Gamedec. Love & Hate - Marcin Sergiusz Przybyłek - ebook + audiobook + książka

Gamedec. Love & Hate audiobook

Marcin Przybyłek

4,7

Opis

Niniejsza książka zawiera opowiadanie Licencja oraz powieść Love & Hate.

Koniec XXII wieku, Warsaw City.

Torkil Aymore, absolwent Uniwersytetu Medycznego Warsaw City, sprzedawca zabawek, człowiek skłócony z ojcem oskarżający go o śmierć matki, chce wyrwać się ze szponów reistycznej rzeczywistości.

Jak wygląda zdobywanie licencji gamedeca? Kim jest Max Bełchatow, pierwszy mentor Torkila? Po co podążać granicą rzeczywistości?

I czy ten zawód ma w ogóle sens?

Sztuczne inteligencje nie rozumieją, co widzą, nie nadają znaczeń wypowiadanym przez siebie słowom, nie pojmują, co do nich mówimy… nie wiedzą nawet, że istnieją. Mimo to stanowią zagrożenie nie tylko dla malarzy, rzeźbiarzy i pisarzy.

Młoda aktorka Marla Stone szantażuje Torkila, by wziął z nią udział w grze Love & Hate, virtuality show, w którym ludzie konkurują z programami. W ten sposób chce powrócić w światła sceny i udowodnić, że SI nie mają szans z człowiekiem. Czy gamedecowi uda się odróżnić ludzi od botów? Jaki jest ukryty plan Marli?

I jaki jest ukryty plan Torkila?

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 4 min

Lektor: Wojciech Masiak
Oceny
4,7 (57 ocen)
43
11
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tural

Nie oderwiesz się od lektury

ładne wprowadzenie do serii, choć nieco przydługie.
00
kopyto11

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00
Cyganski

Nie oderwiesz się od lektury

dawno sie tak nie ubawiłem, świetna!
00
murgen11

Nie oderwiesz się od lektury

Jak ja czekam na coś więcej ......
00

Popularność




Dedykacja

Niniej­szy tom dedy­kuję:

Bory­sowi Zającz­kow­skiemu, Paw­łowi Piejko, Toma­szowi Tokar­skiemu, Krzysz­to­fowi Boh­da­no­wi­czowi, Damia­nowi Podo­bie, May­ann, Micha­łowi Majew­skiemu, Annie Traut-Seli­dze, Jaku­bowi Cha­dry­siowi, Mar­ci­nowi Stel­ma­chowi, Anto­niemu Cho­ler­ni­kowi…

oraz zespo­łowi firmy Anshar Stu­dios, który stwo­rzył grę wideo Game­dec.

Bar­dzo mocno Was wszyst­kich pozdra­wiam.

Powieści z serii „Gamedec”:

Przed Impe­rium:

1. Game­dec. Love & Hate

2. Game­dec. Gra­nica rze­czy­wi­sto­ści

3. Game­dec. Sprze­dawcy loko­mo­tyw

4. Game­dec. Zaba­weczki

Młode Impe­rium:

5. Game­dec. Czas sil­nych istot

Wiel­kie Impe­rium:

6. Game­dec. Obrazki z Impe­rium

Podziękowania

Im pisarz robi się star­szy, tym bar­dziej trzeba go pil­no­wać. I cho­ciaż, jak mawia John Crow­ley, w prze­ci­wień­stwie do spor­towca wraz z upły­wem lat staje się lep­szy, to też nie­sfor­niej­szy. Aby moją nie­sfor­ność utem­pe­ro­wać, popro­si­łem o pomoc beta reade­rów (pro­szę mi wyba­czyć ten angli­cyzm), ci zaś – nie szczę­dząc czasu ani ener­gii – prze­czy­tali pier­wotny tekst i podzie­lili się ze mną uwa­gami. Dzięki nim treść została wzbo­ga­cona, zin­ten­sy­fi­ko­wana, dookre­ślona i popra­wiona. Kochani, dzię­kuję Wam okrut­nie i namięt­nie. Zgod­nie z obiet­nicą wymie­niam poni­żej Wasze nazwi­ska. Dla potom­no­ści.

Karol Bonar

Edward Borow­ski

Nawój Dra­bik

Mar­cin Gaw­ry­luk

Arka­diusz Grzesz­czak

Jenna Kalina

Damian Kar­czew­ski

Bogusz Julian Kasow­ski

Michał Kowacz

Anna Majew­ska

Michał Majew­ski

Damian Podoba

Anna Przy­by­łek (czyli genialna żona)

Piotr Puścian

Piotr Rago

Joanna Rewucka

Witold Sie­kie­rzyń­ski

Michał Skrzyń­ski

Maciej „Liteon” Strzępa

Patryk Szela

Dariusz „Bushi” Ulfig

Ewe­lina Wie­chucka

Ilona Zie­liń­ska

Karol Żynda

Gamedec. Licencja

Jak Tor­kil został game­de­kiem? Dla­czego porzu­cił karierę medyczną? Co mu nie paso­wało w zawo­dzie sprze­dawcy zaba­wek? Czy­tel­nicy przy­gód game­deca długo cze­kali na wyja­śnie­nie tych spraw. Niniej­sza opo­wieść wszystko wyja­śnia.

Pra­wie wszystko.

Zlecenie

Byłem zwia­dowcą, więc go widzia­łem. Żuk leżał na grzbie­cie i nie­po­rad­nie poru­szał kol­cza­stymi odnó­żami. Igły sosen, źdźbła traw i szyszki znaj­do­wały się za daleko, by mógł je chwy­cić. Kuc­ną­łem i przez chwilę mu się przy­glą­da­łem zza gru­bych szkieł maski prze­ciw­ga­zo­wej. Usły­sza­łem sze­lest i rozej­rza­łem się. Odgłos mojego odde­chu draż­nił uszy i utrud­niał nasłu­chi­wa­nie. Las nie był zbyt gęsty, ale pnie ota­cza­ją­cych nas baoba­bów i sekwoi były wystar­cza­jąco grube, by mógł się za nimi scho­wać nie tylko czło­wiek, ale i nie­duży ndege1. Sto­jący za mną Nova Riders pod­nie­śli kusze i zaczęli szu­kać celu. Wszy­scy mieli na twa­rzach maski. Pro­wa­dzone przez nich bru­natne ndege przy­po­mi­na­jące wiel­kie osio­dłane orły chrap­nęły, co za sprawą ich masek prze­ciw­ga­zo­wych brzmiało jak siar­czy­ste, mokre pierd­nię­cia.

Zer­k­ną­łem na sto­ją­cego wśród jeźdź­ców Maxa, ale ponie­waż miał na twa­rzy skó­rzaną maskę, nie widzia­łem jego miny. Zresztą patrzył w inną stronę, jakby nie był zain­te­re­so­wany tą sprawą. Po raz kolejny poda­łem w wąt­pli­wość wybra­nie go na men­tora.

No cóż, był naj­tań­szy.

Wró­ci­łem do owada.

Wzią­łem patyk i prze­to­czy­łem go na brzuch. Zoba­czy­łem meta­liczny grzbiet ozdo­biony białą czaszką obwie­dzioną kar­ma­zy­nem i gra­na­to­wym dese­niem miga­ją­cym w pro­mie­niach słońca tęczo­wymi bły­skami. Owad szedł nie­mrawo. Jedno z odnóży było sztywne, jakby zła­mane, pozo­stałe poru­szały się w nie­sko­or­dy­no­wany spo­sób. Wyglą­dał, jakby za chwilę miał się znowu…

Prze­wró­cił się na grzbiet. Spoj­rza­łem na Maxa. Jego oczy uśmiech­nęły się zza mine­ral­nych szy­bek, jakby chciał powie­dzieć: „Twoja sprawa, twój pro­blem”. Prze­cią­gnął się nie­dbale.

– Thorn, ile czasu upły­nęło od początku ataku gazo­wego? – spy­ta­łem Króla Buław.

Herszt klanu Nova Riders spoj­rzał na pia­skowy zegar zawie­szony na boku wiel­kiego jak dwa konie kiboko. Bestia była jakby skrzy­żo­wa­niem noso­rożca i hipo­po­tama. Męż­czy­zna mach­nął nie­dbale wielką, bogato orna­men­to­wa­nym buz­dy­ga­nem.

– Czter­dzie­ści minut.

– Gaz sha­rin powi­nien prze­stać dzia­łać po trzy­dzie­stu?

– Tak, od wystą­pie­nia pierw­szych obja­wów.

Spoj­rza­łem na Naczel­nego Zwia­dowcę.

– Pomiar jest dokładny?

Ski­nął głową i wska­zał buławą jed­nego z pod­wład­nych.

– Naj­pierw Zyg­fryd zauwa­żył spa­da­ją­cego jerzyka. Potem Hen­rietta i Janus psz­czołę i komara. Może być plus pięć minut.

– Poprzed­nio było tak samo? – spy­ta­łem herszta.

– Nie było z nami zwia­dow­ców. Robili rajd na innej motu. Ale podej­rze­wam, że tak.

W Cogwheel Wars każda klasa wojow­ni­ków widzi co innego. Zwia­dowcy – mar­twe zwie­rzęta pod­czas ata­ków gazo­wych. Mecha­nicy – złoża mine­ra­łów nie­zbędne do pro­duk­cji machin. Łowcy – rodzaj uzbro­je­nia zwie­rząt i ludzi, gdy są poza zasię­giem zwy­kłego wzroku, che­micy zaś – rośliny i czę­ści zwie­rząt przy­datne do pro­duk­cji roz­ma­itych sub­stan­cji. Taki podział ról wymu­sza koope­ra­cję. Jedna klasa nie pora­dzi sobie bez dru­giej i odwrot­nie. Jeśli w kla­nie nie ma w danym momen­cie zwia­dowcy, wojow­nicy dostrzegą atak gazowy dopiero wtedy, gdy zaczną padać pierwsi z nich, a to ozna­cza osła­bie­nie oddziału. Nie powinno się wysy­łać wszyst­kich zwia­dow­ców na inną lata­jącą wyspę, czyli motu, ale więk­szość kla­nów ryzy­kuje. Nova Riders nie byli tu wyjąt­kiem.

Wypro­sto­wa­łem się i dałem znak, by ruszyć dalej. Jak na oddział liczący dwa­dzie­ścia osób i tyle samo bestii wojow­nicy poru­szali się bar­dzo cicho. Byłem im za to wdzięczny. Mój men­tor na szczę­ście także potra­fił bez­sze­lest­nie się poru­szać.

Cho­ciaż to.

Znowu się zatrzy­ma­łem. Kolejny żuk.

Na grzbie­cie.

Pochy­li­łem się, dotkną­łem go i uru­cho­mi­łem ska­ner. Gra­cze zoba­czyli wiszące przede mną pół­prze­zierne okno nie­pa­su­jące este­tyką do gry. Klik­ną­łem w ete­ryczny kla­wisz i roz­po­czą­łem bada­nie owada. Na ekra­nie poja­wiły się znaki pro­gra­mi­stycz­nego języka Chi-Tong. Nie zna­łem się na nim ani ja, ani Max…

Słow­nik neo­lo­gi­zmów znaj­duje się na końcu książki. [wróć]

Max

Maxy­mi­lian Beł­cha­tow, doświad­czony game­dec z upraw­nie­niami do czy­nie­nia wpi­sów w licen­cjach począt­ku­ją­cych game­deców. Tanio.

Klik­nij w link.

Tak wyglą­dało ogło­sze­nie Maxa w por­talu Game­dec? Tylko nie to! pro­wa­dzo­nym przez byłą dzien­ni­karkę i znaną game­de­ki­nię Vivien Lacroix. Adwert Beł­cha­towa znaj­do­wał się na samym dole strony, nie ota­czały go ani­mo­wane fajer­werki, wyglą­dał bied­nie i szaro. Para­dok­sal­nie wyda­wał mi się naj­bar­dziej godny zaufa­nia.

Gdy do niego zasen­so­wa­łem, na trój­wy­mia­ro­wym ekra­nie kom­pu­tera zoba­czy­łem sześć­dzie­się­cio­latka o srebr­nej lwiej grzy­wie, sze­ro­kich szczę­kach i nie­bie­skich plam­kach oczu skry­tych za zwa­łami spuch­nię­tych powiek.

– Nu? – spy­tał.

– Ja z ogło­sze­nia.

– Aaa. Chce być game­de­kiem?

– Zasta­na­wiam się.

– Licen­cję już ma?

– Jestem w trak­cie.

– Trzy sprawy, zapłata z góry, dam wpis.

– W sen­sie, zro­bimy razem trzy sprawy?

– Da. Trze­cia będzie twoja, ja będę obser­wo­wał.

– A hono­ra­rium? Tej trze­ciej?

Uśmiech­nął się, roz­cią­ga­jąc potężne mię­śnie policz­ków.

– Zuch, pie­nią­dze są ważne. Hono­ra­rium będzie moje.

Rze­czy­wi­ście nie był drogi (tysiąc kre­dy­tów za każdą sprawę, razem trzy), a po tym, jak udzie­lił mi kilku rad doty­czą­cych roz­mowy z klien­tem, poją­łem dla­czego: jeśli cho­dzi o spo­strze­gaw­czość i wyczu­cie dia­logu, byłem po pro­stu od niego lep­szy, i to już na star­cie. Jed­nak wie­dział kilka rze­czy, z któ­rych nie zda­wa­łem sobie do końca sprawy. Były niby błahe, ale z pew­no­ścią uła­twiały pracę. Na przy­kład, jak pro­wa­dzić zle­ce­nie: naj­pierw zro­zu­mieć mecha­nikę gry i jej cele, potem spraw­dzić, czy pro­blem nie jest banalny i nie leży gdzieś na wierz­chu w pro­gra­mie (rzad­kość), na końcu zaś – posia­da­jąc wie­dzę doty­czącą pierw­szych dwóch punk­tów – obma­cać czyn­nik ludzki, bo w erze gier tak skom­pli­ko­wa­nych, że pro­gra­mi­ści posłu­gują się sztucz­nymi inte­li­gen­cjami, by je nad­zo­ro­wały, to wła­śnie ludzie sta­no­wią naj­słab­szy ele­ment sys­temu. Dla­tego game­decy mają pracę. Łatwiej wyśle­dzić czło­wieka, który wpro­wa­dził do pro­gramu cheat, niż zna­leźć sam cheat. Pro­ste, wiem, ale gdy tak to uło­żyć, kla­ruje pro­ces.

Miał też wie­dzę o nie­zna­nych mi zagra­niach i pod­stę­pach.

Pierw­sze zle­ce­nie, które przy­jął, pocho­dziło od kosmicz­nego klanu gra­ją­cego w Dark Skies. Grupa liczyła stu pięć­dzie­się­ciu gra­czy i nosiła dumną nazwę Steel Bolts, a kon­ku­ro­wała o sys­tem sło­neczny Tan­tra II z kla­nem Red Light­nings. Pod­czas kosmicz­nych starć Boltsi zaczęli ostat­nio obry­wać, bo rakiety w ich myśliw­cach jakimś cudem nie chciały opusz­czać pro­wad­nic.

Pomy­śla­łem, że to cheat lub exploit zain­sta­lo­wany w maszy­nach Bolt­sów przez któ­re­goś Reda. W grach więk­szość opro­gra­mo­wa­nia, nawet che­atów, wygląda jak przed­miot – ten mógł być podobny do małej miny czy gra­natu pod­cze­pio­nego pod skrzy­dło.

Mia­łem rację. Po trwa­ją­cych kilka kwa­dran­sów poszu­ki­wa­niach zna­leź­li­śmy przy­cze­pione do kadłu­bów dwóch myśliw­ców kształtki wyglą­da­jące jak część opan­ce­rze­nia. Max wyja­śnił, że zawie­rały opro­gra­mo­wa­nie, które zapewne było wyko­rzy­sty­wane przez twór­ców gry pod­czas testo­wa­nia awa­rii wyrzutni rakiet. Według Tatiany, zna­jo­mej pro­gra­mistki, z którą się na bie­żąco kon­sul­to­wał, wytwa­rzały dosta­tecz­nie duże pole, by objąć cały dywi­zjon. Ucie­szy­łem się, przy­zna­jąc sobie w duchu wybitną intu­icję oraz prze­wi­du­jąc rychłe zakoń­cze­nie docho­dze­nia.

Max zwa­żył w ręce che­atową kształtkę, po czym scho­wał ją do ple­caka.

– Myślisz, że to koniec, brat? – spy­tał.

Sta­li­śmy na roz­le­głej pły­cie lądo­wi­ska będą­cego czę­ścią więk­szej sta­cji kosmicz­nej. Ota­czały nas maszyny klanu, a nad nami wisiało czarne, usiane gwiaz­dami niebo. Sły­sza­łem w heł­mie swój oddech i miły kobiecy alt Maxa. W grze wystę­po­wał jako atrak­cyjna Mulatka w pan­ce­rzu ozdo­bio­nym biało-nie­bie­skim kamu­fla­żem. Na tle czego miałby być trudno dostrze­galny – nie mia­łem poję­cia. Jeśli cho­dzi o płeć, twier­dził, że w Dark Skies kobie­cie łatwiej będzie wycią­gnąć infor­ma­cje: próż­nio­wym zabi­ja­kom wyda się mniej groźna, będzie lek­ce­wa­żona, każdy zechce ją cze­goś nauczyć i tak dalej, więc roz­mówcy staną się mniej ostrożni. Mia­łem wąt­pli­wo­ści co do tej tak­tyki. Max był czło­wie­kiem minio­nej epoki.

– Myślę, że tak – odpar­łem. – Zna­leź­li­śmy pro­blem. Detec­tion Ends Case – zacy­to­wa­łem znane game­de­com porze­ka­dło nie­ży­ją­cego już, ale darzo­nego wielką estymą Sama Haw­thorna.

– Nu, zna­leź­li­śmy… coś. – Jego akcent rodem z Matki Rosji brzmiał zabaw­nie w ustach ciem­no­skó­rej dziew­czyny. – Oczy­wi­ście możemy poka­zać to zle­ce­nio­dawcy i powie­dzieć, że sprawa roz­wią­zana i tysią­czek się należy.

Tyle zażą­dał za roz­wią­za­nie pro­blemu. Psia stawka. Rozej­rza­łem się po lądo­wi­sku. Żeby zaro­bić w Dark Skies na naj­mniej­szy myśli­wiec, musia­łeś parę dni wyko­ny­wać misje, któ­rych zło­żo­ność rosła z każdą zakoń­czoną suk­ce­sem. Aby zaro­bić na śred­nie krypy, trzeba było haro­wać mie­siąc lub dwa. Co do olbrzy­mów waru­ją­cych parę­set metrów dalej, cza­sami nie wystar­czał rok inten­syw­nej gry. Kiedy grasz, naj­czę­ściej nie zara­biasz real­nych pie­nię­dzy. Więk­szość gra­czy mamonę trze­pie w realium. Parę, parę­na­ście tysięcy kre­dy­tów mie­sięcz­nie. Straty Bolt­sów można było prze­li­czyć na poważne kwoty, jeśli uznać czas za walutę. Dla­tego wła­śnie ten tysią­czek Maxa był marną stawką. Inna sprawa, że przyj­mu­jąc zle­ce­nie, nie znał wiel­ko­ści klanu ani jego stażu. To tro­chę go uspra­wie­dli­wiało, a tro­chę poka­zy­wało, jakim jest ruty­nia­rzem.

– Ale powiedz mi, kocha­nieńki – ostat­nie słowo brzmiało w jego/jej ustach nie­mal namięt­nie – kto to pod­ło­żył?

– Redzi.

– Oczy­wi­ście. Ale jak?

Wygią­łem usta w pod­kowę.

– Na ich miej­scu wysko­czył­bym ze statku pod­czas jakiejś bitwy i pod­rzu­cił to ręcz­nie…

– Wyko­nalne to, ale nie­bez­pieczne. Statki rzadko pozo­stają w bez­ru­chu. A gdy się ruszają, zgi­nąć można od ude­rze­nia. Ryzy­kowne, trudne, poza tym pilot wiszący w prze­strzeni nie robi się prze­zierny. Widzie­liby go i mogliby zestrze­lić.

Hm.

– W takim razie pod­kradł­bym się do bazy Bolt­sów, pod­le­ciał od dołu… – Wska­za­łem pal­cem płytę lądo­wi­ska. Max skrzy­wił się, usły­szaw­szy źle dobrane słowo. W próżni nie ma „góry’” ani „dołu”. – To zna­czy tak, żeby mnie nie dostrze­gły wie­życzki – popra­wi­łem się. – Wiesz, że to moż­liwe. Wysiadł­bym ze statku, pod­le­ciał na sil­nicz­kach ska­fan­dra, wdra­pał się na lądo­wi­sko i tup, tup, tup, pod­ło­żył…

– Wyko­nalne, brat, ale znowu ryzy­kowne i małe praw­do­po­do­bień­stwo suk­cesu. Bolt­sów jest stu pięć­dzie­się­ciu. Cią­gle ktoś się kręci po pły­cie… – Bły­snął, zna­czy bły­snęła bia­łymi zębami. – Wiesz co? Mam pomysł. Przejdźmy się, tak?

Unio­słem brwi w zdzi­wie­niu, ale podą­ży­łem za… nią, przy oka­zji podzi­wia­jąc jej krą­gło­ści. Szybko przy­po­mnia­łem sobie, że podzi­wiam cyfrowy kobiecy tyłek zdo­biący jak naj­bar­dziej męską psy­che zamiesz­ku­jącą nie­po­nętne by­naj­mniej ciało. Mimo wszystko… wie­dział, jak krę­cić bio­drami.

Nie uszło mojej uwagi, że idąc pod potęż­nymi kadłu­bami stat­ków, wło­żył…a na zwy­kłe ręka­wice więk­sze, prze­zna­czone w Dark Skies do doty­ka­nia przed­mio­tów radio­ak­tyw­nych. Zer­k­nęła na mnie z uśmie­chem i puściła per­skie oko.

– Ty też włóż.

Wciąż nie rozu­mie­jąc, o co jej cho­dzi, klik­ną­łem przy­cisk ska­fan­dra i wybra­łem z menu ręka­wice. Po chwili mia­łem je na dło­niach. Tym­cza­sem Mak­sia, dziar­sko zamia­ta­jąc mied­nicą, sunęła dalej w stronę Ymira, statku typu drop­ship prze­zna­czo­nego do trans­por­to­wa­nia sprzętu i pie­choty. Gdy zna­leź­li­śmy się nie­da­leko głów­nej bazy klanu, wska­zała dys­kret­nie jedno z pano­ra­micz­nych okien budynku. Ktoś tam stał.

Przed moimi oczami poja­wił się napis:

Zrób zoom, brat, ale sub­tel­nie.

Wyko­na­łem pole­ce­nie i dostrze­głem Gustava. Był jed­nym z bar­dziej doświad­czo­nych pilo­tów klanu, który – usły­szaw­szy, że jeste­śmy game­de­cami – sam się zgło­sił do pomocy. Lider na to przy­stał, twier­dząc, że to jego syn i prawa ręka. Rodzice cza­sem gry­wają z dziećmi, cho­ciaż nie należy to do normy.

Mak­sia wycią­gnęła z ple­caka kształtkę i powol­nym, teatral­nym gestem podała mi ją.

– Teraz sobie poroz­ma­wiajmy, tak? O czym­kol­wiek.

Zer­k­ną­łem ponow­nie na okno bazy, ale Gustava już tam nie było. Nie upły­nęła minuta, a poja­wił się we wła­zie śluzy i ubrany w ele­gancki biały strój pilota, ener­gicz­nie podą­żył w naszym kie­runku.

Mak­sia udała zasko­cze­nie, poma­chała mu i krzyk­nęła:

– Halo, friend Gustav, zapra­szamy!

– Jak tam, game­decy? – spy­tał. – Pro­blem roz­wią­zany?

– Nu, pra­wie – odparła Mak­sia. – Zna­leź­li­śmy dwie miny. Wirusy takie. Na kla­pach pod­wozi stat­ków. Zakłó­cały tro­nikę rakiet.

– O! – wykrzyk­nął. – Mogę zoba­czyć?

– Nu, możesz. – Mak­sia wycią­gnęła kształtkę do Gustava.

Wziął ją do ręki i zwa­żył.

– Takie maleń­stwo nam zaszko­dziło? – spy­tał.

– Dwa maleń­stwa – spro­sto­wała Mak­sia. – Jedno było przy­cze­pione do tego Ymira, dru­gie do tam­tego Grota.

Powstrzy­ma­łem zdzi­wie­nie wywo­łane oświad­cze­niem men­tora.

– Były na Ymi­rze i Gro­cie? – spy­tał zasko­czony. – A to ci… spry­cia­rze.

Widzia­łeś to? – zapy­tała Mak­sia.

– Tak że sprawa prak­tycz­nie zakoń­czona – powie­działa, po czym wzięła przed­miot z ręki Gustava i scho­wała go do ple­caka. – Idziemy do two­jego pryn­cy­pała po wypłatę.

Gustav roze­śmiał się.

– Brawo, należy się wam! Prze­pra­szam, spie­szę się na patrol! – Wska­zał kole­gów gra­mo­lą­cych się do kok­pi­tów pobli­skich stat­ków.

– Oczy­wi­ście, friend – rzu­ciła Mak­sia, a gdy Gustav się odda­lił, spoj­rzała na mnie i spy­tała nie­mal męskim gło­sem: – Wnio­ski, ter­mi­na­to­rze?

– Wziął cheat z two­ich rąk, choć widział, że oboje uży­wamy ręka­wic. Każdy gracz na ich widok staje się czujny, bo ozna­czają, że mamy do czy­nie­nia z czymś radio­ak­tyw­nym. Skąd wie­dział, że doty­ka­nie tego cho­ler­stwa jest bez­pieczne?

– Brawo. Drugi wnio­sek?

– Zdzi­wił się, usły­szaw­szy, że kształtki przy­cze­pione były do Ymira i Grota. Wie­dział, że naprawdę przy­kle­jono je do innych stat­ków.

– Zatem?

Hm.

– Zdrada? – rzu­ci­łem.

Mak­sia uśmiech­nęła się, mru­żąc orze­chowe oczy.

– Naj­prost­sza, szek­spi­row­ska wręcz sprawa, kochany Tor­kilku. Gustav był zbyt przy­jemny i pomocny, sam zgło­sił się do asy­sty, a zro­bił to, by nas pil­no­wać i w razie czego skie­ro­wać na fał­szywy trop. Pew­nie Redzi dali mu sporo kasy i obie­cali przy­ję­cie do ferajny. To się zda­rza w Dark Skies.

– Ale Gustav to syn lidera! Zdra­dził ojca?!

Mak­sia roze­śmiała się.

– A kogóż innego można zdra­dzić? Tylko sta­rego! Kla­syka, brat! Poza tym ojciec i syn w jed­nej grze? Pato­lo­giczne to może być. Młody czło­wiek chciał się unie­za­leż­nić, poka­zać, na co go stać, albo jest idiotą i pra­gnie zaszko­dzić rodzi­cowi. W sumie nie nasza sprawa… Zatem?

Zasta­no­wi­łem się. Jesz­cze coś? Spoj­rza­łem na niego pyta­jąco.

– Nu, nie ciesz się z Detec­tion (słowo to wymó­wiła „die­tiek­szon”) Ends Case przed­wcze­śnie, bo czę­sto jest dru­gie dno. Zapa­mię­taj, brat.

Potem rzecz była już pro­sta i dra­ma­tyczna zara­zem. Powia­do­mi­li­śmy szefa klanu, a ten nie chciał nam uwie­rzyć, ale gdy przed­sta­wi­li­śmy prze­bieg sprawy, wściekł się, zasta­wił na Gustava pułapkę i roz­pi­rzył mu wszyst­kie statki. Część kryp chło­pak miał ubez­pie­czo­nych, ale kilka naprawdę cen­nych, dużych jed­no­stek nie, bo rzadko nimi latał, a na lądo­wi­sku były teo­re­tycz­nie bez­pieczne. No bo kto z two­jego klanu znisz­czyłby ci bryki? Zna­czy oprócz tatu­sia?

Wresz­cie ojciec wyko­pał zdrajcę w kosmos, drąc się:

– Nie jesteś już moim synem!

I dodał nam pięć­set kre­dy­tów jako pre­mię.

Na koniec Max prze­ka­zał mi jesz­cze jedną świe­tlaną radę.

– Dzięki komu dowie­dzie­li­śmy się, że miny są che­atami, któ­rych szu­kamy?

– Dzięki two­jej przy­ja­ciółce Tatia­nie. Pro­gra­mi­stce.

– Tak jest, przy­ja­cielu. Pro­gra­me­rzy to mało kon­tak­towi ludzie, czę­sto są, wiesz, nie­do­ro­zwi­nięci w tym wzglę­dzie. Rzadko nadają się na game­de­ców, ale świet­nie ich uzu­peł­niają. Więc pamię­taj, kocha­nieńki: nie dasz rady jako game­dec bez kum­pla czy kum­peli zna­ją­cych Chi-Tong. Pani­ma­jesz? Masz kogoś takiego?

Harry

– Naprawdę chcesz to robić? Po stu­diach medycz­nych? – spy­tał Harry Nor­man, gdy sie­dzie­li­śmy w milk­ba­rze i jedli­śmy pie­rogi.

On sta­wiał. Kilka mie­sięcy temu zatrud­nił się w Binary Digits, jed­nej z wielu firm robią­cych gry i inny soft, a że był zdol­nym pro­gra­mi­stą, od razu zaczął sen­sow­nie zara­biać. W prze­ci­wień­stwie do mnie.

Wkłu­łem wide­lec w pie­róg, wyobra­ża­jąc sobie, że wbi­jam sztu­ciec w jego oko.

– Może sam zosta­niesz leka­rzem? Chcesz się babrać w ludz­kich fla­kach i być odpo­wie­dzialny za czy­jeś życie?

Odchy­lił się na krze­śle i obrzu­cił mnie kpiar­skim spoj­rze­niem.

– Zgad­nij.

– Chciał­byś leczyć ludzi, któ­rych na to stać, wie­dząc, że inni nie otrzy­mają dobrej tera­pii tylko dla­tego, że bra­kuje im mamony?

Nor­man roz­ło­żył bez­rad­nie ręce.

– Kapi­ta­lizm, bra­cie.

– Sra­pi­ta­lizm. Powiedz to kobie­cie, któ­rej dziecko potrze­buje czysz­cze­nia genów i nowej zastawki mitral­nej.

– Zawsze możesz zostać mini­strem zdro­wia Wol­nej Europy i prze­pro­wa­dzić reformy. – Roze­śmiał się.

– Spa­daj.

Wgry­złem się w cia­sto z far­szem i spoj­rza­łem na połu­dniowe War­saw City pod naszymi sto­pami. Milk­bary zwy­kle wiszą wysoko, a dzięki prze­zro­czy­stym pod­ło­gom goście mogą podzi­wiać pano­ramę polii. Widoczne pod nami wieże wyglą­dały jak grube, duże ołówki, które ktoś wło­żył do obszer­nej balii i poprze­ty­kał wstąż­kami chod­ni­ków.

Pod­nio­słem wzrok.

– A odpo­wia­da­jąc na twoje pyta­nie, skoro ty nie chciał­byś się tym zaj­mo­wać, dla­czego myślisz, że ja miał­bym to robić?

Harry pod­no­sił kawa­łek pie­roga do ust, ale usły­szaw­szy moje pyta­nie, odło­żył wide­lec i spoj­rzał na mnie z mie­sza­niną zdu­mie­nia i iry­ta­cji.

– Zosta­łeś, kurwa, leka­rzem! Ty, nie ja!

– Nie zosta­łem leka­rzem, tylko skoń­czy­łem stu­dia. To róż­nica.

Spoj­rzał na pie­róg, uspo­koił oddech i wsu­nął wide­lec do ust. Wzru­szył ramio­nami.

– Twoje życie, kolego – mruk­nął, żując powoli.

– Będziesz mi poma­gał? Jeśli zostanę game­de­kiem?

Pokrę­cił głową.

– Chło­pie, czy ty sły­szysz, jak to komicz­nie brzmi? – par­sk­nął. – Chcesz zre­zy­gno­wać z kariery, wiesz, dok­tor, docent, pro­fe­sor, na rzecz… tego?

– Harry, odpo­wiedz na pyta­nie.

Roz­luź­nił się i uśmiech­nął. Lubi­łem tę jego mocną gębę, kędzie­rzawe blond włosy, jasne, inte­li­gentne oczy i wieczny opty­mizm.

– Pomogę ci, Tor­kil. Zawsze.

Pięk­nie powie­dziane, przy­ja­cielu.

– Ale powiedz, bo prze­cież masz pracę – pono­wił atak i puścił do mnie per­skie oko. – Nie odpo­wiada ci to, co teraz robisz?

Praca

Jeśli miesz­kasz w War­saw City i chcesz coś kupić, nie musisz ni­gdzie lecieć. Kit­chen­mat sam cię powia­domi, czego potrze­buje do two­jego ulu­bio­nego bur­rito, połą­czona z nim domową sie­cią lodówka przy­po­mni, że nie ma w niej sałaty, a jeśli ją upo­waż­nisz (tak jak ja), sama zamówi w Safe Foods warzywa, jaja, świeże bułki etc. W ciągu pół godziny dostar­czy ci wszystko dron lub kurier, a gdy usta­wisz odpo­wied­nio drzwi (ja tego nie zro­bi­łem), nie będziesz musiał im nawet otwie­rać. Szafy inwen­ta­ry­zują gar­de­robę, kom­pu­tery kon­tro­lują swoje bebe­chy, cały twój cho­lerny apar­ta­ment lepiej zna twoje potrzeby niż ty sam, a jeśli nie wyłą­czysz sztucz­nej inte­li­gen­cji miesz­ka­nia (ja ją wyłą­czy­łem), natrętna cyfrowa obec­ność będzie ci przy­po­mi­nała, czego potrze­bujesz, ba, będzie ofe­ro­wała towa­rzy­stwo i dyk­te­ryjki.

Tak to mniej wię­cej wygląda od strony kon­su­menta.

Jed­nak sprze­dawca wciąż musi mieć towar… gdzieś. W real­nym, nie­cy­fro­wym miej­scu. Powi­nien dys­po­no­wać prze­strze­nią, którą można wła­sno­ciel­nie odwie­dzić, bo ist­nieje wciąż wielu ludzi, któ­rzy lubią dobra dotknąć, pową­chać i zwa­żyć w rękach, a ponadto wciąż musi (ten wła­ści­ciel) posia­dać zaple­cze logi­styczne, by swój towar móc wysy­łać.

Skąd to wiem?

Jestem sprze­dawcą zaba­wek.

Poprawka.

Jestem przed­sta­wi­cie­lem firmy BBT, czyli Big Boys Toys, która – wbrew nazwie – pro­du­kuje zabawki także dla dzieci.

Bied­nych dzieci.

Do moich zadań należy prze­ko­ny­wa­nie wła­ści­cieli skle­pów, by w asor­ty­men­cie posia­dali pro­dukty mojej firmy, a nie, powiedzmy, Just For Fun. I cho­ciaż mamy wiek vipre­sów, świa­tów sen­so­rycz­nych tudzież holo­gra­mów, nic nie zastąpi żywego nego­cja­tora pocą­cego się przed innym żywym czło­wie­kiem.

Fasier Nasim, szef skle­piku Never End miesz­czą­cego się w wieży Stone Keep w połu­dnio­wej czę­ści Jol­ly­bou na pozio­mie dol­nego Mid City, patrzył bez więk­szego zain­te­re­so­wa­nia, gdy pre­zen­to­wa­łem mu robota wiel­ko­ści dwóch męskich dłoni, noszą­cego wdzięczne imię Axel.

– Axel sam utrzy­muje rów­no­wagę…

Posta­wi­łem zabawkę na stole. Sze­ro­kie stopy huma­no­ida dopa­so­wały w sta­wach sko­ko­wych kąt nachy­le­nia pode­szew i dały figurce solidne opar­cie. Robot przy­brał bojową postawę. Trą­ci­łem pal­cem masywny kor­pus – zato­czył się, ale nie prze­wró­cił.

– Słu­cha pole­ceń gło­so­wych – doda­łem. – Axel, wybierz cel.

Zabawka spoj­rzała na mnie błę­kit­nymi czuj­ni­kami optycz­nymi.

– Wskaż cel – odparła mecha­nicz­nym gło­sem.

Ode­tchną­łem. Cza­sami coś się zaci­nało i głos char­czał. Zwró­ci­łem lase­rowy wskaź­nik na pierś Nasima.

– Wska­zuję cel.

– Przy­ją­łem. – Axel wymie­rzył ciężki mio­tacz pla­zmy mniej wię­cej we wska­zane przeze mnie miej­sce i przy­klęk­nął.

Nasim zasło­nił się ręką.

– Spo­koj­nie. – Uśmiech­ną­łem się. – Axel ni­gdy nie strzela w twarz. Jego poci­ski to kro­pelki flu­ore­scen­cyj­nego żelu, który wypa­ro­wuje po kilku minu­tach.

– Dziury w ubra­niu nie zrobi?

Spoj­rza­łem na robota.

– Axel, ognia.

– Wyko­nuję – odparł robot i strze­lił dwu­krot­nie do wła­ści­ciela sklepu.

Zie­lone, świe­cące kro­ple tra­fiły w klapę mary­narki i poto­czyły się w dół po mate­riale. Nasim ener­gicz­nie się otrze­pał.

– Jak pan widzi, to bez­pieczne – powie­dzia­łem i wyszcze­rzy­łem zęby.

Fasier przyj­rzał się ubra­niu. Na szczę­ście po strza­łach nie było śladu. Nie­kiedy BBT oszczę­dzało na dostaw­cach, przez co rub­bex uży­wany do poci­sków był ole­isty i pla­mił.

– Czyli strzela – mruk­nął.

W jego gło­sie usły­sza­łem ali­kwoty ostroż­nego zain­te­re­so­wa­nia. Moje oku­lary potwier­dziły to, ana­li­zu­jąc mimikę i głos. W kie­szeni na piersi mia­łem tele­sens, który się z nimi komu­ni­ko­wał, a w nim z kolei uru­cho­mi­łem tuż przed wizytą pole­cany przez pra­co­dawcę pro­gram Best­Sel­ler V. 2190. Nie był naj­now­szy, ale się spraw­dzał. Nasi klienci wie­dzieli, że uży­wamy tych apli­ka­cji, ale nie mieli żad­nej tar­czy, no chyba żeby ktoś zde­cy­do­wał się wyświe­tlać przed twa­rzą jakąś ilu­zję. Nikt tego jed­nak nie robił. Może wąt­pili w sku­tecz­ność naszych pro­gra­mów? Popeł­niali błąd. Sel­lery dosko­nale ana­li­zo­wały napię­cie mię­śni twa­rzy i szyi, a także gesty dłoni, śle­dziły sto­pień roz­sze­rze­nia źre­nic i noz­drzy, świet­nie roz­gry­zały tembr głosu. Miały tylko jedną wadę.

Nie umiały sprze­da­wać.

Bo to, że masz infor­ma­cję, jak się czuje twój klient, nie ozna­cza, że będziesz wie­dział, co z tym zro­bić. Oczy­wi­ście Best­Sel­ler V. 2190 udzie­lał pod­po­wie­dzi. Teraz na przy­kład poka­zy­wał, że opór Nasima spadł z 90% do 50%, czyli że klient nie jest już total­nie na nie, i suge­ro­wał poka­za­nie kolej­nej inte­re­su­ją­cej cechy Axela, naj­le­piej bojo­wej. Ostrze­gał jed­nak przed nad­mier­nym naci­skiem, bo zain­te­re­so­wa­nie mojego roz­mówcy było „ostrożne”. Dla­czego jed­nak „ostrożne”, tego Best­Sel­ler już nie komu­ni­ko­wał.

Wie­dzia­łem lepiej od mojego pro­gramu, co robić. Do Fasiera przy­la­ty­wało dzien­nie od dwóch do czte­rech sprze­daw­ców. Każdy pro­po­no­wał mniej wię­cej to samo i miał w oku­la­rach lep­szego bądź gor­szego Sel­lera. Wła­ści­ciel sklepu był już naj­praw­do­po­dob­niej tak uod­por­niony na te same zagrywki, ataki i odskoki, że trzeba było zadzia­łać ina­czej. Prze­czu­wa­łem, że w prze­ciw­nym razie poni­żej 50% nie zje­dzie.

Nale­żało podejść do niego… oso­bi­ście.

– Ma pan dwóch synów, panie Nasim, prawda?

Ski­nął głową i lekko się skrzy­wił. Podobni do mnie pró­bo­wali już „oso­bi­ście”. Wska­za­nia Best­Sel­lera posko­czyły do 60%.

– Adila i Baszara.

– Spra­wie­dli­wego i nio­są­cego dobre wie­ści – odczy­ta­łem zna­cze­nia imion z oku­la­rów.

Uśmiech­nął się.

– Tak.

Opór spadł znów do 50%.

– Bawią się pana zabaw­kami?

– Nie wszyst­kimi.

Zer­k­nął z dez­apro­batą na broń robota, a na soczew­kach, które nosił, dostrze­głem kil­ka­na­ście linii tek­stu. Gdyby nie Best­Sel­ler, nie widział­bym ich.

Wska­za­nia wzro­sły do 55%.

Pacy­fi­sta. Być może tech­no­ma­ho­me­ta­nin. To dla­tego jego zain­te­re­so­wa­nie było „ostrożne”!

A ja mam w tym tygo­dniu opchnąć tysiąc Axeli.

Odchy­li­łem się na fotelu i bły­ska­wicz­nie zlu­stro­wa­łem pomiesz­cze­nie w poszu­ki­wa­niu nowych tro­pów. Na ścia­nach wisiały w ram­kach trój­wy­mia­rowe ani­mo­wane obrazy, bar­dzo kolo­rowe. Mogły być dzie­łem dziecka. Wska­za­łem jeden z nich.

– To Adila czy Baszara? – wypa­li­łem.

Cza­sami zdaję się na intu­icję.

Spoj­rzał na mnie zasko­czony. Wskaź­nik zain­te­re­so­wa­nia Sel­lera wsko­czył na zie­lony obszar zaczy­na­jący się od 30% i roz­ja­rzył się napis: „Sprze­da­waj! Sprze­da­waj!”.

– Adila.

– Ma talent – stwier­dzi­łem. Zer­k­ną­łem w szkła, by się prze­ko­nać, w jakim jest wieku. – Dzie­sięć lat i takie formy! To Czer­wony Kap­tu­rek, prawda? – Wie­dzia­łem, że samo „ma talent” jest zbyt ogól­ni­kowe. Kom­ple­ment musi być deta­liczny.

Fasier ski­nął głową i lekko się zaczer­wie­nił:

– Lubi bajki.

– Płaszcz tej dziew­czynki powiewa tak… reali­stycz­nie. I pięk­nie kon­tra­stuje z bia­łym śnie­giem. Kto go tego nauczył?

Nasim znowu się zaczer­wie­nił. 20%.

– Stu­dio­wa­łem malar­stwo…

– A, czyli zdol­no­ści odzie­dzi­czył po panu.

– Tak jakby…

– A Baszar? Też rzeźbi?

– Po matce poszedł w muzykę – odparł męż­czy­zna.

Znowu zlu­stro­wa­łem pomiesz­cze­nie. Dostrze­głem pół­prze­zierną kon­solę muzyczną, ale nie zary­zy­ko­wa­łem prośby o pusz­cze­nie utwo­rów star­szego syna. Mogły być kako­fo­niczne (to ostat­nio było modne) i jeśli nie spodo­ba­łyby mi się, Nasim wyczułby sztuczne zain­te­re­so­wa­nie.

– Pew­nie pan nie wie – pod­ją­łem – że Axel jest wpi­sany w nar­ra­cję Obroń­ców Talen­tów. – W tym momen­cie w moich oku­la­rach sto­per roz­po­czął odli­cza­nie.

– Czego? – Wła­ści­ciel sklepu otwo­rzył sze­rzej oczy.

– Obroń­ców Talen­tów – odpar­łem.

Oczy­wi­ście kła­ma­łem. Wie­dzia­łem jed­nak, że zaraz po sen­ten­cji „Axel jest wpi­sany w nar­ra­cję” kom­pu­ter Boba Ster­linga w cen­trum mar­ke­tin­go­wym BBT ogło­sił alarm i Bob szcze­rzy teraz zęby – trudno powie­dzieć: w uśmie­chu czy zło­ści – sły­sząc okre­śle­nie „Obrońca Talen­tów”. Puścił już w ruch szare komórki i w ciągu minuty stwo­rzy prze­ko­nu­jącą stronę inter­ne­tową Axel i Obrońcy Talen­tów prze­zna­czoną wyłącz­nie dla Nasima. Pomoże mu w tym SI nazwane przez niego „Restem”, bo jak twier­dził, może dzięki niemu wię­cej odpo­czy­wać, a poza tym „rest” to pra­wie dokład­nie czy­tany od tyłu począ­tek jego nazwi­ska. Pro­gra­mi­ści są dziwni.

– Może pan to spraw­dzić – rzu­ci­łem z lek­kim uśmie­chem. – Moja firma stara się wspie­rać uta­len­to­waną mło­dzież.

– Pan żar­tuje, prawda? – Fasier wciąż nie chciał mi uwie­rzyć. Zer­kał to na mnie, to na robota, sta­ra­jąc się odna­leźć w nim rysy „Obrońcy Talen­tów”.

Best­Sel­ler wyświe­tlał słowo „wąt­pli­wo­ści” wraz z infor­ma­cją, że to pozy­tywny opór typu „chciał­bym, ale się boję”, który prze­zwy­cięża się poda­niem dowodu.

A ja liczy­łem sekundy, bo na razie dowodu nie posia­da­łem.

– Ależ skąd – odpar­łem. – Prze­sła­nie Axela to „Chro­nić to, co naj­cen­niej­sze”.

Słowo „prze­sła­nie” także było klu­czowe i zaalar­mo­wało kom­pu­ter Boba.

– Hm… – Nasim patrzył na robota z nowym zain­te­re­so­wa­niem. Przez chwilę pano­wała cisza. Licz­nik w oku­la­rach prze­sko­czył z 27 sekund na 28. Bob miał jesz­cze 32 sekundy do skoń­cze­nia strony.

– „To, co naj­cen­niej­sze”, mówi pan? Pan jest ojcem?

Ojciec

Bal­ta­zar Aymore, łysy, znisz­czony facet, odkąd zgi­nęła moja matka coraz mniej nor­malny twórca moich dni, patrzył na mnie z mie­sza­niną wście­kło­ści i nie­do­wie­rza­nia.

– Ile?! Ile potrze­bu­jesz?

– Sześć­dzie­siąt tysięcy.

– Żeby co?!

Pochy­lił się nad sto­łem i ujął fili­żankę her­baty, ale zre­zy­gno­wał i odsta­wił ją z powro­tem. Sta­li­śmy w nie­wiel­kim salo­nie apar­ta­mentu we wro­cław­skiej wieży Aku. Tu spę­dzi­łem część dzie­ciń­stwa. Na dobre opu­ści­łem Wro­cław i prze­nio­słem się do War­saw City dopiero na stu­dia. Za oknami widać było plą­ta­ninę chod­ni­ków śred­niego poziomu mia­sta i bły­ska­jącą powy­żej świa­tłami sta­cję Tuby Trans­portu Publicz­nego.

– Chcę spła­cić kre­dyt – odpar­łem – kupić pro­fe­sjo­nalny sprzęt: łoże, kom­pu­ter, hełm, kom­bi­ne­zon, opro­gra­mo­wa­nie, zabez­pie­cze­nia…

– Nie mam – oznaj­mił twardo i pod­cią­gnął wyżej spodnie dresu. Tors miał nagi. Lubił cho­dzić pół­nago lub nago po miesz­ka­niu i nie prze­szka­dzało mu, że ludzie na wyż­szych chod­ni­kach, nawet zaopa­trzeni w średni zoom w oku­la­rach, z łatwo­ścią dostrzegą przez okno jego wdzięki.

– Ale ubez­pie­cze­nie po śmierci mamy… Prze­cież to było…

– Skoń­czyło się. I wcale nie było duże, bo… wiesz. – Chrząk­nął i wresz­cie łyk­nął her­baty. – Jesteś leka­rzem. Wróć do zawodu. Zaro­bisz tyle w pół roku.

– Ni­gdy nie byłem leka­rzem i dobrze o tym wiesz. Nie chcia­łem iść na te stu­dia, ale mia­łeś to w…

– Uwa­żaj na słowa – ostrzegł, a jego głos stał się prze­ra­ża­jący.

Mój ojciec potra­fił być prze­ra­ża­jący.

– Matka zgi­nęła przez cie­bie – wybra­łem jesz­cze gor­szy temat. Nie mogłem się powstrzy­mać. – Nie chcia­łeś oddać jej pneu­mo­bilu do ser­wisu, tylko sam zaczą­łeś kom­bi­no­wać z gene­ra­to­rami…

– Jaki ty jesteś głupi, Tor­kil. Wszystko to wielka machi­na­cja Mobil­le­nium. Każdy myślący czło­wiek powi­nien być w sta­nie roz­pra­co­wać te gene­ra­tory!

Prych­ną­łem:

– Kosz­tem ludz­kiego życia oczy­wi­ście. Kosz­tem matki, która patrzyła bez­rad­nie na twoje dzia­ła­nia i zapła­ciła za nie życiem.

– To nie moja wina. Pneu­mo­bil się roz­bił, bo wyczuł, że pró­bo­wa­łem się dostać do…

– Uszko­dzi­łeś coś i nie dopusz­czasz tego do świa­do­mo­ści!

– Nie rozu­miesz! Kiedy w końcu to do cie­bie dotrze?! Oni wszystko widzą, wszystko nagry­wają! Nie chcieli, żebym się dowie­dział…

– Skoro tak dosko­nale wszystko ogar­niasz, dla­czego to zro­bi­łeś? Prze­cież wie­dzia­łeś, jak to się skoń­czy!

Spu­ścił głowę. Wygry­wał w nim tra­giczny roman­tyk. Uwiel­biał cier­pieć i patrzeć, jak cier­pią inni. W tym momen­cie byłem gotów uznać, że dziwna część jego psy­che cie­szy się ze śmierci żony, która w jego wyobraźni ura­stała do rangi męczen­nicy.

Sęk w tym, że Laura Aymore nie chciała być męczen­nicą. Pra­gnęła nor­mal­nego życia, miło­ści, uśmie­chu i spo­koju. Para­noja Bal­ta­zara zamie­niła jej życie w pie­kło.

– Umarła, bo świat zapo­mniał o czło­wieku – rzu­cił płacz­li­wie i pod­niósł załza­wione oczy. – A ty, Tor­kil? Ty sam czym się teraz parasz? Legal­nie wci­skasz skle­pi­ka­rzom zabawki, które się psują, prawda?

– Ojciec…

– I teraz chcesz z gówna wejść lite­ral­nie w szambo. Co to w ogóle jest ten game­dec? Będziesz gnił na łożu, kurzył się godzi­nami, psuł się w apar­ta­men­cie, który cudem odzie­dzi­czy­łeś po babce? I co, to jest twoja przy­szłość?

– Tato…

– Popły­waj jak kie­dyś, poczuj wiatr w żaglach!

Ojciec był żegla­rzem. Tro­chę z nim pły­wa­łem po akwe­nach obję­tych barie­rami ABB. Marzył mu się aqual, ale to była za droga zabawka.

– …Przy­po­mnij sobie o ludz­kich pro­por­cjach! O nor­mal­nych, ludz­kich spra­wach!

Dziwne, że o tym wspo­mniał, bo sam zwy­kle o nich nie pamię­tał.

– …Kor­po­ra­cje wdarły się w nasze życie, ukra­dły to, co ludz­kie! Nor­malne sprawy zastą­piły tymi swo­imi, psia­kość, „war­to­ściami”, logo­ty­pami, hasłami rekla­mo­wymi! Chcesz to wzmac­niać?! Ten cały nie­ludzki cyfrowy świat? Ten zawód nie ma sensu! Śmieszna nazwa, nie­po­ważne zaję­cie! Nie będziesz miał sta­łego zatrud­nie­nia, z kwiatka na kwia­tek, bez gwa­ran­cji eme­ry­tury, bez pre­stiżu, dno dna! Naprawdę tego chcesz? Jest w ogóle jakaś śmiesz­niej­sza, bar­dziej godna poża­ło­wa­nia pro­fe­sja niż – roz­cią­gnął usta w pogar­dzie – game­dec? Jak tak lubisz strze­lać, to zostań Out-Ran­ge­rem!

– Game­decy nie strze­lają. To detek­tywi dzia­ła­jący w świa­tach sen­so­rycz­nych…

– Tak, wiem, gdzie dzia­łają! I wiem, że tam głów­nie się strzela! Piu, piu, piu! Try­wialne, ordy­narne, płyt­kie! Mia­łeś być leka­rzem, pro­fe­so­rem, byłeś naj­cen­niej­szą rze­czą w moim życiu, a zosta­łeś… naj­więk­szym roz­cza­ro­wa­niem.

– Ojciec…

– Wyjdź. Wyjdź i prze­myśl to jesz­cze raz!

– Ale…

– I bez wnio­sków nie wra­caj!

Zakupy

– I tera pan uważa – sap­nął Tomasz Piguła, wska­zu­jąc widoczne na ekra­nie prze­świe­tle­nie mecha­nicz­nego zamka, przy któ­rym maj­stro­wał wytry­chem. – Jak teraz wsa­dzimy unloc tu…

Na prze­świe­tle­niu zoba­czy­łem wci­śnięty przez niego w dziurkę od klu­cza kawa­łek inte­li­gent­nego metalu, z któ­rego wysu­nęła się blaszka i przy­lgnęła do czuj­nika.

– …i wraz zablo­ku­jemy alarm obok, to tera cyk i je otwarte! Pro­ste?

– W miarę…

– No. To tera pan spró­buje – powie­dział i ustą­pił mi miej­sca.

Pod­sze­dłem do drzwi z zam­kiem, przy któ­rym maj­stro­wał Piguła. Nie­osa­dzone w żad­nej fra­mu­dze stały pośrodku słabo oświe­tlo­nego pomiesz­cze­nia na zaple­czu baru Yeti’s Coming, spe­luny miesz­czą­cej się w naj­niż­szej war­stwie War­saw City. Harry mówił, że jeśli chcę być game­de­kiem, to muszę się nauczyć otwie­rać mecha­niczne zamki, a skoro szu­kam nie­le­gal­nych umie­jęt­no­ści tudzież przed­mio­tów, powi­nie­nem udać się wła­śnie tu. Do Low City. Znał skądś Old Yeta, szefa baru, i mnie pole­cił. Yet z kolei skie­ro­wał mnie do „Mistrza Piguły”, a ten, zmie­rzyw­szy mnie wzro­kiem, zacią­gnął na zaple­cze.

Wzią­łem z jego chro­pa­wych rąk unloc, urzą­dze­nie wyglą­da­jące z grub­sza jak pisto­let o nor­mal­nej ręko­je­ści i zupeł­nie nienor­mal­nej lufie, i zbli­ży­łem go do dziurki.

– Dobrze – ode­zwał się wła­my­wacz. – I tera?

– Zablo­ko­wać alarm – odpar­łem i uru­cho­mi­łem szpe­racz.

Mała blaszka wpeł­zła do zamka. Ekra­nik u nasady wytry­chu, mniej­sza wer­sja tego, na który nie­dawno patrzy­łem, poka­zał, że alarm został uniesz­ko­dli­wiony.

– Tajest. I tera?

Naci­sną­łem spust. Z lufy wytry­chu wysu­nął się główny moduł i wnik­nął do zamka. Deli­kat­nie popy­cha­łem go za pomocą spu­stu, a drugą ręką, na pokrę­tle, regu­lo­wa­łem twar­dość goto­wych wypu­stek. Sztych unloca, jak się zda­wało, wypeł­nił cały zamek.

– No! – pochwa­lił Piguła. – I tera?

– Potwier­dzamy kształt… – szep­ną­łem, wci­ska­jąc sen­sor na urzą­dze­niu. Poczu­łem, że klucz w zamku został zamro­żony.

– No i pan spró­buje – zachę­cił wła­my­wacz.

Wyczu­łem w jego gło­sie drwinę. Coś było nie tak. Zro­bi­łem wdech i roz­luź­ni­łem się. Instynkt. Moja ręka sama, jakby była mądrzej­sza ode mnie, odmro­ziła kształt klu­cza i dopchnęła wytrych. Wszedł mili­metr, może dwa głę­biej.

– Aaa, tera bee dobrze – pochwa­lił Piguła.

Zamro­zi­łem ponow­nie kształt klu­cza i obró­ci­łem wytrych. Usły­sza­łem trzask zwal­nia­nej blo­kady. Kon­tro­lka przy zamku zmie­niła kolor z czer­wo­nej na zie­loną.

– No! Umisz pan! – ucie­szył się Piguła.

– Na pewno? – sap­ną­łem, ocie­ra­jąc pot z czoła.

– O alar­mie pan pamię­taj, a reszty douczysz się pan w prak­tyce. – Wycią­gnął unloc z zamka, wci­snął sen­sor resetu i „lufa” przy­brała nie­okre­ślony kształt. – Wytry­chu pan nie zła­miesz, naj­wy­żej zamek, hy, hy…

– Ile za wytrych? – spy­ta­łem.

Piguła prze­cią­gnął języ­kiem po dzią­śle. Dla niego byłem „per­fu­mia­rzem”, gościem z High City. Nie­mniej pole­cił mnie sam Old Yet. Cho­wał oczy za oku­la­rami, jed­nak czu­łem, że kal­ku­luje. Byłem „nie swój”, ale pole­cony. To zaś ozna­czało…

– Pięć tysięcy.

– Ile?! – chryp­ną­łem.

Roz­ło­żył ręce w geście bez­rad­no­ści.

– Nie ma rady, panie. To jest haj­tek. I nie kupisz pan tego w żad­nym mar­kie­cie, bo tego do mar­kie­tów nie robią. To robi tylko Piguła.

Uda­jąc, że chcę prze­lać pie­nią­dze, wyją­łem z kie­szeni na piersi tele­sens i dys­kret­nie uru­cho­mi­łem Sel­lera. Czer­wone oku­lary Piguły zami­go­tały.

– Żad­nych takich – wark­nął – bo wypier­dolę!

Wyłą­czy­łem apli­ka­cję. Oku­lary mistrza zmie­niły barwę na spo­koj­niej­szą.

– Prze­pra­szam – wydu­ka­łem.

– Się nie gnie­wam. To jak?

Otwo­rzy­łem menu prze­le­wów.

– Pan da konto.

Dotknął mojego ramie­nia.

– Proszsz.

W szkłach zoba­czy­łem konto banku na Kaj­ma­nach, a potem stronę mojego banku i stan swo­ich zaso­bów. Nim zostanę game­de­kiem, zban­kru­tuję…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Strona redakcyjna

Text copy­ri­ght © by Mar­cin Ser­giusz Przy­by­łek 2023

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Pro­jekt, opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Tomasz Maroń­ski

Logo Game­de­cverse: Marek Okoń

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Game­dec. Love & Hate, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-747-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer