzne stosunki. I żadnego rozmachu nie ma! Żadnego!”.
Prezes Bondy przesiadł się teraz na fotel na biegunach, aby tym wygodniej wykosztować całą cierpkość nędznych małych stosunków. „No tak. MEAS ma dziesięć fabryk i trzydzieści trzy tysiące robotników. MEAS prowadzi w żelazie, MEAS jest bezkonkurencyjny w kotłach. Ruszta MEAS to marka światowa. Ale po dziesiątku lat pracy, mój Boże, gdzie indziej dałoby się osiągnąć o ileż więcej!”.
G.H. Bondy wyprostował się nagle. „Inżynier Marek, inżynier Marek! Zaraz, zaraz! Czyżby to był ten rudy Marek, jakże mu tam było? Rudolf, Dolfik Marek, kolega Dolfik z politechniki? Istotnie, w ogłoszeniu jest: inż. R. Marek. Dolfik, ty łobuzie, to ty tak? Czy to możliwe? O biedaku, ładnieś się dorobił! Żeby sprzedawać »bardzo korzystne wynalazki«, ha, ha! »z przyczyn osobistych«. Znamy takie »przyczyny osobiste«. Brak ci forsy, prawda? Chciałbyś złapać jakiegoś przemysłowego wróbla na jakiś psunabudesowy patent. No, zawsze miałeś kiełbie we łbie, zawsze ci się zdawało, że wywrócisz świat do góry nogami. Ech, kolego kochany, gdzie to się pozapodziewały nasze światoburcze myśli. Gdzie jest nasza wspaniała, szarlatańska młodość!”.
Prezes Bondy wyciągnął się wygodnie. „A może to naprawdę Marek? – myślał. – Ale Marek był to łeb naukowy. Troszkę może gaduła, no tak, ale było w tym łobuzie coś genialnego. Miał myśli. Ale poza tym straszliwie niepraktyczny człowiek. Właściwie kompletny fujara. Jakie to dziwne, że nie jest profesorem – myślał dalej pan Bondy. – Przez lat dwadzieścia nie spotkałem go ani razu. Bóg raczy wiedzieć, co robił przez cały ten czas. Może całkiem zszedł na psy. Na pewno zszedł na psy. Mieszka aż w Brzewnowie, biedaczek… i utrzymuje się z wynalazków! Straszny upadek!”.
Pan Bondy próbował przedstawić sobie nędzę upadłego wynalazcy. Udało mu się wymyślić straszliwie kudłatą, nieczesaną głowę. Jako tło ściany są ponure i papierowe jak w filmie. Mebli nie ma; w kącie materac, na stole nędzny model ze szpulek, z gwoździ i zużytych zapałek, przez brudne okienko widać podwórko. I w tę niewypowiedzianą nędzę wkracza gość w futrze. „Idę obejrzeć pański wynalazek”. Ślepawy wynalazca nie poznaje starego kolegi; pokornie chyli kudłatą głowę, rozgląda się, gdzie by tu usadowić rzadkiego gościa, a potem, dobry Boże! – skostniałymi palcami próbuje wprawić w ruch swój żałosny wynalazek, jakieś śmieszne perpetuum mobile, i nieśmiało gada, gada, jak to powinno chodzić, jak by to na pewno, całkiem na pewno, chodziło, gdyby, gdyby miał – gdyby mógł kupić… Gość w futrze rozgląda się po ubożutkim stryszku i nagle wyjmuje z kieszeni skórzany portfel i kładzie na stole tysiączkę, jeszcze jedną („Dosyć będzie!” – przeraził się pan Bondy swą rozrzutnością, ale kładzie jeszcze jedną). No, tysiączka wystarczyłaby najzupełniej – myśli coś wewnątrz pana Bondy’ego – przynajmniej na razie… „Masz pan tu na dalsze prace, panie Marku. Nie, nie, do niczego pan nie jest wobec mnie zobowiązany. Co? Kim jestem? To wszystko jedno. Dajmy na to, że jestem pańskim przyjacielem”.
Pan Bondy był bardzo zadowolony z siebie i wzruszony tym obrazem. „Poślę do Marka swego sekretarza – postanowił. – Natychmiast albo zaraz jutro. A co będę robił dzisiaj? Jest święto, do fabryki nie pójdę. Jestem właściwie wolny. Ach, te małe stosuneczki! Żeby przez cały dzień nie mieć nic do roboty! A może bym ja sam dzisiaj…”.
G.H. Bondy zawahał się. Byłaby to całkiem niezwykła przygoda, gdyby poszedł popatrzeć z bliska na nędzę dziwaka w Brzewnowie.
– Ostatecznie byliśmy takimi dobrymi przyjaciółmi! I wspomnienia mają przecież także swoje prawa. Pojadę! – zadecydował pan Bondy.
I pojechał.
Trochę się potem nudził, gdy jego samochód ślizgał się po całym Brzewnowie, szukając najnędzniejszego domku pod numerem 1651. Musiał nawet dowiadywać się w policji.
– Marek? Marek? – powtarzał inspektor, grzebiąc w swej pamięci. – To chyba będzie inżynier Rudolf Marek, Marek i Spółka, fabryka żarówek, ulica Mixa 1651.
– Fabryka żarówek? – Prezes Bondy był rozczarowany, a nawet rozgoryczony. Jak to, Rudolf Marek nie mieszka na strychu? Jest fabrykantem i „z przyczyn osobistych” sprzedaje jakiś patent! Ej, kolego, to zalatuje plajtą, jakem Bondy.
– Nie wie pan, jak się panu Markowi powodzi? – zapytał jakby od niechcenia inspektora policji, gdy sadowił się w samochodzie.
– O, znakomicie! – odpowiedział inspektor. – Fabryka bardzo niczego sobie. Sławna firma – dodał pełen dumy lokalnego patriotyzmu. – Bogaty pan – objaśnił dodatkowo – i strasznie uczony. Ile on robi eksperymentów!
– Ulica Mixa! – zawołał pan Bondy, zwracając się do szofera.
– Trzecia ulica w prawo! – wołał inspektor za samochodem.
I oto pan Bondy dzwoni u drzwi mieszkalnego skrzydła całkiem przyzwoitej fabryki. Dokoła czyściutko, zagonki i klomby, na murze dzikie wino.
– Hm – medytował pan Bondy – jakiś taki humanitaryzm i reformizm tkwił w tym Marku już zawsze.
Lecz oto na spotkanie gościa wychodzi na schody sam Marek, Rudolf Marek. Jest bardzo chudy i poważny, wzniosły jakiś czy co. Bondy czuje jakieś ssanie koło serca, że Marek nie jest już taki młody, jak był, ani taki straszliwie kudłaty jak ów wyobrażany wynalazca, że jest całkiem inny niż wszystko, o czym pan Bondy myślał, a nawet niełatwy do poznania. Ale zanim jeszcze zdołał uświadomić sobie w pełni swoje rozczarowanie, inżynier Marek wyciąga do niego rękę i mówi z cicha:
– No, przychodzisz nareszcie, kolego! Wyglądałem cię!
– Wyglądałem cię! – powtórzył Marek, usadowiwszy gościa w skórzanym klubowym fotelu.
Za żadne skarby świata nie byłby się Bondy przyznał do swych wyobrażeń o upadłym wynalazcy.
– Widzisz – zmuszał się po trosze do radości – to taki przypadek! Dzisiaj rano przyszło mi na myśl, że już dwadzieścia lat się nie widzieliśmy! Pomyśl, przyjacielu, dwadzieścia lat!
– Hm – mruknął Marek. – Więc ty chcesz kupić mój wynalazek?
– Kupić? – zawahał się Bondy. – Doprawdy sam nie wiem… Nawet o tym nie myślałem. Chciałem się z tobą zobaczyć i…
– E, daj spokój i nie udawaj! – przerwał Marek. – Ja wiedziałem, że przyjdziesz. Za taką rzeczą warto pochodzić. Na pewno. Taki wynalazek jest w sam raz dla ciebie. Z tego można zrobić… – machnął ręką, odchrząknął i mówił spokojnie. – Wynalazek mój, który ci zaprezentuję, jest daleko większym przewrotem w świecie techniki niż wynalazek maszyny parowej Watta. Jeśli mam być zwięzły w określeniu jego istoty, to wyrażając się teoretycznie, chodzi o całkowite wykorzystanie energii atomowej…
Bondy ziewnął ukradkiem.
– A co robiłeś w ciągu tych dwudziestu lat?
Marek spojrzał na niego trochę zdziwiony.
– Wiedza współczesna twierdzi, że materia, to jest atomy, składa się z ogromnej masy jednostek energii, atom to właściwie skupisko elektronów, czyli najmniejszych elektrycznych cząstek…
– To jest strasznie interesujące – przerwał mu Bondy. – Wiesz sam, że w fizyce byłem zawsze słaby. Ale ty, Marku, wyglądasz nietęgo! W jaki sposób doszedłeś właściwie do tej zabaweczki, to jest właściwie do tej fabryki?
– Ja? Zupełnie przypadkowo. Wynalazłem mianowicie całkiem nowy rodzaj drucików do żarówek… Ale to głupstwo, to mi tak wlazło w ręce całkiem przypadkowo. Bo ja już od lat dwudziestu pracuję nad zagadnieniem spalania materii. No, powiedz sam, kolego, jakie jest największe zagadnienie współczesnej techniki?
– Handel – odpowiedział prezes Bondy. – Ożeniłeś się?
– Jestem wdowiec – odpowiedział Marek i zerwał się wzburzony. – Handel! Nie handel, rozumiesz? Spalanie! Doskonałe wykorzystanie energii cieplnej, która jest w materii! Pomyśl, że z węgla wypalamy zaledwie jedną stutysięczną tego, co moglibyśmy wypalić, gdyby… Rozumiesz?
– Owszem, węgiel jest strasznie drogi – zauważył pan Bondy bardzo mądrze.
Marek usiadł i rzekł poirytowany:
– Jeśli nie przyszedłeś tu z powodu mego Karburatora, to możesz sobie iść, mój Bondy.
– Nic, nic, mów dalej – rzekł pan Bondy wielce pojednawczo. Marek wsparł głowę na ręku.
– Dwadzieścia lat nad tym pracowałem – wyrwało mu się z piersi ciężkie westchnienie – a teraz sprzedam to pierwszemu lepszemu, kto przyjdzie! Moje ogromne marzenie! Największy z dotychczasowych wynalazków! Naprawdę, Bondy, to straszna rzecz.
– Z pewnością, jak na nasze małe stosuneczki! – przyświadczył Bondy.
– Nie, to jest w ogóle straszna rzecz. Pomyśl tylko, że możesz wykorzystać atomową energię całkowicie, bez reszty!
– Aha! – zawołał prezes Bondy. – Będziemy palić atomami. Czemu nie, owszem, można atomami. Bardzo tu ładnie u ciebie, Dolfiku. Małe to, ale ładne. Ilu masz robotników?
Marek nie słuchał.
– Wiesz – mówił w zamyśleniu – to na jedno wychodzi, czy powiesz: wykorzystanie energii atomowej, czy też: spalenie materii. Albo rozbicie materii. Można powiedzieć i tak, i tak.
– Ja jestem za spalaniem – rzekł pan Bondy – słowo to jest takie jakieś cieplejsze.
– Ale ściślejsze jest „rozbicie materii”. Wiesz, rozbić atom na elektrony i te elektrony zaprząc do roboty. Rozumiesz?
– Najzupełniej – zgodził się pan prezes. – Naturalnie, że należy je zaprząc!
– Wyobraź sobie na przykład, że dwa konie ciągną z całej siły dwa końce liny w przeciwnych kierunkach. Wiesz, co to znaczy?
– Pewno jakiś nowy sport, nie? – domyślał się pan Bondy.
– Nie sport, ale spokój. Konie ciągną, ale nie ruszają z miejsca. Ale gdybyś przeciął linę…
– …to konie się zwalą na ziemię! – zawołał pan G.H. Bondy z zapałem.
– Nie, ale rozpędzą się w różne strony, staną się energią wyzwoloną. A teraz uważaj: materia to takie sprzęgnięte konie. Przetnij więź, która wiąże z sobą elektrony, a one…
– …rozpędzą się w różne strony.
– Owszem, ale my możemy schwytać je i zaprzęgnąć do roboty, rozumiesz? Albo pomyśl tak: spalamy na przykład kawałek węgla. Otrzymujemy z tego trochę ciepła, ale prócz tego także popiół, gaz węglowy i sadze. W ten sposób materia nie ginie, rozumiesz?
– Rozumiem. Może zapalisz cygaro?
– Nie zapalę. Ale ta materia, która pozostaje, ma jeszcze masę niezużytej energii atomowej. Gdybyśmy zużyli wszystką w ogóle atomową energię, to zużylibyśmy także atomy. Jednym słowem: materia zniknęłaby.
– Aha. Teraz już rozumiem.
– Jednym słowem, jest tak, jak gdybyśmy źle mełli zboże, jak gdybyśmy omełli delikatną górną warstewkę ziarna, a resztę byśmy wyrzucili, jak wyrzucamy popiół. Przy dokładnym przemiale nie pozostaje z ziarna nic albo prawie nic, prawda? I tak samo przy dokładnym spaleniu materii nie pozostaje z materii nic albo prawie nic. Wymiele się całkowicie. Zużyje się. Powróci w swoje pierwotne nic. Wiesz, materia potrzebuje straszliwej masy energii na to, aby istnieć. Odbierz jej istnienie, przymuś ją, aby przestała być, a wyzwolisz ogromną masę siły. Tak się rzeczy mają, przyjacielu.
– Aha. To jest całkiem niezłe.
– Pflüger na przykład oblicza, że kilogram węgla zawiera dwadzieścia i trzy biliony kalorii. Sądzę, że Pflüger przesadza.
– Stanowczo.
– Ja sam doszedłem teoretycznie do siedmiu bilionów. Ale i to znaczy, że jeden kilogram węgla przy doskonałym spaleniu mógłby pędzić przyzwoitą fabrykę w ciągu kilkuset godzin.
– Tam do diabła! – zawołał Bondy i zerwał się na równe nogi.
– Dokładnej liczby godzin ci nie podam. Ja już od sześciu tygodni spalam pół kilograma węgla przy obciążeniu trzydziestu kilogramometrów i wierz mi, kolego, maszyna pędzi i pędzi, i pędzi – wyszeptał Marek, blednąc.
Prezes Bondy głaskał w zakłopotaniu brodę, gładką i krągłą jak dziecięcy zadeczek.
– Słuchaj, przyjacielu – zaczął ostrożnie – jesteś, zdaje się, troszeczkę tego ten, przepracowany, że tak powiem.
Marek machnął ręką.
– Et, nic takiego… Gdybyś się choć trochę orientował w fizyce, objaśniłbym ci swój Karburator*, w którym spalam węgiel. Ale to cały wielki rozdział współczesnej fizyki. Zresztą sam zobaczysz wszystko w piwnicy na dole. Wsypałem pół kilograma węgla w maszynę, a potem ją zamknąłem i kazałem notarialnie opieczętować wobec świadków, żeby nikt inny nie mógł dosypać węgla. Idź i popatrz na to. Idź już, idź! I tak nic nie zrozumiesz, ale idź do piwnicy. Człowieku, nie marudź i idź!
* Karburator – nazwa ta, jaką inżynier Marek dał swemu atomowemu kotłowi, jest zupełnie nieprawidłowa. Jest to jeden z pożałowania godnych następstw tego, że technicy nie uczą się łaciny. Lepszą nazwą byłby komburator, atomkettle, carbowatt, disgregator, motor M. Bondymover, Hylergon, Molekularstoffzersetzungskraftrad, E.W. i inne podobne nazwy, które były później proponowane. Przyjęła się, oczywiście, nazwa najmniej właściwa. [przypis autorski]
– Jak to, a ty nie pójdziesz? – pytał zdziwiony Bondy.
– Nie, idź sam. I uważaj, przyjacielu, nie siedź tam zbyt długo…
– Dlaczego? – pytał Bondy podejrzliwie.
– Tak sobie. Możesz sobie pomyśleć na przykład, że… że tam niezdrowo. I zapal sobie lampkę. Przełącznik jest tuż przy drzwiach. Ten hałas w piwnicy to nie od mojej maszyny, bo ona pracuje całkiem cicho, równo, nie wydaje żadnego zapachu… Tam huczy tylko, hm, taki, uważasz, wentylator. No więc idź, a ja tu poczekam na ciebie. Potem mi powiesz…
Prezes Bondy schodzi do piwnicy zadowolony poniekąd, że pozbył się choć na chwilę tego wariata (przecie nie ulega wątpliwości, że to ciężki wariat), i myśli nad tym, jak by tu zwiać co prędzej. Ale patrzmy: piwnica ma uszczelnione ogromnie grube drzwi, zupełnie takie, jakie widuje się w pancernych kasach wielkich banków. Dobrze, zapalmy lampkę. Przełącznik jest tuż przy drzwiach. W betonowym sklepieniu, czyściutkim niby cela klasztorna, leży na betonowych podbudówkach olbrzymi miedziany wał. Jest całkowicie zamknięty ze wszystkich stron, tylko u góry jest kratka opatrzona pieczęciami.
W maszynie ciemno i cisza. Z maszyny prawidłowym i ślizgowym ruchem wybiega tłok obracający z wolna ciężkie koło rozpędowe. To wszystko. Tylko wentylator terkocze w piwnicznym oknie niezmordowanym ruchem.
Może to przewiew od tego wentylatora czy co… Pan Bondy czuje na czole jakiś osobliwy muskający wiew i ma uczucie, jakby mu się jeżyły włosy. A teraz jest mu tak, jakby był unoszony skroś bezmierny przestwór. A teraz jakby leciał, nie czując własnego ciężaru. G.H. Bondy klęczy w stanie jakiegoś straszliwego uczucia błogości, chciałby krzyczeć i śpiewać, wydaje mu się, że słyszy szum niezmiernych i niezliczonych skrzydeł. Ale nagle ktoś chwyta go mocno za rękę i wyciąga z piwnicy. To inżynier Marek. Ma na głowie kukłę czy skafander jak nurek i ciągnie Bondy’ego po schodach na górę. W przedpokoju zdejmuje metalową kukłę i ociera pot perlący mu się na czole.
– Był najwyższy czas – westchnął głęboko wzburzony.
Prezes Bondy miał takie uczucie, jakby śnił. Marek ułożył go z macierzyńską pieczołowitością w fotelu i szukał koniaku.
– Masz, wypij to zaraz – mówi, podając mu rozdygotaną ręką kieliszek. – Prawda, że i tobie zrobiło się źle?
– Przeciwnie – mówi jakimś niepewnym głosem Bondy. – Było to takie piękne, człowieku, że… Było mi tak, jakbym latał czy co?
– Tak, tak – rzekł Marek szybko – właśnie o tym mówię. Jakbyś latał albo w ogóle jak gdybyś się wznosił, prawda?
– Ogromnie miłe uczucie – stwierdził pan Bondy. –Zdaje się, że to nazywają natchnieniem. Jakby tam było coś – coś takiego…
– …świętego? – pytał Marek niepewnym głosem.
– Może. A nawet całkiem na pewno, kolego. Ja, uważasz, nigdy nie chodzę do kościoła, nie, w ogóle nie chodzę, ale w tej twojej piwnicy było mi tak, jakbym był w kościele. Proszę cię, co ja tam robiłem?
– Klęczałeś – warknął Marek z cierpkim wyrzutem i zaczął chodzić po pokoju.
Prezes Bondy w zakłopotaniu głaskał się po łysinie.
– To dziwne. Co ty gadasz! Że niby ja klęczałem? I proszę cię, co właściwie, co w tej piwnicy… tak dziwnie oddziaływa na człowieka?
– Karburator – warknął Marek, zagryzając wargi. Twarz jego wydawała się jeszcze chudsza i jakby sinawa.
– Tam do diabła – dziwił się Bondy. – Ale co i jak?
Inżynier Marek wzruszył tylko ramionami i dalej chodził po pokoju z opuszczoną głową.
G.H. Bondy przyglądał mu się z dziecięcym podziwem. „Marek to wariat – myślał. – Ale co się dzieje z człowiekiem w tej jego piwnicy? Taka słodka błogość, taka ogromna pewność siebie, przestrach, przytłaczająca pobożność czy coś takiego”. Pan Bondy powstał i nalał sobie jeszcze jeden kieliszek.
– Wiesz, Marku, co? Już wiem.
– Co wiesz? – wyrwało się Markowi. Przestał chodzić.
– O tej twojej piwnicy. Już wiem, skąd się biorą te dziwne stany psychiczne. Pewno jakieś zatrucie, tak?
– Zatrucie na pewno – roześmiał się Marek wściekle.
– Zaraz to sobie pomyślałem – oświadczył Bondy i od razu się uspokoił. – Więc ten twój aparat wytwarza coś takiego w guście ozonu, prawda? Albo raczej jakiś gaz trujący. I gdy się człowiek tego nawdycha, to potem… troszeczkę go to… przytruje… czy może rozweseli. Prawda? Stanowczo, kolego, nic tu nie ma innego, tylko gazy trujące. Wyzwalają się niezawodnie przez spalanie węgla w tym… w tym twoim Karburatorze. Pewno jakiś gaz świetlny albo gaz rozweselający, albo może fosgen*… Jednym słowem, coś takiego. I dlatego masz tam ten wentylator. I dlatego też chodzisz do piwnicy w masce przeciwgazowej, prawda? Tam są jakieś piekielne gazy.
* Fosgen, COCl2 – organiczny związek chemiczny z grupy chlorków kwasowych. Silnie trujący bezbarwny gaz. W czasie wojny używany jako gaz bojowy.
– Gdyby to były tylko gazy! – wybuchnął Marek, zaciskając pięści. – Widzisz, bracie, i dlatego muszę ten Karburator sprzedać! Bo po prostu ja tego nie zniosę, nie zniosę, mówię ci! – wołał niemal z płaczem. – Nawet nie przypuszczałem, że mój Karburator będzie mi wyrabiał takie kawały! Takie straszne… straszne świństwa! I pomyśl tylko, wyrabia mi takie rzeczy od samego początku! I każdy, kto tylko się zbliży, czuje to samo. Ty jeszcze nic nie wiesz, przyjacielu, ale mój dozorca domowy zapłacił za to bardzo drogo.
– O, biedak – zaniepokoił się pan prezes, pełen współczucia. – Umarł od tego?
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.