Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niniejsza książka zawiera opowiadanie Licencja oraz powieść Love & Hate.
Koniec XXII wieku, Warsaw City.
Torkil Aymore, absolwent Uniwersytetu Medycznego Warsaw City, sprzedawca zabawek, człowiek skłócony z ojcem oskarżający go o śmierć matki, chce wyrwać się ze szponów reistycznej rzeczywistości.
Jak wygląda zdobywanie licencji gamedeca? Kim jest Max Bełchatow, pierwszy mentor Torkila? Po co podążać granicą rzeczywistości?
I czy ten zawód ma w ogóle sens?
Sztuczne inteligencje nie rozumieją, co widzą, nie nadają znaczeń wypowiadanym przez siebie słowom, nie pojmują, co do nich mówimy… nie wiedzą nawet, że istnieją. Mimo to stanowią zagrożenie nie tylko dla malarzy, rzeźbiarzy i pisarzy.
Młoda aktorka Marla Stone szantażuje Torkila, by wziął z nią udział w grze Love & Hate, virtuality show, w którym ludzie konkurują z programami. W ten sposób chce powrócić w światła sceny i udowodnić, że SI nie mają szans z człowiekiem. Czy gamedecowi uda się odróżnić ludzi od botów? Jaki jest ukryty plan Marli?
I jaki jest ukryty plan Torkila?
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Niniejszy tom dedykuję:
Borysowi Zajączkowskiemu, Pawłowi Piejko, Tomaszowi Tokarskiemu, Krzysztofowi Bohdanowiczowi, Damianowi Podobie, Mayann, Michałowi Majewskiemu, Annie Traut-Selidze, Jakubowi Chadrysiowi, Marcinowi Stelmachowi, Antoniemu Cholernikowi…
oraz zespołowi firmy Anshar Studios, który stworzył grę wideo Gamedec.
Bardzo mocno Was wszystkich pozdrawiam.
Przed Imperium:
1. Gamedec. Love & Hate
2. Gamedec. Granica rzeczywistości
3. Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw
4. Gamedec. Zabaweczki
Młode Imperium:
5. Gamedec. Czas silnych istot
Wielkie Imperium:
6. Gamedec. Obrazki z Imperium
Im pisarz robi się starszy, tym bardziej trzeba go pilnować. I chociaż, jak mawia John Crowley, w przeciwieństwie do sportowca wraz z upływem lat staje się lepszy, to też niesforniejszy. Aby moją niesforność utemperować, poprosiłem o pomoc beta readerów (proszę mi wybaczyć ten anglicyzm), ci zaś – nie szczędząc czasu ani energii – przeczytali pierwotny tekst i podzielili się ze mną uwagami. Dzięki nim treść została wzbogacona, zintensyfikowana, dookreślona i poprawiona. Kochani, dziękuję Wam okrutnie i namiętnie. Zgodnie z obietnicą wymieniam poniżej Wasze nazwiska. Dla potomności.
Karol Bonar
Edward Borowski
Nawój Drabik
Marcin Gawryluk
Arkadiusz Grzeszczak
Jenna Kalina
Damian Karczewski
Bogusz Julian Kasowski
Michał Kowacz
Anna Majewska
Michał Majewski
Damian Podoba
Anna Przybyłek (czyli genialna żona)
Piotr Puścian
Piotr Rago
Joanna Rewucka
Witold Siekierzyński
Michał Skrzyński
Maciej „Liteon” Strzępa
Patryk Szela
Dariusz „Bushi” Ulfig
Ewelina Wiechucka
Ilona Zielińska
Karol Żynda
Jak Torkil został gamedekiem? Dlaczego porzucił karierę medyczną? Co mu nie pasowało w zawodzie sprzedawcy zabawek? Czytelnicy przygód gamedeca długo czekali na wyjaśnienie tych spraw. Niniejsza opowieść wszystko wyjaśnia.
Prawie wszystko.
Byłem zwiadowcą, więc go widziałem. Żuk leżał na grzbiecie i nieporadnie poruszał kolczastymi odnóżami. Igły sosen, źdźbła traw i szyszki znajdowały się za daleko, by mógł je chwycić. Kucnąłem i przez chwilę mu się przyglądałem zza grubych szkieł maski przeciwgazowej. Usłyszałem szelest i rozejrzałem się. Odgłos mojego oddechu drażnił uszy i utrudniał nasłuchiwanie. Las nie był zbyt gęsty, ale pnie otaczających nas baobabów i sekwoi były wystarczająco grube, by mógł się za nimi schować nie tylko człowiek, ale i nieduży ndege1. Stojący za mną Nova Riders podnieśli kusze i zaczęli szukać celu. Wszyscy mieli na twarzach maski. Prowadzone przez nich brunatne ndege przypominające wielkie osiodłane orły chrapnęły, co za sprawą ich masek przeciwgazowych brzmiało jak siarczyste, mokre pierdnięcia.
Zerknąłem na stojącego wśród jeźdźców Maxa, ale ponieważ miał na twarzy skórzaną maskę, nie widziałem jego miny. Zresztą patrzył w inną stronę, jakby nie był zainteresowany tą sprawą. Po raz kolejny podałem w wątpliwość wybranie go na mentora.
No cóż, był najtańszy.
Wróciłem do owada.
Wziąłem patyk i przetoczyłem go na brzuch. Zobaczyłem metaliczny grzbiet ozdobiony białą czaszką obwiedzioną karmazynem i granatowym deseniem migającym w promieniach słońca tęczowymi błyskami. Owad szedł niemrawo. Jedno z odnóży było sztywne, jakby złamane, pozostałe poruszały się w nieskoordynowany sposób. Wyglądał, jakby za chwilę miał się znowu…
Przewrócił się na grzbiet. Spojrzałem na Maxa. Jego oczy uśmiechnęły się zza mineralnych szybek, jakby chciał powiedzieć: „Twoja sprawa, twój problem”. Przeciągnął się niedbale.
– Thorn, ile czasu upłynęło od początku ataku gazowego? – spytałem Króla Buław.
Herszt klanu Nova Riders spojrzał na piaskowy zegar zawieszony na boku wielkiego jak dwa konie kiboko. Bestia była jakby skrzyżowaniem nosorożca i hipopotama. Mężczyzna machnął niedbale wielką, bogato ornamentowanym buzdyganem.
– Czterdzieści minut.
– Gaz sharin powinien przestać działać po trzydziestu?
– Tak, od wystąpienia pierwszych objawów.
Spojrzałem na Naczelnego Zwiadowcę.
– Pomiar jest dokładny?
Skinął głową i wskazał buławą jednego z podwładnych.
– Najpierw Zygfryd zauważył spadającego jerzyka. Potem Henrietta i Janus pszczołę i komara. Może być plus pięć minut.
– Poprzednio było tak samo? – spytałem herszta.
– Nie było z nami zwiadowców. Robili rajd na innej motu. Ale podejrzewam, że tak.
W Cogwheel Wars każda klasa wojowników widzi co innego. Zwiadowcy – martwe zwierzęta podczas ataków gazowych. Mechanicy – złoża minerałów niezbędne do produkcji machin. Łowcy – rodzaj uzbrojenia zwierząt i ludzi, gdy są poza zasięgiem zwykłego wzroku, chemicy zaś – rośliny i części zwierząt przydatne do produkcji rozmaitych substancji. Taki podział ról wymusza kooperację. Jedna klasa nie poradzi sobie bez drugiej i odwrotnie. Jeśli w klanie nie ma w danym momencie zwiadowcy, wojownicy dostrzegą atak gazowy dopiero wtedy, gdy zaczną padać pierwsi z nich, a to oznacza osłabienie oddziału. Nie powinno się wysyłać wszystkich zwiadowców na inną latającą wyspę, czyli motu, ale większość klanów ryzykuje. Nova Riders nie byli tu wyjątkiem.
Wyprostowałem się i dałem znak, by ruszyć dalej. Jak na oddział liczący dwadzieścia osób i tyle samo bestii wojownicy poruszali się bardzo cicho. Byłem im za to wdzięczny. Mój mentor na szczęście także potrafił bezszelestnie się poruszać.
Chociaż to.
Znowu się zatrzymałem. Kolejny żuk.
Na grzbiecie.
Pochyliłem się, dotknąłem go i uruchomiłem skaner. Gracze zobaczyli wiszące przede mną półprzezierne okno niepasujące estetyką do gry. Kliknąłem w eteryczny klawisz i rozpocząłem badanie owada. Na ekranie pojawiły się znaki programistycznego języka Chi-Tong. Nie znałem się na nim ani ja, ani Max…
Słownik neologizmów znajduje się na końcu książki. [wróć]
Maxymilian Bełchatow, doświadczony gamedec z uprawnieniami do czynienia wpisów w licencjach początkujących gamedeców. Tanio.
Kliknij w link.
Tak wyglądało ogłoszenie Maxa w portalu Gamedec? Tylko nie to! prowadzonym przez byłą dziennikarkę i znaną gamedekinię Vivien Lacroix. Adwert Bełchatowa znajdował się na samym dole strony, nie otaczały go animowane fajerwerki, wyglądał biednie i szaro. Paradoksalnie wydawał mi się najbardziej godny zaufania.
Gdy do niego zasensowałem, na trójwymiarowym ekranie komputera zobaczyłem sześćdziesięciolatka o srebrnej lwiej grzywie, szerokich szczękach i niebieskich plamkach oczu skrytych za zwałami spuchniętych powiek.
– Nu? – spytał.
– Ja z ogłoszenia.
– Aaa. Chce być gamedekiem?
– Zastanawiam się.
– Licencję już ma?
– Jestem w trakcie.
– Trzy sprawy, zapłata z góry, dam wpis.
– W sensie, zrobimy razem trzy sprawy?
– Da. Trzecia będzie twoja, ja będę obserwował.
– A honorarium? Tej trzeciej?
Uśmiechnął się, rozciągając potężne mięśnie policzków.
– Zuch, pieniądze są ważne. Honorarium będzie moje.
Rzeczywiście nie był drogi (tysiąc kredytów za każdą sprawę, razem trzy), a po tym, jak udzielił mi kilku rad dotyczących rozmowy z klientem, pojąłem dlaczego: jeśli chodzi o spostrzegawczość i wyczucie dialogu, byłem po prostu od niego lepszy, i to już na starcie. Jednak wiedział kilka rzeczy, z których nie zdawałem sobie do końca sprawy. Były niby błahe, ale z pewnością ułatwiały pracę. Na przykład, jak prowadzić zlecenie: najpierw zrozumieć mechanikę gry i jej cele, potem sprawdzić, czy problem nie jest banalny i nie leży gdzieś na wierzchu w programie (rzadkość), na końcu zaś – posiadając wiedzę dotyczącą pierwszych dwóch punktów – obmacać czynnik ludzki, bo w erze gier tak skomplikowanych, że programiści posługują się sztucznymi inteligencjami, by je nadzorowały, to właśnie ludzie stanowią najsłabszy element systemu. Dlatego gamedecy mają pracę. Łatwiej wyśledzić człowieka, który wprowadził do programu cheat, niż znaleźć sam cheat. Proste, wiem, ale gdy tak to ułożyć, klaruje proces.
Miał też wiedzę o nieznanych mi zagraniach i podstępach.
Pierwsze zlecenie, które przyjął, pochodziło od kosmicznego klanu grającego w Dark Skies. Grupa liczyła stu pięćdziesięciu graczy i nosiła dumną nazwę Steel Bolts, a konkurowała o system słoneczny Tantra II z klanem Red Lightnings. Podczas kosmicznych starć Boltsi zaczęli ostatnio obrywać, bo rakiety w ich myśliwcach jakimś cudem nie chciały opuszczać prowadnic.
Pomyślałem, że to cheat lub exploit zainstalowany w maszynach Boltsów przez któregoś Reda. W grach większość oprogramowania, nawet cheatów, wygląda jak przedmiot – ten mógł być podobny do małej miny czy granatu podczepionego pod skrzydło.
Miałem rację. Po trwających kilka kwadransów poszukiwaniach znaleźliśmy przyczepione do kadłubów dwóch myśliwców kształtki wyglądające jak część opancerzenia. Max wyjaśnił, że zawierały oprogramowanie, które zapewne było wykorzystywane przez twórców gry podczas testowania awarii wyrzutni rakiet. Według Tatiany, znajomej programistki, z którą się na bieżąco konsultował, wytwarzały dostatecznie duże pole, by objąć cały dywizjon. Ucieszyłem się, przyznając sobie w duchu wybitną intuicję oraz przewidując rychłe zakończenie dochodzenia.
Max zważył w ręce cheatową kształtkę, po czym schował ją do plecaka.
– Myślisz, że to koniec, brat? – spytał.
Staliśmy na rozległej płycie lądowiska będącego częścią większej stacji kosmicznej. Otaczały nas maszyny klanu, a nad nami wisiało czarne, usiane gwiazdami niebo. Słyszałem w hełmie swój oddech i miły kobiecy alt Maxa. W grze występował jako atrakcyjna Mulatka w pancerzu ozdobionym biało-niebieskim kamuflażem. Na tle czego miałby być trudno dostrzegalny – nie miałem pojęcia. Jeśli chodzi o płeć, twierdził, że w Dark Skies kobiecie łatwiej będzie wyciągnąć informacje: próżniowym zabijakom wyda się mniej groźna, będzie lekceważona, każdy zechce ją czegoś nauczyć i tak dalej, więc rozmówcy staną się mniej ostrożni. Miałem wątpliwości co do tej taktyki. Max był człowiekiem minionej epoki.
– Myślę, że tak – odparłem. – Znaleźliśmy problem. Detection Ends Case – zacytowałem znane gamedecom porzekadło nieżyjącego już, ale darzonego wielką estymą Sama Hawthorna.
– Nu, znaleźliśmy… coś. – Jego akcent rodem z Matki Rosji brzmiał zabawnie w ustach ciemnoskórej dziewczyny. – Oczywiście możemy pokazać to zleceniodawcy i powiedzieć, że sprawa rozwiązana i tysiączek się należy.
Tyle zażądał za rozwiązanie problemu. Psia stawka. Rozejrzałem się po lądowisku. Żeby zarobić w Dark Skies na najmniejszy myśliwiec, musiałeś parę dni wykonywać misje, których złożoność rosła z każdą zakończoną sukcesem. Aby zarobić na średnie krypy, trzeba było harować miesiąc lub dwa. Co do olbrzymów warujących paręset metrów dalej, czasami nie wystarczał rok intensywnej gry. Kiedy grasz, najczęściej nie zarabiasz realnych pieniędzy. Większość graczy mamonę trzepie w realium. Parę, paręnaście tysięcy kredytów miesięcznie. Straty Boltsów można było przeliczyć na poważne kwoty, jeśli uznać czas za walutę. Dlatego właśnie ten tysiączek Maxa był marną stawką. Inna sprawa, że przyjmując zlecenie, nie znał wielkości klanu ani jego stażu. To trochę go usprawiedliwiało, a trochę pokazywało, jakim jest rutyniarzem.
– Ale powiedz mi, kochanieńki – ostatnie słowo brzmiało w jego/jej ustach niemal namiętnie – kto to podłożył?
– Redzi.
– Oczywiście. Ale jak?
Wygiąłem usta w podkowę.
– Na ich miejscu wyskoczyłbym ze statku podczas jakiejś bitwy i podrzucił to ręcznie…
– Wykonalne to, ale niebezpieczne. Statki rzadko pozostają w bezruchu. A gdy się ruszają, zginąć można od uderzenia. Ryzykowne, trudne, poza tym pilot wiszący w przestrzeni nie robi się przezierny. Widzieliby go i mogliby zestrzelić.
Hm.
– W takim razie podkradłbym się do bazy Boltsów, podleciał od dołu… – Wskazałem palcem płytę lądowiska. Max skrzywił się, usłyszawszy źle dobrane słowo. W próżni nie ma „góry’” ani „dołu”. – To znaczy tak, żeby mnie nie dostrzegły wieżyczki – poprawiłem się. – Wiesz, że to możliwe. Wysiadłbym ze statku, podleciał na silniczkach skafandra, wdrapał się na lądowisko i tup, tup, tup, podłożył…
– Wykonalne, brat, ale znowu ryzykowne i małe prawdopodobieństwo sukcesu. Boltsów jest stu pięćdziesięciu. Ciągle ktoś się kręci po płycie… – Błysnął, znaczy błysnęła białymi zębami. – Wiesz co? Mam pomysł. Przejdźmy się, tak?
Uniosłem brwi w zdziwieniu, ale podążyłem za… nią, przy okazji podziwiając jej krągłości. Szybko przypomniałem sobie, że podziwiam cyfrowy kobiecy tyłek zdobiący jak najbardziej męską psyche zamieszkującą nieponętne bynajmniej ciało. Mimo wszystko… wiedział, jak kręcić biodrami.
Nie uszło mojej uwagi, że idąc pod potężnymi kadłubami statków, włożył…a na zwykłe rękawice większe, przeznaczone w Dark Skies do dotykania przedmiotów radioaktywnych. Zerknęła na mnie z uśmiechem i puściła perskie oko.
– Ty też włóż.
Wciąż nie rozumiejąc, o co jej chodzi, kliknąłem przycisk skafandra i wybrałem z menu rękawice. Po chwili miałem je na dłoniach. Tymczasem Maksia, dziarsko zamiatając miednicą, sunęła dalej w stronę Ymira, statku typu dropship przeznaczonego do transportowania sprzętu i piechoty. Gdy znaleźliśmy się niedaleko głównej bazy klanu, wskazała dyskretnie jedno z panoramicznych okien budynku. Ktoś tam stał.
Przed moimi oczami pojawił się napis:
Zrób zoom, brat, ale subtelnie.
Wykonałem polecenie i dostrzegłem Gustava. Był jednym z bardziej doświadczonych pilotów klanu, który – usłyszawszy, że jesteśmy gamedecami – sam się zgłosił do pomocy. Lider na to przystał, twierdząc, że to jego syn i prawa ręka. Rodzice czasem grywają z dziećmi, chociaż nie należy to do normy.
Maksia wyciągnęła z plecaka kształtkę i powolnym, teatralnym gestem podała mi ją.
– Teraz sobie porozmawiajmy, tak? O czymkolwiek.
Zerknąłem ponownie na okno bazy, ale Gustava już tam nie było. Nie upłynęła minuta, a pojawił się we włazie śluzy i ubrany w elegancki biały strój pilota, energicznie podążył w naszym kierunku.
Maksia udała zaskoczenie, pomachała mu i krzyknęła:
– Halo, friend Gustav, zapraszamy!
– Jak tam, gamedecy? – spytał. – Problem rozwiązany?
– Nu, prawie – odparła Maksia. – Znaleźliśmy dwie miny. Wirusy takie. Na klapach podwozi statków. Zakłócały tronikę rakiet.
– O! – wykrzyknął. – Mogę zobaczyć?
– Nu, możesz. – Maksia wyciągnęła kształtkę do Gustava.
Wziął ją do ręki i zważył.
– Takie maleństwo nam zaszkodziło? – spytał.
– Dwa maleństwa – sprostowała Maksia. – Jedno było przyczepione do tego Ymira, drugie do tamtego Grota.
Powstrzymałem zdziwienie wywołane oświadczeniem mentora.
– Były na Ymirze i Grocie? – spytał zaskoczony. – A to ci… spryciarze.
Widziałeś to? – zapytała Maksia.
– Tak że sprawa praktycznie zakończona – powiedziała, po czym wzięła przedmiot z ręki Gustava i schowała go do plecaka. – Idziemy do twojego pryncypała po wypłatę.
Gustav roześmiał się.
– Brawo, należy się wam! Przepraszam, spieszę się na patrol! – Wskazał kolegów gramolących się do kokpitów pobliskich statków.
– Oczywiście, friend – rzuciła Maksia, a gdy Gustav się oddalił, spojrzała na mnie i spytała niemal męskim głosem: – Wnioski, terminatorze?
– Wziął cheat z twoich rąk, choć widział, że oboje używamy rękawic. Każdy gracz na ich widok staje się czujny, bo oznaczają, że mamy do czynienia z czymś radioaktywnym. Skąd wiedział, że dotykanie tego cholerstwa jest bezpieczne?
– Brawo. Drugi wniosek?
– Zdziwił się, usłyszawszy, że kształtki przyczepione były do Ymira i Grota. Wiedział, że naprawdę przyklejono je do innych statków.
– Zatem?
Hm.
– Zdrada? – rzuciłem.
Maksia uśmiechnęła się, mrużąc orzechowe oczy.
– Najprostsza, szekspirowska wręcz sprawa, kochany Torkilku. Gustav był zbyt przyjemny i pomocny, sam zgłosił się do asysty, a zrobił to, by nas pilnować i w razie czego skierować na fałszywy trop. Pewnie Redzi dali mu sporo kasy i obiecali przyjęcie do ferajny. To się zdarza w Dark Skies.
– Ale Gustav to syn lidera! Zdradził ojca?!
Maksia roześmiała się.
– A kogóż innego można zdradzić? Tylko starego! Klasyka, brat! Poza tym ojciec i syn w jednej grze? Patologiczne to może być. Młody człowiek chciał się uniezależnić, pokazać, na co go stać, albo jest idiotą i pragnie zaszkodzić rodzicowi. W sumie nie nasza sprawa… Zatem?
Zastanowiłem się. Jeszcze coś? Spojrzałem na niego pytająco.
– Nu, nie ciesz się z Detection (słowo to wymówiła „dietiekszon”) Ends Case przedwcześnie, bo często jest drugie dno. Zapamiętaj, brat.
Potem rzecz była już prosta i dramatyczna zarazem. Powiadomiliśmy szefa klanu, a ten nie chciał nam uwierzyć, ale gdy przedstawiliśmy przebieg sprawy, wściekł się, zastawił na Gustava pułapkę i rozpirzył mu wszystkie statki. Część kryp chłopak miał ubezpieczonych, ale kilka naprawdę cennych, dużych jednostek nie, bo rzadko nimi latał, a na lądowisku były teoretycznie bezpieczne. No bo kto z twojego klanu zniszczyłby ci bryki? Znaczy oprócz tatusia?
Wreszcie ojciec wykopał zdrajcę w kosmos, drąc się:
– Nie jesteś już moim synem!
I dodał nam pięćset kredytów jako premię.
Na koniec Max przekazał mi jeszcze jedną świetlaną radę.
– Dzięki komu dowiedzieliśmy się, że miny są cheatami, których szukamy?
– Dzięki twojej przyjaciółce Tatianie. Programistce.
– Tak jest, przyjacielu. Programerzy to mało kontaktowi ludzie, często są, wiesz, niedorozwinięci w tym względzie. Rzadko nadają się na gamedeców, ale świetnie ich uzupełniają. Więc pamiętaj, kochanieńki: nie dasz rady jako gamedec bez kumpla czy kumpeli znających Chi-Tong. Panimajesz? Masz kogoś takiego?
– Naprawdę chcesz to robić? Po studiach medycznych? – spytał Harry Norman, gdy siedzieliśmy w milkbarze i jedliśmy pierogi.
On stawiał. Kilka miesięcy temu zatrudnił się w Binary Digits, jednej z wielu firm robiących gry i inny soft, a że był zdolnym programistą, od razu zaczął sensownie zarabiać. W przeciwieństwie do mnie.
Wkłułem widelec w pieróg, wyobrażając sobie, że wbijam sztuciec w jego oko.
– Może sam zostaniesz lekarzem? Chcesz się babrać w ludzkich flakach i być odpowiedzialny za czyjeś życie?
Odchylił się na krześle i obrzucił mnie kpiarskim spojrzeniem.
– Zgadnij.
– Chciałbyś leczyć ludzi, których na to stać, wiedząc, że inni nie otrzymają dobrej terapii tylko dlatego, że brakuje im mamony?
Norman rozłożył bezradnie ręce.
– Kapitalizm, bracie.
– Srapitalizm. Powiedz to kobiecie, której dziecko potrzebuje czyszczenia genów i nowej zastawki mitralnej.
– Zawsze możesz zostać ministrem zdrowia Wolnej Europy i przeprowadzić reformy. – Roześmiał się.
– Spadaj.
Wgryzłem się w ciasto z farszem i spojrzałem na południowe Warsaw City pod naszymi stopami. Milkbary zwykle wiszą wysoko, a dzięki przezroczystym podłogom goście mogą podziwiać panoramę polii. Widoczne pod nami wieże wyglądały jak grube, duże ołówki, które ktoś włożył do obszernej balii i poprzetykał wstążkami chodników.
Podniosłem wzrok.
– A odpowiadając na twoje pytanie, skoro ty nie chciałbyś się tym zajmować, dlaczego myślisz, że ja miałbym to robić?
Harry podnosił kawałek pieroga do ust, ale usłyszawszy moje pytanie, odłożył widelec i spojrzał na mnie z mieszaniną zdumienia i irytacji.
– Zostałeś, kurwa, lekarzem! Ty, nie ja!
– Nie zostałem lekarzem, tylko skończyłem studia. To różnica.
Spojrzał na pieróg, uspokoił oddech i wsunął widelec do ust. Wzruszył ramionami.
– Twoje życie, kolego – mruknął, żując powoli.
– Będziesz mi pomagał? Jeśli zostanę gamedekiem?
Pokręcił głową.
– Chłopie, czy ty słyszysz, jak to komicznie brzmi? – parsknął. – Chcesz zrezygnować z kariery, wiesz, doktor, docent, profesor, na rzecz… tego?
– Harry, odpowiedz na pytanie.
Rozluźnił się i uśmiechnął. Lubiłem tę jego mocną gębę, kędzierzawe blond włosy, jasne, inteligentne oczy i wieczny optymizm.
– Pomogę ci, Torkil. Zawsze.
Pięknie powiedziane, przyjacielu.
– Ale powiedz, bo przecież masz pracę – ponowił atak i puścił do mnie perskie oko. – Nie odpowiada ci to, co teraz robisz?
Jeśli mieszkasz w Warsaw City i chcesz coś kupić, nie musisz nigdzie lecieć. Kitchenmat sam cię powiadomi, czego potrzebuje do twojego ulubionego burrito, połączona z nim domową siecią lodówka przypomni, że nie ma w niej sałaty, a jeśli ją upoważnisz (tak jak ja), sama zamówi w Safe Foods warzywa, jaja, świeże bułki etc. W ciągu pół godziny dostarczy ci wszystko dron lub kurier, a gdy ustawisz odpowiednio drzwi (ja tego nie zrobiłem), nie będziesz musiał im nawet otwierać. Szafy inwentaryzują garderobę, komputery kontrolują swoje bebechy, cały twój cholerny apartament lepiej zna twoje potrzeby niż ty sam, a jeśli nie wyłączysz sztucznej inteligencji mieszkania (ja ją wyłączyłem), natrętna cyfrowa obecność będzie ci przypominała, czego potrzebujesz, ba, będzie oferowała towarzystwo i dykteryjki.
Tak to mniej więcej wygląda od strony konsumenta.
Jednak sprzedawca wciąż musi mieć towar… gdzieś. W realnym, niecyfrowym miejscu. Powinien dysponować przestrzenią, którą można własnocielnie odwiedzić, bo istnieje wciąż wielu ludzi, którzy lubią dobra dotknąć, powąchać i zważyć w rękach, a ponadto wciąż musi (ten właściciel) posiadać zaplecze logistyczne, by swój towar móc wysyłać.
Skąd to wiem?
Jestem sprzedawcą zabawek.
Poprawka.
Jestem przedstawicielem firmy BBT, czyli Big Boys Toys, która – wbrew nazwie – produkuje zabawki także dla dzieci.
Biednych dzieci.
Do moich zadań należy przekonywanie właścicieli sklepów, by w asortymencie posiadali produkty mojej firmy, a nie, powiedzmy, Just For Fun. I chociaż mamy wiek vipresów, światów sensorycznych tudzież hologramów, nic nie zastąpi żywego negocjatora pocącego się przed innym żywym człowiekiem.
Fasier Nasim, szef sklepiku Never End mieszczącego się w wieży Stone Keep w południowej części Jollybou na poziomie dolnego Mid City, patrzył bez większego zainteresowania, gdy prezentowałem mu robota wielkości dwóch męskich dłoni, noszącego wdzięczne imię Axel.
– Axel sam utrzymuje równowagę…
Postawiłem zabawkę na stole. Szerokie stopy humanoida dopasowały w stawach skokowych kąt nachylenia podeszew i dały figurce solidne oparcie. Robot przybrał bojową postawę. Trąciłem palcem masywny korpus – zatoczył się, ale nie przewrócił.
– Słucha poleceń głosowych – dodałem. – Axel, wybierz cel.
Zabawka spojrzała na mnie błękitnymi czujnikami optycznymi.
– Wskaż cel – odparła mechanicznym głosem.
Odetchnąłem. Czasami coś się zacinało i głos charczał. Zwróciłem laserowy wskaźnik na pierś Nasima.
– Wskazuję cel.
– Przyjąłem. – Axel wymierzył ciężki miotacz plazmy mniej więcej we wskazane przeze mnie miejsce i przyklęknął.
Nasim zasłonił się ręką.
– Spokojnie. – Uśmiechnąłem się. – Axel nigdy nie strzela w twarz. Jego pociski to kropelki fluorescencyjnego żelu, który wyparowuje po kilku minutach.
– Dziury w ubraniu nie zrobi?
Spojrzałem na robota.
– Axel, ognia.
– Wykonuję – odparł robot i strzelił dwukrotnie do właściciela sklepu.
Zielone, świecące krople trafiły w klapę marynarki i potoczyły się w dół po materiale. Nasim energicznie się otrzepał.
– Jak pan widzi, to bezpieczne – powiedziałem i wyszczerzyłem zęby.
Fasier przyjrzał się ubraniu. Na szczęście po strzałach nie było śladu. Niekiedy BBT oszczędzało na dostawcach, przez co rubbex używany do pocisków był oleisty i plamił.
– Czyli strzela – mruknął.
W jego głosie usłyszałem alikwoty ostrożnego zainteresowania. Moje okulary potwierdziły to, analizując mimikę i głos. W kieszeni na piersi miałem telesens, który się z nimi komunikował, a w nim z kolei uruchomiłem tuż przed wizytą polecany przez pracodawcę program BestSeller V. 2190. Nie był najnowszy, ale się sprawdzał. Nasi klienci wiedzieli, że używamy tych aplikacji, ale nie mieli żadnej tarczy, no chyba żeby ktoś zdecydował się wyświetlać przed twarzą jakąś iluzję. Nikt tego jednak nie robił. Może wątpili w skuteczność naszych programów? Popełniali błąd. Sellery doskonale analizowały napięcie mięśni twarzy i szyi, a także gesty dłoni, śledziły stopień rozszerzenia źrenic i nozdrzy, świetnie rozgryzały tembr głosu. Miały tylko jedną wadę.
Nie umiały sprzedawać.
Bo to, że masz informację, jak się czuje twój klient, nie oznacza, że będziesz wiedział, co z tym zrobić. Oczywiście BestSeller V. 2190 udzielał podpowiedzi. Teraz na przykład pokazywał, że opór Nasima spadł z 90% do 50%, czyli że klient nie jest już totalnie na nie, i sugerował pokazanie kolejnej interesującej cechy Axela, najlepiej bojowej. Ostrzegał jednak przed nadmiernym naciskiem, bo zainteresowanie mojego rozmówcy było „ostrożne”. Dlaczego jednak „ostrożne”, tego BestSeller już nie komunikował.
Wiedziałem lepiej od mojego programu, co robić. Do Fasiera przylatywało dziennie od dwóch do czterech sprzedawców. Każdy proponował mniej więcej to samo i miał w okularach lepszego bądź gorszego Sellera. Właściciel sklepu był już najprawdopodobniej tak uodporniony na te same zagrywki, ataki i odskoki, że trzeba było zadziałać inaczej. Przeczuwałem, że w przeciwnym razie poniżej 50% nie zjedzie.
Należało podejść do niego… osobiście.
– Ma pan dwóch synów, panie Nasim, prawda?
Skinął głową i lekko się skrzywił. Podobni do mnie próbowali już „osobiście”. Wskazania BestSellera poskoczyły do 60%.
– Adila i Baszara.
– Sprawiedliwego i niosącego dobre wieści – odczytałem znaczenia imion z okularów.
Uśmiechnął się.
– Tak.
Opór spadł znów do 50%.
– Bawią się pana zabawkami?
– Nie wszystkimi.
Zerknął z dezaprobatą na broń robota, a na soczewkach, które nosił, dostrzegłem kilkanaście linii tekstu. Gdyby nie BestSeller, nie widziałbym ich.
Wskazania wzrosły do 55%.
Pacyfista. Być może technomahometanin. To dlatego jego zainteresowanie było „ostrożne”!
A ja mam w tym tygodniu opchnąć tysiąc Axeli.
Odchyliłem się na fotelu i błyskawicznie zlustrowałem pomieszczenie w poszukiwaniu nowych tropów. Na ścianach wisiały w ramkach trójwymiarowe animowane obrazy, bardzo kolorowe. Mogły być dziełem dziecka. Wskazałem jeden z nich.
– To Adila czy Baszara? – wypaliłem.
Czasami zdaję się na intuicję.
Spojrzał na mnie zaskoczony. Wskaźnik zainteresowania Sellera wskoczył na zielony obszar zaczynający się od 30% i rozjarzył się napis: „Sprzedawaj! Sprzedawaj!”.
– Adila.
– Ma talent – stwierdziłem. Zerknąłem w szkła, by się przekonać, w jakim jest wieku. – Dziesięć lat i takie formy! To Czerwony Kapturek, prawda? – Wiedziałem, że samo „ma talent” jest zbyt ogólnikowe. Komplement musi być detaliczny.
Fasier skinął głową i lekko się zaczerwienił:
– Lubi bajki.
– Płaszcz tej dziewczynki powiewa tak… realistycznie. I pięknie kontrastuje z białym śniegiem. Kto go tego nauczył?
Nasim znowu się zaczerwienił. 20%.
– Studiowałem malarstwo…
– A, czyli zdolności odziedziczył po panu.
– Tak jakby…
– A Baszar? Też rzeźbi?
– Po matce poszedł w muzykę – odparł mężczyzna.
Znowu zlustrowałem pomieszczenie. Dostrzegłem półprzezierną konsolę muzyczną, ale nie zaryzykowałem prośby o puszczenie utworów starszego syna. Mogły być kakofoniczne (to ostatnio było modne) i jeśli nie spodobałyby mi się, Nasim wyczułby sztuczne zainteresowanie.
– Pewnie pan nie wie – podjąłem – że Axel jest wpisany w narrację Obrońców Talentów. – W tym momencie w moich okularach stoper rozpoczął odliczanie.
– Czego? – Właściciel sklepu otworzył szerzej oczy.
– Obrońców Talentów – odparłem.
Oczywiście kłamałem. Wiedziałem jednak, że zaraz po sentencji „Axel jest wpisany w narrację” komputer Boba Sterlinga w centrum marketingowym BBT ogłosił alarm i Bob szczerzy teraz zęby – trudno powiedzieć: w uśmiechu czy złości – słysząc określenie „Obrońca Talentów”. Puścił już w ruch szare komórki i w ciągu minuty stworzy przekonującą stronę internetową Axel i Obrońcy Talentów przeznaczoną wyłącznie dla Nasima. Pomoże mu w tym SI nazwane przez niego „Restem”, bo jak twierdził, może dzięki niemu więcej odpoczywać, a poza tym „rest” to prawie dokładnie czytany od tyłu początek jego nazwiska. Programiści są dziwni.
– Może pan to sprawdzić – rzuciłem z lekkim uśmiechem. – Moja firma stara się wspierać utalentowaną młodzież.
– Pan żartuje, prawda? – Fasier wciąż nie chciał mi uwierzyć. Zerkał to na mnie, to na robota, starając się odnaleźć w nim rysy „Obrońcy Talentów”.
BestSeller wyświetlał słowo „wątpliwości” wraz z informacją, że to pozytywny opór typu „chciałbym, ale się boję”, który przezwycięża się podaniem dowodu.
A ja liczyłem sekundy, bo na razie dowodu nie posiadałem.
– Ależ skąd – odparłem. – Przesłanie Axela to „Chronić to, co najcenniejsze”.
Słowo „przesłanie” także było kluczowe i zaalarmowało komputer Boba.
– Hm… – Nasim patrzył na robota z nowym zainteresowaniem. Przez chwilę panowała cisza. Licznik w okularach przeskoczył z 27 sekund na 28. Bob miał jeszcze 32 sekundy do skończenia strony.
– „To, co najcenniejsze”, mówi pan? Pan jest ojcem?
Baltazar Aymore, łysy, zniszczony facet, odkąd zginęła moja matka coraz mniej normalny twórca moich dni, patrzył na mnie z mieszaniną wściekłości i niedowierzania.
– Ile?! Ile potrzebujesz?
– Sześćdziesiąt tysięcy.
– Żeby co?!
Pochylił się nad stołem i ujął filiżankę herbaty, ale zrezygnował i odstawił ją z powrotem. Staliśmy w niewielkim salonie apartamentu we wrocławskiej wieży Aku. Tu spędziłem część dzieciństwa. Na dobre opuściłem Wrocław i przeniosłem się do Warsaw City dopiero na studia. Za oknami widać było plątaninę chodników średniego poziomu miasta i błyskającą powyżej światłami stację Tuby Transportu Publicznego.
– Chcę spłacić kredyt – odparłem – kupić profesjonalny sprzęt: łoże, komputer, hełm, kombinezon, oprogramowanie, zabezpieczenia…
– Nie mam – oznajmił twardo i podciągnął wyżej spodnie dresu. Tors miał nagi. Lubił chodzić półnago lub nago po mieszkaniu i nie przeszkadzało mu, że ludzie na wyższych chodnikach, nawet zaopatrzeni w średni zoom w okularach, z łatwością dostrzegą przez okno jego wdzięki.
– Ale ubezpieczenie po śmierci mamy… Przecież to było…
– Skończyło się. I wcale nie było duże, bo… wiesz. – Chrząknął i wreszcie łyknął herbaty. – Jesteś lekarzem. Wróć do zawodu. Zarobisz tyle w pół roku.
– Nigdy nie byłem lekarzem i dobrze o tym wiesz. Nie chciałem iść na te studia, ale miałeś to w…
– Uważaj na słowa – ostrzegł, a jego głos stał się przerażający.
Mój ojciec potrafił być przerażający.
– Matka zginęła przez ciebie – wybrałem jeszcze gorszy temat. Nie mogłem się powstrzymać. – Nie chciałeś oddać jej pneumobilu do serwisu, tylko sam zacząłeś kombinować z generatorami…
– Jaki ty jesteś głupi, Torkil. Wszystko to wielka machinacja Mobillenium. Każdy myślący człowiek powinien być w stanie rozpracować te generatory!
Prychnąłem:
– Kosztem ludzkiego życia oczywiście. Kosztem matki, która patrzyła bezradnie na twoje działania i zapłaciła za nie życiem.
– To nie moja wina. Pneumobil się rozbił, bo wyczuł, że próbowałem się dostać do…
– Uszkodziłeś coś i nie dopuszczasz tego do świadomości!
– Nie rozumiesz! Kiedy w końcu to do ciebie dotrze?! Oni wszystko widzą, wszystko nagrywają! Nie chcieli, żebym się dowiedział…
– Skoro tak doskonale wszystko ogarniasz, dlaczego to zrobiłeś? Przecież wiedziałeś, jak to się skończy!
Spuścił głowę. Wygrywał w nim tragiczny romantyk. Uwielbiał cierpieć i patrzeć, jak cierpią inni. W tym momencie byłem gotów uznać, że dziwna część jego psyche cieszy się ze śmierci żony, która w jego wyobraźni urastała do rangi męczennicy.
Sęk w tym, że Laura Aymore nie chciała być męczennicą. Pragnęła normalnego życia, miłości, uśmiechu i spokoju. Paranoja Baltazara zamieniła jej życie w piekło.
– Umarła, bo świat zapomniał o człowieku – rzucił płaczliwie i podniósł załzawione oczy. – A ty, Torkil? Ty sam czym się teraz parasz? Legalnie wciskasz sklepikarzom zabawki, które się psują, prawda?
– Ojciec…
– I teraz chcesz z gówna wejść literalnie w szambo. Co to w ogóle jest ten gamedec? Będziesz gnił na łożu, kurzył się godzinami, psuł się w apartamencie, który cudem odziedziczyłeś po babce? I co, to jest twoja przyszłość?
– Tato…
– Popływaj jak kiedyś, poczuj wiatr w żaglach!
Ojciec był żeglarzem. Trochę z nim pływałem po akwenach objętych barierami ABB. Marzył mu się aqual, ale to była za droga zabawka.
– …Przypomnij sobie o ludzkich proporcjach! O normalnych, ludzkich sprawach!
Dziwne, że o tym wspomniał, bo sam zwykle o nich nie pamiętał.
– …Korporacje wdarły się w nasze życie, ukradły to, co ludzkie! Normalne sprawy zastąpiły tymi swoimi, psiakość, „wartościami”, logotypami, hasłami reklamowymi! Chcesz to wzmacniać?! Ten cały nieludzki cyfrowy świat? Ten zawód nie ma sensu! Śmieszna nazwa, niepoważne zajęcie! Nie będziesz miał stałego zatrudnienia, z kwiatka na kwiatek, bez gwarancji emerytury, bez prestiżu, dno dna! Naprawdę tego chcesz? Jest w ogóle jakaś śmieszniejsza, bardziej godna pożałowania profesja niż – rozciągnął usta w pogardzie – gamedec? Jak tak lubisz strzelać, to zostań Out-Rangerem!
– Gamedecy nie strzelają. To detektywi działający w światach sensorycznych…
– Tak, wiem, gdzie działają! I wiem, że tam głównie się strzela! Piu, piu, piu! Trywialne, ordynarne, płytkie! Miałeś być lekarzem, profesorem, byłeś najcenniejszą rzeczą w moim życiu, a zostałeś… największym rozczarowaniem.
– Ojciec…
– Wyjdź. Wyjdź i przemyśl to jeszcze raz!
– Ale…
– I bez wniosków nie wracaj!
– I tera pan uważa – sapnął Tomasz Piguła, wskazując widoczne na ekranie prześwietlenie mechanicznego zamka, przy którym majstrował wytrychem. – Jak teraz wsadzimy unloc tu…
Na prześwietleniu zobaczyłem wciśnięty przez niego w dziurkę od klucza kawałek inteligentnego metalu, z którego wysunęła się blaszka i przylgnęła do czujnika.
– …i wraz zablokujemy alarm obok, to tera cyk i je otwarte! Proste?
– W miarę…
– No. To tera pan spróbuje – powiedział i ustąpił mi miejsca.
Podszedłem do drzwi z zamkiem, przy którym majstrował Piguła. Nieosadzone w żadnej framudze stały pośrodku słabo oświetlonego pomieszczenia na zapleczu baru Yeti’s Coming, speluny mieszczącej się w najniższej warstwie Warsaw City. Harry mówił, że jeśli chcę być gamedekiem, to muszę się nauczyć otwierać mechaniczne zamki, a skoro szukam nielegalnych umiejętności tudzież przedmiotów, powinienem udać się właśnie tu. Do Low City. Znał skądś Old Yeta, szefa baru, i mnie polecił. Yet z kolei skierował mnie do „Mistrza Piguły”, a ten, zmierzywszy mnie wzrokiem, zaciągnął na zaplecze.
Wziąłem z jego chropawych rąk unloc, urządzenie wyglądające z grubsza jak pistolet o normalnej rękojeści i zupełnie nienormalnej lufie, i zbliżyłem go do dziurki.
– Dobrze – odezwał się włamywacz. – I tera?
– Zablokować alarm – odparłem i uruchomiłem szperacz.
Mała blaszka wpełzła do zamka. Ekranik u nasady wytrychu, mniejsza wersja tego, na który niedawno patrzyłem, pokazał, że alarm został unieszkodliwiony.
– Tajest. I tera?
Nacisnąłem spust. Z lufy wytrychu wysunął się główny moduł i wniknął do zamka. Delikatnie popychałem go za pomocą spustu, a drugą ręką, na pokrętle, regulowałem twardość gotowych wypustek. Sztych unloca, jak się zdawało, wypełnił cały zamek.
– No! – pochwalił Piguła. – I tera?
– Potwierdzamy kształt… – szepnąłem, wciskając sensor na urządzeniu. Poczułem, że klucz w zamku został zamrożony.
– No i pan spróbuje – zachęcił włamywacz.
Wyczułem w jego głosie drwinę. Coś było nie tak. Zrobiłem wdech i rozluźniłem się. Instynkt. Moja ręka sama, jakby była mądrzejsza ode mnie, odmroziła kształt klucza i dopchnęła wytrych. Wszedł milimetr, może dwa głębiej.
– Aaa, tera bee dobrze – pochwalił Piguła.
Zamroziłem ponownie kształt klucza i obróciłem wytrych. Usłyszałem trzask zwalnianej blokady. Kontrolka przy zamku zmieniła kolor z czerwonej na zieloną.
– No! Umisz pan! – ucieszył się Piguła.
– Na pewno? – sapnąłem, ocierając pot z czoła.
– O alarmie pan pamiętaj, a reszty douczysz się pan w praktyce. – Wyciągnął unloc z zamka, wcisnął sensor resetu i „lufa” przybrała nieokreślony kształt. – Wytrychu pan nie złamiesz, najwyżej zamek, hy, hy…
– Ile za wytrych? – spytałem.
Piguła przeciągnął językiem po dziąśle. Dla niego byłem „perfumiarzem”, gościem z High City. Niemniej polecił mnie sam Old Yet. Chował oczy za okularami, jednak czułem, że kalkuluje. Byłem „nie swój”, ale polecony. To zaś oznaczało…
– Pięć tysięcy.
– Ile?! – chrypnąłem.
Rozłożył ręce w geście bezradności.
– Nie ma rady, panie. To jest hajtek. I nie kupisz pan tego w żadnym markiecie, bo tego do markietów nie robią. To robi tylko Piguła.
Udając, że chcę przelać pieniądze, wyjąłem z kieszeni na piersi telesens i dyskretnie uruchomiłem Sellera. Czerwone okulary Piguły zamigotały.
– Żadnych takich – warknął – bo wypierdolę!
Wyłączyłem aplikację. Okulary mistrza zmieniły barwę na spokojniejszą.
– Przepraszam – wydukałem.
– Się nie gniewam. To jak?
Otworzyłem menu przelewów.
– Pan da konto.
Dotknął mojego ramienia.
– Proszsz.
W szkłach zobaczyłem konto banku na Kajmanach, a potem stronę mojego banku i stan swoich zasobów. Nim zostanę gamedekiem, zbankrutuję…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Text copyright © by Marcin Sergiusz Przybyłek 2023
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Projekt, opracowanie graficzne okładki: Tomasz Maroński
Logo Gamedecverse: Marek Okoń
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Gamedec. Love & Hate, wyd. I, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-747-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer