32,00 zł
Czas na kolejne spotkanie z Gwiazdkozaurem! Uwielbiani przez czytelników William i Gwiazdkozaur wracają!
Od niesamowitej przygody Williama z najbardziej niezwykłym dinozaurem na świecie – Gwiazdkozaurem – minął rok.
Teraz chłopiec staje przed nowym wyzwaniem. Trafia na biegun północny i spotka się z tajemniczą Zimową Czarownicą, której moc kontrolowania czasu pozwala Świętemu Mikołajowi podróżować po całym świecie w wigilię Bożego Narodzenia. Kiedy okaże się, że los świąt wisi na włosku, William i Gwiazdkozaur będą musieli zaryzykować wszystko, aby je uratować…
Gwiazdkozaur i Zimowa Czarownica to pełna magii i ciepła opowieść – doskonały wybór dla całej rodziny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 242
Ta opowieść rozpoczyna się tak jak wszystkie inne dobre historie, czyli dawno, dawno temu.
Mówicie, że to identycznie jak pierwsza część?
Nie, wcale nie! No dobrze, sprawdzę. Momencik...
Wiecie co? Mieliście rację!
Nie możemy tak tego zostawić. Zmienię to.
A co powiecie na to?
Ta historia zaczyna się całkowicie, zupełnie, ogromniaście inaczej niż pierwsza książka, w dalekiej przyszłości!
Nie spodziewaliście się tego, prawda, cwaniaczki?
Przyszłość niewiele różni się od teraźniejszości. Przyszłe dzieci nadal codziennie chodzą do szkoły. I owszem, nadal muszą jeść brokuły i groszek. I myć zęby. I mówić proszę oraz dziękuję. I myć swoje przyszłe pępki. I nie grzebać w swoich przyszłych nosach. (Jak również wyjadać przyszłych kóz z nosa).
Nic z tego nie zmieniło się w przyszłości.
Istnieje jednak jedna przeogromniaście gigantyczna różnica.
To był zupełnie zwyczajny zimowy wieczór w przyszłości. Superniesamowite latające samochody śmigały nad głowami po podniebnych autostradach, które przechodziły przez stratosferyczne drapacze kosmosu (budynki tak wysokie, że ich szczyty łaskotały początek przestrzeni kosmicznej!), a na przyszły Londyn opadały nieliczne drobinki miękkiego śniegu.
Nagle śnieg zaczął gęstnieć. Jednak nie zagęszczał się równomiernie w całym mieście, jak można się było spodziewać. Wręcz przeciwnie. Zaczęło mocno sypać w jednym bardzo małym, bardzo precyzyjnym miejscu na cichej uliczce zwanej Aleją Ostów. W ciągu zaledwie kilku sekund opady śniegu stały się tak intensywne, że jego warstwy zaczęły gromadzić się jedne na drugich, tworząc coś, co wyglądało jak minigóra. Potem, równie nagle, jak się zaczął, śnieg ustał, pozostawiając duży biały kopiec pośrodku alejki.
Puff!
Pięść wyskoczyła ze śnieżnej zaspy. A po chwili... puff!
Kolejna pięść!
Następnie ten dwuramienny stos śniegu zaczął się trząść i kołysać, aż opadł na ziemię, odsłaniając chłopca o kręconych, brązowych włosach, siedzącego na wózku inwalidzkim pokrytym naklejkami z dinozaurami.
Ty już go oczywiście znasz.
William Trundle przetarł czoło i rozejrzał się po cichej ulicy.
— Halo? Gdzie jestem? Nie... KIEDY jestem? — spytał, ponieważ wcale nie był sam na uliczce. Obok niego, w cieniu zaułka, stała tajemnicza postać.
Ale nie padła żadna odpowiedź. Dziwna postać tylko uniosła rękę i wskazała zimnym, smukłym palcem na koniec uliczki.
Marszcząc brwi, William cicho pojechał niemal pustą alejką i skręcił na główną drogę.
Tak właśnie wyglądał jego pierwszy rzut oka na przyszłość!
Powietrze jarzyło się olśniewającym, oślepiającym światłem emitowanym przez ogromne ekrany zamocowane na ścianach drapaczy kosmosu. Najwyższy budynek, stojący w samym środku, zwieńczony był kolosalną, oszałamiającą literą P, przyćmiewającą księżyc i zdającą się dominować nad miastem.
William próbował przyjrzeć się dziwnym widokom i zapachom przyszłego Londynu, chcąc zapamiętać każdy szczegół:
* ludzi w eleganckich garniturach z przyszłości, masowo zmierzających do pracy,
* korek uliczny utworzony przez majaczące nad miastem latające auta,
* dwudziestopiętrowe autobusy z robotami w charakterze konduktorów.
A było jeszcze tyle do zobaczenia. Ale skupienie Williama zostało zakłócone przez szept, który rozległ się za jego plecami. Chłopiec odwrócił się i spojrzał w dół alei.
— Jest tu ktoś? — zawołał.
Nie padła odpowiedź, ale dziwna, wciąż czekająca w cieniu postać skinęła głową. William cofnął się wzdłuż ulicy, aż nagle zdał sobie sprawę, że głosy, które słyszał, śpiewają.
Nie ma już czegoś takiego jak Święta,
choć był to najwspanialszy w roku czas.
Tęskno, gdy się o Gwiazdce pamięta,
a jej wspomnienie wywołuje strach...
— Strach? — wyszeptał William. — Czyżbym się przesłyszał?
Bezszelestnie podążył w kierunku dziwnego śpiewu i wyjrzał zza kosza na śmieci. Grupa ludzi zgromadziła się wokół małego ogniska. Owinęli się ciepłymi płaszczami, a na głowach mieli wełniane czapki.
Jeden z nich, życzliwy starzec z pomarszczonymi, różowymi policzkami, rozpiął płaszcz, z dumą odsłaniając puszysty sweter z dzianiny, zupełnie jakby go wypuszczał na wolność.
Reszta grupy poszła w jego ślady, rozpinając i rozsuwając płaszcze, aby podzielić się widokiem swoich odświętnych, dotychczas ukrytych swetrów, a jednocześnie nie przerywając śpiewu:
Nie utracimy jednak wiary,
bo to jedyny sposób sprawienia,
by ktokolwiek mógł znów czary
ujrzeć Bożego Narodzenia.
Chłodny wietrzyk przemknął zacienioną alejką, porywając zalegające śmieci. Gazeta unosiła się w powietrzu jak latawiec, by znieruchomieć u stóp Williama. Spojrzał na nią i odczytał datę.
— Dwudziesty piąty grudnia? To Boże Narodzenie, tyle że za trzydzieści lat? — wyszeptał ze zmarszczonymi brwiami, gdy zawrócił na ruchliwą główną ulicę.
Dlaczego ludzie idą do pracy w Boże Narodzenie? — zachodził w głowę William.
Wówczas zauważył, że żaden z budynków nie jest świątecznie udekorowany. Żadna z widzianych przez niego osób nie wyglądała na wesołą. Żadna z lamp ulicznych nie została owinięta tymi tandetnymi świątecznymi lampkami, które tak ubóstwiał tata Williama, Bob. Tak naprawdę, gdyby nie tajemniczy kolędnicy w tej ciemnej uliczce, wcale nie wyglądałoby to jak Boże Narodzenie!
Nagle czerwone, migoczące światła rozjaśniły uliczkę i spowiły twarze tajnych kolędników.
Ach, teraz zrobi się bardziej świątecznie! — pomyślał William.
— Znaleźli nas! — krzyknął pomarszczony kolędnik o różowych policzkach, wskazując drżącym palcem coś, co się do nich zbliżało. I William zdał sobie sprawę, że czerwone światła wcale nie były choinkowymi lampkami. Były oślepiającymi, czerwonymi, błyskającymi światłami latającego radiowozu!
— To GP! Znaleźli nas! Uciekajcie! — krzyknął inny kolędnik, zapinając płaszcz, aby ukryć sweter.
GP? Kim oni mogą być? — zastanawiał się William, cofając wózkiem za kosz, by się lepiej ukryć.
Drzwi latającego radiowozu otworzyły się z sykiem i oddział funkcjonariuszy zeskoczył z pojazdu.
— Gwiazdkowy Patrol, stać! — wykrzyknęła jedna z mundurowych przez megafon, podczas gdy jej partnerzy ruszyli do akcji, ścigając potajemnych kolędników, którzy pomknęli w ciemność Alei Ostów.
Wszyscy oprócz jednego. Staruszek został.
— Nie będę dłużej żył w strachu — powiedział wyzywająco zbuntowany kolędnik, zdejmując płaszcz, aby odsłonić najgłośniejszy, najbardziej puszysty, najbardziej świąteczny sweter, jaki William kiedykolwiek widział.
— Pani sierżant, mamy tu chyba grający sweter... — stwierdził nerwowo oficer, zbliżając się wraz z towarzyszami do kolędnika.
— Ręce na widoku! — warknęła sierżant, gdy jej ludzie otaczali staruszka.
Kolędnik ani drgnął.
— Powiedziałam: ręce na widoku. Grzecznie i powoli — powtórzyła.
— Nie zrobiliśmy niczego złego — zaprotestował kolędnik.
— Zasady i przepisy są jasne. Zakaz Świąt.
William zdębiał.
Zakaz Świąt?
Nagle stary kolędnik przycisnął materiałowe wybrzuszenie pośrodku świątecznego swetra.
— Nie!
— Zatkajcie uszy!
— BRAĆ GO! — wrzasnęła funkcjonariuszka, lecz było już za późno. Elementy swetra ożyły rozbłyskami czerwieni i zieleni, a po ulicy poniosło się echo pieśni.
„Pada śnieg, pada śnieg, dzwonią dzwonki sań...”
Chwilę później funkcjonariusze powalili starca na zaśnieżoną ziemię i zakuli go w kajdanki.
— Nigdy wam się nie uda zakazać Świąt! — krzyczał.
— O nie, tylko nie on — warknęła sierżant.
— Zna go pani? — spytał inny funkcjonariusz.
— Czy go znam? Od wprowadzenia Zakazu Świąt spędził więcej Świąt za kratami niż we własnym łóżku. Nie potrafisz dać Świętom odejść, prawda, Bobie Trundle?
Słowa zdawały się odbijać echem w umyśle Williama:
zawołał William ze swojej kryjówki, po czym szybko zakrył usta dłońmi. Jego tata był zbyt zajęty pakowaniem się na tył radiowozu, by usłyszeć wołanie podróżującego w czasie syna, w przeciwieństwie do pani sierżant.
— Kto to powiedział? — warknęła, odwracając się, by spojrzeć w stronę Williama. — Ty tam! Czy jesteś kolejnym kolędnikiem?
Jeden z mundurowych zaczął biec w stronę Williama. Chłopiec wiedział, że musi się stąd ruszyć — i to szybko — ale nie mógł się powstrzymać od wpatrywania się w starą, pomarszczoną, przyszłą wersję swojego ojca w kajdankach na tylnym siedzeniu policyjnego radiowozu, gdy funkcjonariusz zatrzaskiwał drzwi. A wszystko tylko dlatego, że śpiewał kolędę i nosił świąteczny sweter!
— Coś poszło nie tak! — szepnął William.
Funkcjonariusz szybko się zbliżał.
— Zabierz mnie z powrotem! — zawołał William do tajemniczej postaci, która nagle pojawiła się obok niego w cieniu. — Zabierz mnie natychmiast!
Osobliwe stworzenie uniosło lodowatą rękę i sięgnęło z ciemności, by chwycić rączki wózka inwalidzkiego Williama. Śnieg natychmiast znów zaczął padać w tym miejscu, tworząc wokół nich rozszalałą zamieć. William poczuł spadek temperatury, gdy śnieżyca wirowała, kręciła się i obracała, a tajemniczo zachwycająca mroźna postać pojawiła się za nim, pchając wózek naprzód. A może wstecz, w górę lub w dół?
William nie był pewien.
Jedyne, co mógł zrobić, to wstrzymanie oddechu i zaufanie tej śnieżnej czarodziejce, zimnej prestidigitatorce, Zimowej Czarownicy.
Chmury zaczęły bulgotać i pienić się w górze. Wschód słońca zmienił się w zachód, a księżyc szybował po niebie niczym spadająca gwiazda. Chmury, księżyc, gwiazdy, słońce, dni, noce, miesiące, lata...
Sam czas krążył wokół nich z niemożliwą, niewyobrażalną prędkością, aż wszystko nagle się zatrzymało, a William Trundle znalazł się dokładnie tam, gdzie zaczął, tak jak ty również teraz znajdujesz się na początku tej opowieści...
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Wszystkiego najlepszego w pierwszym dniu ferii świątecznych, Williamie!
William Trundle otworzył oczy, gdy Pamela Payne ostrożnie weszła do jego sypialni z tacą śniadaniową chwiejącą się w rękach.
— Och... już rano! — powiedział sennie, opierając się na poduszce w dinozaury.
— Twój tata zrobił naleśniki — wyjaśniła Pamela, stawiając przed nim tacę i starając się nie rozlać więcej soku pomarańczowego, niż już to wcześniej zrobiła. — Najwyraźniej takie, jakie lubisz.
William spojrzał w dół i zobaczył stos parujących pyszności emanujących ciepłymi aromatami wanilii i cynamonu.
— Mmmmmm,waninamon! — rzekł z uśmiechem.
— Proszę?
— Wanilia i cynamon... waninamon! Tak właśnie nazywa to tata — wyjaśnił William, biorąc jednocześnie sztućce i rozpoczynając ucztę.
— Och, już rozumiem! To bardzo Bobowe — rzekła z uśmiechem Pamela.
— Gdzie jest tata? — spytał William. Odpowiedzią na jego pytanie było wesołe pukanie do drzwi sąsiedniej sypialni.
— Pobudeczka, pobudeczka, Brendo! To początek świątecznych ferii! Czas na naleśniki i sok pomarańczowy. To Świąteczna Tradycja Trundle’ów! — zaryczał Bob Trundle z korytarza, a następnie rozległo się kliknięcie otwierających się drzwi sypialni Brendy.
— Bez szkoły, za to z naleśnikami! Tak! — wiwatował stłumiony głos Brendy z sąsiedniego pokoju.
— Twój tata powiedział, że teraz, kiedy wraz z Brendą tutaj mieszkamy, musimy doświadczyć Świątecznych Tradycji Trundle’ów — wyjaśniła Pamela, naśladując przy tym Bobowy głos najlepiej, jak umiała.
William wyszczerzył się w uśmiechu.
— Cóż, mam nadzieję, że jesteście gotowe na najbardziej świąteczną Gwiazdkę W HISTORII! — powiedział między kęsami naleśnika.
— Wiesz co, myślę, że tego właśnie potrzebuje Brenda.
— A co z tobą? — spytał William.
— Ach, zrobię co w mojej mocy — przyznała z uśmiechem Pamela. — Ale nie założę żadnego z tych okropnych świątecznych swetrów!
William zmarszczył brwi.
— Och, ale tata ma już dla ciebie grający sweter, ze światełkami i całą resztą...
Pamela przerwała na chwilę, a William ujrzał przebłysk świątecznego przerażenia w jej oczach.
— Żartuję! — zapewnił z uśmiechem.
Pamela odetchnęła z ulgą i oboje się zaśmiali.
— Kiedy skończysz śniadanie, twój tata zaprasza do kuchni po kalendarz adwentowy.
Po tych słowach Pamela zostawiła Williama, aby mógł w spokoju dokończyć śniadanie. Nie został jednak sam na długo. Kilka chwil później usłyszał skrzypienie dobiegające z korytarza i kątem oka zauważył, że drzwi sypialni się otwierają.
— Wiem, że tam jesteś, Brendo. Jesteś dosłownie najgorszym szpiegiem w historii — powiedział William, nawet nie podnosząc wzroku znad swojego talerza.
— To niesprawiedliwe! Jestem świetna w szpiegowaniu. Po prostu nie mieszkam tu wystarczająco długo, by znać wszystkie skrzypiące deski w podłodze! — obruszyła się Brenda. Wślizgnęła się z tacą śniadaniową i wygodnie usadowiła się na łóżku Williama.
— To jest niesamowite! — powiedziała, wsuwając do ust ostatni ogromny kawałek pokrytego syropem naleśnika. — Ile jest tych Świątecznych Tradycji Trundle’ów?
William uśmiechnął się.
— Cóż, dziś robimy babeczki z nadzieniem bakaliowym. Tata i ja zawsze przygotowujemy je w pierwszy dzień wolny od szkoły! Następnie możemy udekorować nasze sypialnie resztkami świecidełek, których tata nie pomieścił w salonie. A przed snem obejrzymy świąteczny film. Może dwa, jeśli będzie czas!
Brenda pokręciła głową.
— O co chodzi? — spytał William.
— Nigdy bym się nie spodziewała, że posiadanie Willuniunia jako brata okaże się takie w dechę.
— Tylko brata przyrodniego! — sprostował William.
Tak, dobrze słyszeliście. William i Brenda określali siebie jako przyrodni brat i siostra! A to dlatego, że nimi rzeczywiście byli!
Albo coś w tym stylu.
Jeśli wrócicie pamięcią do ostatnich Świąt, przypomnicie sobie, że Bob Trundle i Pamela Payne — tata Williama i mama Brendy — zostali pochłonięci magią świątecznego poranka i tańczyli na zaśnieżonej ulicy, gdy Święty Mikołaj wzleciał w niebo po tym, jak zły Łowca został pożarty przez latającego dinozaura. (To długa historia — i to dosłownie!)
Cóż, ta świąteczna magia nie chciała ich opuścić, a latem Bob i Pamela zdecydowali, że Payne’owie wprowadzą się do Trundle’ów! Wiązało się to z lekkim ściskiem w ich skromnym domku i czasami William się zastanawiał, czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczai. Przez długi czas mieszkali tam przecież tylko on i jego tata.
Brenda wpatrywała się w tapetę w dinozaury pokrywającą każdy centymetr ścian sypialni Williama. Nad biurkiem wisiała tablica korkowa pokryta rysunkami i innymi dziełami sztuki. Wszystkie dotyczyły tego samego: niebieskiego, latającego dinozaura z połyskującymi łuskami i mroźną grzywą z lodowych sopli.
Dla Williama była to najbardziej magiczna rzecz, jaka mu się przydarzyła w ostatnie Święta Bożego Narodzenia. Tak naprawdę, była to najbardziej magiczna rzecz, jaka mu się kiedykolwiek przydarzyła! Poznanie jego najlepszego przyjaciela: Gwiazdkozaura.
— Myślisz, że w tym roku się z nim zobaczymy? — spytała Brenda.
— Mam taką nadzieję! — odparł tęsknie William. — Stęskniłem się za tym dinozaurem!
Brenda nagle usiadła, wpatrując się w niebo przez okno sypialni Williama.
— O co chodzi? — zapytał podekscytowany chłopiec, również próbując dostrzec to, na co patrzyła Brenda.
— Czy to... on? — spytała, wskazując w chmury.
William obserwował zaśnieżone niebo, desperacko poszukując śladów przyjaciela. Czyżby Gwiazdkozaur przybył wcześniej, by go odwiedzić?
Brenda wybuchnęła śmiechem, z ustami pełnymi jedzenia, a William odwrócił się, by zobaczyć, że na jego talerzu brakuje ostatniego naleśnika.
— Och, więc wróciłaś na Listę niegrzecznych — powiedział William, czując lekkie ukłucie rozczarowania. Ponowne ujrzenie Gwiazdkozaura było wszystkim, na co czekał przez cały rok.
— No co? Właśnie po to są starsze siostry. — Brenda wzruszyła ramionami, zeskakując z łóżka.
— Ile razy mam ci to powtarzać? Nie jesteś moją starszą siostrą. Jesteśmy RÓWIEŚNIKAMI! — odpowiedział William, nakładając sweter w dinozaury i siadając na wózek inwalidzki stojący przy łóżku.
— Jestem o miesiąc starsza od ciebie, więc formalnie jestem twoją starszą siostrą. — Brenda owinęła się puszystym różowym swetrem, gdy wspólnie opuszczali sypialnię.
— Jeśli już chcesz podejść do tego „formalnie”, to wcale nie jesteś moją siostrą! — zaprotestował William. — Nasi rodzice nie są małżeństwem.
— Jeszcze nie! Ale mieszkają razem, więc to tylko kwestia czasu. Tak właśnie robią dorośli: całują się, mieszkają ze sobą, biorą ślub, kłócą się.
— Dzieńdoberek, Willuniuniu!
Tata Williama uśmiechnął się, gdy jego syn i Brenda weszli do kuchni. Pamela popijała filiżankę herbaty, a William poczuł lekkie ukłucie w sercu, gdy zobaczył, które naczynie wybrała — lśniącą niebieską filiżankę z rączką w kształcie płatka śniegu.
— Och — powiedział. — To była... Ta filiżanka należała do...
Pamela zamarła w bezruchu.
— Och, Williamie, przepraszam. Znowu to zrobiłam, prawda? — powiedziała, szybko odkładając ładną filiżankę. — Zupełnie zapomniałam, że należała do... że była wyjątkowa.
— Nie, w porządku — powiedział William. Wiedział, że zachowuje się w tej kwestii nieco dziecinnie, ale to było takie dziwne uczucie, gdy widział Pamelę z czymś, co należało do jego mamy.
Pamiętał, jak jego tata myślał o przekazaniu filiżanki na cele charytatywne.
— To tylko filiżanka, Willuniuniu — powiedział cicho. Ale William nie był jeszcze gotowy, by dać jej odejść, mimo że nigdy nie widział mamy pijącej z niej. Był tak młody, kiedy umarła, że ledwo ją pamiętał, ale sama świadomość, że kiedyś ją trzymała w rękach, wydawała się wystarczającym powodem, by zatrzymać filiżankę.
Zobaczył, jak jego tata posłał Pameli uspokajający uśmiech, po czym odchrząknął.
— No dobrze. Teraz wszyscy słuchajcie. Nadszedł czas na drugą dzisiejszą Świąteczną Tradycję Trundle’ów, czyli zmywanie — powiedział Bob, rzucając haftowane w płatki śniegu ściereczki Williamowi i Brendzie, a następnie uśmiechając się, gdy mina dziewczynki wyraźnie zrzedła.
Kiedy naczynia i talerze zostały wymyte, Bob przesunął kalendarze adwentowe Williama i Brendy przez stół kuchenny, a dzieci szybko zabrały się do pracy, szukając okienka numer czternaście.
— Znalazłem! — krzyknął William, otwierając małe kartonowe drzwiczki.
— Ja też! — powiedziała Brenda sekundę później, wpychając czekoladę do ust.
— Zostało tylko dziesięć dni do Bożego Narodzenia! — powiedział podekscytowany William.
Brenda popatrzyła na niego.
— Och nie! — powiedziała. — Jest czternasty grudnia, a to oznacza, że dzisiaj przyjedzie po mnie tata!
Opadła na siedzenie, a William zobaczył dawną, nadąsaną Brendę.
— Uch! To niesprawiedliwe, że muszę spędzić z nim te Święta! — prychnęła.
— A musisz? — zapytał William.
— Obawiam się, że tak, Williamie — odparła Pamela. — Tata Brendy i ja zgodziliśmy się, że będziemy naprzemiennie spędzać z nią Boże Narodzenie, a skoro była ze mną w zeszłym roku...
— Tym razem pora taty! — westchnęła Brenda.
Na chwilę w kuchni zapadła smutna cisza.
— Nie martwcie się! — zanucił wesoło Bob. — Musimy jak najlepiej wykorzystać każdą sekundę, podczas której jesteś tu dziś z nami! Nasza czwórka może wspólnie świętować Boże Narodzenie w stylu Trundle’ów! — Podniósł ze stołu piękną, szklaną, wypełnioną sztucznym śniegiem kulę, która miała ręcznie rzeźbioną drewnianą podstawę. W środku kuli widniała przytulna chatka. Odwrócił przedmiot, a śnieg zawirował wokół, tworząc magiczną scenerię. — Zrobimy babeczki z nadzieniem, zaśpiewamy piosenki, upieczemy kasztany...
— I racuszki, tato. Nie zapomnij o nich! — dodał William, gdy wraz z Brendą obserwowali śnieg opadający na miniaturowy domek w śnieżnej kuli.
— I racuszki! Dobrze sobie zakodowałem, Williamie. Och, będziemy się dzisiaj tak dobrze bawić, by ubaw wystarczył ci na cały okres Świąt, Brendo. Możesz być o to spokojna. A jeśli Boże Narodzenie z twoim tatą naprawdę jest tak złe, jak myślisz, to będzie po wszystkim w mgnieniu oka, jak zawsze. A my będziemy mogli z niecierpliwością wyczekiwać przyszłorocznych Świąt, które spędzimy razem. Całą czwórką.
Spod kuchennego stołu dobiegło głośne szczeknięcie.
— Całą piątką! Wybacz, Warkocie. — Bob poprawił się, a następnie sięgnął pod stół, by pogłaskać po skołtunionym łbie przygarniętego przez nich psa.
— Wrócisz do domu, zanim się obejrzysz, Brendo. Powiedziałem to nie raz i chętnie powtórzę: każda sekunda oddzielająca nas od jednego Bożego Narodzenia...
— ...przybliża nas o sekundę do kolejnego! — wszyscy wspólnie dokończyli w salwach śmiechu.
— Tak już lepiej. Uśmiechaj się, Brendo. To przecież Święta! — powiedział Bob, zanim rozpoczął solową interpretację Dwunastu dni Bożego Narodzenia.
— Twój tata nie może być taki zły, prawda? — spytał cicho William, gdy Bob zaczął okręcać Pamelą w kuchni.
— Cóż, wiesz, jak twój tata jest zabawny, jak bardzo kocha Boże Narodzenie, jak zawsze mówi prawdę, sprawdza, jak się czujesz, wie, jakie są twoje ulubione rzeczy, jak powtarza, że cię kocha...
Oboje spojrzeli na Boba, który wciąż śpiewał, teraz dodatkowo ze sztucznym porożem na głowie.
— Taaak! — odparł William.
— A pamiętasz, jak mieliśmy w szkole „dzień przeciwieństw” i musieliśmy sobie wyobrażać, że wszystko jest na odwrót? Góra była na dole, lewa była na prawo, wewnątrz było na zewnątrz... dobre było złe?
— Tak.
— Cóż, mój tata jest jak twój tata w dniu przeciwieństw! — wyjaśniła Brenda, otwierając okienko numer piętnaście swojego kalendarza adwentowego i wsuwając czekoladkę do ust.
— Och — rzekł William, myśląc, że to chyba nie pora, by powiedzieć jej, że nie powinna tego robić.
— Co więcej, nie widziałam go od niemal roku. A to nie wszystko. — Brenda wzięła głęboki oddech. — Zanim mój tata po mnie przyjedzie, powinieneś coś o nim wiedzieć...
Gdy tylko próbowała powiedzieć to Williamowi...
Jej głos zniknął.
Zgadza się!
Jej usta się poruszały, ale wyglądało to tak, jakby ktoś przypadkowo oparł się na przycisku wyciszenia i wyłączył dźwięk.
— Co? Nie słyszę cię! — powiedział William. A przynajmniej próbował, lecz jego głos także zniknął!
Oboje rozejrzeli się i zdali sobie sprawę, że cała kuchnia jest absolutnie cicha, jakby coś wyssało cały dźwięk. Ze zlewu nie szumiała woda, z ust Boba nie dobiegały kolędy, nie rozlegał się ani jeden dźwięk dzwonka z jego swetra!
Zrobiło się nawet ciszej niż cicho. Jakby ktoś obniżył głośność w uszach Williama, a kiedy wskaźnik zjechał do zera, jak gdyby nigdy nic zaczął się obniżać na minusowy poziom dźwięku.
Wtedy William zauważył jeszcze coś nieco podejrzanego, nieco niezwykłego, nieco... magicznego. Za kuchennym oknem stado gołębi, które dopiero co zerwały się do lotu, unosiło się w absolutnym bezruchu, jakby zostały obezwładnione przez zamrażający promień, który skleił je z samym powietrzem.
Płatki śniegu również zatrzymały się w połowie lotu i wisiały w powietrzu, jakby zawieszone na niewidzialnym sznurku z nieba. Warkot utknął w oknie w połowie warknięcia. Tak naprawdę poruszali się jedynie William, Brenda, Bob i Pamela!
Bob się odwrócił, pozostawiając trzymany dotychczas kubek, który obecnie unosił się w powietrzu. Pamela wrzasnęła na ten dziwny widok, lecz nie rozległ się żaden dźwięk.
Ależ to dziwne! — pomyślał William, kiedy podjechał do okna i wyjrzał przez nie na idealnie nieruchomy poranek. Zobaczył Yusufa z sąsiedztwa zawieszonego w środku skoku nad trampoliną i samolot unoszący się w jednym punkcie na niebie. Nawet sekundnik na kuchennym zegarze nie tykał, jakby za sprawą jakiejś magii sam czas zastygł w bezruchu!
Na twarzy Williama pojawił się uśmiech, którego chłopiec nie mógł powstrzymać.
O co chodzi? — wymówiła bezgłośnie Brenda, zastanawiając się, dlaczego William nagle zaczął wyglądać na tak podekscytowanego.
William był podekscytowany, ponieważ widział już kiedyś taką magię. Wiedział, że na całym świecie jest tylko jedna osoba, która może sprawić, aby coś takiego się wydarzyło. Ktoś, kto miał wylądować w kolejnym rozdziale...
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki