Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
37 osób interesuje się tą książką
Walka o władzę, konflikty między monarchią, klerem i narodem, intrygi, seks, miłość, zdrada, mroczne tajemnice, krwawe zbrodnie, akty nienawiści i desperacji.
FILARY ZIEMI, najsłynniejsza powieść Kena Folletta, to trzymająca w napięciu saga historyczno-przygodowa z fabułą osnutą wokół trwającej blisko czterdzieści lat budowy wielkiej katedry Kingsbridge. Dwunastowieczna Anglia pod rządami normańskich panów – w tle wojna domowa, konflikty na tle religijnym, spory o sukcesję na angielskim .
Na podstawie powieści w 2010 powstał serial telewizyjny wyprodukowany przez słynnego reżysera Ridleya Scotta. Główne role zagrali: Ian McShane, Matthew Macfadyen, Eddie Redmayne, Hayley Atwell, Rufus Sewell i Donald Sutherland.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1630
Walka o władzę, konflikty między monarchią, klerem i narodem, intrygi, seks, miłość, zdrada, mroczne tajemnice, krwawe zbrodnie, akty nienawiści i desperacji
FILARY ZIEMI, najsłynniejsza powieść Kena Folletta, to trzymająca w napięciu saga historyczno-przygodowa z fabułą osnutą wokół trwającej blisko czterdzieści lat budowy wielkiej katedry Kingsbridge. Dwunastowieczna Anglia pod rządami normańskich panów – w tle wojna domowa, konflikty na tle religijnym, spory o sukcesję na angielskim tronie.
Na podstawie powieści powstał serial telewizyjny wyprodukowany przez słynnego reżysera Ridleya Scotta. Główne role zagrali: Ian Mc-Shane, Matthew Macfadyen, Eddie Redmayne, Hayley Atwell, Rufus Sewell i Donald Sutherland.
Brytyjski pisarz, urodzony w Walii w 1949 r. Światową sławę przyniosła mu wydana w 1978 r. Igła. Kolejne tytuły, m.in. Trzeci bliźniak, Zabójcza pamięć, Zamieć, Upadek gigantów, Zima świata oraz Krawędź wieczności, utrwaliły jego pozycję jako autora bestsellerów. Choć książki odwołujące się do wydarzeń z okresu II wojny światowej dominują w jego twórczości, za swoje najważniejsze dzieło autor nadal uważa sagę Filary Ziemi – owoc jego zainteresowania średniowieczem. Na podstawie powieści Folletta nakręcono wiele filmów oraz seriali, m.in. Igłę, Klucz do Rebeki, Na skrzydłach orłów i Filary Ziemi.
www.ken-follett.com
Powieści historyczneUCIEKINIERNIEBEZPIECZNA FORTUNACZŁOWIEK Z SANKT PETERSBURGAFilary ZiemiFILARY ZIEMIŚWIAT BEZ KOŃCASŁUP OGNIAStulecieUPADEK GIGANTÓWZIMA ŚWIATAKRAWĘDŹ WIECZNOŚCIThrillery wojenneIGŁAKRYPTONIM KAWKILOT ĆMYKLUCZ DO REBEKINOC NAD OCEANEMThrilleryMŁOT EDENUZABÓJCZA PAMIĘĆTRÓJKAZAMIEĆSKANDAL Z MODIGLIANIMTRZECI BLIŹNIAKLWY PANSZIRUPAPIEROWE PIENIĄDZELiteratura faktuNA SKRZYDŁACH ORŁÓW
Tytuł oryginału:THE PILLARS OF THE EARTH
Copyright © Ken Follett 1989All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017
Polish translation copyright © Grzegorz Sitek 1996, 2006
Redakcja: Barbara Nowak
Opracowanie graficzne okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
ISBN 978-83-8125-052-8
WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.(dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.)Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu
Marie-Claire,źrenicy mojego serca
W nocy dwudziestego piątego listopada 1120 roku koło Barfelur zatonął w drodze do Anglii „Biały Korab”, a z ludzi znajdujących się na pokładzie uratował się tylko jeden człowiek… Żaglowiec ten był największym osiągnięciem ówczesnego szkutnictwa, doskonale wyposażonym… Wiadomość o dramatycznym wydarzeniu odbiła się głośnym echem, gdyż na pokładzie było wielu dostojników — oprócz królewskiego syna, następcy tronu, byli tam także dwaj królewscy bastardzi, kilku hrabiów i baronów oraz przedstawiciele królewskiego dworu… Historyczne znaczenie tej katastrofy polega na tym, że zginął w niej naturalny następca tronu… Ostatecznym zaś jej wynikiem był okres anarchii, jaki nastąpił po śmierci Henryka.
A. L. Poole, Od Księgi Praw do Wielkiej Karty
Na egzekucję chłopcy wybrali się wcześnie.
Było jeszcze ciemno, kiedy pierwsi trzej czy czterej wysunęli się z szop; w filcowych łapciach stąpali cicho jak koty. Cienka warstwa śniegu pokryła miasteczko niczym świeża farba i ich ślady splamiły tę idealną biel. Przemykali między drewnianymi chatami po zamrożonym błocie w stronę cichego targowiska, gdzie już czekała szubienica.
Mieli w pogardzie wszystko, co cenili starsi. Odrzucali piękno i drwili z dobroci. Pokładali się ze śmiechu na widok kaleki, a kiedy dojrzeli ranne zwierzę, kamienowali je na śmierć. Przechwalali się ranami i bliznami, szczególnie zaś dumni byli z wszelkich okaleczeń — chłopiec bez palca mógłby zostać ich królem. Kochali przemoc i by obejrzeć walkę, przebywali całe mile, a już nigdy nie przepuścili uśmiercania przez powieszenie.
Jeden z wyrostków zakradł się pod rusztowanie, inny wspiął się po schodach, chwycił za gardło i zaciskał palce, wykrzywiając twarz w ponurej parodii duszenia, a pozostali zachłystywali się z podziwu. Przez targowisko, ujadając, przebiegły dwa psy. Młodszy chłopak wyjął jabłko i zaczął je jeść, ale starszy towarzysz walnął go pięścią w nos i zabrał owoc. Zaatakowany wyładował złość, rzucając ostrym kamieniem w psa, który skomląc, pobiegł do domu. Potem nie było nic do roboty, więc stłoczyli się na suchym bruku w przedsionku kościoła, czekając, aż coś zacznie się dziać.
Za okiennicami z grubych desek w otaczających targowisko drewnianych i kamiennych domach zamożnych rzemieślników i kupców zapalały się światła świec. To kuchenne dziewki i terminatorzy rozniecali ogień i grzali wodę na owsiankę. Kolor nieba z czarnego zmienił się w szary. Mieszkańcy zakutani w ciężkie opończe z surowej wełny wychodzili przez niskie drzwi i trzęsąc się z zimna, schodzili do rzeki po wodę.
Wkrótce na targowisko ściągnęła grupa młodych mężczyzn — parobków, wyrobników i terminatorów. Szturchańcami i kopniakami wyrzucili chłopców z kościelnego przedsionka, po czym zaczęli rozprawiać o śmierci przez powieszenie, przeciągając się, drapiąc i plując na podłogę z udawaną pewnością siebie. Jeden z nich stwierdził, że jeśli skazany będzie miał szczęście, to kark mu trzaśnie od razu, jak tylko zawiśnie, i umrze śmiercią szybką i bezbolesną. Jeśli jednak szczęście mu nie dopisze, to sczerwienieje na twarzy, a usta będą mu się otwierały i zamykały jak rybie wyjętej z wody, dopóki nie zadławi się na śmierć. Inny dodał, że takie umieranie zajmuje tyle czasu, ile przebycie mili, a trzeci rzekł, że może być jeszcze gorzej, bo on widział kiedyś powieszonego, którego szyja w chwili śmierci była długa na stopę.
Stare kobiety zgromadziły się po drugiej stronie targowiska, trzymając się jak najdalej od młodzieńców, którzy mieli zwyczaj wywrzaskiwać pod adresem swych babek wulgarne uwagi. Te stare kobiety zawsze wstawały wcześnie, nawet kiedy nie było już dzieci i niemowląt do pilnowania, rozpalały ogień, a serca miały otwarte, gotowe do wzruszeń. Ich znaną przywódczynią była muskularna wdowa piwowarka, która dołączyła do grupy, tocząc beczkę piwa z taką łatwością, z jaką dziecko toczy kółko. Zanim zdjęła pokrywę, chętni z dzbankami i kubkami już zdążyli skupić się wokół niej.
Strażnik otworzył główną bramę, dostrzegłszy chłopców mieszkających na podgrodziu, w domach przylepionych do muru miejskiego. Niektórzy przynieśli jajka, mleko i świeże masło na sprzedaż, inni przyszli, by kupić piwa lub chleba, a jeszcze inni stanęli na targowisku, czekając na egzekucję.
Co chwila ludziska zadzierali głowy, popatrując na górujący nad miastem zamek. Widzieli dym unoszący się równo z zamkowej kuchni i od czasu do czasu błysk pochodni w otworach strzelniczych kamiennej wieży. Kiedy słońce zaczęło wyglądać spoza grubej warstwy szarych chmur, otworzyły się potężne drewniane wrota i wyłonił się niewielki pochód ludzi. Otwierał go szeryf na czarnym rumaku, a za nim jechał wóz z więźniem zaprzężony w wołu. Za wozem postępowali trzej jeźdźcy i chociaż z daleka nie było widać ich twarzy, po szatach można było poznać, że to rycerz, ksiądz i mnich. Dwaj zbrojni mężowie zamykali pochód.
Wszyscy uczestniczyli w rozprawie, która odbyła się poprzedniego dnia w nawie kościoła. Ksiądz złapał złodzieja na gorącym uczynku, mnich rozpoznał srebrny kielich kościelny jako własność klasztoru, rycerz był panem złodzieja i wskazał go jako zbiega, a szeryf wydał wyrok śmierci.
Podczas gdy orszak wolno opuszczał wzgórze, koło szubienicy zgromadzili się mieszkańcy miasta. Najpóźniej przybyli czołowi obywatele miasta: masarz, piekarz, dwu grabarzy, dwu kowali, płatnerz i wytwórca strzał, wszyscy z żonami.
Nastrój panował osobliwy. Zazwyczaj ludzi cieszyło wykonywanie wyroku. Skazaniec zwykle był złodziejem, a oni złodziei nienawidzili tak, jak mogą nienawidzić ludzie pracujący w pocie czoła, aby dojść do jakiegoś majątku. Ten złodziej był jednak inny. Nikt go nie znał, nie wiedziano, kim jest i skąd pochodzi. Nie okradł nikogo z nich, ale klasztor odległy o dwadzieścia mil, a przedmiotem kradzieży okazał się zdobiony klejnotami kielich o wartości tak wielkiej, że nie udałoby się go sprzedać. To nie była szynka, nowy nóż ani dobry pas, nie była to rzecz, której strata mogłaby dotknąć kogoś boleśnie. Nie sposób nienawidzić człowieka za tak bezsensowną zbrodnię. Kiedy wóz z więźniem wjechał na targowisko, rozległo się kilka gwizdów i okrzyków, ale obelgi nie były wyrazem żywionych uczuć. Chłopcy po prostu drwili ze skazańca.
Większość mieszkańców miasta nie oglądała procesu, bo dni sądowe nie były dniami wolnymi od pracy i wszyscy musieli zarabiać na życie. Dopiero teraz widzieli złodzieja po raz pierwszy. Był całkiem młody, gdzieś tak między dwudziestką a trzydziestką, przeciętnej budowy i średniego wzrostu, lecz wyglądał jakoś obco. Skórę miał białą jak śnieg na dachach, jaskrawozielone przenikliwe oczy, a jego włosy były koloru obranej marchwi. Panny uznały, że jest brzydki, staruchy mu współczuły, chłopcy zaś na jego widok śmiali się tak, że aż tarzali się po ziemi.
Szeryf był postacią znaną, ale tych trzech mężczyzn, którzy doprowadzili do skazania złodzieja, mieszkańcy ujrzeli po raz pierwszy. Rycerz, potężny mąż o żółtych włosach, był najwidoczniej osobą ważną, bo jeździł na koniu bojowym, wielkim bydlęciu kosztującym tyle, ile wynosiły dziesięcioletnie zarobki cieśli. Mnich był znacznie starszy, miał lat pięćdziesiąt, a może więcej, wysoki, szczupły; kołysał się w siodle, jakby życie było zbyt nużącym dla niego ciężarem. Postać księdza przykuwała uwagę wszystkich. Był młodym mężczyzną o ostrym nosie, ulizanych czarnych włosach, odziany w czarne suknie. Jechał na kasztanowym ogierze. Miał czujny, groźny wygląd kota, który wywąchał gniazdo myszy.
Mały chłopak starannie wycelował i splunął na więźnia. Dobry strzał: dokładnie między oczy. Więzień wykrzyknął przekleństwo i pochylił się w stronę plującego, ale powstrzymały go liny przymocowane do boków wozu. Incydent ten nie byłby wart uwagi, gdyby nie to, że więzień wypowiedział swe słowa w normańskiej francuszczyźnie, języku panów. Czyżby zatem był wysoko urodzony? Czy tylko przebywał daleko od domu? Nikt nie wiedział.
Zaprzęg zatrzymał się pod szubienicą. Strażnik wspiął się na platformę wozu ze stryczkiem w ręku. Skazany próbował walczyć. Chłopcy wznieśli okrzyki — byliby rozczarowani, gdyby więzień zachował spokój. Jego ruchy krępowały linki przywiązane do kostek i przegubów, ale wykręcał głowę w różne strony, uchylając się przed pętlą. Po chwili strażnik, człek silny, odsunął się o krok i walnął skazańca pięścią w żołądek. Ten zgiął się wpół, a kiedy jął się prostować, strażnik zarzucił pętlę na jego szyję i zacisnął węzeł. Potem zeskoczył na ziemię, naciągnął linę i przywiązał jej drugi koniec do haka wbitego w belkę szubienicy.
Był to punkt zwrotny. Gdyby więzień teraz zaczął walczyć, tylko przyśpieszyłby swoją śmierć.
Uzbrojeni mężczyźni rozwiązali więźniowi nogi, ale ręce pozostawili skrępowane. Teraz skazaniec stał sam na platformie wozu. W tłumie zapadła cisza.
W takiej chwili często zdarzały się kłopoty: matka więźnia mogła zacząć krzyczeć, czasami żona podejmowała desperacką próbę ratowania męża. Nieraz więzień wzywał Boga, prosząc o wybaczenie win, albo obrzucał oprawców krwawymi klątwami. Zbrojni obstawili wóz ze wszystkich stron na wszelki wypadek, gotowi do działania.
I wtedy więzień zaczął śpiewać.
Miał wysoki tenor, bardzo czysty. Słowa były francuskie, ale nawet ci, którzy nie znali tego języka, mogli poznać po żałosnej melodii, że to smutna pieśń o rozstaniu…
W siatkę ptasznika złapany słowik
Śpiewa piękniej niż kiedykolwiek,
A kiedy piosenka zanika,
Rozluźnia się sidło ptasznika.
Śpiewał, patrząc na kogoś w tłumie. Stopniowo wokół tej osoby robiło się pusto i wszyscy mogli ją zobaczyć.
Była to piętnastoletnia dziewczyna. Widząc ją, ludzie zastanawiali się, dlaczego wcześniej jej nie zauważyli. Miała długie ciemnobrązowe włosy, obfite i gęste, zbiegające się u nasady szerokiego czoła, co mieszkańcy nazywali diabelskim pazurem. Rysy twarzy były regularne, usta pełne, o zmysłowym wyrazie. Staruchy dostrzegły grubą talię i ciężkie piersi, odgadły, że jest w ciąży, i domyśliły się, kto jest ojcem nienarodzonego jeszcze dziecka. Wszyscy natomiast zwrócili uwagę na jej oczy. Były głęboko osadzone, o intensywnym spojrzeniu i wstrząsającym kolorze złota, tak jasne i dociekliwe, że kiedy spojrzała na kogoś, to wydawało się, iż patrzy mu prosto w serce i obserwowany odwracał wzrok w obawie, iż pozna wszystkie jego tajemnice. Okrywały ją łachmany, a łzy strumieniami płynęły po policzkach.
Woźnica spoglądał wyczekująco na strażnika, ten zaś czekał, aż szeryf da mu znak gestem. Młody ponury ksiądz trącał szeryfa niecierpliwie łokciem, ale urzędnik nie zwracał na to uwagi. Pozwolił skazańcowi śpiewać dalej. W przerażającej ciszy pieśń brzydkiego człowieka płynęła w dal:
O zmierzchu ptasznik swoje wziął,
A słowik był w niewoli.
Ptakom i ludziom przychodzi kres,
Lecz piosenka się wyzwoli.
Kiedy skazaniec skończył, szeryf skinął głową. Strażnik krzyknął „hop!” i smagnął liną bok wołu. Woźnica w tej samej chwili uderzył zwierzę z drugiej strony. Wół szarpnął wóz i skazaniec zawisł w powietrzu. Lina się naprężyła, kark pękł z trzaskiem.
Rozległ się przeraźliwy jęk i wszyscy spojrzeli na dziewczynę.
Nie ona jednak jęknęła, lecz stojąca za nią żona płatnerza. Zrobiła to z powodu dziewczyny, która padła na kolana przed szubienicą i wyprostowała ręce w geście, który zebranym kojarzył się z klątwą. Ludzie odsuwali się w strachu; wszyscy wiedzieli, że klątwa rzucana przez niewinnie cierpiących bywa szczególnie skuteczna, a wszyscy podejrzewali, że z tym uśmierceniem nie całkiem było w porządku. Chłopcy stali jak sparaliżowani.
Dziewczyna zwróciła swe hipnotyczne oczy na trzech obcych: rycerza, mnicha i księdza. Potem dźwięcznym głosem wypowiedziała straszne słowa:
— Przeklinam was! Dotknięci będziecie chorobą i smutkiem, głodem i boleścią; wasze domy zostaną strawione przez ogień, a wasze dzieci pomrą na szubienicy; wasi wrogowie będą żyli w dostatku, a wy będziecie się starzeć w smutku i opuszczeniu, a umrzecie w głupocie i męczarniach… — Kiedy mówiła ostatnie słowa, sięgnęła po worek leżący za nią na ziemi i wyjęła z niego żywego koguta. W jej ręku nie wiadomo skąd pojawił się nóż, jednym pociągnięciem obcięła kogutowi łeb.
Ociekającego krwią bezgłowego ptaka dziewczyna cisnęła w czarnowłosego księdza. Rzut był za słaby, ale księdza, mnicha i rycerza, którzy stali obok siebie, spryskała jucha. Trzej mężczyźni odwrócili się z odrazą, krew jednak dosięgła każdego z nich, plamiąc twarze i szaty.
Dziewczyna odwróciła się i uciekła.
Tłum rozstąpił się przed nią, a potem zamknął. Na chwilę zapanowało wielkie zamieszanie. Wreszcie szeryfowi udało się przyciągnąć uwagę przybocznych i ze złością rozkazał ścigać dziewczynę. Jęli przedzierać się przez ciżbę, szorstko rozpychając mężczyzn, kobiety i dzieci, by zrobić sobie drogę, ale dziewczyny nie było już w zasięgu wzroku. Szeryf nakazał kontynuowanie pościgu, lecz wiedział, że jej nie znajdzie.
Odwrócił się poirytowany. Rycerz, mnich i ksiądz nie patrzyli na pościg. Utkwili wzrok w szubienicy. Martwy złodziej wisiał na stryczku, jego blada twarz zaczynała sinieć, podczas gdy pod lekko kołyszącym się ciałem rzucał się oszalały kogut, bez głowy, ale niepozbawiony życia, znacząc krwawe kółka na śniegu.
I
W rozległej dolinie, u stóp wzgórza, obok wartko płynącego potoku Tom stawiał domostwo.
Ściany miały już trzy stopy wysokości i szybko rosły. W promieniach słońca dwu najętych murarzy pracowało statecznie, a kiedy ich kielnie robiły „nabierz-rzuć-klep-klep”, pomocnicy pocili się pod ciężarem wielkich kamiennych bloków. Syn Toma, Alfred, mieszał zaprawę. Głośno liczył szufle, sypiąc piasek do kastry. Cieśla, pracujący obok Toma przy warsztacie, uważnie ociosywał toporem kawał buczyny.
Alfred miał czternaście lat i prawie dorównywał wzrostem Tomowi, który przecież przewyższał o głowę większość mężczyzn. Chłopak był na razie o kilka cali niższy, ale wciąż jeszcze rósł. Byli do siebie bardzo podobni: obaj mieli jasnobrązowe włosy i zielonkawe oczy dające brązowe refleksy. Mówiono, że tworzą piękną parę. Różnica polegała między innymi na tym, że Tom nosił kędzierzawą kasztanową brodę, podczas gdy Alfredowi zaledwie kiełkował blond meszek. Kiedyś chłopak miał takie włosy na głowie, przypomniał sobie z uśmiechem Tom. Teraz, gdy stawał się mężczyzną, Tom życzyłby sobie, aby syn okazywał większe zainteresowanie pracą. Gdyby bowiem wzorem ojca miał zostać murarzem, powinien się jeszcze wiele nauczyć. Na razie Alfreda nudziły i odpychały nauki o zasadach stawiania budowli.
Dom, który budowali, powinien okazać się najbardziej luksusowym budynkiem w promieniu kilku mil. Łukowato sklepiony parter, odporny na ogień, stanowiłby przestronne pomieszczenie do przechowywania dóbr. Do położonej nad nim komnaty, gdzie zamieszkają ludzie, będzie się wchodziło zewnętrznymi schodami. Z tej wysokości łatwo się bronić w razie ataku. Pod ścianą wielkiej sali stanąłby komin wyciągający dym z paleniska, zwykle znajdującego się na środku. Była to prawdziwa innowacja. Tom do tej pory tylko raz widział domostwo z kominem, ale tak bardzo spodobał mu się ten pomysł, że postanowił zbudować go w tym domu. W następnej części, nad wielką salą, powinna znaleźć się mała komnata sypialna dla hrabiowskich córek, zbyt delikatnych, by spać, jak wszyscy, w wielkiej sali wraz z mężczyznami, służebnymi dziewkami i psami do polowania. Kuchnię zaś umieści oddzielnie, gdyż w każdej kuchni prędzej czy później wybucha pożar, a sposobu na to, poza oddaleniem jej od budynku głównego, nie znaleziono. Za bezpieczeństwo wszak płaciło się tylko letnimi potrawami.
Tom robił wejście do domu. Ościeżnice boczne miały być zaokrąglone, by uzyskać efekt kolumnowy — posmak wytworności dla tych, którzy tutaj mieli zamieszkać. Ukośnie przyłożył żelazne dłuto do kamienia i patrząc na drewniany szablon, lekko uderzał młotkiem. Deszczyk kamiennych odprysków spadł z powierzchni zaokrąglającej się powoli w pożądany kształt. Popukał jeszcze. Nadawałaby się nawet do katedry.
Budował już katedrę, to było w Exeter. Z początku traktował tę pracę jak każdą inną. Zezłościł się, kiedy mistrz budowniczy go ostrzegł, że nie wystarczy, by jego praca była taka jak zwykle. Tom wiedział, że jest bardziej staranny niż przeciętny murarz. Potem jednak zrozumiał, o co chodzi — ściany katedry nie mogą być po prostu dobre, to za mało. One muszą być doskonałe. A to dlatego, że katedrę stawia się Bogu, ale także dlatego, że najmniejsze odchylenie od pionu i poziomu może źle odbić się na konstrukcji tak wielkiego budynku. Niechęć Toma przekształciła się w zafascynowanie. Połączenie ogromu budowli z niesamowitą dbałością o najmniejszy nawet szczegół otwarło Tomowi oczy na cudowność tego rzemiosła. Od mistrza w Exeter dowiedział się, jak ważne są proporcje, nauczył się symboliki różnych liczb i niemal magicznych formuł do obliczenia wymiarów ścian czy kątów w spiralnych schodach. Pociągały go te sprawy… i wciągnęły. Nie rozumiał, dlaczego wielu murarzy uważało takie rzeczy za niezrozumiałe.
Po pewnym czasie Tom stał się prawą ręką mistrza budowniczego, gdy zaczął rozumieć stosowane przez niego terminy. Ten człowiek był wspaniałym rzemieślnikiem, lecz kiepskim organizatorem. Kiedy trzeba było zamówić właściwą ilość kamienia, w miarę postępowania prac murarskich, upewnić się co do odpowiedniej liczby narzędzi wytwarzanych przez kowali, wielkości dostawy i wypalania wapna, dostarczania piasku na zaprawę, przydzielania drewna cieślom, a także pobierania pieniędzy od kapituły na płace i opłaty — stawał się bezradny.
Jeśliby Tom został w Exeter do śmierci mistrza, mógłby zająć jego miejsce, ale kapituła wydała wszystkie pieniądze, częściowo wskutek złego zarządzania, więc rzemieślnicy musieli odejść i poszukać pracy gdzie indziej. Tomowi zaproponowano, by został budowniczym exeterskiego kasztelana. Jego praca polegałaby na doglądaniu napraw i powiększaniu fortyfikacji miejskich. Mógł to robić całe życie, o ile nic by się nie zdarzyło. Tom jednak odrzucił tę ofertę, gdyż pragnął budować drugą katedrę.
Jego żona Agnes nie potrafiła pogodzić się z tą decyzją. Mogli przecież mieć porządny kamienny dom i służbę. Mieliby dość pieniędzy i żywności i jedliby codziennie na obiad mięso. Agnes nigdy nie wybaczyła Tomowi odrzucenia tej szansy. Nie rozumiała, czym dla Toma było budowanie katedry. On zaś widział w tej pracy absorbujące zajęcie, pociągało go zmaganie się z obliczeniami, wielkością murów, a wreszcie podziwiał piękno zapierające dech w piersiach i ogrom ukończonego już budynku. Kiedy raz spróbował tego wina, nie mógł zaspokoić pragnienia niczym lichszym.
To było dziesięć lat temu. Od tej pory nigdzie nie zagrzali miejsca. Tom projektował nowy budynek dla kapituły klasztoru, przez rok czy dwa pracował na zamku, budował w mieście dom bogatemu kupcowi, a gdy zaoszczędził trochę pieniędzy, zabierał żonę i dzieci w drogę, udając się na poszukiwanie katedry w budowie.
Spojrzał ponad warsztatem na Agnes stojącą na skraju placu budowy. Trzymała koszyk z jedzeniem w jednej ręce, a drugą podtrzymywała oparty na biodrze dzbanek z piwem. Było południe. Tom czule patrzył na żonę. Nikt nie mógł nazwać jej śliczną, ale za to twarz zdradzała osobę silną: duże czoło, wielkie brązowe oczy, prosty nos i mocno zarysowana szczęka. Ciemne, wijące się włosy rozdzielała na środku głowy i wiązała z tyłu. Była jego duchową podporą.
Nalała piwa Tomowi i Alfredowi. Przez chwilę stali przy niej, popijając z drewnianych kubków, gdy nagle w podskokach wybiegł z pola pszenicy czwarty członek rodziny — siedmioletnia Martha, śliczna jak żonkil, ale z brakującym płatkiem, bo szczerby po dwu mlecznych zębach nie zdążyły się jeszcze wypełnić. Podbiegła do Toma, ucałowała jego zapyloną brodę i poprosiła o łyk piwa z jego kubka. Objął jej kościste ciałko i powiedział:
— Nie pij za dużo, bo wlecisz do rowu.
Martha zaczęła się kołysać i chwiać na nogach, obchodząc grupę w kółko, udając pijaną.
Usiedli na stosie drewna. Agnes podała Tomowi pajdę pszennego chleba, gruby płat gotowanego boczku i niedużą cebulę. Dała jedzenie dzieciom i wreszcie zaczęła jeść sama. Tom pomyślał, że może odrzucenie propozycji pracy w Exeter było nierozważne. „Przecież pomimo mojej lekkomyślności zawsze będę zobowiązany do wykarmienia ich wszystkich”.
Wyjął nożyk z przedniej kieszeni skórzanego fartucha, uciął plasterek cebuli i zjadł z kęsem chleba. Poczuł w ustach jednocześnie słodycz i szczypanie.
— Znów będę miała dziecko — odezwała się Agnes.
Tom przestał żuć i wpatrzył się w nią. Przeniknął go dreszcz zadowolenia. Nie wiedząc, co rzec, po prostu niemądrze się do niej uśmiechał.
— To nie jest aż taką niespodzianką — dodała po chwili, zarumieniona.
Uścisnął ją.
— No, no — odparł z wyrazem zadowolenia. — Malec, który będzie mnie ciągnąć za brodę. A już myślałem, że będzie to robić dzieciak Alfreda.
— Nie ciesz się jeszcze tak bardzo — ostrzegła go. — Mówienie o dziecku, zanim się urodzi, przynosi pecha.
Tom pokiwał głową. Agnes miała już kilka poronień, jedno dziecko zmarło w chwili urodzenia, a była także dziewczynka, Matilda, która umarła, mając zaledwie dwa lata.
— Chciałbym jednak chłopaka — stwierdził. — Bo teraz Alfred jest taki duży. Kiedy to ma być?
— Po Bożym Narodzeniu.
Tom zaczął liczyć. Kamienne mury dałoby się skończyć przed pierwszym przymrozkiem, potem trzeba będzie pokryć je słomą dla ochrony przed zimnem. W czasie chłodnych miesięcy murarze przygotowaliby kamienie na okna, sklepienia, odrzwia i paleniska, a cieśle deski na podłogi oraz wykonaliby drzwi i okiennice. On sam wzniósłby rusztowanie do robót na górze. Wiosną byłby czas na zrobienie sklepienia nad parterem, ułożenie podłogi w wielkiej komnacie i pokrycie budynku dachem. Dzięki tej pracy powinien wykarmić rodzinę do Wielkanocy, a tymczasem dziecko miałoby prawie pół roku. Wtedy mogliby ruszać dalej.
— Doskonale — mruknął. — Doskonale. — Zjadł następny plasterek cebuli.
— Jestem za stara na dzieci — oznajmiła Agnes. — To musi być ostatnie.
Tom myślał i o tym. Nie był pewny, ile właściwie lat ma Agnes, na pewno nie umiałby wyrazić tego w liczbach, ale sporo kobiet w jej wieku rodziło dzieci. Prawda, że im były starsze, tym bardziej cierpiały, a dzieci nie przychodziły na świat najsilniejsze. Bez wątpienia miała rację. Co jednak ma zamiar zrobić, by mieć pewność, że znów nie pocznie? — zastanawiał się. Nagle uświadomił sobie co i chmura zasnuła jego słoneczny nastrój.
— Może znajdę pracę w mieście — powiedział, próbując ją uspokoić. — Katedrę albo zamek. Potem będziemy mogli mieć wielki dom z drewnianymi podłogami, a także dziewczynę do pomocy przy dziecku.
— Możliwe — rzekła sceptycznie, a jej twarz przybrała surowy wyraz. Nie lubiła słuchać gadania o katedrach. Gdyby Tom nie zaczął pracować przy budowie katedry, mogłaby już mieszkać w miejskim domu i mieć zaoszczędzone pieniądze, bezpiecznie zakopane pod paleniskiem, i żyć bez żadnych zmartwień.
Tom odwrócił wzrok i zajął się następnym plasterkiem cebuli. Mieli z czego się cieszyć, i nagle ta niezgoda. Ogarnęło go przygnębienie. Żuł jeszcze twarde mięso, gdy nagle usłyszał tętent końskich kopyt. Przez zagajnik, omijając wioskę, by skrócić sobie drogę od traktu, pędził jeździec.
W chwilę później młody człowiek przycwałował na górę i zsiadł. Wyglądał na giermka.
— Twój pan przybywa — oświadczył.
— Masz na myśli pana Percy’ego? — Tom wstał. Percy Hamleigh był jednym z najważniejszych ludzi w kraju, właścicielem tej doliny oraz wielu innych, poza tym płacił za budowę tego domu.
— Jego syna — wyjaśnił giermek.
— Młody lord William.
Syn Percy’ego miał zamieszkać w nowym domu po swych zaślubinach z lady Alieną, córką hrabiego Shiring. Był z nią zaręczony.
— We własnej osobie. Na dodatek wściekły.
Tomowi serce zamarło. Nawet w sprzyjających okolicznościach trudno było porozumieć się z właścicielem budowanego domu. Z wściekłym właścicielem to było niemożliwe.
— Czemu się złości?
— Narzeczona go zostawiła.
— Ta córka hrabiego? — spytał zaskoczony Tom. Targnął nim niepokój. Właśnie rozmyślał nad tym, jak się zabezpieczyć na przyszłość… — Sądziłem, że to już postanowione.
— Wszyscy tak myśleliśmy, z wyjątkiem lady Alieny — odpowiedział giermek. — Jak tylko go spotkała, oznajmiła, że nie wyjdzie za niego za skarby świata.
Zmartwiony Tom zmarszczył brwi. Nie chciał, by okazało się to prawdą.
— Ten chłopak wcale nie wygląda tak źle, o ile sobie przypominam.
— To nie ma znaczenia. Gdyby hrabiowskim córkom wolno było poślubiać tych, którzy im się spodobają, bylibyśmy rządzeni przez minstreli i ciemnookich banitów — stwierdziła Agnes.
— Dziewczyna może zmienić zdanie — powiedział Tom z nadzieją.
— Zmieni, jeśli jej matka użyje brzozowej rózgi — rzekła Agnes.
— Jej matka umarła — oświadczył giermek.
— To wyjaśnia — skinęła głową Agnes — dlaczego córka nie zna życia. Nie rozumiem jednak, dlaczego ojciec jej nie zmusi.
— Powiadają, że obiecał kiedyś nie wydać jej za mąż za kogoś, kto jej się nie spodoba — rzekł giermek.
— Co za głupie przyrzeczenie! — zezłościł się Tom. — Jak mógł potężny pan w taki sposób uzależnić się od dziewczęcego kaprysu? Jej małżeństwo może mieć wpływy na alianse militarne, na majątek… nawet na budowę tego domu.
— Ona ma brata, więc nie jest aż tak ważne, kogo poślubi — odparł giermek.
— Nawet w takim wypadku…
— A hrabia jest stanowczym człowiekiem — ciągnął giermek. — Mówią, że nie złamie raz danego przyrzeczenia, jeśli nawet złożył je dziecku. — Wzruszył ramionami.
Tom patrzył na zręby przyszłego domu. Nie zdołał jeszcze zaoszczędzić wystarczającej ilości pieniędzy, by rodzina mogła przetrwać zimę. Wstrząsnął nim dreszcz.
— A może młody lord znajdzie inną pannę, która zechce dzielić z nim ten dom. Może szukać w całym hrabstwie.
— Na Chrystusa, zdaje się, że to on! — zawołał Alfred załamującym się głosem dojrzewającego chłopca.
Idąc za jego spojrzeniem, popatrzyli na drogę. Przez wieś galopował koń, wzbijając wielką chmurę kurzu i grudek ziemi. To właśnie widok olbrzymiego pędzącego konia spowodował niepokój Alfreda. Tom widywał podobne bestie, ale Alfred prawdopodobnie nigdy nie widział bojowego rumaka. Takich koni nie hodowano w Anglii, lecz sprowadzano zza mórz i kosztowały niezwykle drogo.
Tom wrzucił resztę chleba do kieszeni fartucha, po czym mrużąc oczy, spojrzał pod słońce na pole. Koń miał stulone uszy, a chrapy rozdęte. Mocno uniesiona głowa zwierzęcia pozwalała przypuszczać, że koń nie poniósł. Kiedy się zbliżyli, jeździec ściągnął wodze, odchylając się do tyłu, a wierzchowiec zwolnił nieco. Teraz Tom poczuł drgania ziemi, w którą bębniły kopyta. Rozejrzał się za Marthą, chcąc ją zabrać z drogi, gdzie mogłaby zostać poturbowana. Agnes pomyślała o tym samym. Marthy jednak nie było w pobliżu.
— W pszenicy! — krzyknęła kobieta, ale Tom już podążał przez plac budowy na skraj pola. Zdjęty strachem, przebiegł wzrokiem kołyszący się łan, lecz nie zobaczył dziecka.
Jedyne, co mu zostało, to spróbować zatrzymać konia. Wkroczył więc na ścieżkę, rozłożył szeroko ramiona i jął zbliżać się do szarżującego rumaka. Koń uniósł łeb i wyraźnie zwolnił. Wtedy, ku przerażeniu Toma, jeździec spiął go ostrogami.
— Cholerny durniu! — ryknął Tom.
W tej samej chwili, kilka jardów przed nim, wyszła z pola Martha. Na moment obezwładnił go paniczny lęk. Potem rzucił się do przodu, krzycząc i wymachując rękami — bez skutku. Koń, wyćwiczony do atakowania wyjących hord, nie zwracał uwagi na przerażonego ojca. Martha stała na środku wąskiej ścieżki i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w pędzącą na nią ogromną bestię. Tom uświadomił sobie z rozpaczą, że nie zdoła zapobiec nieszczęściu. Biegnąc, zboczył w pole. Niemal w ostatniej chwili koń skręcił w bok po przeciwnej stronie. Strzemię musnęło delikatne włosy Marthy, kopyto wybiło okrągłą dziurę w ziemi tuż obok jej bosej stopy. Rumak minął ich, obsypując oboje kurzem. Tom porwał córkę w ramiona i przycisnął mocno do łomoczącego serca.
Stał tak, nie czując rąk i nóg, słaby jak mucha, oddychając z ulgą. Nagle ogarnęła go złość na myśl o lekkomyślności tego głupiego młodzika na potężnym wierzchowcu. Spojrzał gniewnie w górę. Lord William właśnie powstrzymywał konia. Siedział w siodle odchylony do tyłu, zapierając się na wypchniętych do przodu strzemionach i z całej siły ciągnąc wodze. Koń skręcił w stronę budowy, rzucił głową, wierzgnął, ale William utrzymał się w siodle. Przeszedł w cwał, a potem idąc truchtem, zatoczył szerokie koło po placu.
Martha płakała. Tom podał dziewczynkę Agnes i czekał na Williama. Młody pan był wysokim, dobrze zbudowanym dwudziestolatkiem o żółtych włosach i wąskich oczach, które wyglądały tak, jakby wciąż patrzył w słońce. Miał na sobie krótką czarną tunikę i czarne pończochy, na nogach skórzane buty z paskami wiązanymi krzyżowo aż do kolan. Siedział wyprostowany i nie sprawiał wrażenia poruszonego tym, co zaszło. Ten głuptak nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co zrobił, pomyślał z goryczą Tom. Należałoby skręcić mu kark.
William zatrzymał konia przed stosem drewna i spojrzał w dół na budowniczych.
— Kto tu rządzi? — spytał.
Tom chciał powiedzieć: „Gdybyś zranił moją małą, zabiłbym cię”, ale stłumił złość i z trudem przełknął gorycz wypełniającą mu usta. Zbliżył się do konia i chwycił uzdę.
— Ja jestem mistrzem — powiedział, zaciskając zęby. — Nazywam się Tom Budowniczy.
— Ten dom nie będzie już potrzebny — oznajmił William. — Zwolnij swych ludzi.
Tego właśnie Tom obawiał się najbardziej, ale łudził się nadzieją, że William da się przekonać do zmiany zdania, kiedy ostygnie jego gniew. Starając się nadać przyjazny ton głosowi, odezwał się rozsądnie:
— Tyle pracy wykonano do tej pory, że szkoda marnować to, co już wydano na budowę. Kiedyś ten dom się przyda.
— Nie mów mi, jak mam się zajmować swoimi sprawami, Tomie Budowniczy. Wszyscy jesteście zwolnieni. — Szarpnął wodze, Tom jednak trzymał uzdę.
— Puść mego konia — rzucił groźnie jeździec.
Tom przełknął ślinę. Za chwilę William spróbuje poderwać wierzchowca. Wyjął z kieszeni fartucha kromkę chleba i podsunął ją koniowi, który wyciągnął łeb i ugryzł kawałek.
— Panie mój, są sprawy, o których trzeba porozmawiać, nim odjedziesz — powiedział łagodnie.
— Puść mego konia albo zetnę ci głowę — zagroził lord.
Tom patrzył mu prosto w oczy, próbując nie okazać tego, że się boi. Był większy od Williama, ale to nie będzie miało znaczenia, jeśli młody pan wyciągnie miecz.
— Och, mężu, zrób to, co nasz pan ci każe — lękliwie mruknęła Agnes.
Zapadła śmiertelna cisza. Robotnicy stali w milczeniu, nieruchomo jak posągi. Obserwowali. Tom wiedział, że powinien wykonać polecenie, ale William omal nie stratował jego córeczki. Ta myśl doprowadziła Toma do szaleństwa. Z bijącym sercem powiedział:
— Musi nam pan zapłacić.
William pociągnął silniej wodze, lecz Tom trzymał uzdę krótko, a koń, zdezorientowany, trącał nosem kieszeń fartucha w poszukiwaniu chleba.
— Po pieniądze zgłoś się do mego ojca! — ze złością prychnął William.
— Tak zrobimy, panie, i dziękujemy bardzo — przerażonym głosem odezwał się cieśla.
Nędzny tchórz, pomyślał Tom, ale sam zadrżał. Mimo to zmusił się do powiedzenia:
— Jeśli chcesz nas zwolnić, panie, to musisz nam zapłacić zgodnie ze zwyczajem. Dom twego ojca, panie, jest o dwa dni drogi stąd, a kiedy tam dojdziemy, możemy go nie zastać.
— Za mniejsze rzeczy ludzie ginęli! — krzyknął William, a policzki poczerwieniały mu z gniewu.
Kątem oka Tom dostrzegł, że giermek podniósł rękę do rękojeści swego miecza. Wiedział, że powinien się teraz poddać, upokorzyć, ale skręcała go wściekłość i był tak przestraszony, że nie potrafił zmusić się do puszczenia uzdy.
— Wpierw nam zapłać, a potem mnie zabij — oświadczył lekkomyślnie. — Możesz za to zawisnąć albo nie; umrzesz i tak, prędzej czy później, a wtedy ja będę w niebie, a ty w piekle.
Szyderstwo zamarło na twarzy Williama, zbladł. Tom był zaskoczony. Cóż mogło tak wystraszyć tego młodzieńca? Na pewno nie słowa o powieszeniu. Do czego to podobne, by mieli wieszać pana za zabójstwo rzemieślnika. Czyżby tak przeraził się piekła?
Patrzyli na siebie przez kilka chwil. Tom ze zdumieniem i ulgą obserwował, jak w twarzy Williama wyraz gniewu połączonego z pogardą ustępuje miejsca panicznemu lękowi. W końcu wyjął zza pasa skórzaną sakiewkę i rzucił giermkowi, mówiąc:
— Zapłać im.
W tym momencie Tom postanowił jeszcze raz spróbować szczęścia. Kiedy William znowu pociągnął wodze, a koń uniósł silną głowę, odstępując w bok, Tom ruszył wraz z nim i wciąż z ręką na uździe powiedział:
— Za zwolnienie płaci się pełną tygodniówkę, taki jest zwyczaj. — Tuż za sobą usłyszał ostry oddech Agnes i wiedział, że pomyślała, iż musiał zwariować, skoro przeciąga tę sprawę. Brnął jednak dalej: — To znaczy po sześć pensów dla robotnika, dwanaście dla cieśli i każdego murarza, a dwadzieścia cztery dla mnie. Razem sześćdziesiąt sześć pensów. — Potrafił dodawać pensy szybciej niż ktokolwiek spośród ludzi, których znał.
Giermek pytająco spoglądał na swego pana. William warknął ze złością:
— Bardzo dobrze.
Tom rozluźnił chwyt i puścił uzdę. Odsunął się.
Koń zawrócił i William spiął go mocno. Rumak pognał naprzód ścieżką przez pole pszenicy.
Tom usiadł na stosie drewna. Zastanawiał się, co go napadło, by tak wyzywająco przeciwstawić się lordowi Williamowi. Toż to szaleństwo. Czuł, że miał szczęście, iż jeszcze żyje.
Tętent kopyt cichł w oddali niczym odległy grzmot, a giermek wysypał zawartość sakiewki na ławę. Na widok srebrnych pensów lśniących w słońcu Tom uśmiechnął się triumfalnie. Oszalał, ale to poskutkowało. Zapewnił sobie i swym pracownikom zapłatę.
— Nawet panowie muszą się podporządkować zwyczajom — powiedział na pół do siebie.
— Teraz tylko miej nadzieję, że nigdy nie będziesz potrzebował prosić o pracę lorda Williama — odezwała się ponuro Agnes, która usłyszała jego słowa.
Tom się do niej uśmiechnął. Rozumiał, że jej szorstkość jest wynikiem strachu.
— Nie rób takiej kwaśnej miny, bo całe mleko w piersiach zsiądzie ci się i oseskowi dasz twaróg.
— I tak nie uda mi się nakarmić nas w zimie, jeśli nie znajdziesz pracy.
— Do zimy jeszcze daleko — odparł Tom.
II
Lato spędzili w wiosce. Później tę decyzję ocenili jako straszliwy błąd, na razie jednak wydawała się rozsądna, gdyż Tom, Agnes i Alfred mogli zarobić pensa dziennie, pracując w polu przy żniwach. Kiedy nadeszła jesień, musieli odejść, ale mieszek mieli ciężki, pełen srebrnych pensów, a oprócz tego prowadzili upasioną świnię.
Pierwszą noc spędzili na ganku wiejskiego kościoła, drugiego zaś dnia trafili do klasztoru i skorzystali z gościnności zakonników. Trzeciego dnia znaleźli się w sercu Chute Forest, rozległej przestrzeni pokrytej gęstwiną zarośli i dzikiego lasu, przez który prowadził trakt, nie szerszy niż woli zaprzęg, wysadzany po obu stronach starymi dębami.
Tom niósł mniejsze narzędzia w kalecie, a młotki zawiesił przy pasie. Ciasno zwiniętą opończę umieścił pod lewą pachą, łatę zaś trzymał w prawej ręce, wykorzystując ją jako podróżny kostur. Cieszył się, że znowu jest w drodze. Następną pracą może być budowa katedry, gdzie zostanie mistrzem i będzie miał robotę na resztę życia, a kościół, który zbuduje, okaże się tak piękny, że Tom z pewnością pójdzie do nieba.
Nieliczne przedmioty domowego użytku, jakie mieli, Agnes schowała do kociołka, który przywiązała na plecach. Alfred niósł parę narzędzi niezbędnych do prac budowlanych: siekierę, toporek ciesielski, piłę, mały młotek, szpikulec do robienia dziur w skórze i drewnie oraz łopatę. Martha była za mała, by nieść coś więcej niż swój kubek i nożyk, przytroczone do pasa, i zimowe okrycie przymocowane do pleców. Poza tym miała obowiązek prowadzenia na sznurku świni, dopóki jej nie sprzedadzą na targu.
Kiedy tak szli przez niekończące się lasy, Tom przyglądał się Agnes. Minęła już połowa okresu ciąży, więc to, co dźwigała z przodu, już dawało się porównać z tym, co miała na plecach. Nie wydawała się jednak zmęczona. Alfred też wyglądał dobrze; był w wieku, w którym chłopcy mają więcej energii niż wiedzy na temat tego, jak ją spożytkować. Męczyła się tylko Martha. Jej szczupłe nóżki nadawały się do wesołej gonitwy, a nie do długich marszów, dlatego nieustannie zostawała z tyłu, tak że reszta musiała zatrzymywać się i czekać, aż dziewczynka dogoni ich, ciągnąc świnię. Tom rozmyślał też o katedrze, którą kiedyś wybuduje. Szkicował w myślach arkady. To było łatwe: dwie proste połączone łukiem. Potem wyobraził sobie kilka następnych, by uformować jeden większy element. Później dodawał kolejne, aż miał ich cały rząd, wszystkie uporządkowane jedna za drugą, tworzące tunel. Oto istota jego budowli: chroniący od deszczu dach i dwie ściany podtrzymujące go. Kościół to po prostu udoskonalony korytarz.
Tunel był ciemny, więc pierwszym ulepszeniem powinny być okna. Jeśli ściany okażą się wystarczająco silne, to można robić w nich otwory. Będą one górą zaokrąglone, o prostych bokach i płaskich parapetach — kształt ten sam, co arkada. Ustalenie form okien i drzwi było pierwszą zasadą projektowania pięknej budowli. Drugą była ich powtarzalność: wyobraził sobie dwanaście jednakowych okien, równo rozmieszczonych wzdłuż obu ścian tunelu.
Tom spróbował wymyślić jeszcze wyprofilowanie otworów, ale nie mógł się skupić, czuł bowiem, że ktoś go obserwuje. To głupie — obruszył się na siebie, przecież stale był obserwowany przez ptaki, lisy, koty, myszy, łasice, wiewiórki, nornice i gronostaje, które żyły w lesie.
Po południu Martha opadła z sił. W pewnej chwili została ze sto jardów za nimi. Stojąc i czekając, aż dołączy, Tom przypomniał sobie, jaki był w jej wieku Alfred — ładny złotowłosy chłopiec, krzepki i śmiały. Zadowolenie mieszało się z irytacją, kiedy patrzył na Marthę strofującą świnię za zbyt wolny marsz. Raptem jakaś postać wyszła z krzaków tuż przed nią. Krzyk przerażenia rósł Tomowi w gardle. Wszystko stało się tak szybko, że trudno mu było w to uwierzyć. Człowiek, który nagle pojawił się na trakcie, uniósł maczugę. Zanim Tom zdołał wydać okrzyk, Martha, uderzona w bok główki, padła na ziemię jak porzucona szmaciana lalka. Usłyszał mdlący dźwięk.
Uświadomił sobie, że biegnie, a jego stopy walą w twardy grunt jak kopyta wierzchowca lorda Williama, i chciał, by nogi niosły go jeszcze szybciej. Czuł się tak, jakby oglądał obraz namalowany wysoko na ścianie kościoła — widział, co się dzieje, i nie mógł nic zrobić, aby cokolwiek zmienić. Atakujący bez wątpienia był banitą. Bosonogi, niski, krępy mężczyzna w brązowej tunice. Przez chwilę spoglądał prosto na Toma, który mógł dzięki temu przyjrzeć się jego twarzy. Miał odcięte wargi, co świadczyło o tym, że najprawdopodobniej został ukarany za kłamstwo. Jego usta otoczone ściągniętą bliznami skórą były odpychająco wykrzywione. Ten obrzydliwy widok powstrzymałby Toma, gdyby nie kruche ciałko Marthy leżące na ziemi.
Napastnik odwrócił wzrok od Toma i zatrzymał go na świni. W mgnieniu oka schylił się, porwał kwiczące zwierzę i błyskawicznie zaszył się w splątanym gąszczu, z którego wyskoczył. Zabrał ze sobą jedyną wartościową rzecz, jaką Tom i jego rodzina posiadali.
Tom padł na kolana obok Marthy. Położywszy szeroką dłoń na jej piersi, wyczuł, że serce bije równo i mocno, co odsunęło najgorsze podejrzenie. Oczy jednak miała zamknięte, a jasne włosy plamiła krew.
Chwilę później uklękła przy nim Agnes. Dotknęła piersi dziecka, przegubu ręki i czoła, po czym twardo spojrzała na męża.
— Będzie żyć. Sprowadź tę świnię z powrotem — powiedziała ze ściśniętym gardłem.
Tom szybko odwiązał kaletę z narzędziami i rzucił ją na ziemię. Lewą ręką wyciągnął zza pasa ciężki, żelazny młot. W prawej trzymał łatę. Widział stratowane krzaki, którędy złodziej wszedł na drogę i którędy uciekł, słyszał także świnię kwiczącą w lesie. Zanurkował w gąszczu.
Banita był mocno zbudowany, uciekał, trzymając pod pachą wyrywające się zwierzę, więc w leśnym poszyciu zostawiał szeroką ścieżkę podeptanych kwiatów, połamanych krzewów i młodych drzewek. Trop był wyraźny. Tom parł do przodu, pędzony żądzą zemsty. Przedarł się przez brzozowy zagajnik i zbiegł w dół po zboczu, aż plasnął w małe bagienko, skąd wychodziła wąziutka ścieżynka. Tam się zatrzymał. Złodziej mógł pójść w lewo lub w prawo, tutaj nie było już śladów w postaci zniszczonych roślin. Tom zaczął nasłuchiwać, z lewej strony dobiegł go kwik świni. Zdołał także usłyszeć, że ktoś podąża drogą, którą przebył — prawdopodobnie Alfred. Ruszył dalej.
Ścieżka prowadziła w dół, potem raptownie skręcała i zaczynała się wznosić. Teraz usłyszał wyraźnie kwiczenie świni. Wbiegł na wzgórze, oddychając z trudem. Lata wdychania kamiennego pyłu osłabiły mu płuca. Dróżka nagle się wyrównała i zobaczył złodzieja, zaledwie dwadzieścia, trzydzieści jardów dalej, zmykającego, jakby gonił go diabeł. Tom zerwał się do biegu, odległość między nimi wciąż malała. Z pewnością go dogoni, jeśli tylko zdoła utrzymać tempo, bo człowiek obciążony świnią nie może biec szybko. Teraz jednak czuł w piersiach ból. Od złodzieja dzieliło go piętnaście jardów, potem dwanaście. Tom podniósł łatę nad głowę, jakby to była włócznia. Jeszcze parę kroków i rzuci. Jedenaście jardów, dziesięć…
I wtedy kątem oka dostrzegł chudą twarz pod zieloną czapką, wyłaniającą się z krzaków obok ścieżki. Za późno na unik. Ciężki pal wylądował tuż przed nim i Tom potknął się i runął na ziemię.
Upuścił łatę, ale wciąż jeszcze trzymał młot. Przetoczył się i podniósł na kolano. Zobaczył, że jest ich dwóch — ten pierwszy w zielonym kapeluszu i drugi, łysy z potarganą białą brodą. Rzucili się na niego.
Zrobił krok w bok i zamachnął się w stronę zielonego kapelusza. Ten się uchylił, ale wielki, żelazny młot spadł ciężko na bark mężczyzny, który zaskrzeczał z bólu i upadł na ziemię, trzymając ramię, jakby było złamane. Tom nie miał czasu, by ponowić miażdżący cios, zanim zbliży się ten łysy, więc pchnął młot w twarz nadbiegającego i rozłupał mu szczęki.
Obaj napastnicy zaczęli się wycofywać. Tom widział, że żaden z nich nie pali się do dalszej walki. Rozejrzał się dookoła. Złodziej uciekał ścieżką. Lekceważąc ból w piersiach, pobiegł za nim. Przebył jednak zaledwie kilka jardów, kiedy usłyszał za sobą znajomy głos.
Alfred.
Zatrzymał się i obejrzał. Używając pięści i nóg, Alfred walczył z tymi dwoma. Uderzył mężczyznę w zielonym kapeluszu kilka razy w głowę, potem kopał po goleniach łysego. Ale napastnicy napierali na niego, biorąc go między siebie, tak że nie mógł się bronić. Tom nie wiedział, czy kontynuować pościg, czy pomóc synowi. Wtedy łysy podstawił Alfredowi nogę. Kiedy chłopiec padł na ziemię, skoczyli na niego, obsypując gradem uderzeń.
Zawrócił.
Zaatakowany ciałem, łysy runął w krzaki, a Tom wykonał obrót i zamierzył się młotem na mężczyznę w zielonym kapeluszu. Ten już poczuł ciężar niezwykłej broni i mógł posługiwać się tylko jedną ręką. Uchylił się więc od ciosu i zniknął w gąszczu, zanim Tom zdążył uderzyć drugi raz.
Odwróciwszy się, zobaczył, że łysy ucieka ścieżką w dół. Spojrzał w stronę przeciwną — złodzieja nie było widać. Wyrzucił z siebie gorzkie przekleństwo — ta świnia była równo wartością połowy zaoszczędzonych przez lato dochodów rodziny. Opadł na ziemię, oddychał ciężko.
— Pobiliśmy trzech! — zawołał podniecony Alfred.
— Ale uciekli z naszą świnią — rzekł Tom, patrząc na syna. Gniew palił go w żołądku niczym skwaśniały cydr. Kupili prosię na wiosnę, gdy tylko oszczędzili dość pieniędzy, potem przez całe lato ją tuczyli. Tłusta świnia była warta sześćdziesiąt pensów. Mając kapustę i worek ziarna, mogliby przez zimę całą rodziną z tych pieniędzy się wyżywić. Ze skóry można byłoby zrobić parę butów i sakwę lub nawet dwie. Strata świni to katastrofa.
Z zazdrością spoglądał na syna, który już otrząsnął się po pogoni i walce, a teraz stał, czekał i niecierpliwił się. Jak to już było dawno, gdy potrafiłem biec jak wiatr i wcale nie czułem przyśpieszonego bicia serca? Od czasu kiedy byłem w jego wieku, minęło… dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat! A wydaje się, że to było wczoraj.
Wstał.
Ruszyli z powrotem. Tom objął ramieniem szerokie plecy Alfreda. Chłopiec był jeszcze niższy od ojca o długość męskiej dłoni, ale wkrótce go dogoni, a może nawet przerośnie. Mam nadzieję, że bystrość jego rozumu także się wzmoże, pomyślał Tom.
— Każdy głupi umie wdać się w bójkę, ale mądry człowiek wie, jak ich unikać — powiedział, a Alfred popatrzył na niego bez wyrazu.
Zeszli ze ścieżki, przecięli bagnistą polankę i jęli się wspinać po pochyłości, idąc po wydeptanych śladach w odwrotną stronę. Kiedy przedzierali się przez brzózki, znowu poczuł pieczenie w żołądku. Myślał o córeczce. Ten banita nie musiał uderzyć dziecka, nie było ono dla niego żadnym zagrożeniem.
Tom przyśpieszył kroku i w chwilę później wyłonili się z Alfredem na trakcie. Martha nieporuszona leżała w tym samym miejscu. Oczy miała zamknięte, a krew schła na jej włosach. Agnes klęczała przy niej, a nad nimi stali nieznani ludzie. Zaskoczony Tom pomyślał, że nie dziwota, iż wcześniej czuł się obserwowany. Ten las bowiem wydawał się pełen ludzi. Nachylił się i położył rękę na piersi Marthy. Oddychała normalnie.
— Ocknie się wkrótce — pewnym siebie głosem powiedziała obca kobieta. — Potem zwymiotuje. Wkrótce będzie zdrowa.
Tom popatrzył na nią z ciekawością. Klęczała nad Marthą. Była całkiem młoda, może jakiś tuzin lat młodsza od niego. Krótka skórzana tunika odsłaniała smukłe, opalone nogi. Miała ładną twarz, ciemnobrązowe włosy zbiegające się nad czołem w diabelski pazur. Tom poczuł nagły przypływ pożądania. Kiedy spojrzała na niego, drgnął: jej osadzone głęboko oczy o wnikliwym wyrazie miały niezwykły kolor złotego miodu, co nadawało całej twarzy czarodziejski wygląd. Tom był pewny, że ta kobieta zna jego myśli.
Odwrócił od niej wzrok, by ukryć zakłopotanie, i pochwycił spojrzenie Agnes. Patrzyła z niechęcią.
— Gdzie świnia?
— W lesie było jeszcze dwóch banitów — zaczął Tom.
— Pobiliśmy ich, ale ten ze świnią uciekł — dokończył Alfred.
Agnes sposępniała, ale nie powiedziała nic więcej.
— Powinniśmy przenieść dziewczynkę w cień, byle delikatnie — odezwała się nieznajoma.
Wstała. Tom zauważył, że jest niewysoka, tak ze stopę niższa od niego. Pochylił się i ostrożnie podniósł Marthę. Dziecięce ciałko w jego rękach było niemal nieważkie. Przeniósł ją kilka jardów wzdłuż traktu i położył na spłachetku trawy w cieniu starego dębu. Dziewczynka wciąż była nieprzytomna.
Alfred zbierał narzędzia porozrzucane na drodze. Chłopak obcej kobiety popatrywał wytrzeszczonymi oczami, usta miał otwarte, ale nic nie mówił. Był ze trzy lata młodszy od Alfreda. Tom zwrócił uwagę na jego osobliwy wygląd, niemający nic wspólnego ze zmysłowym urokiem matki. Cera blada, pomarańczowoczerwone włosy i niebieskie, trochę jakby wyłupiaste, oczy. Wydawało się, że chłopak ma wygląd czujny i głupi jednocześnie, jak tępak; jak dziecko, które albo w dzieciństwie wcześnie umiera, albo dorasta, stając się wioskowym idiotą. Alfredowi spojrzenie chłopca wyraźnie przeszkadzało.
Kiedy Tom go obserwował, dzieciak wyrwał z rąk Alfreda piłkę i przyglądał się, jakby była to jakaś zdumiewająca rzecz. Urażony Alfred odebrał piłkę, którą chłopak obojętnie oddał. Nieznajoma zwróciła mu uwagę:
— Jack, zachowuj się! — Wydawała się zakłopotana.
Tom spojrzał na nią. Chłopiec nie był do niej podobny w najmniejszym stopniu.
— Jesteś jego matką?
— Tak. Na imię mi Ellen.
— Gdzie jest twój mąż?
— Nie żyje.
Zaskoczyło go to.
— Podróżujesz sama? — spytał niedowierzająco. Las był groźny nawet dla takiego mężczyzny jak on. Samotna kobieta nie mogła mieć nadziei na przetrwanie.
— Nie podróżujemy — odpowiedziała Ellen. — Mieszkamy w lesie.
To już nim wstrząsnęło.
— Chcesz powiedzieć, że… — przerwał, by jej nie urazić.
— Jesteśmy banitami, tak — dokończyła. — Czy myślisz, że wszyscy banici są podobni do Faramonda Otwartogębego, który ukradł waszą świnię?
— Tak — odparł Tom, chociaż chciał powiedzieć: „Nigdy nie przypuszczałem, że banita może być piękną kobietą”. Nie mogąc pohamować ciekawości, zapytał: — Jakie popełniłaś przestępstwo?
— Przeklęłam księdza. — Odwróciła wzrok.
Tomowi nie wydawało się to ciężką zbrodnią, ale może ten ksiądz był bardzo potężny albo bardzo drażliwy; albo też Ellen nie chciała powiedzieć prawdy.
Spojrzał na Marthę. Dziewczynka otwarła oczy, trochę oszołomiona i trochę zalękniona. Agnes uklękła przy niej.
— Jesteś bezpieczna. Już dobrze, wszystko w porządku.
Martha siadła wyprostowana i natychmiast zwymiotowała. Agnes przytrzymywała ją, póki nie minęły skurcze. Tom był pod wrażeniem: stało się tak, jak powiedziała Ellen. Stwierdziła też, że Martha wyzdrowieje, prawdopodobnie i to się spełni. Poczuł ulgę i zdziwił się sile własnych emocji. Nie wytrzymałbym straty mojej małej, pomyślał i musiał powstrzymać łzy. Pochwycił pełne współczucia spojrzenie Ellen i po raz kolejny miał wrażenie, że jej jasne złote oczy potrafią zajrzeć mu do serca.
Ułamał gałąź z dębu, oberwał liście i wytarł nimi Marcie twarz. Była blada.
— Potrzebuje wypoczynku — rzekła Ellen. — Pozwólcie jej poleżeć tak długo, jak długo mężczyzna przechodzi trzy mile.
Tom spojrzał na słońce. Przed nimi jeszcze kawał dnia. Usadowił się. Agnes łagodnie kołysała Marthę w ramionach. Jack zwrócił teraz uwagę na dziewczynkę i gapił się na nią z tą samą idiotyczną intensywnością. Tom pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o Ellen. Zastanawiał się, jak ją namówić, aby opowiedziała o sobie. Nie chciał, by odeszła.
— Jak się to wszystko stało? — zapytał niejasno.
Patrzyła mu znowu w oczy. Potem zaczęła mówić.
Ojciec jej był rycerzem, wielkim, silnym i skłonnym do przemocy mężem. Pragnął mieć synów, z którymi mógłby jeździć na polowania i turnieje, którzy byliby kompanami do wypitki i nocnych hulanek. W tych sprawach jednak miał pecha tak wielkiego, jaki tylko może mężczyznę spotkać: żona urodziła mu Ellen, a następnie zmarła. Ożenił się po raz drugi, ale ta kobieta okazała się bezpłodna. Jął więc nią pogardzać, aż wreszcie odesłał do matki. Musiał być człowiekiem okrutnym, ale wobec Ellen tego nie okazywał, ta zaś uwielbiała go i dzieliła jego pogardę w stosunku do macochy. Po jej odejściu Ellen dorastała w otoczeniu pozbawionym kobiet. Włosy obcinała krótko i nosiła sztylet, nie nauczyła się bawić z kociętami ani opiekować starymi ślepymi psami. Kiedy miała tyle lat, ile obecnie ma Martha, pluła na podłogę, zjadała ogryzki jabłek i kopała konia w brzuch tak silnie, że wstrzymywał oddech, co pozwalało na porządne podciągnięcie popręgów — o dziurkę dalej. Wiedziała, że wszyscy mężczyźni, którzy nie należą do kompanii ojca, zwani są koniosysami, a wszystkie kobiety, które z nimi nie chadzają, zwie się knurojebkami, aczkolwiek nie była całkiem pewna — i nie interesowało jej to zbytnio — co te obelgi właściwie oznaczają.
Tom słuchał z zamkniętymi oczyma, poddając się ciszy łagodnego jesiennego popołudnia. Wyobraził sobie Ellen jako dziewczynkę o płaskiej piersi i brudnej twarzyczce, siedzącą przy długim stole wśród zbirowatej kompanii ojca, pijącą mocne piwo, słuchającą i śpiewającą piosenki o bitwach, grabieżach, gwałtach, koniach, zamkach i dziewicach, dopóki nie zasnęła, położywszy ostrzyżoną główkę na twardym blacie.
Gdyby jej pierś pozostała na zawsze płaska, miałaby życie szczęśliwe. Przyszedł jednak czas, kiedy mężczyźni zaczęli patrzeć na nią inaczej. Już nie zarykiwali się ze śmiechu, gdy mówiła: „Zejdź mi z drogi, bo obetnę ci jaja i nakarmię nimi świnie!”.
Niektórzy gapili się na nią, kiedy zdejmowała wełnianą tunikę i w długiej płóciennej koszuli kładła się spać. Gdy w lesie robili odpoczynek, chętnie się o nią opierali, jak nigdy dotąd.
Któregoś dnia zobaczyła ojca rozmawiającego z proboszczem ich parafii — co było nader rzadkim wypadkiem — przy czym obaj patrzyli na nią tak, jak gdyby mówili właśnie o niej. Następnego poranka ojciec rzekł: „Idź z Henrym i Everardem i zrób, co ci każą”. I pocałował ją w czoło. Zastanawiała się, co go naszło — może miękł na stare lata? Wsiadła na swego siwka, dzielnego rumaka — nie chciała jeździć na koniu stosownym dla kobiety ani na kucyku — i wyjechała z dwoma zbrojnymi mężami.
Zawieźli ją do żeńskiego klasztoru i tam zostawili.
Cały klasztor rozbrzmiewał jej wulgarnymi przekleństwami, aż ściany drżały, kiedy mężczyźni odjeżdżali bez niej. Pchnęła ksienię sztyletem i pieszo przeszła całą drogę do domu ojca. Ten zaś odesłał ją z powrotem. Skrępował jej ręce i nogi i przywiązał do osiodłanego osła. Mniszki zamknęły ją do karnej celi i trzymały tam, dopóki nie zagoiła się rana ksieni. W pomieszczeniu było zimno, wilgotno i ciemno jak w nocy. Poza tym podawano jej tylko wodę, nie dostawała nic do jedzenia. Kiedy ją wypuszczono, znowu uciekła do domu. Ojciec ponownie ją odesłał, tym razem jednak zanim trafiła do celi, ukarano ją chłostą.
W końcu ją złamali. Otrzymała habit nowicjuszki, podporządkowała się regule i nauczyła modlitw. Głęboko w sercu skryła nienawiść do mniszek, pogardę dla świętych i brak wiary w Boga. Nauczyła się jednak czytać i pisać, opanowała liczby oraz pobierała naukę rysunku i muzyki, a do francuskiego i angielskiego, którymi mówiła w domu ojca, doszła łacina.
Zresztą życie w konwencie nie było aż takie złe. Ta jednopłciowa wspólnota miała własne dziwne reguły i rytuały, a do czegoś takiego przecież przywykła. Wszystkie mniszki musiały wykonywać jakieś roboty fizyczne, a Ellen przydzielono do koni. Wkrótce zaczęła sprawować pieczę nad stajniami.
Ubóstwo nigdy jej nie doskwierało. Posłuszeństwo przychodziło niełatwo, ale i tego się nauczyła. Trzecia reguła, czystość, nie kłopotała jej zbytnio, aczkolwiek od czasu do czasu, tylko po to, by zrobić na złość ksieni, wprowadzała którąś z nowicjuszek w przyjemności…
W tym momencie podniosła się Agnes, by wraz z Marthą udać się na poszukiwanie strumienia, w którym można by było umyć twarz i oczyścić tunikę. Zabrała ze sobą Alfreda dla bezpieczeństwa, choć mówiła, że nie odejdą dalej niż na odległość głosu. Jack wstał, by pójść z nimi, ale Agnes sucho kazała mu zostać i chyba zrozumiał, bo znowu usiadł. Tom zauważył, że żonie udało się zabrać dzieci tam, gdzie nie mogły usłyszeć bezbożnej i nieprzyzwoitej opowieści. Dla towarzystwa zostawiła Toma.
Któregoś dnia — podjęła Ellen — kiedy były w drodze, okulał koń ksieni. W pobliżu znajdował się klasztor, więc matka przełożona pożyczyła konia od przeora. Po powrocie poleciła Ellen odprowadzić zwierzę i zabrać okulałego wierzchowca.
Tam, w stajni klasztornej stojącej opodal rozpadającej się katedry Kingsbridge, Ellen spotkała młodego człowieka wyglądającego jak zbity psiak. Przypominał szczeniaka o plączących się nogach i zabawnej czujności, lecz jednocześnie był zalękniony i zastraszony, jak gdyby ta jego zabawność została w nim stłumiona. Kiedy odezwała się do niego, nie rozumiał jej słów. Spróbowała łaciny, ale nie był mnichem. W końcu powiedziała coś po francusku, a jego oblicze przepełniła radość i odezwał się w tym samym języku.
Ellen nie wróciła do klasztoru.
Zamieszkała odtąd w lesie, najpierw w skleconym naprędce szałasie z gałęzi i liści, potem w suchej jaskini. Nie zapomniała żadnej z męskich umiejętności nabytych w domu ojca; potrafiła zapolować na jelenia, schwytać w sidła królika i ustrzelić łabędzia z łuku. Umiała patroszyć dziczyznę oraz oczyścić i ugotować mięso. Wiedziała nawet, jak ściągać skórę i wyprawić ją, by uszyć odzienie. Podobnie jak dziką zwierzyną, umiała żywić się dzikimi owocami, orzechami i korzeniami. Inne rzeczy niezbędne do życia — wełnianą odzież, siekierę czy nowy nóż — musiała ukraść.
Najciężej było wtedy, kiedy urodził się Jack…
Tom chciał zapytać o Francuza. Czy był ojcem Jacka? Kiedy umarł? Jak to się stało? Poznał jednak po wyrazie jej twarzy, że nie ma zamiaru mówić o tej części swego życia. Ponieważ wyglądała na osobę, której nie można przekonać, jeśli sama tego nie zechce, więc swoje pytania zachował dla siebie.
W tym mniej więcej czasie zmarł jej ojciec i jego kompania się rozproszyła. Nie miała na świecie żadnych krewnych czy znajomych. Kiedy Jack miał przyjść na świat, przygotowała zapas drewna na całą noc i rozpaliła ogień przy wejściu do swej jaskini. W zasięgu ręki ułożyła przygotowaną żywność i wodę, a także łuk, strzały i nóż do obrony przed wilkami. Miała nawet, ukradzioną biskupowi, ciężką czerwoną pelerynę, w którą zamierzała owinąć dziecko. Nie była jednak przygotowana na ból i lęk związany z porodem i przez długi czas myślała, że umrze. Mimo wszystko dziecko urodziło się silne i zdrowe, a ona przeżyła.
Ellen z Jackiem wiedli proste i skromne życie przez następne jedenaście lat. Las dawał im wszystko, czego potrzebowali, jeśli tylko byli dość przezorni, by na zimowe miesiące robić zapasy jabłek, orzechów i solonej lub wędzonej dziczyzny. Ellen często myślała, że jeśliby nie było królów, panów, biskupów i szeryfów, to wtedy każdy mógłby żyć w ten sposób i być zupełnie szczęśliwy.
Tom spytał, jak dawała sobie radę z banitami, ludźmi pokroju Faramonda Otwartogębego. Co by się stało, gdyby podkradli się nocą i spróbowali ją zgwałcić? — zastanawiał się i na samą myśl o tym poczuł podniecenie, aczkolwiek nigdy w życiu nie posiadał kobiety wbrew jej woli, nawet własnej żony.
Inni banici bali się jej, wyjaśniła Tomowi, patrząc na niego świetlistymi jasnymi oczyma, a on już wiedział dlaczego: myśleli, że jest wiedźmą. A ludzi żyjących w zgodzie z prawem, podróżujących przez las, ludzi, którzy wiedzieli, że mogą rabować, gwałcić i bezkarnie mordować banitów, po prostu unikała. Dlaczegóż tedy nie skryła się przed Tomem? Bo widziała ranne dziecko i chciała pomóc. Sama przecież ma dziecko.
Nauczyła Jacka wszystkiego, czego w ojcowskim gospodarstwie nauczyła się o broni i polowaniu. Potem uczyła go tego, co wyniosła z klasztoru: czytania i pisania, muzyki i liczb, francuskiego i łaciny, a nawet historii biblijnych. Wreszcie, w czasie długich zimowych wieczorów, przekazała mu spadek po Francuzie, który znał więcej poematów, wierszy i pieśni, niż ktokolwiek na świecie…
Tom nie wierzył, że ten chłopak, Jack, umie czytać i pisać. Sam Tom potrafił napisać swoje imię i kilka słów, takich jak „pens”, „jard” czy „buszel”; Agnes zaś, będąca córką księdza, potrafiła więcej, chociaż pisała powoli i mozolnie, wysuwając język w kąciku ust. Alfred nie umiał napisać ani słowa i zaledwie rozpoznawał swoje imię, a Martha nie potrafiła nawet tego. Czy to możliwe, by taki niedorozwinięty umysłowo dzieciak był bardziej wykształcony niż jego rodzina?
Ellen kazała Jackowi coś napisać, a on wygładził kawałek ziemi i wydrapał na niej zdanie. Tom rozpoznał tylko pierwsze słowo „Alfred”, i poczuł się jak dureń; Ellen wybawiła go z zakłopotania, czytając głośno całość: „Alfred jest większy niż Jack”. Chłopak szybko narysował dwie postacie, jedną większą niż drugą i, chociaż były tylko z grubsza zaznaczone, jedna miała szerokie ramiona i ociężały raczej wygląd, a druga była mniejsza i uśmiechała się. Tom, który sam miał trochę talentu do szkicowania, był zdziwiony prostotą i siłą wyrazu rysunku wydrapanego na piasku.
A przecież ten dzieciak wyglądał jak idiota.
Ellen, domyśliwszy się wątpliwości Toma, wyznała, że z czasem zaczęła sobie z tego zdawać sprawę. Jack nigdy nie miał towarzystwa innych dzieci albo raczej innych istot ludzkich poza matką i w rezultacie rósł jak dzikie zwierzątko. Nie wiedział, jak zachować się między ludźmi. To z tego powodu milczał, gapił się i wyrywał przedmioty.
Kiedy to mówiła, po raz pierwszy było widać, że łatwo ją zranić. Aura niedostępności i samowystarczalności znikła i Tom ujrzał kobietę zatroskaną, prawie zrozpaczoną. Ze względu na Jacka powinna ponownie włączyć się w życie społeczności, ale jak? Gdyby była mężczyzną, mogłaby przekonywająco wytłumaczyć jakiemuś panu, by dał jej rolę do uprawiania, czy gospodarstwo do prowadzenia, zwłaszcza gdyby zdołała skłamać, że wróciła z pielgrzymki do Jerozolimy czy Santiago de Compostela. Co prawda spotkała kilka samotnych kobiet, uprawiających ziemię, ale na ogół były one wdowami mającymi dorosłych synów. Żaden pan nie wydzierżawi gospodarstwa samotnej kobiecie z małym dzieckiem. Nikt też nie weźmie jej na służbę ani w mieście, ani na wsi; a poza tym nie ma gdzie mieszkać, a praca dorywcza rzadko wiąże się z zapewnieniem dachu nad głową. Nie miała wyjścia.
Tom współczuł jej. Dała dziecku wszystko, co potrafiła, lecz to nie wystarczało. Nie mógł jednak znaleźć rozwiązania jej problemu. Jakkolwiek piękna, rozumna i silna, skazana była na krycie się przez resztę życia w lesie wraz ze swym niezwykłym synem.
Agnes, Martha i Alfred wrócili. Tom z niepokojem przyjrzał się dziewczynce, ale wyglądało na to, że wszystko, czego jej było potrzeba, ograniczało się do obmycia twarzy. Przez pewien czas zaabsorbowały go sprawy Ellen, lecz teraz przypomniał sobie, w jakich tarapatach sam się znalazł: nie miał pracy, a świnię mu ukradziono. Dzień się kończył. Zaczął zbierać pozostałe części dobytku.
— Gdzie się wybieracie? — spytała Ellen.
— Do Winchesteru — odpowiedział jej Tom. — Jest tam zamek, kilka klasztorów i, co najważniejsze, katedra.
— Salisbury jest bliżej — stwierdziła Ellen. — A kiedy ostatnio tam byłam, przebudowywali katedrę, powiększali ją.
Tomowi zabiło serce. Właśnie czegoś takiego szukał. Jeśli tylko dostałby pracę przy rozbudowie katedry, wierzył, że w końcu zostałby mistrzem budowniczym.
— Jak tam iść? — zapytał z ożywieniem.
— Musicie cofnąć się jakieś trzy czy cztery mile. Czy pamiętasz to rozwidlenie dróg, na którym skręciłeś w lewo?
— Tak… przy stawie pełnym cuchnącej wody.
— Właśnie tam. Prawa odnoga prowadzi do Salisbury.
Zaczęli zbierać się do odejścia. Agnes nie polubiła Ellen, ale umiała jednak powiedzieć z wdzięcznością:
— Dziękuję za pomoc przy Marcie.
Ellen uśmiechnęła się, a gdy odchodzili, spoglądała ze smutkiem. Po kilku minutach marszu Tom obejrzał się. Ellen wciąż za nimi patrzyła, stała na rozstawionych nogach, osłaniając oczy od słońca. Osobliwy chłopiec stał obok niej. Tom jej pomachał, a ona zrobiła to samo.
— Interesująca kobieta — powiedział.
Agnes milczała.
— Ten chłopiec był dziwny — rzekł Alfred.
Szli prosto w niskie jesienne słońce. Tom zastanawiał się, jakie jest to Salisbury, nigdy tam nie był. Czuł podniecenie. Oczywiście marzył o tym, by budować nową katedrę, od fundamentów po dach, ale zdarzało się to niezwykle rzadko. Bardziej powszechne było ulepszanie lub powiększanie starej świątyni, czyli częściowa przebudowa. Nawet to by mu wystarczyło, o ile w końcu mógłby budować według własnych projektów.
— Dlaczego ten człowiek mnie uderzył? — spytała Martha.
— Bo chciał ukraść naszą świnię — odpowiedziała jej Agnes.
— Powinien mieć swoją własną świnię — orzekła Martha z oburzeniem, jakby dopiero teraz zauważyła, że banita zrobił coś złego.
Problem Ellen byłby rozwiązany, gdyby umiała wykonywać jakieś rzemiosło, rozmyślał Tom. Murarz, cieśla, tkacz czy garbarz nigdy nie znalazłby się w jej sytuacji. Zawsze mógłby pójść do miasta i poszukać pracy. Bywały niekiedy jakieś kobiety trudniące się rzemiosłem, zwykle jednak wdowy lub żony rzemieślników.
— Ona potrzebuje jednego — powiedział Tom głośno — męża.
— Cóż, nie może mieć mojego — rzekła sucho Agnes.
III
Dzień, w którym stracili świnię, był ostatnim dniem ładnej pogody. Po nocy spędzonej w jakiejś stodole wyszli na poranek. Niebo miało kolor ołowianego dachu, a zimne uderzenia wiatru — siłę zacinającego deszczu. Rozwinęli zapakowane peleryny z grubej, spilśnionej tkaniny i włożyli je, zapinając ciasno pod szyją i głęboko naciągając kaptury, by uchronić twarze przed deszczem. Wyruszyli w ponurym nastroju, cztery posępne postacie jak duchy w nawałnicy, a ich drewniaki grzęzły w mlaskającej, rozmiękłej błotnistej ziemi.
Tom znowu rozmyślał o tym, jak też wygląda katedra w Salisbury. W zasadzie katedra to kościół, jak każdy inny, tyle że biskup miał tam swój tron i to stanowiło różnicę. A jednak kościoły katedralne rzadko okazywały się prostymi korytarzami zaopatrzonymi w okna, były natomiast największe, najbogatsze, najwspanialsze i najpiękniej zdobione. Większość składała się jakby z trzech tuneli: wielkiego i dwu mniejszych w kształcie głowy i ramion, tworzących nawę główną i dwie boczne. Ściany głównej nawy sprowadzały się do dwu ciągów filarów połączonych łukami tworzącymi arkady. Boczne nawy, gdzie odbywały się procesje — w kościołach katedralnych bardzo wystawne — mogły także być wykorzystywane do urządzania kapliczek poświęconych poszczególnym świętym. Dawało to możliwość ściągnięcia dodatkowych datków. Katedry to najkosztowniejsze budowle świata, są dużo droższe od zamków.
Do Salisbury było bliżej, niż się spodziewał. Wkrótce wspięli się na wzniesienie i zobaczyli drogę opadającą długim łagodnym łukiem. Wśród pól smaganych deszczem wyrastało niczym łódź na niwie warowne wzgórze miasta Salisbury. Choć widok przesłaniał welon deszczu, Tom zdołał dojrzeć kilka wież, cztery czy pięć, wznoszących się wysoko ponad murami grodu. Perspektywy roboty murarskiej rozradowały go ogromnie.
Zimny wiatr śmigał przez równinę, mroził twarze i ręce, kiedy szli traktem w stronę wschodniej bramy. U stóp wzgórza schodziły się cztery drogi, a między porozrzucanymi domostwami, wypchniętymi z ciasnego miasta, napotkali innych podróżnych. Z pochylonymi ramionami i opuszczonymi głowami zmagali się z wichurą, by jak najszybciej znaleźć schronienie wśród murów.
Pokonując pochyłość prowadzącą do bramy, szli obok wozu zaprzężonego w woły, załadowanego kamieniem — nader obiecujący widok dla murarza. Woźnica zgięty wpół wspomagał dwa woły, pchając ciężar, a i tak posuwali się w górę cal po calu. Tom dojrzał szansę pozyskania przyjaciela. Skinął na Alfreda i obaj podeszli do wozu i pomogli go pchać.
Ogromne drewniane koła zaturkotały na belkowym moście, łączącym brzegi głębokiej suchej fosy. Roboty ziemne były potężne. Wykopanie fosy i wyrzucenie urobku tak, by uformować wały obronne, wymagało pracy setek ludzi, pomyślał Tom. Znacznie większa robota niż przy kopaniu fundamentów pod katedrę. Most, po którym jechali, skrzypiał i trzeszczał pod ciężarem wozu i dwu potężnych zwierząt, które go ciągnęły.
Pochyłość się skończyła i wóz potoczył się dużo lżej, gdy docierali do bramy. Woźnica się wyprostował. Tom i Alfred uczynili to samo.
— Uprzejmie wam dziękuję — rzekł.
— Po co ten kamień? — zapytał Tom.
— Na nową katedrę.
— Nową? Słyszałem, że tylko powiększają starą?
— Tak mówili — skinął głową woźnica — dziesięć lat temu. Teraz jest więcej nowego niż starego.
To kolejna dobra wiadomość.
— A kto jest mistrzem budowniczym?
— John z Shaftesbury, chociaż biskup Roger także ma wiele wspólnego ze sporządzaniem planów.
Normalne. Biskupi rzadko pozwalali projektantom robić swoje. Jednym z problemów, z jakim mistrz budowniczy się stykał na co dzień, było studzenie rozpalonej wyobraźni duchownych i wyznaczanie praktycznych granic dla ich wybujałych fantazji. No, ale to John z Shaftesbury będzie tym, który przyjmuje ludzi do pracy.
Woźnica kiwnął głową w stronę kalety, w której Tom miał narzędzia.
— Murarz?
— Tak. Poszukujący pracy.
— Możesz ją znaleźć — powiedział woźnica obojętnie. — Jeśli nie przy katedrze, to może na zamku.
— A kto zarządza zamkiem?
— Także Roger. Jest jednocześnie biskupem i kasztelanem.
Zgadza się, pomyślał Tom. Słyszał przecież o potężnym Rogerze z Salisbury. Był blisko króla od tak dawna, że chyba od zawsze.
Przeszli przez bramę. Plac był przepełniony budynkami, ludźmi i zwierzętami. Wydawało się, iż za chwilę pękną otaczające go obwałowania i wszystko wpadnie do fosy. Drewniane domostwa tłoczyły się jedno przy drugim, rozpychając się jak gapie podczas wykonywania wyroku śmierci przez powieszenie. Najmniejszy nawet kawałek ziemi był do czegoś wykorzystany. Jeśli między dwoma domami pozostawał jakiś odstęp, to zabudowano go w połowie na mieszkanie, które nie miało nawet okien, bo drzwi zajmowały prawie cały front. Jeśli miejsca było za mało na pomieszczenie mieszkalne, to postawiono kram, gdzie sprzedawano piwo, chleb czy jabłka, a jeśli nawet na to było go za mało, przeznaczano je na stajnię, chlew czy beczkę wody albo robiono gnojowisko.
No i ten zgiełk. Nawet deszcz nie był w stanie przytłumić dźwięków dochodzących z warsztatów rzemieślniczych, okrzyków straganiarzy zachwalających swe towary, ludzi pozdrawiających się nawzajem, targujących czy kłócących, jak również głosów wydawanych przez zwierzęta.
— Co tak śmierdzi? — zapytała Martha.
— To zapach ludzi — uśmiechnął się Tom. Mała już dawno nie była w mieście.
Chociaż ulica okazała się niewiele szersza od zaprzęgu, woźnica nie zamierzał zatrzymywać zwierząt. Bał się, że nie zechcą ruszyć ponownie, a on nie zdoła ich zmusić. Pogonił je więc, nie patrząc na przeszkody, a woły ruszyły na oślep, spychając na bok rycerza na bojowym koniu, myśliwego z łukiem, tłustego mnicha na kucyku, dziewki czy gospodynie domowe.