Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klasyczny tekst w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 185
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KAREL ČAPEK
Wersja demonstracyjna
Jak wszyscy emigranci europejscy w Ameryce, tak i Hordubal mówi żargonem, obficie używając słów angielskich. Autor czeski dla zachowania kolorytu charakterystycznego odtwarza ten żargon. Ponieważ i nasi wychodźcy amerykańscy używają takiego żargonu polsko-amerykańskiego, zachowałem w tłumaczeniu amerykanizmy Hordubala. Dla osób nieznających języka angielskiego podaję szereg objaśnień.
waiter — kelner; ice-cream — lody; boy — chłopiec; damn — klątwa bardzo ogólnikowa, jak np. niemieckie verflucht; dziob (job) — zajęcie, robota, przydział; majner (miner) — górnik; seven — siedem; yessr (yes, sir), tak, panie; formen — przodownik w robocie; advance — zaliczka; okey — wszystko w porządku; lojer (lawyer) — prawnik, adwokat; you're a swine — świnia pan jest; pit — szyb kopalniany; trejn (train) — pociąg; leave — zwolnienie, np. z pracy; factory — fabryka; can't write, sir — nie umiem pisać, panie; shut up, sir — daj pan spokój, przestań gadać; lower-deck — miejsce na okręcie pod pokładem; teddy-bear — niedźwiadek z pluszu; handbag — torebka ręczna; flash-light — latarka kieszonkowa; advertissement — ogłoszenie; propeller — śruba okrętowa; business — interes itd.
Kto rozmawiał z reemigrantami z Ameryki bezpośrednio po ich powrocie, ten w języku Hordubala bardzo łatwo pozna ów żargon polsko-amerykański, jakim rozmawiają wszyscy reemigranci, zanim po dłuższym pobycie w kraju przyswoją sobie na nowo poprawny język ojczysty.
P. H.-L.
Niby ten drugi od okna, ten w wygniecionym ubraniu? Nikt nie powiedziałby o nim, że to Amerykanin. Nie gadajcie: Amerykanie nie jeżdżą przecie pociągami osobowymi, ale rozbijają się kurierami, a i tego im jeszcze mało, bo w Ameryce są pociągi nie takie, jak u nas, mają daleko dłuższe wagony, a w nich taki biały waiter podaje wodę z lodem i ice-creamy, wiadomo. Hallo, boy, wrzeszczy taki Amerykanin, dawaj no tu piwa, rundę piwa, wszystkim w wagonie po szklance, niech to sobie kosztuje pięć dolarów, damn! Tak to, tak, moiściewy, w Ameryce, tam się dopiero żyje. Co tu dużo gadać!
Ten drugi od okna kiwa się, drzemiąc z otwartymi ustami, spocony i zmęczony, a głowa trzęsie mu się jak nieżywa. Ach, Boże, Boże miły, już przecie jedenaście, trzynaście, czternaście, piętnaście dni! Piętnaście dni i nocy przesiedzieć na kufrze, spać na podłodze lub na ławie, lepić się od potu i drętwieć w ogłuszającym łoskocie maszyn! Dziś już piętnasty dzień. Gdybyż przynajmniej można było wyciągnąć nogi, podesłać sobie pod głowę siana i spać, spać, spać…
Tłusta Żydówka przy oknie z obrzydzeniem wtula się w kąt. Jeszcze toto uśnie i zwali się na nią jak wór. Któż tam wie, co mu jest? Wygląda tak, jakby się w ubraniu tarzał po ziemi czy Bóg wie gdzie. Nie podobasz mi się, człowieku, zaraz przesiadłabym się gdzie indziej. Ach, Boże, żeby to już był koniec jazdy! Zaś ów drugi od okna przechyla się raptownie naprzód i budzi się od nagłego szarpnięcia.
— Co za upał! — ostrożnie nawiązuje rozmowę staruszek o twarzy sklepikarza. — Dokąd pan jedzie?
— Do Kryvej — z wydechem odpowiada zapytany.
— Do Kryvej — powtarza sklepikarz z miną życzliwego znawcy. — A z daleka? Z daleka?
Tamten nie odpowiada, ociera sobie brudną łapą zwilgłe czoło i jest mu aż mdło od osłabienia, a w głowie mu się kręci. Sklepikarz sapie obrażony i odwraca się ku oknu. Tamten nie odważa się wyjrzeć oknem, spuszcza oczy ku zaplutej podłodze i czeka, że zapytają go jeszcze raz. Potem im powie. Z daleka. Aż z Ameryki, proszę państwa. Dajże pan spokój: z Ameryki?! I cóż, jedzie pan z tak daleka w odwiedziny? Nie, wracam do domu. Do Kryvej. Mam tam żonę i córeczkę, Hafia jej na imię. Hafia. Trzy lata miała, kiedym odjechał. No patrzajcież państwo, aż z Ameryki! A jak długo pan tam mieszkał? Osiem lat. Już osiem lat temu będzie. I przez cały ten czas miałem dziob w tym samym miejscu. Jako majner. W Johnstown. Miałem tam przyjaciela rodaka, Michał Bobok mu było. Michał Bobok z Talamaszu. Zabiło go, będzie chyba pięć lat temu. Od tego czasu nie miałem z kim porozmawiać, bo jakże, proszę państwa, dogadać się z nimi? Ba, ten Bobok nauczył się po tamtejszemu, ale gdy się ma żonę, to się myśli tylko o tym, żeby jej wszystko jak się należy opowiedzieć, a tego w obcej mowie nie można. Na imię jej Polana.
A jakże pan tam pracował, kiedy nie mógł się pan dogadać? No jak? Powiedzieli po prostu: Ellou, Hordubal, i pokazali mi mój dziob. Aż siedem dolarów dziennie pobierałem, proszę państwa. Seven. Ale w Ameryce jest drogo, moi państwo. Na samo życie dwa dolary za mało. Pięć dolarów tygodniowo za nocleg. I wtedy ten pan z przeciwka powiada: W takim razie, panie Hordubal, musiał pan naciułać ładnego grosza. Juścić, naciułać by się dało. Ale ja posyłałem pieniądze do domu, żonie. Czy powiedziałem już, że na imię jej Polana? Co miesiąc, moi państwo, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt albo i dziewięćdziesiąt dolarów. Ale mogłem jej posyłać tylko dopóki żył Bobok, ponieważ Bobok umiał pisać. Zręczny był człowiek ten Bobok, ale zabiło go przed pięciu laty, belki spadły na niego. Potem już nie mogłem posyłać pieniędzy żonie, ale składałem je w banku. Naskładałem przeszło trzy tysiące dolarów, proszę państwa, ale mi je ukradziono. Ależ to niemożliwe, panie Hordubal! Co też pan mówi! Yessr, przeszło trzy tysiące dolarów! I nie zaskarżył pan ich do sądu? Jakże tu skarżyć do sądu, moi państwo? Nasz formen zaprowadził mnie do jakiegoś lojera, a ten poklepywał mnie po ramieniu: Okey, okey, ale musisz wpłacić adwans. Formen powiedział mu na to: You're a swine, i sprowadził mnie po schodach na dół. Tak już jest w tej Ameryce, proszę państwa, co tu dużo gadać. Jezu, Jezu, panie Hordubal, trzy tysiące dolarów? Przecie to wielkie pieniądze! To cały majątek, Boże drogi, takie nieszczęście! Trzy tysiące dolarów, ile to będzie na nasze pieniądze?
Juraj Hordubal odczuwa wielkie zadowolenie. Dopieroż byście wytrzeszczali oczy, wy wszyscy tutaj, gdybym zaczął mówić, co i jak. Z całego trejnu zbiegaliby się ludzie, żeby popatrzeć na człowieka, któremu w Ameryce ukradziono trzy tysiące dolarów. Yessr, to właśnie ja. Juraj Hordubal podnosi oczy i rozgląda się po ludziach. Tłusta Żydówka wtula się w kącik, sklepikarz z miną obrażoną wygląda oknem i bezzębnymi ustami coś przeżuwa, kuma z koszem na kolanach spogląda na Hordubala, jakby się na coś w żaden sposób nie zgadzała.
Juraj Hordubal znowu zamyka się w sobie. Można i tak, bez łaski; pięć lat z nikim nie rozmawiałem i dałem sobie radę. No i teraz, panie Hordubal, wraca pan z tej Ameryki bez grosza? Cóż znowu, miałem dobry dziob, ale pieniędzy już do banku nie zanosiłem, you bet. Do kuferka i kwita, a kluczyk na szyję pod koszulę. Siedemset dolarów wiozę sobie do domu. Well, sir, byłbym tam jeszcze siedział, ale straciłem employment. Po ośmiu latach, proszę państwa. Lock out, sir. Za dużo już mieli węgla czy co. Z naszego pitu sześciuset chłopa dostało leave, moi państwo. I wszędzie, wszędzie odprawiali ludzi. Nigdzie nie było roboty dla człeka. Dlatego jadę z powrotem. Do domu, juścić. Do Kryvej. Mam tam żonę i trochę gruntu. I Hafię. Trzy lata miała wtedy. Siedemset dolarów wiozę pod koszulą i zacznę znowu gazdować albo też pójdę do jakiej factory. Albo na wyrąb lasu.
A cóż, panie Hordubal, za żoną i dzieckiem nie tęsknił pan? Ej, miły Boże, tęskniłem, ale ja im posyłałem pieniądze i myślałem, że to będzie na krowę, to na morgę pola, a to znowu Polanie na coś tam, już ona będzie wiedziała. Każdy dolar był na coś przeznaczony. A gdy składałem pieniądze w banku, to za te pieniądze mogłoby być całe stado krów. Yessr, i to mi skradli. A żona pisywała do pana? Nie pisywała. Nie umie pisać. Ale pan do niej pisywał? No, sir. Can't write, sir. Od czasu gdy zmarł Michał Bobok, nie posyłałem jej nic, tylko składałem pieniądze. Ale zatelegrafował pan do niej chyba, że pan przyjedzie? Co znowu, co znowu, na to szkoda pieniędzy. Przestraszyłaby się, gdyby przyszedł ktoś z telegramem, ale mnie się nie przestraszy. Ha, ha, cóż znowu! No, może myśli, że pan nie żyje, panie Hordubal, skoro przez tyle lat nie dostała od pana żadnej wiadomości. Nie żyje? Taki chłop jak ja i miałby nie żyć? Juraj Hordubal spogląda na swoje kościste pięści. Taki chłop, co też pan gada! Polana jest mądra, Polana wie, że wrócę. No tak, ale wszyscy jesteśmy śmiertelni. A cóż, gdyby Polana umarła? Shut up, sir. Miała dwadzieścia trzy lata, kiedym wyjeżdżał, i krzepka była, krzepka jak rzemień. Nie znacie mojej Polany. Przy tych pieniądzach, przy tych dolarach, com jej posyłał, miałaby nie żyć? No, thank you.
Nadąsany sklepikarz przy oknie ociera pot niebieską chustką. Może znowu powie: Co za upał! Upał, proszę pana? Pan to nazywa upałem? Niechby pan posiedział w lower-decku albo w głębi szybu, gdzie się kopie antracyt… Tam posyłają tylko niggerów, ale ja to wytrzymałem, yessr. Za siedem dolarów dziennie. Hallo, Hordubal! Hallo, you niggash! Tak, panie, człowiek dużo wytrzyma. Koń już mniej. Tam w głębi nie mogli już trzymać koni do przesuwania wozów. Tam jest za gorąco, panie. Albo taki lower-deck na okręcie… Człowiek dużo wytrzyma, tyle tylko, że nie zawsze się dogada. Czegoś od ciebie chcą, a ty nie wiesz, o co tam chodzi. Krzyczą, wściekają się, wzruszają ramionami. Bardzo proszę, jak się mam w Hamburgu dopytać, którędy jedzie się do Kryvej? Oni mogą krzyczeć, a mnie nie wolno. Ale do Ameryki jedzie się jakby nigdy nic. Jeden wprowadzi cię na statek, drugi już na ciebie czeka z tamtej strony, ale gdy jedziesz nazad, nazad, mój panie, nikt ci już nie pomoże. No, sir. Ciężka jest droga powrotna do domu.
Juraj Hordubal kiwa głową, później głowa kiwa się sama, trzęsie się ciężko jakby nieżywa i Juraj zasypia. Tłusta Żydówka koło okna zacisnęła usta z wyrazem oburzenia. Kuma z koszem na kolanach i obrażony sklepikarz spojrzeli po sobie wymownie. Tak, tak, tacy to dzisiaj ludzie. Jak bydło.
Co to za jeden, ten tam, co idzie po przeciwnym zboczu doliny? Patrzajcie no, co za jaśnie pan w butach! Może monter czy ktoś taki, niesie czarną walizkę i idzie pod górę. Gdyby to było trochę bliżej, przyłożyłbym ręce do ust i huknąłbym na niego: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Która też godzina, proszę pana? Druga po południu, pastuszku. Żebyś nie był tak daleko, krzyknąłbym na ciebie, czyje krowy pasiesz, a ty byś może pokazał, co i jak, że ta łaciata, ta łyska, ta z gwiazdką, ta czerwonka i ta jałówka to krowy Polany Hordubalowej. Tak, tak, chłopcze, ładne krowy, miło popatrzeć. Tylko nie puszczaj ich w dół ku Czarnemu Potokowi, bo trawa tam jest kwaśna, a woda gorzka. No, patrzcież, pani Hordubalowej, a dawniej miewała tylko dwie krowy. A cóż, chłopcze, czy nie ma ona także paru wołów? Ach, mój Boże, i jakie woły, podolskie, z rogami jak rozwarte ramiona! Dwa woły, panie. A owce? I barany, i owce, panie, ale pasą się one na Durnej Połoninie, na górze. Mądra jest Polana i bogata. A męża nie ma? Czemu machasz ręką? Czy nie ma Polana gospodarza? Ach, jaki głuptasek, nie pozna człowieka. Zasłania oczy dłonią i patrzy, patrzy jak pień.
Juraj Hordubal czuje bicie serca aż w gardle. Musi się zatrzymać i odetchnąć z głębi: Aach, achaach! Tyle tego naraz, takie to wszystko niespodziewane, że człowiek zachłystuje się tym, jakby wpadł do wody. Od razu, od razu jest w domu. Jeszcze tylko parę kroków przez kamienisty zalew i ze wszystkich stron otoczy go to, co jest swoje i bliskie. Tak, ten zalew był tu zawsze, były tu także krzewy tarniny, a i wtedy już były opalone od ogni pastuszych. I znowu na piaskach kwitną dziewanny, droga gubi się w suchej trawie i w suchej macierzance, tu jest wielki kamień obrośnięty zielem, kwitnie goryczka, zieleni się jałowiec na skraju lasu, leży suchy krowieniec i widać opuszczony szałas. Już nie ma Ameryki i nie ma ośmiu lat; wszystko jest, jak było, błyszczący robak w główce ostu, śliska trawa, z dali słychać dzwonki krów, widać przełęcz nad Kryvą, kępy ostrej trawy i droga do domu…
…droga dla miękkich kroków górala noszącego kierpce i nieznającego Ameryki, droga pachnąca krowami i lasem, ciepła jak piec do wypiekania chleba, droga wiodąca w dolinę, kamienista i wydeptana nogami stad, zbagniona strużkami źródeł zeskakujących po kamieniach, ach Boże, jaka cudowna ścieżka, bystra jak potok, miękka trawą, krusząca się żwirem, mlaszcząca w mokradle, schylająca się pod koronami lasu. No, sir, to nie żużlowy chodnik skrzypiący pod butem jak w Johnstown, nie nasyp, po którym tłumy ludzi drepcą, śpiesząc ku majnie. Ani żywego ducha dokoła, ani jedynego, tylko droga wiodąca w dół, potok i dzwonienie stad, droga ku domowi, padanie ku domowi, dzwonki cieląt i koło potoku fioletowy tojad…
Juraj Hordubal schodzi w dół długimi krokami. Cóż tam znaczy cała ta walizka i te osiem lat! Oto jest droga do domu i po tej drodze idzie człek, jakby go niosło, jak o zmierzchu powraca stado z pełnymi wymionami, z wielkimi dzwonkami krów i małymi dzwoneczkami cieląt. A może by tak usiąść tutaj i poczekać aż do zmierzchu, przybyć do wsi z dzwonieniem stad, o godzinie, gdy baby wychodzą na zaproża, a chłopy opierają się o płoty? Patrzcie, patrzcie, kto tu idzie? A ja, jak stado z pastwiska, prosto w otwarte wrota. Dobry wieczór, Polano. I ja także nie wracam z pustymi rękoma.
Albo nie: poczekać aż do nocy, gdy już przejdą wszystkie boże bydlątka i wszystko pozasypia. I zapukać w okno: Polano! Polano! Jezu Chryste, któż to puka? Ja, Polano, żebyś ty pierwsza mnie ujrzała. Chwałaż ci, Boże! A gdzie jest Hafia? Hafia śpi, czy mam ją zbudzić? Nie, niech sobie śpi. Bogu niech będzie chwała!
I Hordubal idzie żywiej. Miły Boże, dopieroż się ładnie idzie człowiekowi, gdy myśli jego tak się rozigrają! Nawet nie nadążysz za nimi, daremnie wyciągasz nogi. Własna głowa cię wyprzedza i jest już koło jarzębin, a sio, gęsi, a sio, i już jesteś w domu. Należałoby huknąć czy zatrąbić: Patrzcie wszyscy i uważajcie, kto tu idzie, jaki to Amerykanin, tratata! Dopieroż się gapicie, boys, hallo! A teraz cicho, tu już jesteśmy w domu. Polana na podwórku międli len. Ej, zakraść się ku niej od tyłu i zakryć jej oczy! Juraj! Jakże ty mnie poznałaś, Polano? Nie daj Boże, żebym miała nie poznać twoich rąk!
Hordubal idzie doliną, walizki w ręku nie czuje, a w niej jest złożona cała ta jego Ameryka, niebieskie koszule, ubranie manczestrowe i teddy-bear dla Hafii. A to, Polano, dla ciebie materiał na suknię, jaki się nosi w Ameryce, handbag z łańcuszkiem, a to Hafio, jest flashlight, naciśniesz ten guziczek i lampka świeci, a tu wiozę ci obrazki powycinane z gazet. Ej, dziewczynko, co ja ich miałem! Przez osiem lat zbierałem wszystko, co tylko znalazłem. Musiałem dużo rzucić, bo już mi się nie mieściły w sjutkejsie. Ale nie bój się, w walizce jest jeszcze dużo rzeczy.
A tutaj, chwała Bogu, droga prowadzi już przez potok. Nie ma tu żelaznej kładki, tylko kamienie wystają z wody i trzeba skakać z kamienia na kamień i machać rękami. Ej, chłopcy, tam spod korzeni olch wyciągaliśmy raki; spodnie podwijaliśmy do kolan, a zmoczeni byliśmy aż po uszy. Czy też tu na skręcie jest jeszcze dawny krzyż? Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, jest, stoi pochylony nad drogą wozową, miękką od ciepłego piasku i pachnącą stadem, słomą i żytem. Powinien tu już być płot ogrodu Michalczuka. Jest! Zarośnięty bzem i leszczyną i przewalony, jak był. Chwałaż ci, Boże, więc już jesteśmy we wsi. Witajcież nam, Juraju Hordubalu. I Juraj Hordubal zatrzymuje się diabli wiedzą czemu, ta walizeczka staje się raptem taka ciężka! Trzeba otrzeć pot z czoła. Jezus Maria, czemuż nie umyłem się nad potokiem, czemu nie wyjąłem z walizki brzytwy i zwierciadełka, aby się ogolić! Wyglądam pewno jak Cygan i włóczęga, jak zbójnik. Zawrócić by chyba nad potok i umyć się, zanim pokażę się Polanie. Ale tego już zrobić nie można, Hordubalu, patrzaj, przyglądają ci się. Zza płotu Michalczuka, zza rowu pełnego łopuchu; stoi tam dziecko nieruchomo i patrzy wytrzeszczonymi oczami. Odezwiesz się do niego, Hordubalu? Powiesz mu: Ej ty, Michalczuków będziesz? A dziecko, klaskając bosymi łapkami, w nogi.
Albo obejść wieś i dostać się do domu od tyłu? Jeszcze czego, żeby na mnie wypadli: Ty taki owaki, gdzie się tu pchasz? Marsz na drogę, bo dostaniesz batem! Cóż robić? Trzeba iść środkiem wsi, tylko, dobry Boże, żeby ta walizeczka nie była taka ciężka! W oknie widać twarz kumy za doniczką pelargonii, wytrzeszczone spojrzenia słoneczników, babka na podwórku coś tam wylewa. Pochylona, jakby się rozglądała zadkiem po świecie, dzieci przystają i gapią się, o, o, ktoś tam idzie obcy, dziadek Cyryl miele pustymi ustami i nawet oczu nie podniesie. Jeszcze jedno ukłucie w sercu i wejdź z pochyloną głową w bramkę swego domostwa.
Ej, ty głupcze, jak też mogłeś się tak mylić! To przecie nie jest drewniana chałupa Hordubala, drewniana obora i stodoła ze słupków. Tu jest prawdziwy dwór, budynek murowany, a strzecha z dachówek, na podwórku żelazna pompa i żelazny pług z żelaznymi bronami, jednym słowem jakiś dwór. Prędzej, Hordubalu, prędzej, uciekaj razem ze swoim czarnym kufereczkiem, zanim przyjdzie gazda i powie: Czego ci trzeba? Co się tu szwendasz? Dzień dobry, gospodarzu, czy nie mieszkała tu dawniej Polana Hordubalowa? Przepraszam grzecznie, nie wiem, gdzie mi się oczy podziały.
Na zaproże wychodzi Polana i staje jak skamieniała. Wytrzeszczyła oczy, ręce mocno przyciska do piersi i oddycha szybko z postękiwaniem.
Koniec wersji demonstracyjnej.