Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy dobro jest pozorne i obłudne, rodzi się większe zło
Znalezienie w Głuchych Górach bogatych złóż czerwonych diamentów sprawiło, że chciwa stolica republiki Madaeru przypomniała sobie o tym mroźnym regionie kraju. Lokalne plemiona zwane Dziećmi Gór (dine-Emor) musiały ustąpić przed inwazją przybyszy z południa.
Trzydzieści lat później w Grudzie, mieście zbudowanym przez intruzów dla ochrony kopalni i wygody ludzi tam pracujących, grasuje seryjny morderca. Rozwiązaniem sprawy zajmują się: wygnany ze stolicy śledczy Tai Muirier oraz pochodząca z miejscowego plemienia szefowa jednego z oddziałów straży Iga din-Tehabe. Dochodzenie obnaża pulsujące pod pozorami pokojowej koegzystencji: szowinizm, fałsz oraz wzajemną nienawiść. Przy ofiarach i w całym mieście odnajdowane są symbole sugerujące, że dine-Emor nie pogodziły się z zaborem swych pokrytych śniegiem ziem, a na pomoc wezwały pradawną magię.
Pod murami Grudy pojawiają się tajemnicze Istoty, których jedynym celem jest zabijanie najeźdźców. Sytuacja staje się coraz groźniejsza, bo bezmyślne dotąd potwory nabierają rozumu…
Pierwsza część dylogii.
Agnieszka Osikowicz-Chwaja to moja ulubiona polska pisarka fantasy. Potrafi w zaledwie kilku zdaniach naszkicować postaci, których losy pragniemy śledzić i za które trzymamy kciuki. Osadza je w intrygującym, ociekającym klimatem świecie, a następnie, jak gdyby nigdy nic, podkłada pod ten świat ogień. Kto przeżyje, kto zginie, kto pozostanie człowiekiem? Fantastyka stawiająca bardziej na pytania etyczne, empatię wobec bohaterów i psychologicznie niuanse niż na puste światotwórstwo to klejnot i ta powieść to właśnie taki mały brylant – precyzyjnie cięty dzięki świetnemu rzemiosłu, zachwycający dzięki artystycznej wrażliwości. Wojciech Gunia, pisarz
Czy Gruda i jej problemy są alegorią naszego świata? Symbolem trawiących ten świat gorączek? Społecznej zgnilizny i wynaturzeń? W dużej mierze tak właśnie to miasto odbieram. I dlatego również ta historia tak bardzo do mnie przemawia. Jej mroczny klimat, świetni bohaterowie i niezwykła sceneria. Czytajcie koniecznie! Paweł Stryjecki, Uncelek (bloger, recenzent)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Istot pojawiło się więcej niż wczoraj i znacznie więcej niż tydzień temu. Schodziły z gór, sunąc uparcie po pośniegowym błocie, a w ich powolnych ruchach dało się dostrzec wywołującą dreszcz determinację. Wydawało się, że nie przestaną przebierać nogami nawet po zderzeniu z muramimiasta.
Tai jednak wiedział, że – jeśli pozwoli im się podejść tak blisko – Istoty zatrzymają się dwa kroki przed ceglanym murem i będą stać całymi godzinami, aż odwoła je im tylko znany tajemniczy zew lub wojsko rozniesie je kulami i ostrzami szabel.
Lecz teraz wciąż były daleko, bo dopiero co zeszły ze stoku Szarówki, jednej z niższych gór piętrzących się na północ od miasta. Dziś Szarówka równie dobrze mogłaby być mianem całej okolicy, która właśnie przechodziła z oślepiającej bieli zimy w posępną szarośćprzedwiośnia.
Tai, bezpiecznie schowany w Grudzie, mieście wtulonym w północny stok góry o tej samej nazwie, obserwował Istoty z wysokości grubych murów i jak zwykle wypatrywał szczegółów różniących je od ludzi. Szły przygarbione; wszystkie, bez wyjątku, w takiej samej pozie: z rękami opuszczonymi luźno wzdłuż tułowia, pochylonymi głowami, na lekko ugiętych nogach. Niskie, o okrągłych twarzach i sztywnych, czarnych włosach sterczących na głowach niczym splątane gałęzie osmolonego głogu. Większość boso, wszystkie w brudnych, poszarpanych łachach, nieczułe na dojmujący chłód i wilgoć. Z odległości nie dało się dostrzec martwoty w oczach, mroźnej niebieskości przezierających przez skórę żył ani groteskowo wydłużonych, ostrych jak diamentyszponów.
Sunęły gromadą, a jednak każde osobno, nie zwracając uwagi na towarzyszy. Lecz musiało między nimi istnieć pewnego rodzaju porozumienie, bo przecież nigdy nie zjawiały się pojedynczo. Tydzień temu było ich dziesięć, wczoraj ze trzydzieści, a dziś… Tai policzył pobieżnie i z nieprecyzyjnego rachunku wyszła mu mniej więcej pięćdziesiątka. Nie pamiętał, by kiedykolwiek widział Istoty w takiej liczbie, a zapewne w górach kryło się ich więcej, w nieznanych mieszkańcom miasta jaskiniach, norach i szczelinach.
Niski, lepki od udawanej namiętności szept rozległ się tuż przy jegouchu:
– Tęsknisz?
Tai uśmiechnął sięcierpko.
– Za czym, Kosma? Za tobą czy za ich brudnymiszponami?
– Zacznijmy od tych szponów. Przydałbyś nam sięteraz.
– Masz kim zabijać. Dacie sobieradę.
Kapitan Kosma Markozin roześmiał się, stanął obok Taia i wbił wzrok w błoto przedgórza. Skrzyżował na piersi odrobinę za krótkie ręce i szaroniebieski mundur napiął się pod naporem mięśni rozrośniętych ramion. Kosma mógłby pozować do rzeźb idealnych żołnierzy, ze swym mocnym, nabitym ciałem, krótkimi włosami i orlim nosem na szerokiej twarzy o grubych rysach. Stałby gdzieś nisko w pomnikowej grupie, u stóp smukłego wodza o przenikliwym spojrzeniu, uosabiając prostą, niezłomną siłę. Tai poczuł odrazę, jak zawsze, gdy miał do czynienia ze swoim byłymdowódcą.
– Jasne, damy sobie radę. Byłeś całkiem niezły, ale za miękki. Prędzej czy później zrobiłbyś coś głupiego – stwierdziłoficer.
Tai miał na końcu języka ripostę, może nawet niekoniecznie celną, jednak tylko zacisnął zęby. Tak, właściwie Kosma miał rację. Prędzej czy później zrobiłby coś głupiego, coś niewybaczalnego dla dowódcy twardych najemników, którzy chronili miasto przed wrogami z zewnątrz. Po trzydziestu latach o swoich przeciwnikach wciąż nie wiedzieli prawie nic i wciąż ich nierozumieli.
Oderwał wzrok od Istot i spojrzał w lewo, na miejsce, które przez dwa lata było jego znienawidzonym domem. Druga twierdza, przykuwająca uwagę nawet bardziej niż podobne do starej warowni miasto. Wysokie ogrodzenie z metalowej siatki, zakończone ostrzami z drutu kolczastego, tworzyło krąg na teraz błotnistym, a jeszcze dziesięć dni temu śnieżnym pustkowiu. W promieniach słońca krąg płonąłby srebrzystym, bolesnym dla oczu blaskiem, jednak dziś, tak jak wszystko, był szary i pozbawiony życia. Na jego północnym krańcu, przez gęsto utkaną siatkę ogrodzenia, prześwitywały ceglane budynki koszar najemnego wojska. Żołnierze strzegli najcenniejszej dziury w całym Madaerze, coraz głębszej i szerszej – kopalni czerwonych diamentów. Teraz ogrodzenie od wewnątrz oblepiali podekscytowani marszem Istot ludzie w burych ubraniach roboczych, a pomiędzy nimi Tai widział również szaroniebieskie sylwetki żołnierzy. Swoich dawnychtowarzyszy.
Tai przesunął wzrokiem po tunelu z gęstej, metalowej siatki, łączącym miasto z koszarami i kopalnią, a potem spojrzał na Kosmę i zapytał:
– Jak tam się żyje w tej waszejklatce?
– Nie mędrkuj, Tai. Klatkę z drutu zmieniłeś na pułapkę z cegieł. Więc patrz i podziwiaj, bo co innego ci zostało. Nawet Paz dostanie dziś szansę, by się wykazać. – Uśmiechnął sięzłośliwie.
Tai drgnął i zerknął za siebie. Niska, nieco pulchna dziewczyna stała dwa kroki od niego, służbiście wyprostowana i wpatrzona w przestrzeń. Zauważył, że jej prawa powieka lekko drga w nerwowym tiku. Dobrze udawała, że go nie dostrzega i zakłopotany Tai odwrócił głowę. Znowu spojrzał w lewo, na metalowe ogrodzenie. Kilka promieni słońca właśnie przedarło się przez chmury i po skierowanych ku niebu zadziorach kolczastego drutu przemknęła świetlnabłyskawica.
– No tak – mruknął Tai. – Ktoś musi chronić najdroższą dziuręświata.
Zachwiał się lekko, gdy łapa Kosmy wylądowała na jego ramieniu. Pomyślał, że przyjacielskie gesty potrafią zawierać zdumiewająco dużoagresji.
– Nie dzisiaj, sierżancie. – Tai skrzywił się, gdy usłyszał swój dawny stopień wojskowy. – Dzisiaj będziemy chronić was, miejskie szczurki. Żebyście nie srali w gacie za każdym razem, kiedy wyściubicie nosy poza temury.
– Miło mieć świadomość, że cała banda najemników przejmuje się czystością cywilnychgaci.
Oficer odwrócił się i oparł plecami o mur. Tai poczuł na sobie jego taksujący wzrok i wychylił się, by uważniej obejrzeć zatrzymujące się już przed miastem Istoty. A Kosma gadał i gadał:
– Wciąż jesteś najemnikiem, tylko trochę innym. Ale nawet opłacają cię z tej samej kasy, więc nie pyskuj zanadto. Zmieniłeś tylko mundur na cywilne łachy, a wojsko na Redutę. Czasem mi cię jednak brakuje. Wkurwiałeś mnie strasznie, ale miałeś chłodną głowę. To rzadkość w naszym… towarzystwie. Trzymałeś nerwy na wodzy i cholernie trudno było cię sprowokować, chociaż próbowałem. Próbowaliśmy.
Tai uniósł brwi, wyprostował się i przeniósł spojrzenie na byłegodowódcę.
– Po prostu nic mnie nie obchodziliście, wy i wasze gadanie. I codziennie odliczałem dni do końca. Codziennie mówiłem sobie, że już wkrótce nie będę musiał oglądać ani twojej gęby, ani pysków twoich najdzikszych psów. – Nie był pewien, ale zdało mu się, że Paz westchnęła dwa kroki za jego plecami. – Ale ty i tak musisz psuć nastrój i pojawiać się w zasięgu mojego wzroku, słuchu i węchu. Zdaje się – wskazał dłonią w dół, na gromadzące się Istoty – że masz coś doroboty.
Kapitan oderwał plecy od muru, wyprostował się, zacisnął pięści. Przymrużył oczy, przez usta przebiegł mu gniewny grymas, blizna na czole się pogłębiła. I tyle. Kosma również potrafił trzymać nerwy na wodzy. Po chwili znowu lekko się uśmiechał. Popatrzył na tkwiące na błotnistym przedgórzu srebrzyste ogrodzenie. Brama otwarła się szeroko, wypluwając z siebie najemników na krępych konikach. Oficer przeciągnął się i ziewnął.
– Tak, mam. I przykro mi, ale zapewne jeszcze nieraz mnie usłyszysz, zobaczysz i poczujesz. Chodź, Paz. Już czas. Kto wie, może dziś wieczorem matka będzie wreszcie z ciebie dumna. Chociażwątpię.
Zanim dziewczyna się odwróciła, musnęła spojrzeniem Taia. Jej powieka drgała wyraźniej niż przed chwilą, ale kąciki ust uniosły się w ledwie widocznymuśmiechu.
* * *
Małe, krępe koniki o masywnych nogach i skłębionej sierści nazywano kulfonami, w zależności od sytuacji pieszczotliwie lub złośliwie. Tylko one dobrze radziły sobie na nabrzmiałym roztopami podgórzu. Silne i nieforemne, mogły poruszać się zaskakująco szybko, biegnąc po pełnej błotnych pułapek ziemi z gracją kudłatych antylop. Zazwyczaj leniwe i ospałe, w razie konieczności potrafiły przeobrazić się w futrzane demonywigoru.
Tai patrzył z góry, jak Kosma na czele pięciorga ludzi wypada przez miejską bramę, roztrącając najbliżej stojące stwory. Błoto pryskało spod kopyt i opadało szaroburą fontanną. Jedna z Istot zniknęła pod końskimi nogami, z głośnym mlaśnięciem zanurzając się w gęstej kałuży. Odrobina krwi z roztrzaskanej głowy tylko na moment zajaśniała czerwonym kleksem, by zaraz dać się pochłonąć mokrej, brązowej ziemi. Od strony koszar, wzdłuż tunelu z metalowej siatki, nadjeżdżał już większy oddział. Kosma krzyknął na powitanie coś pozbawionego słów, gardłowo i dziko. Był w swoim żywiole i Taia przeszedłdreszcz.
To była rzeź, jak zawsze, chociaż tym razem wyjątkowo spektakularna ze względu na liczbę stworów. Istoty broniły się, lecz ruchy miały spóźnione, powolne, jakby senne. Żołnierze umykali, pełni wyuczonej gracji. Szpony Istot zazwyczaj przecinały powietrze, lecz kilka razy zahaczyły o boki kulfonów, bardziej chyba przypadkowo niż celowo. Koniki, w bitewnej gorączce, zdawały się tego nie zauważać. Powietrze wypełnił hałas wystrzałów, chrapliwych okrzyków i dzikiego śmiechu zwyciężających w łatwej bitwie najemników, zapach prochu oraz krwi Istot. Ta pachniała intensywnie i dziwnie, jak przypalony karmel, słodko i gorzko jednocześnie; woń obezwładniała, powodowała mdłości, mimo że stwory krwawiły skąpo, jakby ich ciała byłymartwe.
W mieście również zapanowała gorączka. Oczy gapiów płonęły, pięści unosiły się w górę, z setek ust wraz z wrzaskami wydobywały się krople śliny. Tai skupił wzrok na Paz. Dziewczyna przypominała mu kulfona – zaokrąglona i pozornie ślamazarna, nagle przemieniła się w zupełnie inną osobę. Pewnie prowadziła wierzchowca, manewrowała z precyzją atakującego sokoła. Jej pistolet, idiotycznie nazwany przez producenta Burzą, raz za razem wybuchał hukiem. Paz zdawała się nawet nie przykładać do celowania. Tai dobrze znał tę broń, bo przez dwa lata używał identycznej. Trochę za ciężka, bardzo celna, z dziesięcionabojowym magazynkiem ukrytym w chwycie, w profesjonalnych rękach okazywała się niezawodna. Mimo to cieszył się, że w Reducie używano mniejszej i lżejszej, sześcionabojowej wersjiBurzy.
Każda wystrzelona przez najemniczkę kula sięgała celu i zwalała na ziemię przygarbione ciało którejś z Istot. Paz trafiała tam, gdzie trzeba – między oczy. To nie mogło zabić, nie górską Istotę, jednak dawało towarzyszom żołnierki czas na dokończenie dzieła. Zdezorientowane stwory opadały na kolana, zastygały na chwilę bez ruchu. Wtedy ostrza szabli z tenitu, najlepszej na świecie stali, z łatwością oddzielały głowy odkorpusów.
Mimo to Tai widział w ruchach Paz cień niepewności i wahania, trochę za dużo rozmyślań i za mało instynktu mordercy. Chyba tylko on to dostrzegał, bo teraz, w tej krótkiej chwili walki, towarzysze broni szanowali Paz i ufali jej umiejętnościom bezgranicznie. Nikt wśród nich nie miał takiego oka jak ona. Tai zacisnął zęby. Dziewczyna zdecydowanie za bardzo przypominała mu jegosamego.
Zorientował się, że stało się coś niezwyczajnego, gdy gapie jak na rozkaz głośno wciągnęli powietrze i zamilkli. Oderwał wzrok od Paz, objął spojrzeniem pole bitwy. Przez chwilę nie rozumiał, co widzi. Pozostałe przy życiu istoty zebrały się po cztery, pięć, bez słowa, jakby na moment połączyły umysły, i w tych małych grupkach skierowały ku upatrzonym ofiarom. Kosma zorientował się w sytuacji szybciej niż którykolwiek z jego ludzi, szybciej nawet od ściągniętych na ziemię szponiastymi łapami pechowców, którzy zanurzyli się w błocie bez zrozumienia, co właściwie się wydarzyło i dlaczego krwawią takobficie.
Kapitan uniósł głowę i na ułamek sekundy spojrzał Taiowi w oczy, jakby szukając wytłumaczenia. To nie powinno się stać. Istoty, nie wiadomo dlaczego, nagle zadziałały strategicznie. Zaatakowały z pomysłem i konsekwencją. Jakby użyły inteligencji, której do tej pory całkowicie im odmawiano. Wśród najemników, przyzwyczajonych do prostej rzezi, bezmyślnej rąbaniny i łatwych zwycięstw, zapanował chaos – tak szybko, że zawstydziło to nawetTaia.
Kosma gwizdnąłprzenikliwie.
– Wziąć się w garść, cholerne sukinsyny! – wrzasnął, próbując zachować godność, chociaż Tai wiedział, że ta już została nadszarpnięta. Trzech jego ludzi, wyszkolonych najemników, leżało martwych w błocie, pokonanych na oczach mieszkańców miasta przez bezrozumne Istoty. To było nie do pojęcia, jakby owce rozszarpały atakujące watahą wilki. Kapitan był tak samo zaskoczony jak jego żołnierze i wszyscy towidzieli.
Wykrzyczany przez Kosmę rozkaz, chociaż mało precyzyjny, okazał się skuteczny. Najemnicy otrząsnęli się z pierwszego szoku, pulsująca gromada poganiana warknięciami dowódcy rozwinęła się w koślawy szereg, a potem półokrąg, zmuszający Istoty do defensywy. Jeszcze kilkanaście wystrzałów, kilkadziesiąt wymachówszablami…
– Chcę też żywych! – ryknął Kosma i pierwszy odczepił od siodła sznur. Zamachnął się, szorstka pętla owinęła się wokół grubej szyi jednej z Istot. Oficer szarpnął, Istota zaryła kolanami w błoto. Pięć kolejnych szybko poszło w jej ślady i wszystko się skończyło, bo nagle nie było już kogo zabijać anichwytać.
Sceneria po bitwie tylko pozornie wyglądała tak jak zawsze: pole usłane zabłoconymi trupami i smród palonego karmelu. Ale dwa ciała miały na sobie szaroniebieskie mundury, a najemnicy nie rechotali dziś, trącając butami ubłocone, oddzielone od korpusów głowy, tylko milczeli lub jęczeli, opatrując własne rany. Tai kojarzył zabitych żołnierzy i nie żałował ich nawet odrobinę. Przymknął powieki, próbując pojąć to, czego świadkiem właśnie się stał. Istoty od lat atakowały ludzi poza murami, zabijały ich nawet, używając bezrozumnej, pozbawionej planu agresji. Były silne i potrafiły pojawić się niespodziewanie – czasem tyle wystarczyło. Coś, nikt nie był pewien co, pchało te nieszczęsne stwory do mordu, jakiś przymus, któremu nie potrafiły się przeciwstawić. Leczdzisiaj…
Kosma zeskoczył z konia i podszedł do ciała jednego ze swoich ludzi. Patrzył na nie z góry, zaciskając szczęki i pięści. Nie spojrzał na mury z triumfem, jak zawsze po zwycięskiej walce. Nie chciał widzieć zgrozy i zdumienia w oczach mieszkańców, nie chciał dzielić się z nimi własnym upokorzeniem. Po chwili odwrócił się, wspiął na kulfona i gwizdnął przez zęby. Wystrzelił w stronę metalowego ogrodzenia jak błyskawica, a żołnierze pognali za nim. Wzięte w niewolę Istoty, ze skrępowanymi w nadgarstkach dłońmi, ciągnięte na przywiązanych do siodeł linach, próbowały nadążyć, jednak nie miały szans. Po kilku niezgrabnych krokach runęły na ziemię, ich wleczone ciała żłobiły rowy w błocie i śniegu. Tai skrzywił się. Wiedział, że zregenerują się szybko, a poszarpane tkanki i połamane kości się zrosną. Mimo to poczułobrzydzenie.
Trupy zostały, wszystkie, zarówno Istot, jak i najemników. Żołnierze nie byli przygotowani na ofiary po własnej stronie, nie mieli jak zabrać poległych towarzyszy. Kosma dotrze do koszar i wyśle kogoś z wozem, tymczasem jednak zwłoki wrogów i sojuszników, solidarnie i równościowo, z każdą chwilą odrobinę bardziej zanurzały się w rozmokłejziemi.
Tai dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że oglądał bitwę z palcami niemal wbitymi w mur. Wyprostował się, rozluźnił mięśnie, spojrzał na otarte opuszki. Poczuł ból w napiętym karku. Ledwie zaczynał zapadać zmierzch, co oznaczało, że było dość wcześnie, bo o tej porze roku dni wciąż były krótkie. Nie powinien czuć się takznużony.
– Tęsknisz?
Roześmiał się. Tak jak przed chwilą nie musiał się odwracać, by rozpoznać Kosmę po głosie, tak i teraz doskonale wiedział, kto mówi. Haris, jego starszy, bardziej doświadczony i najbliższy współpracownik stanął obok, brodą wskazując napobojowisko.
– Co się cieszysz? Pytam, czytęsknisz?
– A jak myślisz, Haris? Jest za czymtęsknić?
Starszy mężczyzna wychylił się nieco przez mur i patrzył w dół w milczeniu. Po chwili westchnął i podrapał się pokarku.
– Co tu się dzisiaj stało? – zapytał.
– Nie mampojęcia.
– Ci twoi przyjaciele wyglądali na takich, co to lubią swoją robotę. Dlatego pytam, czy ty też za niątęsknisz.
– To nie są moiprzyjaciele.
Zmarszczki wokół ciepłych, brązowych oczu Harisa pogłębiły się, jak zawsze gdy mężczyzna się uśmiechał. Dziś jednak w tym uśmiechu kryło się jakieś napięcie, nieuchwytne, nerwowedrgania.
– Wiem, Tai. Droczę się tylko. Wiesz co? Mam wolne ze dwie godziny. Potrzebuję się odprężyć. Chodźmy sięnapić.
Taiowi się nie chciało, zwłaszcza po tym, co przed chwilą oglądał. Ale może właśnie dlatego powinien się zmusić? Tak, na pewno powinien, rozluźni się, pogada o głupotach. Tylko problem w tym, że nie bardzo potrafił gadać o głupotach, chociaż cholernie by chciał. W panice przeszukał pamięć, by znaleźć wymówkę, najlepiej w postaci zaległości w pracy. Ale nie, rejon ich oddziału Reduty był przez ostatnie dni niespotykanie spokojny, więc śledczy nie mieli zbyt wiele do roboty. Już miał skinąć głową i z rezygnacją zgodzić się na propozycję Harisa, lecz wtedy jego wzrok zahaczył o Zydel, tępo zakończoną górę na prawo od Szarówki. W gęstniejącym mroku coś błysnęło na zboczu, w połowie wysokości, na łysej polanie otoczonej drzewami, po chwili znowu. Ognisko. Tai nie przypominał sobie, by płonęło wcześniej, gdy Istoty schodziły stokiem sąsiedniej góry, lecz nie pamiętał też, czy patrzył wówczas w tamtąstronę.
Przepraszająco potrząsnąłgłową.
– Może jutro, Haris. Mam kilka spraw do załatwienia – skłamał. – Zobaczymy się rano w pracy.
Odszedł, ignorując rozczarowaną minę kolegi i próbując nie zabić się na śliskim od topniejącego śniegubruku.
Redakcja:
Sonia Korta, Piotr T. Dudek
Korekta:
Barbara Mikulska
Skład i opracowanie graficzne:
Krzysztof Biliński
Skład wersji elektronicznej:
Paweł Czarkowski
Projekt okładki:
Joanna Halerz (By Widomska)
Wydanie I, Warszawa 2025
ISBN 978-83-66767-80-5
Copyright © Agnieszka Osikowicz-Chwaja, Trzebunia 2025
Copyright © for all editions Wydawnictwo Alegoria sp. z o. o., Warszawa 2025
Wydawnictwo Alegoria Sp. z o.o.
ul. Chmielna 73 B, lok 14
00-801 Warszawa
tel. 600 762 716
e-mail: [email protected]