Fabryka absolutu - Karel Capek - ebook + audiobook

Fabryka absolutu ebook i audiobook

Karel Capek

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W Nowy Rok 1943 pan G.H. Bondy, prezes zakładów MEAS, czytał sobie gazetę, jak zwykle trochę niegrzecznie przeskoczył wiadomości wojenne, uchylił się od czytania o przesileniu gabinetowym i na pełnych żaglach (tak, na pełnych żaglach, bo „Lidové Noviny”* już dawno powiększyły swój format pięciokrotnie i płachty ich nadawałyby się nawet do żeglugi morskiej) wpłynął na obszary gospodarki narodowej. Krążył przez chwilę tam i sam, po czym zwinął żagle i pozwolił kołysać się marzeniom.

 

***

 

Na świecie nastąpiła nieograniczona obfitość wszystkiego, czego ludziom potrzeba. Ale ludziom potrzeba wszystkiego, tylko nie nieograniczonej obfitości.

 

***

 

Najbezsensowniejszymi rzeczami w dziejach świata były konsekwentnie realizowane plany.

 

***

 

Nie wiedział, że prawa rynku są potężniejsze od praw boskich.

 

***

 

Rewolucję możesz sobie robić gdzie chcesz, tylko nie w urzędach. Nawet gdyby miał być koniec świata, trzeba najpierw zniszczyć wszechświat, a dopiero potem urzędy.

 

***

 

Ilustracje w książce: Josef Čapek

 

***

 

Karel Čapek (1890–1938) czeski pisarz, prozaik i dramaturg. Jeden z pionierów fantastyki naukowej, który po raz pierwszy użył słowa „robot” (wymyślonego przez jego brata Josefa) i spopularyzował je.

 

Josef Čapek (ur. 23 marca 1887 w Hronovie, zm. w kwietniu 1945 w obozie koncentracyjnym Bergen-Belsen) − czeski malarz, pisarz i poeta. Brat pisarza Karla Čapka.

 

Jest znany głównie dzięki długoletniej współpracy ze swoim bratem, jednak najważniejszym polem jego artystycznych zainteresowań było malarstwo. Podczas pobytu w Paryżu zetknął się z ówczesną awangardą i zafascynował kubizmem. Jego rysunki ukazywały się w różnych czasopismach, m.in. w Lidovych novinach. Wspólnie napisali szereg sztuk teatralnych i opowiadań, publikował również na własny rachunek. Według Karla to właśnie Josef wymyślił słowo robot (po raz pierwszy użyte w dramacie R.U.R. Karla), rozpowszechnione w wielu językach jako określenie mechanicznego urządzenia wykonującego automatycznie pewne zadania człowieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 199

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 32 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz
Oceny
4,1 (42 oceny)
18
13
9
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ty­tuł ory­gi­na­łu

To­vár­na na Ab­so­lut­no

Co­py­ri­ght © Ka­rel Ča­pek, 1922

Co­py­ri­ght © for the il­lu­stra­tion Jo­sef Ča­pek, 1922

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Pa­weł Hul­ka-La­skow­ski, 1947

Co­py­ri­ght © for this edi­tion by LE­THE 2021

Wy­da­nie czwar­te, po­pra­wio­ne

tłu­ma­cze­nie: Pa­weł Hul­ka-La­skow­ski

pro­jekt okład­ki: Ma­ria Gu­mu­lak, ani­mi2

ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak, Ju­sty­na To­mas

opra­co­wa­nie gra­ficz­ne ksi­ążki: Ma­ria Gu­mu­lak, ani­mi2

skład i kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński, jjpro­jekt.pl

ilu­stra­cje: Jo­sef Ča­pek (blok i okład­ka), s. 288 RO­MA­NVS Ro­man Moj­zis (shut­ter­stock)

re­dak­tor pro­wa­dząca: Ma­łgo­rza­ta Ja­si­ńska

wy­daw­ca

LE­THE Ja­kub Chmiel­niak

ul. Czaj­kow­skie­go 15

43-300 Biel­sko-Bia­ła

isbn 978-83-66303-20-1

Ani­mi2 jest im­prin­tem wy­daw­ni­czym Fun­da­cji LE­THE

Na­sze ksi­ążki znaj­dziesz na ani­mi.pl

Spis treści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

Kar­ta re­dak­cyj­na

roz­dział IOgło­sze­nie

roz­dział IIKar­bu­ra­tor

roz­dział IIIPan­te­izm

roz­dział IV Bo­ska piw­ni­ca

roz­dział V Bi­skup

roz­dział VI MEAS

roz­dział VII Go on!

roz­dział VIII Na po­głębiar­ce

roz­dział IX Uro­czy­sto­ść

roz­dział X Świ­ęta Elen

roz­dział XI Pierw­sze star­cie

roz­dział XII Do­cent

roz­dział XIII Kro­ni­karz się tłu­ma­czy

roz­dział XIV Kra­ina ob­fi­to­ści

roz­dział XV Klęska

roz­dział XVI W gó­rach

roz­dział XVII Młot i gwiaz­da

roz­dział XVIII W re­dak­cji noc­nej

roz­dział XIX Pro­ces ka­no­ni­za­cyj­ny

roz­dział XX St. Kil­da

roz­dział XXI De­pe­sza

Roz­dział XXII Sta­ry pa­trio­ta

roz­dział XXIII Za­targ au­gs­bur­ski

roz­dział XXIV Na­po­le­on gór­skiej bry­ga­dy

roz­dział XXV Tak zwa­na Naj­wi­ęk­sza Woj­na

roz­dział XXVI Bi­twa o Hra­dec Králo­vé

roz­dział XXVII Atol na Oce­anie Spo­koj­nym

roz­dział XVIII Sie­dem Cha­łup

roz­dział XXIX Ostat­nia bi­twa

roz­dział XXX Za­ko­ńcze­nie wszyst­kie­go

roz­dział I

Ogło­sze­nie

W Nowy Rok 1943 pan G.H. Bon­dy, pre­zes za­kła­dów MEAS, czy­tał so­bie ga­ze­tę, jak zwy­kle tro­chę nie­grzecz­nie prze­sko­czył wia­do­mo­ści wo­jen­ne, uchy­lił się od czy­ta­nia o prze­si­le­niu ga­bi­ne­to­wym i na pe­łnych ża­glach (tak, na pe­łnych ża­glach, bo „Li­do­vé No­vi­ny”* już daw­no po­wi­ęk­szy­ły swój for­mat pi­ęcio­krot­nie i płach­ty ich nada­wa­ły­by się na­wet do że­glu­gi mor­skiej) wpły­nął na ob­sza­ry go­spo­dar­ki na­ro­do­wej. Krążył przez chwi­lę tam i sam, po czym zwi­nął ża­gle i po­zwo­lił ko­ły­sać się ma­rze­niom.

* „Ga­ze­ta Lu­do­wa” – dzien­nik uka­zu­jący się w Cze­chach w la­tach 1893–1952, re­ak­ty­wo­wa­ny w roku 1987 i uka­zu­jący się do dziś. Ka­rel Ča­pek i jego brat Jo­sef Ča­pek pu­bli­ko­wa­li na jego ła­mach swo­je pra­ce.

„Kry­zys węglo­wy – po­my­ślał – wy­czer­pa­nie ko­pa­lń; ostraw­skie za­głębie prze­ry­wa eks­plo­ata­cję na całe lata. Tam do dia­bła, to ci heca! Trze­ba spro­wa­dzać węgiel gór­no­śląski i pro­szę, sami so­bie po­licz­cie, jak to pod­ra­ża na­sze wy­ro­by, a po­tem ga­daj­cie o kon­ku­ren­cji! Le­ży­my na ku­pie i je­że­li Niem­cy pod­wy­ższą ta­ry­fę, to po pro­stu mo­że­my za­mknąć budę. I ak­cje Zi­vno pa­da­ją. O Boże, cóż to za nędz­ne sto­sun­ki! Ja­kie cia­sne, idio­tycz­ne, ja­ło­we sto­su­necz­ki! Dia­bli nada­li z kry­zy­sa­mi!”.

Pan G.H. Bon­dy, pre­zes za­rządu, za­my­ślił się. Coś go nie­ustępli­wie iry­to­wa­ło. Za­czął do­szu­ki­wać się tego i zna­la­zł wresz­cie na ostat­niej stro­nie zło­żo­nej ga­ze­ty. Było to słów­ko ZEK. Wła­ści­wie tyl­ko cząstecz­ka sło­wa, bo ga­ze­ta była aku­rat w tym miej­scu zło­żo­na, na li­te­rze z. Ale wła­śnie ta po­ło­wicz­no­ść wy­ra­zu na­rzu­ca­ła mu się do­kucz­li­wie. „No więc co? Jaki tam zno­wu ZEK? Pew­no ob­ra­zek, po­my­ślał pan Bon­dy. A jak nie, to za­ra­zek, bo­ho­ma­zek? Azo­tów­ki też spa­dły pa­skud­nie. Strasz­li­wa sta­gna­cja. Ma­lut­kie, śmiesz­nie ma­lut­kie sto­sun­ki! – Tyl­ko kto tam, do dia­bła, ogła­sza ja­kiś ob­ra­zek? Na pew­no ja­kiś bo­ho­ma­zek, jak wszyst­kie dzi­siej­sze ob­raz­ki. Na pew­no”.

Tro­chę nadąsa­ny pan G.H. Bon­dy roz­ło­żył ga­ze­tę, aby się po­zbyć do­kucz­li­we­go wy­ra­zu. Ale te­raz zni­kł mu zu­pe­łnie w sza­chow­ni­cy naj­ró­żniej­szych ogło­szeń. Go­nił swój zgu­bio­ny wy­raz szpal­ta za szpal­tą; ukrył się, ga­łgan, z ja­kąś iry­tu­jącą zło­śli­wo­ścią. Pan Bon­dy śle­dził go sys­te­ma­tycz­nie od le­wej stro­ny ku pra­wej, od dołu ku gó­rze. Idio­tycz­ne! Ob­ra­zek, za­ra­zek czy bo­ho­ma­zek – zni­kł jak kam­fo­ra.

Pan G.H. Bon­dy nie pod­dał się tak ła­two. Po­now­nie zło­żył ga­ze­tę i oto nie­na­wist­ne ZEK wy­sko­czy­ło samo na skra­ju ga­ze­ty. Po­ło­żył więc na nim pa­lec, szyb­ko roz­ło­żył ga­ze­tę i czy­tał…

Pan Bon­dy za­klął z ci­cha. Cho­dzi­ło o bar­dzo skrom­ne, bar­dzo po­wsze­dnie ogło­sze­nie:

WY­NA­LA­ZEK

bar­dzo ko­rzyst­ny,

na­da­jący się dla ka­żdej fa­bry­ki,

jest z przy­czyn oso­bi­stych na­tych­miast do sprze­da­nia.

Za­py­ta­nia kie­ro­wać do inż. R. Mar­ka

Brzew­nów 1651.

„No tak! War­to było się tru­dzić! – po­my­ślał pan G.H. Bon­dy. – Pew­no ja­kieś pa­ten­to­wa­ne szel­ki; ja­kieś oszu­stew­ko albo idio­tycz­na za­ba­wecz­ka, a ja tym­cza­sem tra­cę na to całe pięć mi­nut! I ja ta­kże już idio­cie­ję. Nędz­ne sto­sun­ki. I żad­ne­go roz­ma­chu nie ma! Żad­ne­go!”.

Pre­zes Bon­dy prze­sia­dł się te­raz na fo­tel na bie­gu­nach, aby tym wy­god­niej wy­kosz­to­wać całą cierp­ko­ść nędz­nych ma­łych sto­sun­ków. „No tak. MEAS ma dzie­si­ęć fa­bryk i trzy­dzie­ści trzy ty­si­ące ro­bot­ni­ków. MEAS pro­wa­dzi w że­la­zie, MEAS jest bez­kon­ku­ren­cyj­ny w ko­tłach. Rusz­ta MEAS to mar­ka świa­to­wa. Ale po dzie­si­ąt­ku lat pra­cy, mój Boże, gdzie in­dziej da­ło­by się osi­ągnąć o ileż wi­ęcej!”.

G.H. Bon­dy wy­pro­sto­wał się na­gle. „In­ży­nier Ma­rek, in­ży­nier Ma­rek! Za­raz, za­raz! Czy­żby to był ten rudy Ma­rek, ja­kże mu tam było? Ru­dolf, Do­lfik Ma­rek, ko­le­ga Do­lfik z po­li­tech­ni­ki? Istot­nie, w ogło­sze­niu jest: inż. R. Ma­rek. Do­lfik, ty ło­bu­zie, to ty tak? Czy to mo­żli­we? O bie­da­ku, ład­nieś się do­ro­bił! Żeby sprze­da­wać »bar­dzo ko­rzyst­ne wy­na­laz­ki«, ha, ha! »z przy­czyn oso­bi­stych«. Zna­my ta­kie »przy­czy­ny oso­bi­ste«. Brak ci for­sy, praw­da? Chcia­łbyś zła­pać ja­kie­goś prze­my­sło­we­go wró­bla na ja­kiś psu­na­bu­de­so­wy pa­tent. No, za­wsze mia­łeś kie­łbie we łbie, za­wsze ci się zda­wa­ło, że wy­wró­cisz świat do góry no­ga­mi. Ech, ko­le­go ko­cha­ny, gdzie to się po­za­po­dzie­wa­ły na­sze świa­to­bur­cze my­śli. Gdzie jest na­sza wspa­nia­ła, szar­la­ta­ńska mło­do­ść!”.

Pre­zes Bon­dy wy­ci­ągnął się wy­god­nie. „A może to na­praw­dę Ma­rek? – my­ślał. – Ale Ma­rek był to łeb na­uko­wy. Trosz­kę może ga­du­ła, no tak, ale było w tym ło­bu­zie coś ge­nial­ne­go. Miał my­śli. Ale poza tym strasz­li­wie nie­prak­tycz­ny czło­wiek. Wła­ści­wie kom­plet­ny fu­ja­ra. Ja­kie to dziw­ne, że nie jest pro­fe­so­rem – my­ślał da­lej pan Bon­dy. – Przez lat dwa­dzie­ścia nie spo­tka­łem go ani razu. Bóg ra­czy wie­dzieć, co ro­bił przez cały ten czas. Może ca­łkiem zsze­dł na psy. Na pew­no zsze­dł na psy. Miesz­ka aż w Brzew­no­wie, bie­da­czek… i utrzy­mu­je się z wy­na­laz­ków! Strasz­ny upa­dek!”.

Pan Bon­dy pró­bo­wał przed­sta­wić so­bie nędzę upad­łego wy­na­laz­cy. Uda­ło mu się wy­my­ślić strasz­li­wie ku­dła­tą, nie­cze­sa­ną gło­wę. Jako tło ścia­ny są po­nu­re i pa­pie­ro­we jak w fil­mie. Me­bli nie ma; w kącie ma­te­rac, na sto­le nędz­ny mo­del ze szpu­lek, z gwo­ździ i zu­ży­tych za­pa­łek, przez brud­ne okien­ko wi­dać po­dwór­ko. I w tę nie­wy­po­wie­dzia­ną nędzę wkra­cza gość w fu­trze. „Idę obej­rzeć pa­ński wy­na­la­zek”. Śle­pa­wy wy­na­laz­ca nie po­zna­je sta­re­go ko­le­gi; po­kor­nie chy­li ku­dła­tą gło­wę, roz­gląda się, gdzie by tu usa­do­wić rzad­kie­go go­ścia, a po­tem, do­bry Boże! – skost­nia­ły­mi pal­ca­mi pró­bu­je wpra­wić w ruch swój ża­ło­sny wy­na­la­zek, ja­kieś śmiesz­ne per­pe­tu­um mo­bi­le, i nie­śmia­ło gada, gada, jak to po­win­no cho­dzić, jak by to na pew­no, ca­łkiem na pew­no, cho­dzi­ło, gdy­by, gdy­by miał – gdy­by mógł ku­pić… Gość w fu­trze roz­gląda się po ubo­żut­kim strysz­ku i na­gle wyj­mu­je z kie­sze­ni skó­rza­ny port­fel i kła­dzie na sto­le ty­si­ącz­kę, jesz­cze jed­ną („Do­syć będzie!” – prze­ra­ził się pan Bon­dy swą roz­rzut­no­ścią, ale kła­dzie jesz­cze jed­ną). No, ty­si­ącz­ka wy­star­czy­ła­by naj­zu­pe­łniej – my­śli coś we­wnątrz pana Bon­dy’ego – przy­naj­mniej na ra­zie… „Masz pan tu na dal­sze pra­ce, pa­nie Mar­ku. Nie, nie, do ni­cze­go pan nie jest wo­bec mnie zo­bo­wi­ąza­ny. Co? Kim je­stem? To wszyst­ko jed­no. Daj­my na to, że je­stem pa­ńskim przy­ja­cie­lem”.

Pan Bon­dy był bar­dzo za­do­wo­lo­ny z sie­bie i wzru­szo­ny tym ob­ra­zem. „Po­ślę do Mar­ka swe­go se­kre­ta­rza – po­sta­no­wił. – Na­tych­miast albo za­raz ju­tro. A co będę ro­bił dzi­siaj? Jest świ­ęto, do fa­bry­ki nie pój­dę. Je­stem wła­ści­wie wol­ny. Ach, te małe sto­su­necz­ki! Żeby przez cały dzień nie mieć nic do ro­bo­ty! A może bym ja sam dzi­siaj…”.

G.H. Bon­dy za­wa­hał się. By­ła­by to ca­łkiem nie­zwy­kła przy­go­da, gdy­by po­sze­dł po­pa­trzeć z bli­ska na nędzę dzi­wa­ka w Brzew­no­wie.

– Osta­tecz­nie by­li­śmy ta­ki­mi do­bry­mi przy­ja­ció­łmi! I wspo­mnie­nia mają prze­cież ta­kże swo­je pra­wa. Po­ja­dę! – za­de­cy­do­wał pan Bon­dy.

I po­je­chał.

Tro­chę się po­tem nu­dził, gdy jego sa­mo­chód śli­zgał się po ca­łym Brzew­no­wie, szu­ka­jąc naj­nędz­niej­sze­go dom­ku pod nu­me­rem 1651. Mu­siał na­wet do­wia­dy­wać się w po­li­cji.

– Ma­rek? Ma­rek? – po­wta­rzał in­spek­tor, grze­bi­ąc w swej pa­mi­ęci. – To chy­ba będzie in­ży­nier Ru­­dolf Ma­rek, Ma­rek i Spó­łka, fa­bry­ka ża­ró­wek, uli­ca Mixa 1651.

– Fa­bry­ka ża­ró­wek? – Pre­zes Bon­dy był roz­cza­ro­wa­ny, a na­wet roz­go­ry­czo­ny. Jak to, Ru­dolf Ma­rek nie miesz­ka na stry­chu? Jest fa­bry­kan­tem i „z przy­czyn oso­bi­stych” sprze­da­je ja­kiś pa­tent! Ej, ko­le­go, to za­la­tu­je plaj­tą, ja­kem Bon­dy.

– Nie wie pan, jak się panu Mar­ko­wi po­wo­dzi? – za­py­tał jak­by od nie­chce­nia in­spek­to­ra po­li­cji, gdy sa­do­wił się w sa­mo­cho­dzie.

– O, zna­ko­mi­cie! – od­po­wie­dział in­spek­tor. – Fa­bry­ka bar­dzo ni­cze­go so­bie. Sław­na fir­ma – do­dał pe­łen dumy lo­kal­ne­go pa­trio­ty­zmu. – Bo­ga­ty pan – ob­ja­śnił do­dat­ko­wo – i strasz­nie uczo­ny. Ile on robi eks­pe­ry­men­tów!

– Uli­ca Mixa! – za­wo­łał pan Bon­dy, zwra­ca­jąc się do szo­fe­ra.

– Trze­cia uli­ca w pra­wo! – wo­łał in­spek­tor za sa­mo­cho­dem.

I oto pan Bon­dy dzwo­ni u drzwi miesz­kal­ne­go skrzy­dła ca­łkiem przy­zwo­itej fa­bry­ki. Do­ko­ła czy­ściut­ko, za­gon­ki i klom­by, na mu­rze dzi­kie wino.

– Hm – me­dy­to­wał pan Bon­dy – ja­kiś taki hu­ma­ni­ta­ryzm i re­for­mizm tkwił w tym Mar­ku już za­wsze.

Lecz oto na spo­tka­nie go­ścia wy­cho­dzi na scho­dy sam Ma­rek, Ru­dolf Ma­rek. Jest bar­dzo chu­dy i po­wa­żny, wznio­sły ja­kiś czy co. Bon­dy czu­je ja­kieś ssa­nie koło ser­ca, że Ma­rek nie jest już taki mło­dy, jak był, ani taki strasz­li­wie ku­dła­ty jak ów wy­obra­ża­ny wy­na­laz­ca, że jest ca­łkiem inny niż wszyst­ko, o czym pan Bon­dy my­ślał, a na­wet nie­ła­twy do po­zna­nia. Ale za­nim jesz­cze zdo­łał uświa­do­mić so­bie w pe­łni swo­je roz­cza­ro­wa­nie, in­ży­nier Ma­rek wy­ci­ąga do nie­go rękę i mówi z ci­cha:

– No, przy­cho­dzisz na­resz­cie, ko­le­go! Wy­gląda­łem cię!

roz­dział II

Kar­bu­ra­tor

– Wy­gląda­łem cię! – po­wtó­rzył Ma­rek, usa­do­wiw­szy go­ścia w skó­rza­nym klu­bo­wym fo­te­lu.

Za żad­ne skar­by świa­ta nie by­łby się Bon­dy przy­znał do swych wy­obra­żeń o upa­dłym wy­na­laz­cy.

– Wi­dzisz – zmu­szał się po tro­sze do ra­do­ści – to taki przy­pa­dek! Dzi­siaj rano przy­szło mi na myśl, że już dwa­dzie­ścia lat się nie wi­dzie­li­śmy! Po­my­śl, przy­ja­cie­lu, dwa­dzie­ścia lat!

– Hm – mruk­nął Ma­rek. – Więc ty chcesz ku­pić mój wy­na­la­zek?

– Ku­pić? – za­wa­hał się Bon­dy. – Do­praw­dy sam nie wiem… Na­wet o tym nie my­śla­łem. Chcia­łem się z tobą zo­ba­czyć i…

– E, daj spo­kój i nie uda­waj! – prze­rwał Ma­rek. – Ja wie­dzia­łem, że przyj­dziesz. Za taką rze­czą war­to po­cho­dzić. Na pew­no. Taki wy­na­la­zek jest w sam raz dla cie­bie. Z tego mo­żna zro­bić… – mach­nął ręką, od­chrząk­nął i mó­wił spo­koj­nie. – Wy­na­la­zek mój, któ­ry ci za­pre­zen­tu­ję, jest da­le­ko wi­ęk­szym prze­wro­tem w świe­cie tech­ni­ki niż wy­na­la­zek ma­szy­ny pa­ro­wej Wat­ta. Je­śli mam być zwi­ęzły w okre­śle­niu jego isto­ty, to wy­ra­ża­jąc się teo­re­tycz­nie, cho­dzi o ca­łko­wi­te wy­ko­rzy­sta­nie ener­gii ato­mo­wej…

Bon­dy ziew­nął ukrad­kiem.

– A co ro­bi­łeś w ci­ągu tych dwu­dzie­stu lat?

Ma­rek spoj­rzał na nie­go tro­chę zdzi­wio­ny.

– Wie­dza wspó­łcze­sna twier­dzi, że ma­te­ria, to jest ato­my, skła­da się z ogrom­nej masy jed­no­stek ener­gii, atom to wła­ści­wie sku­pi­sko elek­tro­nów, czy­li naj­mniej­szych elek­trycz­nych cząstek…

– To jest strasz­nie in­te­re­su­jące – prze­rwał mu Bon­dy. – Wiesz sam, że w fi­zy­ce by­łem za­wsze sła­by. Ale ty, Mar­ku, wy­glądasz nie­tęgo! W jaki spo­sób do­sze­dłeś wła­ści­wie do tej za­ba­wecz­ki, to jest wła­ści­wie do tej fa­bry­ki?

– Ja? Zu­pe­łnie przy­pad­ko­wo. Wy­na­la­złem mia­no­wi­cie ca­łkiem nowy ro­dzaj dru­ci­ków do ża­ró­wek… Ale to głup­stwo, to mi tak wla­zło w ręce ca­łkiem przy­pad­ko­wo. Bo ja już od lat dwu­dzie­stu pra­cu­ję nad za­gad­nie­niem spa­la­nia ma­te­rii. No, po­wiedz sam, ko­le­go, ja­kie jest naj­wi­ęk­sze za­gad­nie­nie wspó­łcze­snej tech­ni­ki?

– Han­del – od­po­wie­dział pre­zes Bon­dy. – Oże­ni­łeś się?

– Je­stem wdo­wiec – od­po­wie­dział Ma­rek i ze­rwał się wzbu­rzo­ny. – Han­del! Nie han­del, ro­zu­miesz? Spa­la­nie! Do­sko­na­łe wy­ko­rzy­sta­nie ener­gii ciepl­nej, któ­ra jest w ma­te­rii! Po­my­śl, że z węgla wy­pa­la­my za­le­d­wie jed­ną stu­ty­si­ęcz­ną tego, co mo­gli­by­śmy wy­pa­lić, gdy­by… Ro­zu­miesz?

– Ow­szem, węgiel jest strasz­nie dro­gi – za­uwa­żył pan Bon­dy bar­dzo mądrze.

Ma­rek usia­dł i rze­kł po­iry­to­wa­ny:

– Je­śli nie przy­sze­dłeś tu z po­wo­du mego Kar­bu­ra­to­ra, to mo­żesz so­bie iść, mój Bon­dy.

– Nic, nic, mów da­lej – rze­kł pan Bon­dy wiel­ce po­jed­naw­czo. Ma­rek wspa­rł gło­wę na ręku.

– Dwa­dzie­ścia lat nad tym pra­co­wa­łem – wy­rwa­ło mu się z pier­si ci­ężkie wes­tchnie­nie – a te­raz sprze­dam to pierw­sze­mu lep­sze­mu, kto przyj­dzie! Moje ogrom­ne ma­rze­nie! Naj­wi­ęk­szy z do­tych­cza­so­wych wy­na­laz­ków! Na­praw­dę, Bon­dy, to strasz­na rzecz.

– Z pew­no­ścią, jak na na­sze małe sto­su­necz­ki! – przy­świad­czył Bon­dy.

– Nie, to jest w ogó­le strasz­na rzecz. Po­my­śl tyl­ko, że mo­żesz wy­ko­rzy­stać ato­mo­wą ener­gię ca­łko­wi­cie, bez resz­ty!

– Aha! – za­wo­łał pre­zes Bon­dy. – Będzie­my pa­lić ato­ma­mi. Cze­mu nie, ow­szem, mo­żna ato­ma­mi. Bar­dzo tu ład­nie u cie­bie, Do­lfi­ku. Małe to, ale ład­ne. Ilu masz ro­bot­ni­ków?

Ma­rek nie słu­chał.

– Wiesz – mó­wił w za­my­śle­niu – to na jed­no wy­cho­dzi, czy po­wiesz: wy­ko­rzy­sta­nie ener­gii ato­mo­wej, czy też: spa­le­nie ma­te­rii. Albo roz­bi­cie ma­te­rii. Mo­żna po­wie­dzieć i tak, i tak.

– Ja je­stem za spa­la­niem – rze­kł pan Bon­dy – sło­wo to jest ta­kie ja­kieś cie­plej­sze.

– Ale ści­ślej­sze jest „roz­bi­cie ma­te­rii”. Wiesz, roz­bić atom na elek­tro­ny i te elek­tro­ny za­prząc do ro­bo­ty. Ro­zu­miesz?

– Naj­zu­pe­łniej – zgo­dził się pan pre­zes. – Na­tu­ral­nie, że na­le­ży je za­prząc!

– Wy­obraź so­bie na przy­kład, że dwa ko­nie ci­ągną z ca­łej siły dwa ko­ńce liny w prze­ciw­nych kie­run­kach. Wiesz, co to zna­czy?

– Pew­no ja­kiś nowy sport, nie? – do­my­ślał się pan Bon­dy.

– Nie sport, ale spo­kój. Ko­nie ci­ągną, ale nie ru­sza­ją z miej­sca. Ale gdy­byś prze­ci­ął linę…

– …to ko­nie się zwa­lą na zie­mię! – za­wo­łał pan G.H. Bon­dy z za­pa­łem.

– Nie, ale roz­pędzą się w ró­żne stro­ny, sta­ną się ener­gią wy­zwo­lo­ną. A te­raz uwa­żaj: ma­te­ria to ta­kie sprzęgni­ęte ko­nie. Prze­tnij więź, któ­ra wi­ąże z sobą elek­tro­ny, a one…

– …roz­pędzą się w ró­żne stro­ny.

– Ow­szem, ale my mo­że­my schwy­tać je i za­przęg­nąć do ro­bo­ty, ro­zu­miesz? Albo po­my­śl tak: spa­la­my na przy­kład ka­wa­łek węgla. Otrzy­mu­je­my z tego tro­chę cie­pła, ale prócz tego ta­kże po­piół, gaz węglo­wy i sa­dze. W ten spo­sób ma­te­ria nie gi­nie, ro­zu­miesz?

– Ro­zu­miem. Może za­pa­lisz cy­ga­ro?

– Nie za­pa­lę. Ale ta ma­te­ria, któ­ra po­zo­sta­je, ma jesz­cze masę nie­zu­ży­tej ener­gii ato­mo­wej. Gdy­by­śmy zu­ży­li wszyst­ką w ogó­le ato­mo­wą ener­gię, to zu­ży­li­by­śmy ta­kże ato­my. Jed­nym sło­wem: ma­te­ria znik­nęła­by.

– Aha. Te­raz już ro­zu­miem.

– Jed­nym sło­wem, jest tak, jak gdy­by­śmy źle me­łli zbo­że, jak gdy­by­śmy ome­łli de­li­kat­ną gór­ną war­stew­kę ziar­na, a resz­tę by­śmy wy­rzu­ci­li, jak wy­rzu­ca­my po­piół. Przy do­kład­nym prze­mia­le nie po­zo­sta­je z ziar­na nic albo pra­wie nic, praw­da? I tak samo przy do­kład­nym spa­le­niu ma­te­rii nie po­zo­sta­je z ma­te­rii nic albo pra­wie nic. Wy­mie­le się ca­łko­wi­cie. Zu­ży­je się. Po­wró­ci w swo­je pier­wot­ne nic. Wiesz, ma­te­ria po­trze­bu­je strasz­li­wej masy ener­gii na to, aby ist­nieć. Od­bierz jej ist­nie­nie, przy­muś ją, aby prze­sta­ła być, a wy­zwo­lisz ogrom­ną masę siły. Tak się rze­czy mają, przy­ja­cie­lu.

– Aha. To jest ca­łkiem nie­złe.

– Pflüger na przy­kład ob­li­cza, że ki­lo­gram węgla za­wie­ra dwa­dzie­ścia i trzy bi­lio­ny ka­lo­rii. Sądzę, że Pflüger prze­sa­dza.

– Sta­now­czo.

– Ja sam do­sze­dłem teo­re­tycz­nie do sied­miu bi­lio­nów. Ale i to zna­czy, że je­den ki­lo­gram węgla przy do­sko­na­łym spa­le­niu mó­głby pędzić przy­zwo­itą fa­bry­kę w ci­ągu kil­ku­set go­dzin.

– Tam do dia­bła! – za­wo­łał Bon­dy i ze­rwał się na rów­ne nogi.

– Do­kład­nej licz­by go­dzin ci nie po­dam. Ja już od sze­ściu ty­go­dni spa­lam pół ki­lo­gra­ma węgla przy ob­ci­ąże­niu trzy­dzie­stu ki­lo­gra­mo­me­trów i wierz mi, ko­le­go, ma­szy­na pędzi i pędzi, i pędzi – wy­szep­tał Ma­rek, bled­nąc.

Pre­zes Bon­dy gła­skał w za­kło­po­ta­niu bro­dę, gład­ką i krągłą jak dzie­ci­ęcy za­de­czek.

– Słu­chaj, przy­ja­cie­lu – za­czął ostro­żnie – je­steś, zda­je się, tro­szecz­kę tego ten, prze­pra­co­wa­ny, że tak po­wiem.

Ma­rek mach­nął ręką.

– Et, nic ta­kie­go… Gdy­byś się choć tro­chę orien­to­wał w fi­zy­ce, ob­ja­śni­łbym ci swój Kar­bu­ra­tor*, w któ­rym spa­lam węgiel. Ale to cały wiel­ki roz­dział wspó­łcze­snej fi­zy­ki. Zresz­tą sam zo­ba­czysz wszyst­ko w piw­ni­cy na dole. Wsy­pa­łem pół ki­lo­gra­ma węgla w ma­szy­nę, a po­tem ją za­mknąłem i ka­za­łem no­ta­rial­nie opie­częto­wać wo­bec świad­ków, żeby nikt inny nie mógł do­sy­pać węgla. Idź i po­patrz na to. Idź już, idź! I tak nic nie zro­zu­miesz, ale idź do piw­ni­cy. Czło­wie­ku, nie ma­ru­dź i idź!

* Kar­bu­ra­tor – na­zwa ta, jaką in­ży­nier Ma­rek dał swe­mu ato­mo­we­mu ko­tło­wi, jest zu­pe­łnie nie­pra­wi­dło­wa. Jest to je­den z po­ża­ło­wa­nia god­nych na­stępstw tego, że tech­ni­cy nie uczą się ła­ci­ny. Lep­szą na­zwą by­łby kom­bu­ra­tor, atom­ket­tle, car­bo­watt, dis­gre­ga­tor, mo­tor M. Bon­dy­mo­ver, Hy­ler­gon, Mo­le­ku­lar­stof­fzer­set­zung­skra­ftrad, E.W. i inne po­dob­ne na­zwy, któ­re były pó­źniej pro­po­no­wa­ne. Przy­jęła się, oczy­wi­ście, na­zwa naj­mniej wła­ści­wa. [przy­pis au­tor­ski]

– Jak to, a ty nie pój­dziesz? – py­tał zdzi­wio­ny Bon­dy.

– Nie, idź sam. I uwa­żaj, przy­ja­cie­lu, nie sie­dź tam zbyt dłu­go…

– Dla­cze­go? – py­tał Bon­dy po­dejrz­li­wie.

– Tak so­bie. Mo­żesz so­bie po­my­śleć na przy­kład, że… że tam nie­zdro­wo. I za­pal so­bie lamp­kę. Prze­łącz­nik jest tuż przy drzwiach. Ten ha­łas w piw­ni­cy to nie od mo­jej ma­szy­ny, bo ona pra­cu­je ca­łkiem ci­cho, rów­no, nie wy­da­je żad­ne­go za­pa­chu… Tam hu­czy tyl­ko, hm, taki, uwa­żasz, wen­ty­la­tor. No więc idź, a ja tu po­cze­kam na cie­bie. Po­tem mi po­wiesz…

Pre­zes Bon­dy scho­dzi do piw­ni­cy za­do­wo­lo­ny po­nie­kąd, że po­zbył się choć na chwi­lę tego wa­ria­ta (prze­cie nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że to ci­ężki wa­riat), i my­śli nad tym, jak by tu zwiać co prędzej. Ale pa­trz­my: piw­ni­ca ma uszczel­nio­ne ogrom­nie gru­be drzwi, zu­pe­łnie ta­kie, ja­kie wi­du­je się w pan­cer­nych ka­sach wiel­kich ban­ków. Do­brze, za­pal­my lamp­kę. Prze­łącz­nik jest tuż przy drzwiach. W be­to­no­wym skle­pie­niu, czy­ściut­kim niby cela klasz­tor­na, leży na be­to­no­wych pod­bu­dów­kach ol­brzy­mi mie­dzia­ny wał. Jest ca­łko­wi­cie za­mkni­ęty ze wszyst­kich stron, tyl­ko u góry jest krat­ka opa­trzo­na pie­częcia­mi.

W ma­szy­nie ciem­no i ci­sza. Z ma­szy­ny pra­wi­dło­wym i śli­zgo­wym ru­chem wy­bie­ga tłok ob­ra­ca­jący z wol­na ci­ężkie koło roz­pędo­we. To wszyst­ko. Tyl­ko wen­ty­la­tor ter­ko­cze w piw­nicz­nym oknie nie­zmor­do­wa­nym ru­chem.

Może to prze­wiew od tego wen­ty­la­to­ra czy co… Pan Bon­dy czu­je na czo­le ja­kiś oso­bli­wy mu­ska­jący wiew i ma uczu­cie, jak­by mu się je­ży­ły wło­sy. A te­raz jest mu tak, jak­by był uno­szo­ny skroś bez­mier­ny prze­stwór. A te­raz jak­by le­ciał, nie czu­jąc wła­sne­go ci­ęża­ru. G.H. Bon­dy klęczy w sta­nie ja­kie­goś strasz­li­we­go uczu­cia bło­go­ści, chcia­łby krzy­czeć i śpie­wać, wy­da­je mu się, że sły­szy szum nie­zmier­nych i nie­zli­czo­nych skrzy­deł. Ale na­gle ktoś chwy­ta go moc­no za rękę i wy­ci­ąga z piw­ni­cy. To in­ży­nier Ma­rek. Ma na gło­wie ku­kłę czy ska­fan­der jak nu­rek i ci­ągnie Bon­dy’ego po scho­dach na górę. W przed­po­ko­ju zdej­mu­je me­ta­lo­wą ku­kłę i ocie­ra pot per­lący mu się na czo­le.

– Był naj­wy­ższy czas – wes­tchnął głębo­ko wzbu­rzo­ny.

roz­dział III

Pan­te­izm

Pre­zes Bon­dy miał ta­kie uczu­cie, jak­by śnił. Ma­rek uło­żył go z ma­cie­rzy­ńską pie­czo­ło­wi­to­ścią w fo­te­lu i szu­kał ko­nia­ku.

– Masz, wy­pij to za­raz – mówi, po­da­jąc mu roz­dy­go­ta­ną ręką kie­li­szek. – Praw­da, że i to­bie zro­bi­ło się źle?

– Prze­ciw­nie – mówi ja­ki­mś nie­pew­nym gło­sem Bon­dy. – Było to ta­kie pi­ęk­ne, czło­wie­ku, że… Było mi tak, jak­bym la­tał czy co?

– Tak, tak – rze­kł Ma­rek szyb­ko – wła­śnie o tym mó­wię. Jak­byś la­tał albo w ogó­le jak gdy­byś się wzno­sił, praw­da?

– Ogrom­nie miłe uczu­cie – stwier­dził pan Bon­dy. –Zda­je się, że to na­zy­wa­ją na­tchnie­niem. Jak­by tam było coś – coś ta­kie­go…

– …świ­ęte­go? – py­tał Ma­rek nie­pew­nym gło­sem.

– Może. A na­wet ca­łkiem na pew­no, ko­le­go. Ja, uwa­żasz, ni­g­dy nie cho­dzę do ko­ścio­ła, nie, w ogó­le nie cho­dzę, ale w tej two­jej piw­ni­cy było mi tak, jak­bym był w ko­ście­le. Pro­szę cię, co ja tam ro­bi­łem?

– Klęcza­łeś – wark­nął Ma­rek z cierp­kim wy­rzu­tem i za­czął cho­dzić po po­ko­ju.

Pre­zes Bon­dy w za­kło­po­ta­niu gła­skał się po ły­si­nie.

– To dziw­ne. Co ty ga­dasz! Że niby ja klęcza­łem? I pro­szę cię, co wła­ści­wie, co w tej piw­ni­cy… tak dziw­nie od­dzia­ły­wa na czło­wie­ka?

– Kar­bu­ra­tor – wark­nął Ma­rek, za­gry­za­jąc war­gi. Twarz jego wy­da­wa­ła się jesz­cze chud­sza i jak­by si­na­wa.

– Tam do dia­bła – dzi­wił się Bon­dy. – Ale co i jak?

In­ży­nier Ma­rek wzru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi i da­lej cho­dził po po­ko­ju z opusz­czo­ną gło­wą.

G.H. Bon­dy przy­glądał mu się z dzie­ci­ęcym po­dzi­wem. „Ma­rek to wa­riat – my­ślał. – Ale co się dzie­je z czło­wie­kiem w tej jego piw­ni­cy? Taka słod­ka bło­go­ść, taka ogrom­na pew­no­ść sie­bie, prze­strach, przy­tła­cza­jąca po­bo­żno­ść czy coś ta­kie­go”. Pan Bon­dy po­wstał i na­lał so­bie jesz­cze je­den kie­li­szek.

– Wiesz, Mar­ku, co? Już wiem.

– Co wiesz? – wy­rwa­ło się Mar­ko­wi. Prze­stał cho­dzić.

– O tej two­jej piw­ni­cy. Już wiem, skąd się bio­rą te dziw­ne sta­ny psy­chicz­ne. Pew­no ja­kieś za­tru­cie, tak?

– Za­tru­cie na pew­no – ro­ze­śmiał się Ma­rek wście­kle.

– Za­raz to so­bie po­my­śla­łem – oświad­czył Bon­dy i od razu się uspo­ko­ił. – Więc ten twój apa­rat wy­twa­rza coś ta­kie­go w gu­ście ozo­nu, praw­da? Albo ra­czej ja­kiś gaz tru­jący. I gdy się czło­wiek tego na­wdy­cha, to po­tem… tro­szecz­kę go to… przy­tru­je… czy może roz­we­se­li. Praw­da? Sta­now­czo, ko­le­go, nic tu nie ma in­ne­go, tyl­ko gazy tru­jące. Wy­zwa­la­ją się nie­za­wod­nie przez spa­la­nie węgla w tym… w tym two­im Kar­bu­ra­to­rze. Pew­no ja­kiś gaz świetl­ny albo gaz roz­we­se­la­jący, albo może fos­gen*… Jed­nym sło­wem, coś ta­kie­go. I dla­te­go masz tam ten wen­ty­la­tor. I dla­te­go też cho­dzisz do piw­ni­cy w ma­sce prze­ciw­ga­zo­wej, praw­da? Tam są ja­kieś pie­kiel­ne gazy.

* Fos­gen, COC­l2 – or­ga­nicz­ny zwi­ązek che­micz­ny z gru­py chlor­ków kwa­so­wych. Sil­nie tru­jący bez­barw­ny gaz. W cza­sie woj­ny uży­wa­ny jako gaz bo­jo­wy.

– Gdy­by to były tyl­ko gazy! – wy­buch­nął Ma­rek, za­ci­ska­jąc pi­ęści. – Wi­dzisz, bra­cie, i dla­te­go mu­szę ten Kar­bu­ra­tor sprze­dać! Bo po pro­stu ja tego nie znio­sę, nie znio­sę, mó­wię ci! – wo­łał nie­mal z pła­czem. – Na­wet nie przy­pusz­cza­łem, że mój Kar­bu­ra­tor będzie mi wy­ra­biał ta­kie ka­wa­ły! Ta­kie strasz­ne… strasz­ne świ­ństwa! I po­my­śl tyl­ko, wy­ra­bia mi ta­kie rze­czy od sa­me­go po­cząt­ku! I ka­żdy, kto tyl­ko się zbli­ży, czu­je to samo. Ty jesz­cze nic nie wiesz, przy­ja­cie­lu, ale mój do­zor­ca do­mo­wy za­pła­cił za to bar­dzo dro­go.

– O, bie­dak – za­nie­po­ko­ił się pan pre­zes, pe­łen wspó­łczu­cia. – Uma­rł od tego?

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.