Gamedec. Gamedec. Zabaweczki - Marcin Sergiusz Przybyłek - ebook + audiobook

Gamedec. Gamedec. Zabaweczki audiobook

Marcin Przybyłek

4,6

Opis

TRZECIA CZĘŚĆ 5-TOMOWEGO CYKLU „GAMEDEC”

Megastatek emigracyjny Medusa wiozący pasażerów na Gaję nie wyłania się na docelowej orbicie. Ubezpieczyciel rejsu postanawia wszcząć śledztwo, a Lilith Ernal, agentka tej firmy, wynajmuje Torkila. Ten, chociaż skłonny się zaangażować, pragnie też pomóc Peterowi „Crashowi” Kytesowi w sprawie Mike’a Gunnera, rozgrywającego drużyny Bezbolesnych, który został zamordowany na Ziemi. Torkil chce także poinformować władze Gai, że Bestia nie została pokonana.

Jak poprowadzić trzy sprawy jednocześnie? Czy można znaleźć się w tym samym czasie w trzech różnych miejscach? Dokąd zaprowadzą Gamedeca kosmiczna przygoda, ziemskie dochodzenie i próba dotarcia do władz Gai? Czy tylko on widzi anioły i demony?

I ostatecznie: czy jednostka może wpłynąć na losy świata?

Nadchodzą zmiany. I nic już nie będzie takie jak przedtem.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 13 min

Lektor: Popczyński Marcin
Oceny
4,6 (54 oceny)
38
10
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cyganski

Nie oderwiesz się od lektury

Jak ja sie cieszę ze lektor wrocil. Poprzedni tom to droga przez mękę
00

Popularność




 

Książkę tę dedykuję tym,

którzy poczuli już działanie

genu starzenia

 

Wybieram okruchy samotności

Spośród chaosu słów

Pochylam głowę

I łowię każdą cząstkę ciszy

 

Holonapis uwieczniony na lewym naramienniku zbroi typu Coremour podtypu „Archangel Core”, przypisywany Torkilowi Aymore’owi

 

 

Dlatego szczyt uformowania wojska polega na tym, aby nie miało ono widocznej formy. Kiedy jej nie ma, najsprytniejszy szpieg niczego nie wykryje i nawet mędrzec nie zdoła niczego przeciw tobie zaplanować. (24)

Sun Zi, Sztuka wojenna, rozdział VI Pustka i pełnia

Powieści z serii „Gamedec”:

 

 

Przed Imperium:

1. Gamedec. Granica rzeczywistości

2. Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw

3. Gamedec. Zabaweczki

 

Młode Imperium:

4. Gamedec. Czas silnych istot

 

Wielkie Imperium:

5. Gamedec. Obrazki z Imperium

 

Torkil Aymore emigruje na Gaję wraz z Anną Sokolovsky, Pauline Eim, jej synem Kononem, Harrym Normanem, hakerem Rubenem Troyem i psychologiem Levim Chipem. Na Ziemi pozostaje Peter „Crash” Kytes wraz z drużyną Bezbolesnych i Steffi Alland – podwójna agentka Shadow Zombies. Podczas lotu gamedec wysnuwa podejrzenie, że narodziny Bestii nie były przypadkiem, lecz wynikiem skoordynowanej akcji Laurusa Wilehada podającego się za agenta Europejskiego Biura Ochrony Państwa oraz Sergia Lamy, naczelnego naukowca Shadow Zombies, rzekomego zbiega z laboratoriów Mobillenium. Gamedec sądzi, że obaj pochodzą z tej samej firmy: z Mobillenium.

 

Do systemu Sigma Draconis nie dociera statek emigracyjny Medusa, który startował wraz z Peregrynem, na którym znajdował się Torkil. Na pokładzie zaginionej jednostki podróżowała delegacja afrykańskiej firmy !LivE! z wiceprezesem Urielem Tamerlanem na czele. Torkil domyśla się, że zanim oczyszczono sieć z zagrożenia, Bestia zdołała uchwycić przyczółek w realium – gwineański koncern, którego nazwa czytana od tyłu brzmi !EviL!*

 

 

* Dokładne streszczenia tomów I i II oraz słownik neologizmów i postaci czytelnik znajdzie na końcu książki.

Prolog

Najpierw cisza…

 

 

Jestem pijany. W połyskliwej płaszczyźnie baru szklaneczki z drinkami wydają się nie odbijać, ale odciskać na kształt płaskorzeźb. Co ja miałem zamówić…? Odwracam się na metalowym stołku. Ręka ślizga się po krawędzi blatu. Dumm, dumm, dumm, muzyka pulsuje we wszystkich częściach ciała… a zwłaszcza w jednej. Nad tradycyjnym parkietem, gdzie w powodzi fioletowych i srebrnych snopów kręci się kilkadziesiąt par, unosi się antygrawitacyjny bąbel – raj dla miłośników wygibasów anty-g. Jego powierzchnia odbija rzeczywistość jak wypolerowana srebrna łyżeczka. We wnętrzu wśród dziesiątek połyskujących ciał pręży się Lilith. Pięęękna filigranowa dziewczyna w spodniach, które co chwila stają się przezierne. Majteczki koronkowe, opalona skóra, złota, jakby prześwietlona. Ależ wąska talia! Robię zoom na jej twarz. Zerka na mnie oczami o kolorze jeziora przed burzą. Jej lensy generują złote, płonące wrzeciona otaczające źrenicę, co dodaje spojrzeniu dzikości. Drobne, zgrabnie wykrojone, niezbyt pełne usta rozciągają się w uśmiechu. Zęby lśnią bielą wzmocnioną fosforyzującą, błękitną szminką, która doskonale kontrastuje z ciemną cerą. Oddalam obraz. Wygina wąską kibić. Dla mnie. Zasłaniam męskość.

Przypomniałem sobie. Zwracam maskowatą twarz do obsługującego.

– Dwa giny z oktopusem. – Staram się wymawiać słowa wyraźnie, w porządku liniowym, prawidłowo. Podobno mężczyźni są werbalnie nie… tego.

Perlisty płyn tryska w kryształowe półkule wielkości dłoni. Rżnięty w bioszkle wizerunek kochającej się pary mieni się błyskami purpury i pozaprzestrzennego cienia. Smukłe, żylaste ręce barmana wrzucają do ginu Gaya Bay wijące się dodatki. Tak bez szczypczyków?! Kilka drobniutkich kropel ląduje na grzbiecie mojej ręki. Drżą. Wyglądają jak kryształki zapomnienia… Na szklanych hemisferach lądują półkuliste, przezierne pokrywki, takie same jak podstawki, tylko bez kochanków. Krawędzie zrastają się. Spółkująca para ożywa. Będą tak się kochać po wsze czasy… Podnoszę drinki.

– Dzięki. – Puszczam oko.

Garson robi profesjonalną minę i ściąga z mojego obicoina opłatę. Przed oczami miga trójwymiarowa cena. Jestem pewien, że jej powidok będzie przez chwilę przysłaniał wizję, ale tak się nie dzieje, bo obicoin nie generuje powidoków. Dwa razy taniej niż na Ziemi! Kocham Gaję! Chwytam mocniej kielichy (kryształowe pary, wyczuwając zmianę temperatury, wpadają w spazmatyczny trans) i mentalnie uruchamiam menu pomieszczenia. Dookoła mnie pojawia się półkulisty miraż okien poznaczony dziesiątkami przycisków, miniaturowych obrazów, a na jego tle połyskuje ruchliwy celownik sterowany moim wzrokiem, usytuowany jakby kilka centymetrów nad eteryczną płaszczyzną. Kursor „lepi się” do różnych miejsc, gdy bezwiednie poruszam oczami. Zwracam wzrok w górę i w lewo (w geście przypomnienia), a posłuszny celownik wędruje za moim spojrzeniem. Zaraz, jak to trzeba było pomyśleć… Drapię się w głowę, przekrzywiając hef. Gówniane urządzenie. Niby tylko kawałek opaski z jakimś dynksem we włosach, ale zawsze mężczyźnie jakoś nie przystoi… Na Gai każdy nosi hef. Head Firewall. Żeby żadna szuja nie zahipnotyzowała falami elektromagnetycznymi, grawitacyjnymi, czymkolwiek. Lilith w swoim wygląda cudnie. Jakby diadem czy coś… Wracam wzrokiem do ikon i napisów przysłaniających wnętrze (które dudni, drga, mieni się świetlnymi eksplozjami). Jest: obracający się w przestrzeni napis Antigrav Bubble Transport. Celuję w niego, kursor przykleja się… wydaję rozkaz, jak mówiła Lilith, „miękką myślą”, wskaźnik zaczyna migać na czerwono i… porywa mnie niewidzialna siła: wznoszę się w powietrze (odczuwam krótki zawrót głowy, staram się nie upuścić pucharków), zbliżam się do antygrawitacyjnej ściany, przeciskam przez napięcie powierzchniowe kuli (w miejscu, gdzie wnikam, powierzchnia odkształca się, a odbicia wydłużają groteskowo), obijam się o jakiegoś wiszącego głową w dół roztańczonego krzykacza i wyszukuję wzrokiem słodką figurę… Wyciągam ręce w jej stronę. Antygrawitacyjne silniczki, umocowane cienką uprzężą na kostkach, kolanach, biodrach, ramionach, łokciach i nadgarstkach (dostałem je przy wejściu), interpretują ten gest jako chęć przemieszczenia się. Taniec anty-g polega na opanowaniu ruchów, które są przekształcane przez generatory w akrobatyczne sekwencje. Zbliżam się do niej.

– No co ty. – Lilith patrzy w powietrze. Rozmawia. Pewnie jak zwykle z szefem. Perłowe włosy przysłaniają opalony, płaski policzek i równą, zgrabną żuchwę. Zerka na mnie przelotnie – merci – szepcze, wyciągając do szkła smukłą rękę. Przez ułamek cetni widzę dwie subtelne żyłki na grzbiecie jej dłoni.

Kryształowa para, wyczuwszy inną temperaturę ciała, a może odmienny nacisk na szkło, zmienia pozycję z jeźdźca na klasyczną odwróconą. Świetlny refleks tańczy na pupie kochanki. Lilith przeciąga ręką po piersi odsłoniętej w głębokim dekolcie i schodzi nią do pionowego, zagłębionego pępka, także widocznego pod krótką bluzeczką. Ruch dłoni zgrywa się z rytmem muzyki. Jej biodra nieustannie falują w przód i w tył. Gdy to robi, mięśnie proste i skośne jej brzucha zmieniają konfigurację i w każdej cetni układają się w idealny wzór.

– Będę trzeźwa, przecież wiesz – przekomarza się z pryncypałem. – No dobrze. – Znów przelotne spojrzenie prosto w oczy. Jej wzrok zanurza się we mnie jak czarne włócznie ozdobione turkusowymi piórami. Dreszcz przechodzi od piersi do stóp. Ta dziewczyna działa na mnie niczym halucynogenne grzybki na szamana błąkającego się w porannej mazurskiej mgle. Jakieś marne dziewiętnaście lat świetlnych stąd.

– Do jutra – kończy.

Jej usta ledwie widocznie drgają, gdy wydaje mentalny rozkaz zerwania połączenia. Domyślam się, że usuwa menu sprzed oczu. Robi to szybko, łatwo, z gracją. Źrenice patrzą jeszcze przez chwilę w niewidzialne dla mnie okna. Pomyśleć, że taki konserwatysta jak ja, zwolennik operatywy opuszkowej, ewentualnie głosowej, przeszedł na mentalizm, ledwie o tym wspomniała. Nowe ubranie, hef, imidż. Wszystko w ciągu dwóch gajańskich dni. Co może zmienić naturę mężczyzny? Banalne pytanie.

Przytulam się do niej. Nie wiem, dlaczego mi na to pozwala, nie rozumiem, skąd się wzięła bliskość między nami, powinna mnie odepchnąć, nie pozwolić na taką nachalność.

– Szefunio? – pytam cicho, prawie mrucząc.

Kolejne omnikowe ułatwienie: na dyskotece nie musisz się drzeć (swoją drogą, skąd się wzięło słowo „dyskoteka”?), o ile znasz numer rozmówcy. Lilith macha lekceważąco dłonią. Oplata mnie rękami. Oplata nogami. Rozglądam się za zazdrosnym dyrektorem. Sprężyste piersi na moim torsie odbierają mi dech. Wyraźnie wyczuwam taśmy mięśni prostych jej brzucha prężące się, napinające, rozluźniające jak sploty węża. Nie dziwię się bossowi. Na policzku jej usta, gorące jak lawa. Między nimi język. Zaczynamy wirować, obracamy się do góry nogami. Zawrót głowy, tracę orientację. Przez ułamek sekundy mam wrażenie, że pośród setek głów widzę zawistny wzrok dyrektora. Niemożliwe. Lilith jest zbyt dyskretna. Zapewne pryncypał przebywa na innym poziomie Gaia Disc, w towarzystwie dziesiątek organicznych i rebotowych hostess. Rebot to niedawno powstały neologizm. Realium bot. Bot w realium, czyli program przybrany w ciało przypominające ludzkie. Wdycham zapach jej włosów. Łąki pełne rumianku i lawendy. Na nich ja i ona, schowani wśród dwumetrowego kwiecia… Myśli wracają przekornie do dyrektora. Mimo całej kobiecej obstawy (na pewno bardzo drogiej) jest o nią zazdrosny. Przez chwilę mam ochotę krzyczeć, czując jej elastyczne ciało tulące się do mojego, drżące, pełznące, jakby szlochające. Równocześnie sięgamy do rurek wystających z kryształowych drinkówek. Bąble alkoholu, pozałamywane wrzecionami niestrudzenie kochających się par, odbijają gigantyczną salę taneczną, setki gości, mnemoprojekcje, iluzje, pulsujące roje świateł. Purpura, fiolet i srebro. Nie wiadomo, gdzie góra, gdzie dół. Zdaje się, że właśnie celujemy nogami w sufit. Muzyka, szaleństwo, pijaństwo, koniec świata. Spijamy płyn, od którego miłość wypełnia nas karmazynową falą. Patrzę na nią i nie wiem już: jest człowiekiem czy tygrysicą, która wije się w moich ramionach, udając ataki, odskoki i ukąszenia, a wszystko to w harmonii erotycznych ruchów? Każde zetknięcie brzuchów, lędźwi i skrzyżowanie rąk krzyczy nową frazą. Przesuwam ręką po jej łopatce, głębiej, do szyi (jest nieprawdopodobnie miękka, jakby oddychająca, zupełnie jak morska trawa), obracam ją… Te plecy… wygięcie talii jak najpiękniejszy akord. Pupa przywodząca chłopięce wyobrażenia raju nagle przylega do mojego podbrzusza. Sprężystość na sprężystości. Lilith wzmaga nacisk. Dotyk jak krzyk radości, jak przedchwila poznania. Zamykam oczy i wiruję w samym centrum wszechświata. To taniec czy seks przez ubranie? A jest różnica? Śmieję się do myśli.

Trwaj chwilo, bądź wiecznością, modlę się. Lilith chichocze. Półświadomie przesłałem to pragnienie w formie tekstowej. Nie mogę uwierzyć, że poznaliśmy się zaledwie dwie dukile temu, dzień po tym, jak wylądowałem na Gai…

Księga 1

…potem zobaczysz błyski…

 

 

Brakuje ci chemii w związku? Weź do ręki L-pill, potrzymaj go, aż zapali się zielony znacznik, i podaj partnerowi! Efekt już po 10 monach! Stan zakochania utrzymuje się do 3 pendeków. L-pill! Koniec z niepokojem! Podobam ci się? Chcesz mnie kochać? Weź L-pill i ciesz się prawdziwą miłością! Tylko od Neuro Labs! Przed zażyciem podłącz opakowanie do omnika i zapoznaj się z ulotką.

Taka właśnie reklama barwiąca holobim wielkości boiska uraczyła nas, gdy stanęliśmy na górnym, dachowym poziomie portu. Stało się to po tym, gdy, jeszcze we wnętrzu budowli, wraz z około setką współpasażerów zostaliśmy wydzieleni z rzeki imigrantów płynącej z włazów Peregryna i pokierowani przez latającego droida nawigacyjnego na wyższy poziom, gdzie część z nas odebrała bagaże (niektórzy, tacy jak ja, wysłali paki bezpośrednio do swoich apartamentów, więc nie musieli się o nie martwić), a potem, po ponownym podzieleniu na dwie pięćdziesięcioosobowe grupy, wsiedliśmy do dużych wind i wjechaliśmy na górę. Wtedy właśnie po raz pierwszy zobaczyliśmy na własne oczy przepastne, złote niebo Gai (Alsafi chyliło się ku zachodowi) i tę właśnie reklamę. Gdy ekran odpłynął, by częstować rewelacjami podróżnych z innych megastatków, których liczne grupy gromadziły się w kwadratowych sektorach podobnych do naszego, mogliśmy w pełni docenić ogrom gajańskiego portu: był to rozciągający się od widnokręgu po widnokrąg kompleks budowli, drżący przyziemiającymi podwoziami pojazdów, sapiący dyszami startujących molochów, połyskujący tysiącem iglic, zroszony setkami stanowisk obserwacyjnych, o wiele większy i ładniejszy od Bajkonuru (trudno się dziwić. Stanowił serce Gai – czy może raczej jej łożysko). Od razu go pokochałem, a sądząc po okrzykach zachwytu towarzyszących nam osób, nie byłem w tym odosobniony. Poszły w ruch dryfujące minikamery, ludzie zaczęli robić hotki. Pierwsze pamiątki z nowej planety. Za szczytami baszt obserwacyjnych, na północ od portu, majaczyła wieża megamiasta, zamazana i wyblakła z powodu odległości. Była to konstrukcja wsparta na siedmiu filarach wygiętych w delikatny łuk, niebotyczna budowla na tle zmierzchającego różowego nieba, bardziej ognistego i głębszego od ziemskiego.

Genea.

Stolica planety.

Co za czasy. Teraz nie państwa mają swoje stolice, ale całe globy. Rozejrzałem się, patrząc ponad zabudowaniami portu. Ciemnozielone lasy, miedziana wstęga rzeki, błękitne wzgórza… Wszystko było jakby dalej i głębiej, widnokrąg również. Gaja była półtora raza większa od kolebki ludzkości. Nareszcie można było naprawdę patrzeć w dal! Na tle brzoskwiniowego nieba rozciągającego się na południe od nas wiły się trzy cienkie trąby powietrzne. Co za przypadek. To na naszą cześć? Gdzieś dalej musi być ocean.

– To normalne. – Roześmiał się, podążając za moim wzrokiem wysoki, szczupły brunet, który właśnie zbliżył się do naszej grupy na lewitującym białym dysku. Zawisł nad naszymi głowami. Jego twarz, o ile mogłem dobrze ocenić, patrząc z dołu, była prostokątna, usta wąskie, policzki lekko zapadnięte, a spojrzenie niebieskich oczu prawie przenikliwe. Był to „rezydent”, jeśli wierzyć dużemu, zielonemu trójwymiarowemu napisowi, który unosił się nad jego głową na tle pomarańczowego nieba. Gdzie znajdował się generator tej iluzji, nie dostrzegłem. Może pod klapami błękitnej marynarki, po której płynęły białe obłoki? Albo w pasku, który mężczyźni od dawna noszą wyłącznie dla ozdoby? A może w dysku, na którym stał? Czym realium różni się od światów, jeśli może w nim bytować organik (na pewno organik?) z podskakującą nad głową eteryczną etykietą?

– Państwo pozwolą, że się przedstawię – powiedział niby normalnym głosem, ale tak przedziwnie wzmocnionym, że z pewnością słyszała go cała pięćdziesiątka pasażerów. – Nazywam się Reginald Orondo, jestem rezydentem pierwszej klasy Głównego Portu Kosmicznego Gai. Do moich obowiązków należy dostarczanie imigrantom podstawowych informacji o naszej planecie i okazanie niezbędnej pomocy podczas pierwszego lotu do miejsca przeznaczenia. W waszym przypadku jest to Genea. Za chwilę wejdziemy na pokład promu, który przetransportuje nas do miasta, tymczasem powiem kilka słów na temat globu, na którym wylądowaliście, i odpowiem na najbardziej palące pytania. Chętnie przyziemiłbym pośród was, ale wtedy przestałbym wszystkich widzieć, a do czasu przylotu do Genei odpowiedzialność za waszą grupę spoczywa właśnie na mnie, dlatego, mimo osobistej niechęci do tego pomysłu, będę przez jakiś czas nad wami polatywał, chyba nie weźmiecie mi tego za złe?

Lekko oszołomieni pokręciliśmy głowami.

– Doskonale…

W tym momencie do naszej grupki podleciał dziennikarski droid składający się z kamery i modułu holograficznego. Urządzenie wyświetliło postać czarnowłosej, smagłej reporterki. Iluzja była tak mało przezroczysta, że gdyby nie to, iż widziałem, jak obraz jest generowany, dałbym się nabrać, że to prawdziwa kobieta, tyle że wisząca pół metra nad ziemią. Dziennikarka (czy może tylko dziennikarski program) zwróciła się do kobiety w średnim wieku stojącej na obrzeżu zgromadzenia:

– Dzień dobry, „Gajan Enquirer”, jak się państwo czują jako ocaleńcy? Co państwo sądzą o zniknięciu Medusy?

Zagadnięta cofnęła się o pół kroku.

– Ja… nie wiem, mówiono, że zaraz się znajdzie…

Tłum zafalował. Nagle wszyscy jakby się ocknęli z szoku i przypomnieli sobie, że megastatek z pięćdziesięcioma tysiącami pasażerów na pokładzie nie wychynął na orbicie Gai. A powinien.

– Jak dotąd Medusa nie pojawiła się na orbicie Ziemi. Możliwe, że doszło do katastrofy. Co państwo czują?

– To straszne – wyrwało się mężczyźnie towarzyszącemu kobiecie. – Jesteśmy wstrząśnięci…

W momencie, gdy grupę zaczynała ogarniać swoista histeria, rezydent podpłynął do maszyny i wykonując nieznaczny gest, wyłączył projekcję dziennikarki.

– Ta grupa – wycedził zimnym tonem – podlega mojej opiece i nie życzy sobie indagowania. Nikt nie będzie wszczynał paniki, zwłaszcza zaledwie kilkadziesiąt mon po zajściu.

Jak on powiedział? „Mon”? To samo słowo, zdaje się, padło w tej reklamie… Dziennikarski droid jakby przez chwilę zmagał się z wygenerowanym przez mężczyznę programem, w końcu dał za wygraną, obrócił się i lecąc płaskim łukiem, podążył do grupy znajdującej się pięćdziesiąt metrów od nas. Jego odległy cień sunął wraz z nim po złotych ścianach najbliższych zabudowań. Zauważyłem, że od strony Genei nadciąga cała chmara podobnych automatów. Połyskiwały w promieniach chylącej się ku zachodowi Sigma Draconis niczym rój szerszeni. No tak. Jest sensacja. I to prawdziwa.

Odprawienie urządzenia nie uspokoiło dyskusji w naszej grupie. Raptem pasażerowie uświadomili sobie, że byli świadkami historycznego zdarzenia, i każdy poczuł się niemal bohaterem. Gwar narastał.

– Proszę państwa – Reginald rozpostarł ręce w uspokajającym geście – doprawdy, na razie nie ma jeszcze o czym mówić. Prawdopodobnie Medusa lada chwila wynurzy się z podprzestrzeni. Jak państwo zapewne wiedzą, w czwartym wymiarze czas jest czymś zupełnie innym niż w naszej rzeczywistości i rzadko, ale jednak, zdarzają się pewne odstępstwa temporalne. Takie przypadki już były…

Czyżby? Jakoś nie słyszałem…

– Jestem przekonany, że za chwilę usłyszymy komunikat, że wszystko dobrze się skończyło… Proszę tylko o trochę cierpliwości. Zgoda? – Uśmiechnął się szeroko. – Widzę, że tak. Bardzo państwu dziękuję za obywatelski spokój. – Westchnął, jakby zbierał siły do jakiegoś wykładu. – Skoro tak, pozwolę sobie powrócić do kwestii, która wyniknęła, gdy niektórzy z państwa dostrzegli tornada. To rzeczywiście zjawisko bardzo częste…

Otworzyłem szerzej oczy. Nie tylko ja. Niektórzy pasażerowie rozchylali usta, by zaprotestować…

– Jak to? – odezwała się Pauline. – Nie dość mieliśmy kataklizmów na Ziemi? Kilka razy w miesiącu jakieś huragany, powodzie…

– Tsunami… – weszła jej w słowo atrakcyjna blondynka o pełnych ustach, których połyskliwa powierzchnia płynnie zmieniała barwę od szkarłatu do różu i z powrotem.

Towarzyszył jej wysoki szatyn ubrany w biomateriał udający len. Jego dużą głowę osłaniało imponujące kremowe borsalino.

– Gdyby nie bariery grawitacyjne – wsparł ją dudniącym basem – dawno byłoby po nas! A tu to samo? Nie było tego w reklamach.

Rezydent roześmiał się.

– Proszę pań, proszę pana, proszę państwa – wskazał palcem trzy wrzeciona – spójrzcie wszyscy, żeby nie było nieporozumień.

Tłum obrócił się we wskazanym kierunku. Facet miał talent do panowania nad grupą. Dyskusje o megastatku się skończyły. Wszyscy jak zahipnotyzowani patrzyli na odległe tornada.

– To są zabawki – ciągnął – kurzowe krotochwile. Niegroźne. Ziemskie trąby powietrzne biorą się z wysokiej temperatury oceanów. Ich siła jest dwudziesto-, trzydziestokrotnie większa od tych tancerek. Tam, dalej, jest co prawda Morze Westchnień…

– Ładna nazwa – szepnęła Pauline.

Przez ułamek sekundy patrzyłem na jej zęby o kolorze kości słoniowej, które odsłoniła w zamyśleniu. Jeszcze nigdy nie wydawała się taka ładna. Jej orzechowe oczy wyglądały, jakby przez kieliszek z koniakiem ktoś przepuścił strugę światła, która załamawszy się na kryształkach lodu, rozplotła się w bursztynową mozaikę. Wiem, że nikt do koniaku nie wrzuca lodu, ale tak to właśnie wyglądało. Jej lekko zapadnięte policzki połyskiwały zdrową cerą, a długa szyja nie nosiła śladu zmarszczek…

– …ale jego ciepłota – ciągnął Reginald – uniemożliwia powstanie naprawdę groźnych tornad. Czy uspokoiłem państwa?

Latynoska ściągnęła brwi i mruknęła coś pod nosem. Miałem wrażenie, że chce coś powiedzieć o tornadach rodzących się na równinach, ale zrezygnowała. Rezydent zaprosił nas gestem w pobliże prostokątnego placyku otoczonego niebieskimi światłami. Ruszyliśmy.

– Za chwilę podleci aurokar – wyjaśnił. – Państwa z bagażami proszę o ustawienie się w obrębie podsektora oznaczonego literą „L”, o tam. Gdy dotrzecie do swoich apartamentów i rozładujecie platformy, wystarczy, że wciśniecie sensor „powrót”, i już nie musicie się o nie martwić: wózki same odnajdą drogę do transportowców bądź doków. Tymczasem jeszcze słowo o trąbach. Gaja ma większą średnicę niż Ziemia i podobną prędkość kątową, a to oznacza znaczniejszą siłę Coriolisa.

– Słucham? – wyrwało się Harry’emu.

On, podobnie do olbrzyma w borsalino, także przystroił się w kapelusz, ale nie w kowbojskiego giganta, tylko stonowaną słomkową panamę. Ledwie go było widać zza wielkich podróżnych skrzyń, które pchał na antygrawitacyjnym wózku.

– Proszę się przesunąć, wszyscy musimy się znaleźć w sektorze. Pan w… zbroi także.

Pauline zerknęła na Konona.

– Podejdź tu, synku, daj wujkowi Harry’emu przejść dalej.

Połyskliwy Oscar posłusznie przesunął się w pobliże świateł sygnalizacyjnych grzmocąc pancernymi stopami w podłoże. Zerknąłem na rezydenta. Nie udało mu się opanować wyrazu zdziwienia na twarzy, gdy usłyszał, jak przystojna i młoda pani Eim nazywa pancernika „synkiem”.

– E… – potrzebował chwili, by powrócić do przerwanej myśli. – Siła Coriolisa to w istocie pozorna siła obecna na rotujących globach. Powoduje, że poruszające się ciała odchylają swój tor: na półkuli północnej w prawo, na południowej w lewo. No i obiekty spadające lecą jakby na skos – machnął ręką, naśladując tor meteorytu – w stronę zachodnią. Wznoszące się także skręcają w tym kierunku. – Powtórzył ruch ręką w odwrotną stronę.

Niby proste, a jednak się pogubiłem, jak zwykle podczas omawiania tej siły. Będę musiał to sobie rozrysować.

– Wszystko tu chętniej wiruje – ciągnął rezydent, patrząc w przestrzeń lekko nieprzytomnym wzrokiem. Musiał coś sprawdzać na niewidzialnych dla nas ekranach. – Nawet woda spuszczana z wanny.

– Mimo wszystko… Nie boicie się, że te tornada wpadną tu i coś popsują? – rzuciła Anna, patrząc na dalekie wrzeciona.

Co ciekawe, widok żeńskiego motomba nie wywoływał w rezydencie żadnych zahamowań. Ba, Anna miała na sobie Pershella, a nie przestarzałego Oscara. Kto nie lubi patrzeć na dzieło sztuki?

– Mamy AWB – odparł.

– Chyba ABB? – sprostował Konon. Na naramienniku jego zbroi odbijało się złoto nieba.

– Anti Weather Barier – wyjaśnił z uśmiechem rezydent. – My nie mamy groźnych stworzeń. Tylko troszeczkę specyficzną pogodę.

Zerknąłem w stronę Harry’ego, który zdążył już ustawić się ze swoją platformą we wskazanym miejscu. Obok niego gramolił się Ruben Troy, a Levi Chip głaskał się po łysinie. Swoją drogą, kto i kiedy odkrył, że w otoczeniu grzywaczy to właśnie gładź na głowie będzie atrakcyjna, bo wyjątkowa? Norman już otwierał usta, prawdopodobnie po to, żeby rzucić coś w rodzaju „troszeczkę specyficzną pogodę mieliśmy na Ziemi”, ale go uprzedziłem:

– O ile pamiętam, w reklamach nie było słowa o żadnych barierach.

Mężczyzna nie stracił rezonu.

– Mówiono, że nie ma ABB. Zresztą pomysł na stworzenie AWB powstał niedawno. Wszystko dla wygody mieszkańców. O! Leci nasz pojazd! – Wskazał w górę.

Podlatywał do nas przeszklony, cygarowaty prom. Gdy przyziemiał, generatory anty-g wznieciły ledwie dostrzegalny obłoczek pyłu.

 

 

Potok wspomnień przerywa głos Lilith.

– Proszę pana! Proszę pana! – Zagląda mi w oczy i przekrzywia główkę w dziewczęcy sposób. – Proszę nie spać! Tu ludzie się bawią!

Prawda. Przed chwilą wychynęliśmy z bąbla i usiedliśmy przy barze. Dziewczyna odwraca się na stołku, obdarzając mnie najpierw widokiem płaskiego brzucha i krągłej pupy, a potem niezwykle wąskiej talii i smukłych, półnagich pleców. Zsuwa się jakby w zwolnionym tempie i odchodzi w głąb sali. Jej ciało jest wysportowane i piękne, jakby wykrojone z doskonałych krzywych. Podziwiam je niczym dzieło sztuki. Kto dał jej taki wykrój figury? Bóg? Szatan? Coś pomiędzy? Pod ścianą stoi wysoka skrzynia, źródło złotych i srebrnych świetlistych kling tnących powietrze gigantycznymi wachlarzami. BrainFix. Maszyna sprzedająca neurodrinki – programy czasowo implementujące się w mózgu, dające złudzenie oszołomienia, euforii, rozbawienia, efekty zbliżone do normalnego upojenia, ale bez przykrych następstw. Nigdy nie próbowałem. Zbliżam się do niej zaciekawiony. Czy jestem dinozaurem swojej epoki? Przez ostatnich dwadzieścia godzin, znaczy hekt, dowiedziałem się więcej o najnowszych trendach rozrywkowych i komunikacyjnych niż w ciągu poprzedniego roku.

– Centrum i dwadzieścia procent pow.

Co ona robi? Patrzy w dal. Pewnie zrobiła hotki i teraz je kadruje. Dotyka mojej szyi. Nagle widzę interfejs jej obicoina i moje trójwymiarowe zdjęcie zrobione, gdy płynąłem do niej z dwiema szklanymi kulami. Musiała je zrobić… rozmawiając z dyrektorem!

– Pow dziesięć proc. – Jej głos. Zapewne mówi nie dlatego, że musi, ale by utrzymać ze mną kontakt. W zasadzie metakontakt.

Fotografia się przybliża.

– Sejw kat pryw pryw pryw.

Zasejwuje do katalogu prywatnego\prywatnego\prywatnego – tłumaczę na zrozumiały język. Narzędzia do obróbki zdjęć rozwiewają się w powietrzu. W ich miejsce wskakuje interfejs BrainFixu. Lilith bezgłośnie wybiera z listy funplex o nazwie „Euphory no. VII (disco and other public places)”. Rozumiem, że „Euphory no. II (bedroom when you’re ready)” mógłby wywołać skandal. Zanim mogę się zorientować, płaci za dwie porcje i wgrywa mi jedną do mózgu!

– Ale przecież… – Głos więźnie mi w gardle. Moja kochana, jedyna, wspaniała Lilith!

 

 

Czy on nie wyłączy tego napisu? Odwróciłem od niego wzrok i spojrzałem na młody las pod szklaną podłogą transportowca. Przyspieszony wzrost nie zdążył jeszcze przekształcić jesionów, buków i świerków w starodrzew. Mimo to drzewa wyglądały na co najmniej pięćdziesięcioletnie. Człowiek to potwór. Rozejrzałem się po aurokarze. To był nowy pojazd, prosto z formy. Przeszklona była nie tylko podłoga, ale także burty i sufit. Tylko rufowa część, gdzie mieściły się bagaże i generatory, nie posiadała szyb. Jasnożółte modułowe fotele pasażerów umożliwiały ustawienie ich pod dowolnym kątem, więc nasza grupa utworzyła nieregularne koło. Wszyscy żywo dyskutowali, tylko ja jakoś nie miałem ochoty. Spojrzałem w przód, ponad głowami Pauline i Konona. Prom leciał całkiem żwawo, lecz odległość i ogrom miasta powodowały, że tempo zdawało się żółwie. Wieża Babel. Babel silnia powinienem raczej powiedzieć. Stolica Gai była z pewnością większa od Nowego Tokio i Miami razem wziętych. Że też ludzi nie przerażają własne marzenia i ich realizacje. Taka budowla nie powinna istnieć. Większa niż góra… Ile to ma wysokości? Dziesięć kilometrów? Niby Warsaw City jako całość było dużo większe, mimo to moje miasto było, można powiedzieć, płaskowyżem składającym się z tysięcy budowli. Dopiero wyeksponowanie pojedynczej struktury, takiej jak Genea, wywoływało dreszcz. Pułapka… Zwłaszcza dla ludzi z najwyższych pięter. Spojrzałem przez ażurowy dach pojazdu na szczyt wieży. Ginął za powietrzną, różową perspektywą. Jak tam oddychają? Muszą istnieć ekrany grawitacyjne utrzymujące ciśnienie atmosferyczne w całej strukturze. Pionowe i poziome. W sumie żadna nowina. Takie same istniały od lat w Warsaw City i każdej megapolii. Ale co z pneumobilami? Przecież muszą jakieś mieć. Inaczej w razie katastrofy, jedyne, co mogliby zrobić, to skakać i długo krzyczeć. No, chyba że mają podręczne generatory anty-g… Zerknąłem na rozgadanego Reginalda, który stał z przodu pojazdu. Jego dysk warował w pozycji pionowej tuż za nim. Paranoja. Na łbie błyszczący hef (chyba hef, w sumie nie byłem pewien), nad łbem zielone literki, w tyłku pewnie jakiś inny aparacik w razie niechcianej potrzeby, kto wie, może rzeczywiście anty-g przy pasku? Pasy ratowników i strażaków wczepiają się grawitacyjnie w miednicę. To nie najgorsze miejsce na zaczep… Kątem oka zauważyłem błysk między dźwigarami miasta. Wyostrzyłem wzrok. Są jakby pneumobile…

Z zamyślenia wyrwał mnie o ton mocniejszy głos Reginalda:

– Zanim przyziemimy, a raczej – zaśmiał się – przygaimy…

Czekał chwilę na odzew pasażerów. Kilkanaście osób uprzejmie się roześmiało. Anna była jedną z nich. Zrobiła to kierowana przez syntonię czy rzeczywiście rozbawił ją żart? Podejrzewałem to pierwsze, bo układ jej twarzy nie zdradzał prawdziwej wesołości. Widziałem ją jako organiczną kobietę, ubraną oczywiście wyłącznie w bikini (chociaż mogłem ją widzieć w kilkunastu innych ubiorach, wiedziała, że ten strój odpowiada mi najbardziej), mimo to byłem ciekaw, jak w tym momencie wygląda jej pershellowe oblicze. Programy generujące jej „ludzki” wygląd mogły coś przekłamać. I tak to jest z tymi diginetami. Obserwacja mowy ciała nie daje nigdy do końca wiarygodnych danych.

– …zainstaluję – ciągnął rezydent – za państwa pozwoleniem, nowy układ czasowy.

– Pardon? – Harry potrząsnął blond grzywą.

Jak ten Harry tu wygląda? Na tle tego głębokiego, oranżowego nieba? Jak mu się dziwnie błyszczą kudły… Jak szeroko otwiera jasne oczy. Czy on w ogóle pasuje do Gai? Gdzie ja jestem? Może to sen? Inna planeta? Jestem na innej planecie?! Nie, to jakieś nieporozumienie. Wracam. Wracam, to przecież niemożliwe. Dlaczego wszyscy traktują to niezwykłe wydarzenie tak… spokojnie? Przecież jesteśmy na innej planecie!!! Miałem ochotę otworzyć usta i wykrzyczeć tę nowinę wszystkim prosto w twarz.

Przewodnik zaciął wargi w wymuszonym uśmiechu.

– Zachęcam, żeby państwo, odpocząwszy po podróży, zapoznali się z „Podręcznikiem kolonisty”, który właśnie wgrywam w wasze omniki.

Uruchomiłem interfejs urządzenia na nadgarstku cichym mruknięciem. Przed oczyma rozjarzyły się dane, przysłaniając obraz świata. Rzeczywiście coś się ładowało. Maszynka nie pytała mnie o zdanie, bo był to jeden z obowiązkowych plików, coś jak interfejs IN-u. I co mnie obchodzi, że się ładuje? Ja tu przeżywam metafizyczny lęk, a ten…

– Wracając do wątku – podjął – na Gai zrezygnowaliśmy z niepraktycznego sześćdziesięcioczłonowego podziału całostek czasowych.

Konon się zakrztusił. Czyżby ukradkiem coś podjadał w VR?

– To, co wy nazywacie – rezydent zatrzymał się, jakby usiłował sobie coś przypomnieć – …godzinami – uśmiechnął się – proszę mi wybaczyć to wahanie, ale człowiek tak szybko się przestawia… Więc my nie mamy już godzin. Mamy hekty. Nazwa pochodzi od greckiego słowa hekaton, które oznacza „sto”.

Lekko wytrzeszczyliśmy oczy. Spodziewaliśmy się z pewnością innej pogody, klimatu, zapachów, widoków, ale innego… czasu?

– Hekty – podjął – są stumonowe, czyli… – znów zrobił krótką pauzę – …stuminutowe. Minuty zaś, czyli u nas „mony”, mają sto cetni, czyli, jakbyśmy powiedzieli po ziemsku, sto sekund. Nazwa mona pochodzi oczywiście od greckiego monos, to znaczy pojedynczy, bo to właśnie ona jest podstawową jednostką czasową na Gai. Daba…

Już mnie drażniło to jego raczej sztuczne zapominanie ziemskich nazw. Jak można mieć tak krótką pamięć?!

– Doba – poprawiłem go, napinając policzki.

– Dziękuję. U nas mówimy: dukila, nazwa oznacza dwa tysiące minut, czyli mon… zatem dukila ma okrągłych dwadzieścia hekt, inaczej niż ziemska doba składająca się z dwudziestu czterech godzin. Reasumując, czas dzielimy na dukile, dukile na hekty, hekty na mony, a mony na cetnie.

Już miałem zapytać, czy zamienili także słowo „tydzień” na „septen”, „miesiąc” na „trydec” i „rok” na „krok”, ale w tym momencie pojazdem wstrząsnął potężny dźwięk. Ułamek sekundy później uświadomiłem sobie, że to bardzo wzmocniony męski głos.

– Cześć i chała, Ziemniaki i Zimnice!!!

Zadarliśmy głowy. Reginald przeklął, podnosząc dłonie do uszu.

– Wesołe Chłopaky…

– Azaliż witamyx pięęęęknych gości i polecamy się generalnie hopsasa!

Prom wyraźnie zarzęził pod naporem mocarnej fali dźwiękowej. Nad pojazdem i trochę obok niego unosiło się pięć motombów czterokrotnie większych od Thorów (czyli mierzących od stóp do głów circa dwadzieścia cztery metry). Figury oświetlało niskie słońce, a niebo za nimi fioletowiało. Na jego tle trwały altocumulusy, ozłocone, płaskie, jakby nieruchome. Biały, kwadratowy łeb przywódcy połyskiwał pirytowymi „rzymskimi” zdobieniami. Nad jego barkami powiewała holoprojekcja sztandaru z uśmiechniętą gębą i rozczochraną czupryną. Maszyny miały z grubsza ludzkie kształty, były tylko bardzo kolorowe i przyozdobione masą niezrozumiałych detali.

– Wesołe Chłopaky witają na Gai ładne dziewczyny…

– …i ładnych młodziaków! – wszedł w słowo lidera drugi motomb, granatowo-biały.

– Trzymajcież się i do widzeniax! – zawrzasnął lider, wyprostował kolumnowate nogi i wytrysnął świecą w przepaść nieboskłonu.

Reszta Chłopaków ruszyła za nim ze śmiechem przypominającym grom.

Gdy już znikali w kosmicznej dali, dało się słyszeć zawołanie przywódcy:

– Jazda! Zrobię wam, Chłopaky, skromne śniadanie!

Śniadanie? Te „Chłopaky” muszą być strasznymi zgrywusami.

– Gajański folklor. – Rezydent miał zmieszaną minę. – Ciągle się tu kręcą i witają gości.

Pauline dopiero teraz wyszła z szoku.

– Co to było?!

Przewodnik potarł kark.

– Klan. Jeden z pierwszych zarejestrowanych na Gai.

– Klan? – Konon żywo się zainteresował.

Nic dziwnego. W światach gier klanowość była równie stara jak termin „komputer”.

– W erze bezmózgów – odparł Reginald – łatwo przewidzieć istnienie wielowiecznych związków rodzinnych. Chłopaky tworzą rodzinny interes. Firma plantowa. Stara. Z tradycjami, oczywiście ziemskimi. Ale tutaj szybko się odnaleźli.

– Najwyraźniej. – Ruben cmoknął.

– Jeszcze pendek temu – ciągnął rezydent – witali gości, latając jakimiś Pershellami…

No, ładnie. Myślałem, że funduję Ani szczyt myśli technicznej, a ten tu wyskakuje z „jakimiś Pershellami”. Jak on powiedział? Pendek? A co to?

– …ale niedawno sprawili sobie megatomby.

Witamy kolejny gajański neologizm.

– Po prawdzie powinienem powiedzieć Aasimoary, bo te zbroje tak się technicznie nazywają.

– Aa… co? – wszedł mu w słowo Konon.

– Aasimoary. To skrót od Above Average Size Mobile Armour. Ale wszyscy mówią megatomby. Oblatują Gaję w pięć hekt. Przerażające, dokąd zmierza ludzkość, prawda? – Rezydent potarł czoło. – Na czym skończyliśmy?

Za jego plecami Genea wypełniała swoją podstawą całą przednią szybę.

– A, tak. Mówiliśmy o podziałach temporalnych. Czas gajański… – mrugnął, jakby wczytywał coś przed oczy – …jest także czasem uniwersalnym.

– Czyli? – spytała jedna z pasażerek.

Rezydent z godną podziwu szybkością odzyskał rezon i przywołał na prostokątną twarz jowialny uśmiech.

– Nie ulega wątpliwości, że kolonizacja kosmosu nie skończy się na naszej pięknej planecie. I zgodzi się pani ze mną, że jedynym sensownym założeniem przy wprowadzaniu podziału czasowego na nowym globie jest uznanie, że podstawową całością temporalną jest lokalna dukila… – spostrzegł moje zniesmaczenie – …czyli daba. Czasy obrotów innych planet będą się różniły, toteż należy przypuszczać, że będą tam inne podziały temporalne: innej długości cetnie, mony, być może różna liczba hekt w dukili, choć namawiać będziemy do wprowadzenia nowego, wygodniejszego podziału dziesiętnego…

Miałem wrażenie, że Genea, której podstawa zajmowała teraz niemal sto czterdzieści stopni pola widzenia, zawali się na niego i pogrzebie pod trylionami ton gruzu. Właściwie nie tyle miałem wrażenie, ile nadzieję.

– Zatem – ciągnął – choć na planecie Alfa będzie dwadzieścia hekt w dukili, i na planecie Omega tak samo, to w istocie długości tych hekt mogą i będą się różnić. Jeśli będzie się pani chciała jako Alfanka umówić z, powiedzmy, Omeganinem na orbicie Gai na herbatkę o hekcie czternastej, to dogadanie się, o jakim czasie i którego dnia ma to nastąpić, będzie trudne. Stąd pomysł czasu uniwersalnego – jednolitego dla wszystkich, mającego zastosowanie w całym kosmosie.

– Ja to chapsam. Czas gajański będzie czasem uniwersalnym. Jasne. – Ruben cmoknął mięsistymi wargami i utkwił wzrok w jakichś niewidzialnych oknach.

Jak to: chapsam? Jak to: jasne? Dlaczego tylko ja uważam ten podział za debilny?

– Czyli – odezwała się Pauline – ile ziemskich sekund ma tutejsza… sekunda?

– My tu mówimy: cetnia. – Uśmiechnął się do niej jakby zalotnie. Miałem ochotę odciągnąć go na bok i poważnie porozmawiać. – Obrót Gai wokół osi – podjął – jest dłuższy od obrotu Ziemi prawie równo o dwadzieścia dwie i pół minuty. Czyli mamy tu tysiąc czterysta sześćdziesiąt dwie i połowę ziemskiej minuty.

Konon kaszlnął. Nigdy się nie przyzwyczaję: zoenecki, zamknięty w Oscarze, kaszlący dziesięciolatek.

– Podzielmy tę liczbę na dwadzieścia, a dowiemy się, że jedna gajańska hekta ma trochę ponad siedemdziesiąt trzy minuty…

Oparłem się o wygiętą szybę (nucącą uspokajającą melodię). Szpilka niepokoju. Z kim mam porozmawiać w sprawie moich odkryć? W sprawie Medusy? Bestii? Uriela Tamerlana? LivE?! Przedziwna planeta. Prawie zapomniałem o zbliżającej się katastrofie. A może przesadzam?

Brunet tryumfalnie się uśmiechnął.

– Czyli hekta jest dłuższa od ziemskiej godziny o trzynaście minut. To nie koniec, bo hekta dzieli się nie na sześćdziesiąt minut, ale na sto mon. Stąd widać, że o ile hekta jest dłuższa od godziny, to mona będzie krótsza od minuty.

Paranoja. Jak ja to wszystko spamiętam?!

– Podzielmy – podjął – siedemdziesiąt trzy i ułamek, którego państwu nie podałem, bo nie chcę wam mieszać w głowach, na sto, a dowiemy się, jaką część ziemskiej minuty trwa uniwersalna mona.

– Minuta gajańska… – odezwał się Konon.

– Mona – poprawił rezydent.

– Przepraszam… – Motomb typu Oscar zaszurał pancernymi stopami. Zamiast tego mógłby go kopnąć. – Trwa zero przecinek siedem trzy jeden dwa pięć minuty ziemskiej.

– Czyli mona trwa około czterdziestu trzech ziemskich sekund – dokończył przewodnik z szerokim uśmiechem. – Teraz sprawdźmy, ile ma gajańska cetnia. W monie mamy, tak jak w hekcie, sto przedziałów, nie sześćdziesiąt. Dlatego cetnia będzie o wiele krótsza od sekundy, bo w niecałych czterdziestu czterech ziemskich sekundach musi się zmieścić sto gajańskich cetni. Czyli już wiemy, że cetnia będzie o ponad połowę krótsza niż ziemska sekunda. Podzielmy czterdzieści trzy koma osiem na sto i…

– Gajańska sekunda trwa zero przecinek cztery trzy osiem siedem pięć sekundy ziemskiej! – zawołał tryumfalnie Konon.

– Cetnia, proszę pana. – Rezydent spojrzał z lękliwym podziwem na zbroję chłopca. – Tak jest. W przybliżeniu czterdzieści trzy setne sekundy.

– Dziwnie krótko – skonstatowała Pauline.

Anna zdawała się nie przejmować. Cóż. Niespełna czteroletnie dziecko nie ma kłopotów z przystosowaniem. Ruben też jakby nie słuchał. On przecież i tak wszystko przerabiał na zera i jedynki. Harry przyjmował wszystko ze stoickim spokojem. Przyglądał się zachodowi słońca z cieniem uśmiechu na kwadratowej twarzy. Zazdrościłem mu.

– To nie koniec, proszę państwa. Pewnie dopiero teraz się zdziwicie, ale na Gai tydzień trwa dziesięć dni…

Czyli jednak. Tydzień też zmienili.

– I nie nazywa się już tygodniem, tylko po prostu dekiem, od greckiego słowa dziesięć. Łatwo zauważyć, że w takim układzie brakuje nazw trzech dni, więc dodaliśmy je między piątkiem i sobotą. Są to szóstek, siódmek i ósmek, a potem oczywiście następują sobota i niedziela*. Dobra wiadomość jest taka, że weekend trwa trzy dni, środek siedmiodniowego okresu pracy zaś, czyli czwartek, jest wolny. Nazywamy go midweekiem. De facto pracujemy sześć dni w deku.

Rany boskie. Szóstek, siódmek i ósmek.

– Pięć deków to pendek, czyli odpowiednik ziemskiego miesiąca, a dziesięć pendeków to cykl, odpowiednik ziemskiego roku.

Zakręciło mi się w głowie**.

– Nigdy bym nie przypuszczała, że żyłam w tak skomplikowanym układzie czasowym – szepnęła Pauline.

Zerknąłem na nią zaskoczony. Jak to? A to, o czym mówi rezydent, nie jest skomplikowane? Po chwili jednak zrozumiałem. Miała rację. Nowe zasady były klarowniejsze od starych, gdzie roiło się od absurdów, takich jak lutowe dni przestępne, różnice w długości trwania miesięcy, podziały na sześćdziesiąt i trzydzieści… Człowiek tak w to wrósł, że przestał zauważać złożoność. Wystarczyło jedno zdanie i zacząłem przychylniej patrzeć na cykle, pendeki i dukile.

– Czy cykl odpowiada obrotowi Gai po orbicie? – spytał pasażer siedzący bliżej przodu.

– Nie. Oś obrotu Gai jest niemal prostopadła do ekliptyki, więc pory roku nie istnieją. Mamy za to bardzo stabilne obszary lodowe na północnym i południowym biegunie globu. Atrakcja dla amatorów sportów zimowych. – Zerknął na nas zachęcająco, ale nie znalazł entuzjastów. – Nie ma znaczenia – podjął, nie tracąc rezonu – w którym miejscu swojego toru nasza planeta się znajduje, no, chyba że mówimy o wpływach astralnych. Nota bene powstało już jakieś stowarzyszenie, które bada nowe gwiazdozbiory i ich wpływy… Wracając do perypetii czasowych, cykl został wyznaczony przez monę. Przyzna pan, że to sensowniejsze rozwiązanie.

– Macie szczęście, że Gaja jest tak wygodna.

– Chciał pan powiedzieć: mamy szczęście. – Uśmiechnął się, kładąc akcent na „my”.

– A co ze świętami? – zatroskała się niemłoda kobieta po lewej stronie aurokaru. – Przecież boże narodzenie obchodzi się w grudniu. Nie ma już grudnia?!

Rezydent pokręcił głową.

– Domyślam się, że mówi pani o chrześcijańskim obrządku związanym z narodzinami Jezusa Chrystusa, który naprawdę urodził się jakoś wiosną?

Pasażerka się wzdrygnęła.

– Co też pan mówi?!

Rezydent podniósł rękę w uspokajającym geście.

– Proszę państwa, jeszcze jedna nowość. Ostatni pendek to teoretycznie październik i nie ma listopada tudzież grudnia, ale tylko teoretycznie…

– Trzeci listopada odchodzi do legendy – szepnął Konon.

– …bo mamy nowe nazwy pendeków, pochodzące od łacińskich liczebników. Zatem pierwszy pendek to primus, drugi to secundus, dalej tertius, quartus, quintus, sextus, septimus, oktus, nonus i decimus.

Po promie przetoczył się pomruk niedowierzania.

– Jeśli chodzi o święta, wszystkie zostały na nowo przypisane do odpowiednich dni zgodnie z chronologią i ziemskimi proporcjami. Szybko się przyzwyczaicie. Wszelkie dane znajdziecie w swoich omnikach. I doprawdy nie ma w tym niczego nowego ani zdrożnego. Terminy rocznic, obrzędów i świąt od zarania dziejów były przenoszone i modyfikowane. Na Ziemi zawsze istniało kilka kalendarzy, chociażby żydowski, hinduski czy muzułmański, które różniły się od rzymskiego początkiem liczenia, czyli rokiem „zerowym”, i wieloma innymi niuansami, jak nazwy pendeków czy miejscami ich podziału. Proszę mi wierzyć, że czas uniwersalny jest prostszy i lepszy.

– Dzisiaj, według norm ziemskich, jest szesnasty marca dwa tysiące dwusetnego roku – odezwał się jakiś niski męski głos bliżej rufy. – A według czasu uniwersalnego, którego dzisiaj mamy?

– Doskonałe pytanie. Jest cykl zerowy, dwudziesty drugi quintii.

– Tego też nie było w reklamach – mruknąłem do Pauline.

– Ja mam wrażenie, że było.

– Tak, w folderach umieścili jakieś informacje – wtrąciła Anna.

Jak zwykle wyszło na to, że jestem jedyny nie do końca zorientowany. Zerknąłem w przednią szybę. Genea wydawała się już nas połykać, na prawo i na lewo ciągnęła się niczym mur, ale przezierny wskaźnik dalmierza w przedniej szybie informował, że mamy jeszcze trzy kilometry. Wychyliłem się w bok nad ramieniem Harry’ego i zrobiłem optyczny najazd na podstawę miasta. Co tam się kręci przy dźwigarze? Mrówki jakby… Tak, mrówki wielkości machiny terraformującej. Zoom. Ekipy techniczne. Strasznie się trzęsie obraz. Za duże powiększenie. Coś łatają czy naprawiają…

Wycofałem zbliżenie i usiadłem.

– Widział pan te ekipy? – rzuciłem do rezydenta, wskazując palcem między nogami pasażerów.

– Tak. Brygady konserwujące. Sprawdzają fundamenty.

– Jak to?

– Standardowa procedura z tego, co wiem.

Coś mi tu śmierdzi. A ten las pod nami? Pięćdziesięcioletni? Jak to możliwe? Wiem, że istnieją akceleratory wzrostu, ale żeby aż tak?

– Jak szybko rosną te drzewa? – spytałem niby od niechcenia.

– Osiągnęły ten stan w ciągu dwóch cykli.

– Pan to widział czy tylko tak panu powiedziano?

– Tori. – Anna ujęła moje ramię delikatną, nieludzką ręką.

Reginald lekko poczerwieniał.

– Proszę wybaczyć naszemu przyjacielowi – odezwała się Pauline.

– To gamedec – wszedł w słowo Harry.

– I wszędzie doszukuje się tajemnic – wtrącił pozornie nieobecny Ruben.

– Taki typ – dokończył filozoficznie Konon.

Zdrajcy.

 

 

– Panie profesorze, czy organofobia jest chorobą?

– Trudno to zjawisko jednoznacznie zdefiniować. W ogóle, szczerze mówiąc, nie lubię mówić o chorobach. Cywilizacja ludzka popełniła błąd, zajmując się tysiącami odmian schorzeń, zamiast podkreślać tysiące rodzajów zdrowia.

– Tak, to ciekawe, ale nie odpowiedział pan na pytanie.

– Organofobia jest rodzajem obawy przed żywym ciałem. Główne problemy dotyczą wyglądu genitaliów, zapachu okolic łonowych, miejsc „niedoskonałych”, takich jak załamanie między ramieniem i piersią, wie pani, tam często powstają zmarszczki.

– Nic o tym nie wiem.

– No dobrze. Coraz częściej nie akceptuje się także załamań na bokach, w okolicach talii, rozstępów na udach, piersiach, poprzecznych zmarszczek na szyi, często występującej poziomej kreski na podbrzuszu… Niepokój jest tak silny, że osoba dotknięta organofobią akceptuje tylko seks wirtualny z kimś „podrasowanym”.

– „Podrasowanym”?

– Użyłem określenia slangowego. Chodzi o upiększenie proporcji i… uproszczenie, można powiedzieć, „wysublimowanie” okolic intymnych.

– Czy prowadzona przez pana klinika leczy tę fobię?

– Raczej nie.

– Raczej?

– Tylko w przypadkach, gdy takie jest wyraźne życzenie klienta, a to się zdarza rzadko.

– Czy to choroba uleczalna?

– No cóż. Czy uleczalne jest to, że ludzie przemieszczają się pneumobilami, a nie na własnych nogach? Albo że używają omników? Organofobia jest, to moje osobiste zdanie, znakiem ewolucji człowieka. Technicznej ewolucji. Że tak powiem: przedświtem posthomo.

– Aż tak?

– Aż tak.

 

 

Pięćset tysięcy kredytów, które zainkasowałem za apartament w linowcu Stockomville, wystarczyło, żebym kupił dwupoziomowy, luksusowy można rzec, lokal o powierzchni trzystu metrów kwadratowych na równo siedemsetnym piętrze południowo-zachodniego filaru Genei. Pion czwarty, sektor G, numer drzwi siedem zero zero jeden. Circa tysiąc czterysta metrów nad poziomem gruntu. Zakupu dokonałem jeszcze przed startem z Ziemi, korzystając z sieciowego katalogu, więc rozplanowanie słonecznego wnętrza i białe umeblowanie, wcześniej zamówione, były mi znajome. Mimo to widok za szklaną ścianą odebrał mi dech. Gaja. Znowu ten zaskakujący, bardzo daleki widnokrąg. Głębia kolorów nieba i ziemi. Miedziane, niemal płonące gaje, jakaś rzeka mieniąca się jak rybia łuska. Purpura, fiolet, indygo, karmin. Alsafi tuż nad horyzontem. Czerwona tarcza większa od słońca, intensywniejsza. Wdech, wydech, wdech, wydech… Nowa planeta, nowy dom… Oby spokojny…

Spokój.

Tego jeszcze długo nie zaznasz, Torkilu. Nie jest ci pisany, bracie, nie jest pisany…

Która to godzina? Przepraszam – hekta? Zerknąłem w szkło okularów.

Wgrane nowe dane. Czy chcesz przejść na nowy, uniwersalny czas?

– Tak – odpowiedziałem. Nie chciało mi się machać ręką w eteryczny klawisz.

W prawym górnym polu widzenia pojawił się chronometr.

14:80:98

„98” po czterech dziesiątych sekundy zmieniło się na „99”, a potem osiemdziesiątka została zastąpiona liczbą osiemdziesiąt jeden. Czternasta osiemdziesiąt jeden o zachodzie słońca. Czternasta hekta, osiemdziesiąta pierwsza mona i siedemnasta cetnia. Uruchomiłem „Podręcznik kolonisty”, którego ikona zdawała się drżeć z ekscytacji.

– Ile na Gai jest dni w roku? Przepraszam: w cyklu? – mruknąłem pytanie.

– Pięćset – usłyszałem głos w głowie.

Oczywiście. Dziesięć pendeków po pięćdziesiąt dni. Jak teraz będzie się liczyło wiek człowieka? W pierwszym odruchu chciałem zapytać o kąt nachylenia wobec ekliptyki, o podział na pory roku, ale wszystkiego dowiedziałem się już od rezydenta.

– Wyświetl układ planetarny Alsafi.

Zobaczyłem animację układu składającego się ze słońca i… raz, dwa, trzy… jedenastu globów. Gaja była druga w kolejności. Bliżej srebrzyło się ciało mniej więcej wielkości Ziemi. Na dalszej orbicie królowała planeta z szerokim pierścieniem. Jeszcze dalej panoszył się gazowy gigant o jedną trzecią mniejszy od Jowisza. Dużo dalej połyskiwała mniejsza od niego, sina gazowa kula. Za nią posapywał zielonkawy grubas niewiele mniejszy od tego podobnego do Jowisza. Na końcu milczało pięć lodowych światów oscylujących wielkością między Merkurym i Neptunem. I tyle.

– Dlaczego planety nie mają nazw?

– Trwa konkurs na najładniejsze miana. Czy chcesz do niego przystąpić?

– Może później… Co znaczy Alsafi?

– Athafiyy w języku nomadów oznacza trójnóg do gotowania na wolnym powietrzu.

O, ładnie.

– Podaj szczegóły dotyczące gwiazdy.

– Alsafi ma około osiemdziesięciu dziewięciu procent masy Słońca, siedemdziesiąt dziewięć procent jego średnicy i trzydzieści dziewięć procent jasności. Wiek Alsafi to około trzy i trzy dziesiąte miliarda lat.

Hm… To chyba mało. Ciemniejszy od Słońca… Może dlatego światło tu jest jakby cieplejsze?

– Czy Gaja ma księżyce?

– Dwa.

Animacja zrobiła najazd na planetę. Wokół niej krążyły dwie kule: różowa i purpurowa. Zachwiałem się i opadłem na biały fotel. Na Ziemi często śniłem o Annie, od której oczu odbijały się te dwa satelity. Daję słowo, takie same.

W apartamencie, w promieniach dogasającego słońca, zmaterializowała się anielica. Monika Weda. Zamarłem. Czy jej pojawienie się coś oznaczało? Nie mam jeszcze sił na przygody! Jej skrzydła częściowo wtapiały się w sufit i meble. Stopy nie dotykały podłogi. Bielizna z żywego metalu odbijała purpurową łunę na niebie. Skóra na brzuchu i piersiach żyła, oddychała, zapraszała. Zapewne byłaby bardziej zachwycająca, gdyby jej widoku nie przesłaniały promienie bijące we wszystkich kierunkach.

– Tori? – szelest jej głosu rozchodził się w przestrzeni, jakby nie było ścian i ograniczeń. Jakby inny czas płynął i inna bajka była ważniejsza od realium.

Przełknąłem ślinę. Chciałem coś powiedzieć, ale co: „Monika”?, „Cześć”?, „Co słychać”?

– Pamiętasz, że cię kocham? – spytała.

O, ta wiedziała, co powiedzieć. Skinąłem głową.

– Ktoś do ciebie sensuje – szepnęła, przybliżyła pełne usta do mojej twarzy i zniknęła.

Przez chwilę trwałem w osłupieniu, ignorując śpiew omnika. Dlaczego tu? Dlaczego teraz? Dlaczego zniknęła? Telesens ważniejszy od wizyty serafa? O co chodzi? Przytknąłem palce do nasady nosa. Omnik ciągle informował o oczekującym połączeniu.

W końcu, stwierdziwszy, że nie odgadnę celu wizyty, bo jestem za głupi, żeby analizować ścieżki aniołów (aniołów! Rany boskie, anioł do ciebie przyszedł, idioto, a ty nawet nie wiesz po co!), przyjąłem połączenie cichym chrypnięciem. Z oprawki okularów wysmyknęła miniaturowa kamera i niczym muszka zawisła przed moją twarzą.

– Torkil?! – Promieniejące oblicze Anny.

Dobrze, że to ona. Gdyby zadzwonił Ruben, szok estetyczny mógłby mnie zabić.

– Wynajęłam mieszkanie na pięćset dwudziestym drugim piętrze, w południowym filarze! Tu jest pięknie! Właśnie przeglądam ogłoszenia o pracy i myślę…

– Szybko się uwijasz – udało mi się wydobyć z siebie sensowną frazę.

– Tak, i myślę, że znalazłam coś dla siebie!

– O?

– Posłuchaj: NanoCosmoBeauty Ltd. Poszukuje modelek i testerek gatunku homo virtual. Do ich zadań będzie należało testowanie nowych technologii, technoubrań i kosmetyków. Wymagany Pershell. Chętnie zatrudnimy diginetki pod warunkiem ukończenia trzeciego roku życia. Oferty prosimy zgłaszać… i tak dalej. To dla mnie, prawda?!

– Na to wychodzi. Gratuluję.

– Jakiś dziwny jesteś.

– Nie, to ta podróż…

– Cześć, gołąbki. – Wizerunek Anny został zepchnięty w lewo przez gębę Harry’ego. – Jak tam? Zadomowieni? Uwielbiam Gaję. Za swoją dziurę w Warsaw City kupiłem tu dwustumetrowy apartament! Widzieliście ten widok za oknem?

Uśmiechnąłem się półgębkiem.

– Zależy, w którym filarze mieszkasz…

– W zachodnim, rzecz jasna!

– Dobry wybór – pochwaliła Pauline. Jej twarz przepchnęła obraz Anny i Harry’ego w dół. – Ja też mam mieszkanko w zachodnim. Czterysta trzecie piętro.

– To śmieszne, mamo – odezwał się zza jej pleców Konon. – Wszyscy mieszkamy jakby w jednym domu! Ciekawe, jaką tu mają sieć…

Obraz Pauline odsunął się w lewo, by ustąpić miejsca wyłupiastemu Rubenowi.

– No proszę. To ja chcę zaprosić uroczą panią Eim na kolację, a tu się okazuje, że ona już konferuje na całego.

Harry puścił perskie oko.

– Gdzie mieszkasz, Ruben?

– Moje skromne dochody oraz niechęć do słońca skłoniły mnie do kupienia małej kawalerki w filarze północno-wschodnim. Sto dwudzieste piętro. Sektor… Zresztą po co ja to mówię. Już wam przesyłam dane. I proszę o wasze. O, widzicie… – Nie dokończył zdania, bo wszedł mu w słowo Levi, którego twarz zepchnęła wszystkich w prawo:

– Dzień dobry państwu! Mówi do was świeżo zarejestrowany Gajanin Levi Chip!

Troy oblizał usta.

– A gdzie to się robi?

– Rejestruje? Przesyłam link.

– Słuchajcie, kochani – przerwałem szczebiotaninę – muszę chwilę odpocząć, więc się rozłączę. Prześlijcie mi informację, gdzie nas wszystkich Ruben zaprasza na kolację…

Towarzystwo się roześmiało.

– …dołączę do was. – Machnąłem ręką w eteryczny klawisz rozłączenia. Interfejs omnika zasymulował uczucie dotyku w opuszce.

Cisza.

Zdjąłem szkła. Przetarłem oczy. Znowu zawrót głowy, takie lekkie uczucie unoszenia, nawet przyjemne. Alsafi w połowie za widnokręgiem. Torkil Aymore na innej planecie. Były gamedec. Były człowiek. Pokręciłem głową. Znowu coś mi szwankuje pod sufitem. Głupie myśli przychodzą do głowy facetowi z milionem kredytów na koncie.

– Fotel. Pod okno.

Mebel niczym posłuszny pies podtoczył się ku kryształowej tafli.

– Barek. Whisky.

– Gajanova? Globescotch?

– Obie. Na lodzie. Tu, ty głupie urządzenie, przy fotelu stań.

Podszedłem do siedziska i klapnąłem na białą skórę. Moje odbicie majaczyło na tle bursztynu i szafiru nieznanej planety, chyba dla dowcipu nazwanej Ziemią, tyle że po grecku.

Wreszcie sam na sam ze sobą, przyjacielu. Odetchnij, rozluźnij mięśnie, zanim wejdziesz w kontakt ze swoją wiedzą.

Infigen bulgocze w żyłach.

Tap, tap, tap, palce bębnią po podłokietniku. Tap, tap, tap.

Przyjrzałem się trzymanym w dłoni okularom: przyczepionym do biozłączek ledwie widocznym błonom rozmieniającym świat na kwanty informacji.

Przejrzyj notatki, zanim zasensujesz.

 

 

Dzień dobry, Tania Renevant, Gajan News. Nasza młoda planeta przeżywa codziennie precedensowe wydarzenia. Dzisiaj o dziewiątej rozpoczął się pierwszy w dziejach cywilizowanej ludzkości proces sądowy wytoczony przez ekscentrycznego artystę, Elezjusza Dumbfire’a Eklezjarchę… no właśnie do końca nie wiadomo, czym lub kim jest oskarżony, bo techformer oskarża reklamy o zbrodnie przeciwko ludzkości. „Reklamy są cynicznym i bezwzględnym narzędziem skierowanym przeciwko człowiekowi. Aktywnie zmieniają go w bezmózgą maszynę, w wielką, konsumującą gębę. Przez reklamy umarły setki tysięcy ludzi, wszyscy znamy historię. I warto, żeby ktoś wreszcie głośno to powiedział”, twierdzi artysta. Będziemy państwa informować o przebiegu tego kuriozalnego procesu.

 

 

– Komisariat policji poziomu siódmego, sierżant Ewa Taglia, w czym mogę pomóc?

– Dzień dobry pani, Torkil Aymore, mam pytanie… Czy na Gai jest jakieś Biuro Ochrony Państwa?

Funkcjonariuszka uniosła brwi.

– Ale o co chodzi?

Westchnąłem. Medycyna urody poczyniła wielki postęp, a brzydkie kobiety zostały na Ziemi. Nie chcesz wiedzieć, piękna Ewo.

– Powiedzmy, że posiadam wiedzę o poważnym zagrożeniu dla nas wszystkich i chciałbym ją przekazać odpowiednim organom państwo… A w zasadzie to w jakim jesteśmy państwie?

Roześmiała się. Miała blond włosy spięte w długi koński ogon, grafitowe oczy i górne zęby układające się w delikatny łuk. Ciekawe, jakie w dotyku są jej usta…

– Jesteśmy w Tymczasowej Republice Gai. Podziały administracyjne są w trakcie tworzenia.

– Będą jakieś państwa?

– W zależności od tego, które ziemskie rządy wysłały emisariuszy.

– A ile wysłało?

– Wszystkie, proszę pana, ale… – Uśmiechnęła się przepraszająco. Na jej metalicznym mundurze zatańczyły ciemnoczerwone refleksy zmierzchającego nieba. Musiała siedzieć przy oknie. Kolor zupełnie jak krew. – To jest policja, nie biuro informacji. Mówił pan coś o zagrożeniu.

– Tak.

– Jakiego typu?

Ewo, nie chcę ci tego mówić. To niebezpieczne.

– Nie powinienem tego pani mówić. Chciałbym zawiadomić kogoś… przepraszam, że użyję takiego zwrotu: z góry.

Znowu się uśmiechnęła. Tym razem jowialnie.

– Pan świeżo przybyły?

– Dzisiaj.

– To wiele tłumaczy. Na Gai mamy pięciohektowy dzień pracy…

Czyli trochę ponad sześć godzin. Nieźle.

– …a jest już po piętnastej. To jakby na Ziemi około dziewiętnastej… O ile się nie mylę. – Lekko się zarumieniła. – O tej porze pracują tylko oficerowie dyżurni i funkcjonariusze na patrolach. Więc jeśli ma pan coś ważnego do powiedzenia, pozostaję ja.

Co robić? Czekać do jutra? A może właśnie teraz? Może los tak chciał? Psiakrew. Zdać się na przypadek czy być nadto ostrożnym?

– Czy… – zająknąłem się – …policja geneańska podlega Mobillenium?

Roześmiała się. Jej piersi napięły mundur.

– Pan żartuje.

– Czyli nie?

Naiwny gamedecu. Skąd ona ma wiedzieć? Oficjalnie naturalnie, że nie. A nieoficjalnie… Jeśli rozmowy są kontrolowane, to i tak będą ją mieli na widelcu, więc musi milczeć. Mówić, nie mówić?

– Wie pani, pomyliłem się. Nie! – Wpadłem na inny pomysł. – To był żart. Założyłem się z chłopakami.

Patrzyła niedowierzającym wzrokiem.

– Co pan powie? Bardzo śmieszne.

– Do widzenia, miłego dnia. – Praczka, padaczka, sprzątaczka, wkurzaczka.

Ding.

Muszka-kamera wróciła w swój slot na oprawce szkieł. Zrobiłem z siebie idiotę. Mam nadzieję, że wystarczająco, żeby nikt nie zrobił jej krzywdy. Co robić? Stanąłem przed szybą. Pierwszy zmierzch na Gai. Pierwsze wrażenia. Pierwsze wspomnienia. Wyryją się w pamięci najmocniej. Więc także Ewa Taglia. Nadać wiadomość do Petera? Jak dotrzeć do kogoś, kto ma władzę i zechce zbadać sprawy: o porwaniu Medusy przez agentów LivE, o wprowadzeniu Bestii w sieć przez Laurusa Wilehada i Sergia Lamę, moim zdaniem agentów Mobillenium? Komu powierzyć tę wiedzę? Nagle usłyszałem w głowie miękki alt omnika, a w prawym polu widzenia pojawiła się ikona wiadomości:

– Masz wiadomość. Nadawca: Pauline Eim.

– Odtwórz.

Ujrzałem twarz Latynoski. Na jej szyi skrzył się wieczorowy naszyjnik. Pięknie wyglądała na tle zmierzchającego nieba.

– Cześć, Tori. Prosiłeś o namiary knajpki. Są w załączniku z mapką dojazdu.

Ułożyła karminowe usta w całus. Zmrużyła oczy.

– Koniec przekazu.

– Otwórz załącznik.

Zobaczyłem trójwymiarową mapę Genei, a w zasadzie jej małego fragmentu. Zielona łamana kreska znaczyła szlak połączeń. Wydaj dyspozycję 678990 w dowolnym permobilu, a dojedziesz na miejsce bez przesiadek, informował napis. Co kraj to obyczaj. W permobilu. A co to jest permobil? Otworzyłem „Przewodnik kolonisty” i wywołałem menu informacyjne.

Animacja ukazała obły bolid poruszający się tunelami miasta.

– Permobil jest środkiem geneańskiego transportu publicznego.

Takie dwuosobowe metro. Ciekawe.

– Wejścia do tuneli transportowych oznaczone są symbolem podwójnej strzałki. Znajdziesz je w filarach miasta i w symetrycznie umieszczonych obszarach każdego poziomu. Żeby uzyskać dostęp do bardziej szczegółowych informacji, uaktywnij przycisk.

Poniżej migał link:

Patrz także eggart.

Wycelowałem w niego wzrokiem.

Zobaczyłem pojazd lecący wśród dźwigarów i filarów miasta. To eggarty widziałem z daleka, nie pneumobile. Wehikuł miał kształt jajka, był przeszklony. Można powiedzieć, ażurowe, połyskliwe jajo. Bardzo efektowny projekt. Ależ… eggart! Jajeczna sztuka! Ha, ha!

– Eggarty możesz wynająć w wielu miejscach Genei i pilotować je samemu (uwaga: potrzebna licencja pierwszego stopnia. Patrz stopnie licencji eggartów. Zajrzyj także na stronę edukacyjną) bądź zlecić lot do wyznaczonego miejsca. W przeciwieństwie do permobili są płatne: cena za jedną hektę lotu to jeden kredyt.

Uwielbiam Gaję.

Trzeba się zbierać. Pójść na tę durną imprezę.

W co się ubrać? W przedpokoju wciąż leżały trzy plastalowe skrzynie podróżne. W dwóch znajdowała się głównie odzież, bo resztę dobytku, nawet ekspres do kawy, wolałem zostawić w Stockomville. W trzeciej tkwiło uśpione zaległe honorarium od Leviego. Nie, nie zapomniałem o Doomie, który mi się należał za narażanie skóry w Brahmie. Przypomniałem mu o tym jeszcze na Ziemi. Business is business. A może byś się umył, Tori? Nie mogłem sobie przypomnieć, jak wygląda nowa łazienka. Obrazy z folderów umknęły mi z pamięci. Kojarzyłem tylko, że jest na piętrze, obok sypialni. Ładne schody. Też białe. Co to za pionowa szczelina? Macham ręką w przezierny włącznik. Wysuwają się drzwiczki.

– Dziecięca barierka uaktywniona – poinformował omnik. – Odpowiada ci tradycyjny model?

Patrzę oniemiały na białe szczebelki wsparte o takież zawiasy.

– Niech będzie.

Co to ja miałem zrobić? A, umyć się. Uchyliłem drzwiczki i wznowiłem wspinaczkę. W tym momencie czujniki autoluxów stwierdziły, że zrobiło się dostatecznie ciemno, by włączyć sztuczne oświetlenie. Wnętrze zmieniło nastrój. Uznałem, że światło jest zbyt oficjalne, zbyt równe, jak w sali balowej.

– Światło bardziej romantyczne.

Autoluxy zmieniły barwę na cieplejszą, lekko pomarańczową. Zgasły górne, zapaliły się punkty przy ścianach i blisko podłogi. O, tak. Teraz barwa wnętrza gustownie dopełniała ultramarynę za szybą.

– Żaluzje sześćdziesiąt procent – szepnąłem.

Omnik miał obowiązek wzmocnić głos i przekazać go do sieci. Zadziałało.

Na szybie pojawiła się holoprojekcja ciemnych poziomych pasów. Poczułem się jak w dobrym hotelu. W Stockomville miałem zwykłe materialne żaluzje. A tutaj, proszę, ciemny cień. Bardzo elegancki. Ziewnąłem. Tusz i spać. W końcu bogacz może sobie pofolgować. A nie, jeszcze ta kolacja.

Czasami w życiu mężczyzny nie wszystko układa się po jego myśli. Na przykład wisisz na grawitacyjnych poduchach w kabinie tuszowej, słuchając cudownie miękkiego, metalicznego głosu Feyda Mamborna śpiewającego Wide Heaven, i oglądasz projekcję niewiast kąpiących się u stóp niebotycznego wodospadu, a tu do twojego apartamentu (za pięćset tysięcy) wkracza brygada antyterrorystyczna, wyciąga cię nagiego z łazienki, cierpkimi słowami każe się ubierać i zanim dopniesz koszulę i poczekasz, aż modułowe buty dopasują się do stóp, bez słowa wciska do granatowego policyjnego pneumobila, na pierwszy rzut oka opancerzonego i uzbrojonego. A ty, tak jak ja w tamtym momencie, nie wiesz, ani co powiedzieć, ani co zrobić, tylko patrzysz baranim wzrokiem w kwadratowe, nieco demoniczne maski ochronne skrywające gęby mocarzy zakutych w umbrowe egzoszkielety.

– Powiecie mi, o co chodzi? – odezwałem się wreszcie.

Milczenie. Miękki szum generatorów. Ciemne wnętrze. Wygaszone monitory w pojeździe, żebym przypadkiem nie zapamiętał, dokąd mnie wloką. Akurat coś bym skojarzył. Owszem, Genea była „tylko” wieżą, ale biorąc pod uwagę, że na każdym poziomie znajdowały się tereny rekreacyjne, parki, centra handlowe, a jej średnica dopiero na najwyższych piętrach wynosiła „zaledwie” tysiąc metrów, były to bezpodstawne obawy.

– Panowie… w sumie… w jakiej sprawie, bo nie dosłyszałem podczas szamotaniny?

I znowu robię z siebie głupka. Zaraz… a może ja jestem głupkiem?! Właściwie co o sobie wiemy? To wydarzenia ociosują nasz charakter, osobowość. Tak, Tori, wychodzi na to, że ty nie udajesz, tylko jesteś idiotą. Przeciążenie w lewo… w prawo, szarpnięcie… stabilizacja. Chwyciły nas łapy grawitacyjne. Zauważyłem ledwie uchwytny gest dłoni dowódcy. Uchylił się właz po mojej prawej stronie. Spojrzałem tam. Za drzwiami lśnił trap w żółto-czarne pasy. Dookoła błękit. Niezmierzony. Przecież zmierzcha. To musi być iluzja. Na końcu trapu były drzwi, a za nimi i dookoła nich trwała jedynie pusta, cyanowa przestrzeń. Niebo w górze, niebo w dole i pierścienie chmur dookoła.

– Nie przejmuj się, Aymore – usłyszałem mechaniczny, jakby roboci głos dowódcy. – To tylko projekcja. Żebyś nie rozpoznał miejsca. Wchodź na trap.

Postawiłem niepewnie stopę. Zawieszony w niebiosach. Zakręciło mi się w głowie i straciłem czucie w kolanach, mięśnie stały się miękkie. Do diabła, co się ze mną dzieje?!

– Idź.

Zbierając okruchy dzielności, uczyniłem drugi krok, po nim trzeci. Dobrze, że nie widzieli mojej miny, bo z całą pewnością była to maska strachu. Nie stracić równowagi… Ależ piękne te chmury i błękit… Można namieszać w głowie tymi wszystkimi animacjami, nie powiem.

Dotknąłem płytki na włazie. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jeśli drzwi się otworzą, za progiem będzie tylko błękitny bezmiar. Płyta wsunęła się w lewą kieszeń. W środku było ciemno, tylko jakieś niebieskie światło odbijało się od blatu stołu czy biurka. Zmrużyłem oczy.

– Wchodź! – popędził lider.

– Jak będę…

Czyjaś mocna dłoń wciągnęła mnie do środka. Straciłem równowagę i przetoczyłem się po podłodze. Co, do cholery? Dlaczego jestem taki bierny?! Gdzie się podziała moja agresja? Mój bunt? Czy to uboczne skutki podróży? Drzwi się zasunęły i pozostaliśmy w ciemnym pomieszczeniu. Usłyszałem kobiecy szept:

– Światło.

Rozjaśniło się. Wyprostowałem się i zobaczyłem panią sierżant Ewę Taglię o nomen omen bardzo wąskiej i zgrabnej talii, tym zgrabniejszej, że oprawionej w wyjściowy kobiecy mundur z romboidalnym wycięciem poniżej mostka, odsłaniającym pionowy pępek i umięśniony brzuch.

– Pani sierżant?

– Siadaj, Aymore.

Zerknąłem na chronometr na ścianie. Szesnasta piętnaście. Odpowiednik ziemskiej… chyba dziewiętnastej trzydzieści. Mam nadzieję, że ferajna jeszcze się nie zebrała, bo zaczną do mnie sensować i będzie kłopot.

Ewa wskazała biosiedzisko. Zanim usiadłem, rozejrzałem się. Wnętrze przypominało salę przesłuchań skrzyżowaną ze schroniskiem wysokogórskim. Słowem – kryjówka. W wysoko umieszczonym, długim, poziomym oknie królowała projekcja falującej łąki. Siadłem. Ona też – za biurkiem.

– Nie wiem, co chciałeś mi powiedzieć, ale się dowiem – zaczęła. – Myślisz, że jestem idiotką? Że nie kojarzę twojego nazwiska i twarzy i że nie rozumiem, że jeśli mówisz o zagrożeniu, to z pewnością nie żartujesz?

Hm. Wbrew pozorom nie byłem łatwo rozpoznawalną osobą. Aferę z Bestią bardziej kojarzono z Martinem Ironem, wirtualnym aktorem, który „odtwarzał” moje wyczyny w Doom Day.

– Sądziłeś – ciągnęła – że powiem ci na otwartym kanale, że policja jest na usługach molocha, który wszystkich nas tu przywiózł? Nasza telesensyczna pogadanka może mnie kosztować życie. I ty będziesz za nie odpowiedzialny i już cię za to przeklinam. Jeśli jednak mam zginąć, chcę przynajmniej wiedzieć dlaczego.

Pauza.

Dreszcz.

Gaja – ziemia obiecana.

– Gadaj – ponagliła.

Jak mam ją przeprosić? Jak cofnąć czas? Chryste, czy rzeczywiście tak poważnie ją naraziłem? Ależ tak. Jak mogą spokojnie spać bohaterowie sensacyjnych holmów i elbooków, którzy wiedzą, że z kimkolwiek się zetkną, naznaczają śmiercią?

– Ewa, masz jeszcze szansę.

– Nie. I nie twoja sprawa. Gadaj wszystko.

– Bestia została usunięta z sieci…

Prychnęła jak kocica.

– Zaraz cię potraktuję pałą.

– …ale nadal żyje. W ludziach zatrudnionych w LivE. Zostali jakoś zahipnotyzowani, odmienieni. Teraz to oni są Bestią. Menedżment LivE z Urielem Tamerlanem na czele porwał Medusę. Znają się na głębokiej hipnozie. Kto wie, może nawet niszczą czy unieczynniają jakieś obszary mózgu swoich ofiar. Teraz Bestia to tysiące ludzi. Armia. Nie tylko w Medusie, ale także na Ziemi, w Afryce. Mając zdolności wpływania na psychikę, dostęp do produkcji diginetów – którzy, jak wiesz, mogą po odpowiednich modyfikacjach stać się niewolnikami, patrz casus senatora… jak on się nazywał, no, ten, który spreparował sobie dwie panienki…

Skinęła głową na znak, że o tym słyszała.

– Mniejsza o niego, mów.

– Jeśli z diginetami można zrobić to, co zrobił tamten facet, możliwe jest także stworzenie wojowników niebojących się śmierci czy bólu, tak mi się wydaje. Po co inaczej LivE produkowałoby ten typ… towaru? Boję się, że LivE wkrótce stanie się tak potężne, że będzie mogło dosłownie zniszczyć Ziemię. Zwłaszcza że po wprowadzeniu bezmózgów żołnierzy zrobiło się mało, wiesz, że zawodowe armie stopniały niemal z dnia na dzień. Bestia – czy to cyfrowa, czy ludzka – nie ma innych celów oprócz niszczenia.

Była blada.

– Dlaczego jeszcze nie zaatakowali?

Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem.

– Rodowód nieprzyjaciela jest matematyczny. Prawdopodobnie równanie sił wychodzi na niekorzyść. Myślę, że gromadzą zasoby. Media to potwierdzają. Potęga LivE rośnie wykładniczo.

Potarła czoło.

– Myślałam, że powiesz coś o Mobillenium. – Wyciągnęła rękę w przepraszającym geście. – Jedną chwilkę, dobrze? Muszę pozbierać myśli.

Dałem jej sekundę na oddech. Potem podjąłem:

– O Mobillenium też wiem co nieco.

Podniosła wzrok. Grafitowe oczy odbijały gładź blatu i jej ręce, które na nim spoczywały.

– Mów – szepnęła.

– Bestię stworzyło Mobillenium, ale firma nie wie, że zagrożenie nadal istnieje.

– Skąd wiesz, że to Mobillenium?

– Złożyłem klocki. Poznałem dwóch agentów. Naprawdę nie powinienem mówić kogo. Zresztą sprawa jest prosta: ten to rozpętał, kto najwięcej skorzystał.

Westchnęła i odchyliła się do tyłu.

– Reasumując, Ziemia jest w niebezpieczeństwie.

– My też. W każdym statku imigracyjnym mogą być agenci Bestii. Nie wspominam o Medusie, która gdzieś się czai. Być może na orbicie Gai.

– To statek pasażerski.

– Zainfekowany megastatek pasażerski. Pięćdziesiąt tysięcy bogatych, wpływowych ludzi z bagażami. – Ciężko westchnąłem. – O tym właśnie chciałem powiedzieć komuś z góry.

Dotknęła mojej ręki.

– Wgrywam ci mój poufny numer. Mam nadzieję, że nikt poza mną go nie zna. Daj mi swój, jeśli posiadasz jakiś inny.

Wzruszyłem ramionami.

– Nie mam. A ci… chłopcy, którzy mnie tu przywieźli? Jesteś ich pewna?

Znowu prychnęła. Tym razem z uciechy.

– To moja rodzina. Bracia Taglia. Jeszcze o nich usłyszysz.

– Uciekłaś z dyżuru?

– Jesteśmy na interwencji. Będzie raport, będą zdjęcia. Miguel już się tym zajmuje.

– Jeden z braci?

Zmieniła temat:

– Informacje o Bestii muszą zostać przekazane, i to jak najszybciej. Tylko komu…

Milczałem. Cisza w sali przesłuchań skrzyżowanej ze schroniskiem górskim. Taka ładna kobieta. I takie nieładne okoliczności. Kolejna scena do zapisania w katalogu „pierwszy dzień na Gai”.

– Jeśli będę coś wiedziała, skontaktuję się z tobą.

– Ja mam nie sensować? – upewniłem się.

– Chłopaki cię odwiozą.

 

 

– Dzień dobry, Hasan Gat, Genea News. Dziennikarskie śledztwo naszego dzielnego Nilusa Probusa nabiera rozmachu. Nilus, jesteś na wizji.

– Witam państwa. Jak widzicie, obserwuję z ukrytej kamery automaty konserwacyjne dłubiące przy podstawie naszego pięknego miasta. Nie są to jednak typowe prace, jak zapewniają władze, lecz raczej rozpaczliwa próba klejenia pęknięcia, które jest widoczne nawet z tej odległości. Obawiam się, że konstruktorzy czegoś na tym globie nie uwzględnili: albo tego, że pod powierzchnią Gai znajdują się miliony jaskiń – przypomnijmy, że nasza planeta jest półtora razy większa od Ziemi, lecz ma praktycznie identyczną grawitację – albo o wiele większej siły Coriolisa – w Genei codziennie kursują setki tysięcy permobili w górę i w dół, pociągając ją za każdym razem w zachodnim kierunku. Jeśli przypomnieć, co podejrzałem przedwczoraj, rysuje się niezbyt ciekawy obraz. Czy jesteśmy w Genei bezpieczni? A jeśli nie, to kto za to odpowiada? Mówił do was nieuchwytny i czujny Nilus Probus.

 

 

* W czasach Torkila oficjalnym językiem ludzkości jest „global english” (prościej: „genglish”), który stanowi miks języka hiszpańskiego, hinduskiego, francuskiego, niemieckiego, chińskiego oraz angielskiego i opiera się na gramatyce tudzież strukturach tego ostatniego. Słowa „szóstek”, „siódmek” i „ósmek” przeznaczone dla polskiego współczesnego odbiorcy są wynikiem tłumaczenia oryginalnych nazw. Gdyby opowieść o gamedecu napisać w genglish, nazwy te, podobnie jak inne dni tygodnia w dzisiejszym angielskim, pochodziłyby od skandynawskich bogów i brzmiałyby Heiday (od Heimdalla), Miday (od Mimira) i Valday (od boga Vali). Po nich następowałaby sobota (Saturday) i oczywiście niedziela (Sunday).

** Jeśli masz kłopoty z opanowaniem uniwersalnego czasu, zajrzyj na koniec książki.

Text copyright © by Marcin Sergiusz Przybyłek 2008 i 2010, 2017

All rights reserved

 

Copyright © for the Polish e-book edition by

REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2017

 

Informacja o zabezpieczeniach:

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

 

W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)

 

Redaktor tego wydania: Agnieszka Horzowska

 

Projekt, opracowanie graficzne okładki oraz ilustracja na okładce: Tomasz Maroński

 

Wydanie I e-book

(opracowane na podstawie wydania książkowego:

Gamedec. Zabaweczki, wyd. II poprawione, Poznań 2018)

 

ISBN 978-83-8062-895-3

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40, fax 61-867-37-74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

 

e-Book: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl