32,00 zł
Elektryzująca historia miłosna, która rozgrywa się w przyszłości. Pierwszy tom trylogii autorstwa bestsellerowego pisarza Toma Fletchera i Giovanny Fletcher
Ewa jest taka, jak każda inna nastolatka... Tyle że na jej barkach spoczywa los całego świata.
Jest pierwszą dziewczyną, jaka się urodziła od pięćdziesięciu lat.
Jest odpowiedzią na ich modlitwy.
Jest ich ostatnią nadzieją.
Co oznacza, że ma do odegrania tylko jedną rolę...
Gdy kończy szesnaście lat, musi się zmierzyć ze swoim przeznaczeniem i dokonać wyboru. Wybierze mężczyznę, jednego z trzech starannie wyselekcjonowanych kandydatów.
Zawsze akceptowała swój los. Dopóki nie spotkała Brama. Teraz chce przejąć kontrolę nad swoim życiem.
Od Ewy zależy przyszłość planety. Czy dokona właściwego wyboru?
Rozgrywająca się w przyszłości, w której przez pięćdziesiąt lat nie rodzą się dziewczynki... Tak zaczyna się tak powieść, która zapowiada się na jedną z najważniejszych książek tego roku. Nie można jej przegapić!
„Heat”
Ewa dzierży w dłoniach los rasy ludzkiej.... Ta poruszająca dystopia jest w gruncie rzeczy historią miłosną, a sugestywne opisy postaci sprawiają, że od pierwszej strony trzymamy kciuki za parę głównych bohaterów.
Powieść w stylu Igrzysk śmierci... Fascynująca lektura!
„The Mail on Sunday”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 485
Pierwszego dnia nikt tak naprawdę niczego nie zauważył. Może wśród położnych tu i ówdzie rozległy się chichoty na widok wszystkich tych dzieci owiniętych w niebieskie kocyki i, jak okiem sięgnąć, ani jednego różowego. W żadnym ze szpitali nie wyciągnięto jednak wniosków. Nikt nie wiedział, że ten „niebieski dzień” to dopiero początek.
Drugiego dnia, po kolejnych dwudziestu czterech godzinach bez dziewczynek, zdezorientowani ludzie zaczęli marszczyć brwi.
Sami chłopcy.
To było zaskakujące. Niemniej uznano ten fakt jedynie za zbieg okoliczności. Po prostu chromosom Y wykazał większą aktywność niż zwykle.
Trzeciego dnia media wspomniały o sytuacji w żartobliwym tonie: „To naprawdę jest męski świat”. Wtedy wszyscy zwrócili na to uwagę. Lekarze i pielęgniarki zdali sobie sprawę, że nie tylko w ich szpitalu rodzą się wyłącznie chłopcy. Że kontrolę przejął kolor niebieski. Nie tylko w konkretnych szpitalach, nie tylko w poszczególnych krajach, lecz na całym świecie.
Gdzie zniknął różowy?
Z około dwu i pół miliona dzieci urodzonych w każdym tygodniu połowę zazwyczaj stanowiły dziewczynki, więc tej nagłej nierównowagi nie można było po prostu zignorować. Światowi przywódcy spotkali się z najbardziej szanowanymi naukowcami. Wspólnie próbowali zrozumieć, co się dzieje, i omówić środki, jakie można by podjąć w celu monitorowania rozwoju zdarzeń. Musieli znaleźć etyczny sposób rozwiązania problemu — nie chcieli odbierać ludziom ich praw. Tak mówili.
Na początku.
Na początku traktowano sprawę teoretycznie, wkrótce jednak zagrożone zostało przetrwanie ludzkości, która może za jakiś czas zniknąć z powierzchni Ziemi. Wtedy rządzący przestali być mili. Od tej pory kobiety zaczęto kontrolować i ciemiężyć bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Wprowadzono obowiązkowe testy. Początkowo ciężarne poddawano badaniom przesiewowym w celu określenia płci ich nienarodzonych dzieci. Następnie, gdy czas płynął, a dziewczynki nadal się nie rodziły, aby ustalić przyczynę pojawienia się „niebieskiego pokolenia”, badania rozszerzono na wszystkie kobiety w wieku poniżej pięćdziesięciu lat.
Zachęcano do uprawiania seksu — rządzący sądzili, że jeśli będzie wiele dzieci, w końcu pojawią się dziewczynki. I pojawiały się: dostrzegano je na monitorach USG — w macicach, unoszące się w płynie owodniowym, dotykające ciał matek rączkami i nóżkami.
Żadna nie przeżyła.
Po pewnym czasie szanse spadły do zera. Nawet w przypadku ciąż niedonoszonych.
Naukowcy walczyli latami. I latami. I latami. Przyczyny nie znaleziono. Nie doszło do przełomu. A bez zrozumienia przyczyny nie można było wymyślić rozwiązania. Przyszłość ludzkości zdawała się coraz krótsza, odmierzana tykaniem biologicznych zegarów ostatnich płodnych kobiet.
„Nigdy się nie poddamy — mówili naukowcy światu. — Uratujemy rasę ludzką. Jakkolwiek”.
A ludzie się starali. Modlili się. Błagali różnych bogów o pomoc w odrodzeniu gatunku. Przez długi czas wyglądało na to, że nikt ich nie słucha. Modlili się więc żarliwiej, przez dłuższy czas, głośno wzywając do działania różne wszechpotężne istoty. Odkrywali na nowo dawne religie, tworzyli nowe i rozpaczliwie wznosili do nieba błagalne śpiewy.
Wreszcie, po pięćdziesięcioletniej posusze, zdarzył się cud — i to bynajmniej nie w sterylnym laboratorium naukowym.
Corinne i Ernie Warrenowie byli małżeństwem od dwudziestu pięciu lat. Zawsze pragnęli mieć dzieci, wydawało się jednak, że Matka Natura nie stoi po ich stronie. Każda ciąża Corinne kończyła się poronieniem, aż w końcu para porzuciła marzenia o dzieciach. W wieku czterdziestu trzech lat kobietę odrzucono jako potencjalną rodzicielkę. Małżonkowie przyjęli porażkę z dużym smutkiem, ale i z odrobiną ulgi. Wcześniej już tyle razy doświadczali żałoby. Teraz byli załamani, lecz przynajmniej mieli siebie.
Osiem lat później, w wieku pięćdziesięciu jeden lat, Corinne nieoczekiwanie zaszła w ciążę. W sposób naturalny. Oboje z Erniem byli zachwyceni, choć pełni obaw. Co będzie, jeśli to dziecko umrze w jej łonie, tak jak wszystkie poprzednie? Nie byliby w stanie poradzić sobie z kolejnym poronieniem.
Corinne, jak każdą ciężarną, poddano badaniom — jednak małżonkowie, w przeciwieństwie do innych osób, powitali tę konieczność z zadowoleniem. Chcieli mieć pewność, że ich dziecko jest silne i zdrowe. Pragnęli zrobić, co się da, by zapewnić bezpieczne przyjście na świat małemu człowieczkowi, którego już tak bardzo kochali i dla którego zrobiliby wszystko.
Kiedy zobaczyli go na ekranie ultrasonografu, serca zabiły im mocniej. Ich dziecko. Ich radość.
Dla lekarki zajmującej się Corinne badania kobiet w ciąży już dawno temu zmieniły się w rutynę — w monotonną serię testów z niezmiennie identycznym wynikiem. Spodziewała się zobaczyć kolejnego chłopca.
Stało się jednak inaczej.
Różowy.
Pojawienie się dziewczynki odbiło się szerokim echem.
Wzbudziło panikę. Wynik z tego gabinetu lekarskiego poszedł w świat i wywołał powszechną histerię. Ludzie nie mogli uwierzyć, że w końcu doczekali się dobrej wiadomości. Pragnęli dowiedzieć się więcej o parze, która dała im nadzieję.
Jednak historia medyczna poronień Corinne, jej wiek oraz fakt, że od dziesięcioleci żadna dziewczynka nie przeżyła w macicy matki, niepokoiły wszystkich. Corinne i Erniego przeniesiono więc do wyspecjalizowanej placówki medycznej, gdzie można było znacznie zwiększyć szanse na donoszenie ciąży. Poza codziennym USG nie przeprowadzano żadnych testów. Tym razem pozwolono działać Matce Naturze — przynajmniej do czasu, aż pojawi się jakiś powód do interwencji. Może nadeszła pora ponownie zaufać ludzkiemu ciału.
Corinne i Ernie rozumieli potrzebę monitorowania rozwoju ich córki i pragnienie jej ochrony. Byli szczęśliwi, że ich dziecko jest tak wyjątkowe dla innych jak dla nich samych. Nie sprzeciwiali się nałożonym na nich ograniczeniom. Ani absolutnemu zakazowi odwiedzin. Zgodzili się zrobić wszystko, aby sprowadzić bezpiecznie na świat potomka.
Na sali porodowej doszło do komplikacji. Matka i córka walczyły o życie. Corinne wkrótce po porodzie zmarła, spełniając swe życiowe pragnienie, by zostać matką.
Ernie pogrążył się w żalu, niezdolny poradzić sobie z utratą żony. Nie potrafił też się zmierzyć z ojcostwem.
Nigdy nie trzymał córki w ramionach. Nigdy jej nie pocałował.
Nigdy jej nie powiedział, że ją kocha.
A co z małą?
Świat czekał na jej przybycie z zapartym tchem, marząc o wiadomościach potwierdzających, że nadzieje się spełniły i urodziła się „ich” dziewczynka.
Tak, urodziła się.
Wbrew wszelkim przeciwnościom przeżyła.
Była pierwszą istotą płci żeńskiej, jaka pojawiła się na świecie od pięćdziesięciu lat. Dali jej na imię Ewa.
Uosabiała odrodzenie rodzaju ludzkiego. Stanowiła odpowiedź na ich modlitwy. Była wszystkim, na czym ludziom zależało, ich ostateczną nadzieją.
Zbawicielką ludzkości.
To ja jestem Ewą.
Grzeczne palce, niegrzeczne palce. Grzeczne palce, niegrzeczne palce. Grzeczne palce, niegrzeczne palce…
Patrzę, jak moje stopy się idealnie prostują, po czym poruszam nimi, czując napięcie w mięśniach łydek i ciesząc się powiewem wiatru na skórze. Siedzę z nogami zwisającymi nad Urwiskiem.
Uwielbiam tu przebywać. Na zewnątrz. Wygrzewać się w cieple słońca. Wysokość mi nie przeszkadza, i dobrze: nie pamiętam czasu, kiedy nie mieszkałam ponad chmurami, w sanktuarium, które dla mnie zbudowali, w którym śpię, jem, uczę się i dorastam. Wszystko, czego kiedykolwiek mogłabym potrzebować, znajduje się tutaj, w ogromnej Kopule ze szkła, dzięki czemu mogę widzieć otaczające ją piękno. Od każdej powierzchni odbijają się promienie słońca.
Tu, w moim domu ponad chmurami, ani ja nie widzę ludzi, ani oni mnie, gdyż pomiędzy nami znajduje się biały obłok. Świat oddziela ode mnie zasłona. Od czasu do czasu jestem pewna, że dostrzegam kontury leżącego poniżej miasta, lecz być może ponosi mnie wyobraźnia.
Mimo wszystko pragnę być bliżej miasta. Muszę je czuć. Właśnie dlatego tak lubię siadywać nad Urwiskiem. To mój punkt widokowy, moje miejsce, do którego mogę uciec, miejsce na końcu korytarza prowadzącego donikąd. Doskonała, spokojna przestrzeń, w której mogę zastanawiać się nad dniem dzisiejszym i nad swoją przyszłością.
Naszą przyszłością.
Przyszłością!
— Tu jesteś — mówi Holly, przechodząc przez szklane drzwi kilka metrów za mną.
Jak gdybym mogła być gdzie indziej.
Rzadko bywam tu całkiem sama. A raczej nigdy nie jestem zbyt długo sama, gdyż Holly szybko się pojawia. Nie odrywając oczu od pięknego widoku, podnoszę rękę na powitanie. To nie jej wina, że przerywa mi chwilę spokoju. Robi tylko to, co jej każą. Chcą usłyszeć moje myśli — zwłaszcza dziś, czyli przed jutrem. Więc wysyłają ją, żeby mnie znalazła. Holly. Moją najlepszą przyjaciółkę. Moją towarzyszkę. Moją kotwicę. Kilka minut temu byłam z nią w klasie, gdy mówiliśmy o tym, jak William Szekspir przekształcał tragedię w komediodramat. Holly rzuciła kilka uwag, które uznałam za ciekawe i wnikliwe — czasami uczę się od niej tak jak od nauczycielki.
Teraz Holly jest inna. Mniej staranna i bardziej… przystępna.
— Ładne buty — mówię, gdy siada obok mnie i zauważam jej pomarańczowe mokasyny. Jej miodowych włosów nie rozwiewa wiatr, a jednak Holly mocniej otula się dżinsową kurtką, jakby czuła chłód.
Bawi mnie, że nie chodzi przez cały czas w tym samym stroju. Wybierają, co włoży każdego dnia czy podczas każdego spotkania. Po co się męczą? Może chcą mi w ten sposób pokazać, czego ode mnie oczekują, lub zainspirować do stworzenia własnego stylu, ponieważ nie mogę się uczyć od innych osób, takich jak ja. Jestem jedyną dziewczyną na świecie.
Nikt nigdy nie powiedział mi wprost, co mam na siebie nałożyć. Mogę wybrać jedną z rzeczy, które umieścili w mojej szafie, głównie staroświecką odzież sprzed dekad — geometryczne wzory, spodnie z rozszerzanymi nogawkami, kurtki z poduszkami na ramionach lub całkiem ładne szmizjerki.
Tak, wciąż mam swobodę wyboru. Na przykład dzisiaj. Rano zdecydowałam się na zwiewną turkusową letnią sukienkę w delikatne białe kwiaty. Sięga mi poniżej kolan, odsłaniając kilka centymetrów gołego ciała ponad sznurowanymi brązowymi butami. Widziałam zdjęcia podobnych sukienek noszonych do butów na koturnie, sandałów lub espadryli, ale zawsze gdy jestem nad Urwiskiem, moje obuwie musi być sznurowane i zawiązane. Żadnych mokasynów. Nie tutaj.
Nie dotyczy to Holly, co mnie irytuje, chociaż tylko dlatego, że jest to z ich strony zaniedbanie. Po co wprowadzać w życie jakiś przepis, a później kazać mi się zastanawiać, dlaczego mnie i jej nie obowiązują te same zasady? W ten sposób wystawiają ją na pośmiewisko, co mi się nie podoba.
Staram się nie wzdychać zbyt ciężko i odwracam wzrok. Wplatam palce w końce moich długich brązowych włosów, które poplątały się na wietrze.
Gdy byłam młodsza, układały mi je Matki. Wtedy wymyślone przez nie fryzury wydawały mi się zbyt trudne do odtworzenia, ale teraz mam całe godziny na zabawę włosami i stałam się w tym specjalistką. Potrafię je skręcać, związywać, zaplatać, spinać… Możliwości jest nieskończenie wiele. Za co jestem wdzięczna. Dzięki temu mogę się czymś zająć. Kiedyś pozwalali mi eksperymentować z makijażem, ale teraz nakładam go tylko na specjalne okazje, nie chcąc marnować kosmetyków. Ponieważ popyt na nie jest mniejszy niż kiedyś, nie ma nowych dostaw. Muszą mi wystarczyć te kosmetyki, które mam.
— A więc jutro — zaczyna Holly, przerywając ciszę.
— No, no, no, prosto z mostu.
Lekko się śmieję, gdy obracam się i widzę, jak patrzy przed siebie błyszczącymi jasnozielonymi oczami. Czasami krąży wokół tych tematów, aż zaczynam się denerwować i zniechęcać, bo nie jestem pewna, do czego ma prowadzić ta rozmowa. Innym razem, tak jak w klasie, skupia się wyłącznie na pracy. Wolę, kiedy jest taka. Bardziej ją lubię. Wydaje mi się bardziej autentyczna. Niemal prawdziwa.
— To wielki dzień — stwierdza, wzruszając szczupłymi ramionami.
— Największy w moim życiu. — Przytakuję jej, a minę mam poważną. Niech Holly myśli, że mnie zainteresowała i że jestem gotowa na szczerą rozmowę. — No cóż, poza moimi narodzinami… to było ogromnie ważne wydarzenie.
— Nic takiego, tak naprawdę — odpowiada, próbując ukryć uśmiech czający się w kącikach ust.
— Żadna tam wielka wiadomość — dorzucam żartem.
— Dokładnie — mruczy. — Opowiedz mi więc o tym mężczyźnie.
— Mam całą teczkę na jego temat. Możesz pójść i ją przejrzeć, jeśli chcesz. Albo może przyniosłabyś ją tutaj? — proponuję wprost, wiedząc, że Holly już zna jej zawartość, a poza tym i tak nie mogłaby tu przynieść niczego, nawet gdyby wolno nam było zabierać cokolwiek ze sobą nad Urwisko.
— Próbujesz się mnie pozbyć? — pyta, a jej szeroko otwarte oczy lśnią.
— Och, dlaczego miałabym to robić? — Śmieję się, myśląc o nieznajomym, z którym mam się spotkać. Potencjalnym Numerze Jeden. — Nazywa się Connor… Na zdjęciach, które widziałam, wygląda dość sympatycznie.
— Świetnie, chociaż wygląd to nie wszystko — odpowiada.
— Oczywiście, że nie… czasem pozory mylą.
Żadnej z nas nie umyka ironia. Zauważam, że Holly zaciska usta, usiłując się powstrzymać przed kolejnym uśmiechem. Kocham ją za te sugestie głębszych uczuć.
— Coś jeszcze wyróżnia tego konkretnego? — pyta, wsuwając sobie luźny kosmyk za ucho, jakby było to niewinne pytanie, niedbale rzucone podczas przyjacielskiej pogawędki. Jak gdyby nie szukała informacji i nie miała nadziei poznać moich myśli — ponieważ, o ile wiem, rządzący nie są jeszcze w stanie ich kontrolować, badać czy wszczepiać.
Chciałabym, żeby tak zostało.
Ale to jest ta Holly, przypominam sobie. Rozpoznaję ją po oczach i wiem, że naprawdę interesuje się sprawą, że jest kimś więcej niż tylko posłańcem, który ma mnie wypytać o troski i radości.
— Trudno powiedzieć po tym, co do tej pory widziałam i czytałam. Dowiem się więcej rano, gdy się z nim spotkam — mówię z większym spokojem, niż rzeczywiście czuję.
Od lat pracujemy nad tym zagadnieniem. Zawsze wiedziałam, że będzie trzech Potencjalnych. Nie dwóch czy czterech, lecz trzech. Garstka z krótkiej listy mężczyzn, którzy już dowiedli, że są godni tego zadania. Nie powiedziano mi, w jaki sposób ich wybrano, mogę sobie tylko wyobrazić, że zostali przebadani, przeszkoleni i powołani, tak samo jak ja. Nadszedł czas, teraz będę mogła wypowiedzieć swoje zdanie. Spotkam się z tymi trzema mężczyznami i wybiorę sobie towarzysza. Partnera. Mężczyznę na wspólne życie. Moim zadaniem nie jest ponowne zaludnienie świata za jednym zamachem, a raczej delikatne uruchomienie, tak żebyśmy mogli zacząć od nowa i naprawić nasze błędy. Taka jest nadzieja i taki jest plan, który mi powierzono.
— I co myślisz o spotkaniu z nim? — pyta, patrząc na mnie.
Nic jej nie umknęło.
— Nerwowa, podekscytowana, przestraszona, przejęta, przerażona… — Urywam i przesuwam palcami po konturach półksiężycowego fragmentu szorstkiej, twardej skóry na lewym nadgarstku. Na zawsze stanowić będzie przypomnienie, co mi groziło w przeszłości i dlaczego czuję się bezpiecznie tutaj, wyłącznie w towarzystwie osób, którym można zaufać. — To nieznane.
Holly uśmiecha się, jakby od razu zrozumiała. To stwierdzenie powinno być naturalne, skoro Holly jest moją najlepszą przyjaciółką od ponad dziesięciu lat, ale nie byłaby w stanie zrozumieć, jaki ciężar noszę. Nikt by nie był w stanie. W tym sensie jestem zupełnie sama, bez względu na to, jakich sztuczek używają, chcąc mnie przekonać, że jest inaczej. Ci obcy patrzą na mnie jak na kogoś, kto skrywa odpowiedzi na ich modlitwy, ale co, jeśli tak nie jest?
— On wie o mnie wszystko. Ja nie wiem o nim nic, poza tym, co znajduje się w aktach — wyznaję, dzieląc się najmniej istotną z moich licznych trosk i starając się ignorować skrywane głębiej wątpliwości.
— On też wie tylko to, co mu pokazali — odpowiada rzeczowo, przypominając mi, jak kiedyś postawili mnie przed kamerą i poprosili, żebym powiedziała kilka pełnych otuchy słów dla ludzkości w tym trudnym położeniu.
Wiem również, że nagrywali mnie w ubiegłym tygodniu, gdy świętowałam szesnaste urodziny. Wśród głośnych zabaw, śpiewów i tańców kazali mi powiedzieć w kilku zdaniach, jak się czuję wobec czekającego mnie zadania. Nie narzekałam, bo jestem do tego przyzwyczajona. Świat zawsze się cieszył z moich kolejnych urodzin.
Kiedy byłam młodsza, bywałam w takich chwilach zakłopotana. Teraz czuję prawdziwy związek z ludźmi, tak jakbym przenosiła się przez obiektyw i przemawiała bezpośrednio do każdego z nich. Czuję się wybrana, ważna i już nie taka samotna.
— To, co widział, i tak jest lepsze od tego głupiego teledysku, w którym on biegnie po torach i gra na wiolonczeli… chociaż gra bardzo ładnie — narzekam, myśląc o przedstawiających Connora filmikach, które pokazała mi Vivian Silva, nadzorczyni; powinnam być wdzięczna za talent muzyczny nieznajomego i szybkość, z jaką jego nogi mogą się poruszać? — Chciałam zobaczyć coś więcej.
— Czyli podobało ci się to, co zobaczyłaś? Zaostrzyło twój apetyt? — Uśmiecha się z opuszczoną głową, dzięki czemu patrzy na mnie z dołu, trzepocząc rzęsami.
— Tak. Nie… Nie wiem. Potrzebuję więcej — mówię. — Chcę wiedzieć, jak wygląda jego życie. Co sprawia, że on się śmieje i płacze. Czy ma rodzeństwo albo matkę. Jak to jest żyć poza Wieżą i mieć mnóstwo przyjaciół.
— Może wcale nie ma ich tak wielu.
— Na pewno więcej niż ja. Tych realnych.
— Oooo. Cios poniżej pasa — jęczy Holly, gładząc się dłonią po klatce piersiowej.
— Przepraszam — mamroczę.
— Masz prawo się denerwować, Ewo — zapewnia mnie poważniejszym tonem, porzucając żartobliwe zachowanie.
— Nie jestem zdenerwowana, tylko… — Urywam, gdy twarz zaczyna mnie palić. — Może w ogóle go nie polubię.
— Właśnie dlatego masz do wyboru jeszcze dwóch Potencjalnych — przypomina mi. — Możesz wybierać. Jesteś Ewą.
— Wiem — mówię. — Ewą, Zbawicielką Ludzkości.
Te słowa stają mi ością w gardle.
— Nie — odpowiada stanowczo. — Osobą silną, utalentowaną, zabawną, piękną, wyjątkową. On powinien się denerwować. To od ciebie wszystko zależy. Pamiętaj o tym. Takich jak on jest wielu. Ty jesteś tylko jedna.
— Dziękuję — mruczę, uświadamiając sobie, że kolor mojej twarzy szybko się zmienił z różowego w czerwony. Żołądek mam ściśnięty z nerwów. — Po latach oczekiwania, dyskusji i przygotowań, zastanawiania się i martwienia… jutro jest ten dzień. Doczekałam się. Jutro spotkam się z Potencjalnym. Z chłopcem… mężczyzną.
— Myślę, że określenie „chłopiec” jest bardziej precyzyjne.
Holly się śmieje, chowając twarz w dłoniach.
— To nowy początek.
Błyska przede mną młodzieńcza twarz Connora. Wpatrywałam się w nią obsesyjnie, więc przypominam sobie pryszcze na jego brodzie, opadające na twarz jasnobrązowe włosy i nieco krzywy uśmiech. To jednak tylko powierzchowna obserwacja. Chcę wiedzieć, co się pod tą powierzchnią kryje.
Przez bardzo krótką chwilę widzę na twarzy Holly ból, po czym znów pojawia się jej doskonały uśmiech.
— Widziałaś — kontynuuje — jak on ciągle odgarnia włosy z twarzy, zanim się odezwie? Wydało mi się to ujmujące…
— Tak. — Drga mi kącik ust.
Nie zadowoliły mnie informacje przekazane na temat Connora, ponieważ jest ich za mało. Chcę więcej. Prawda jest taka, że spędziłam wiele godzin, oglądając w kółko te same trzy minuty i dwadzieścia dwie sekundy materiału filmowego. Filmik odtwarzał się raz za razem, a ja oglądałam każdy szczegół, przewijałam do tyłu, chcąc się przyjrzeć, jak młody mężczyzna szarpie kamizelkę, patrząc, jak jego palce dotykają tkaniny, jak suną bez wysiłku po strunach wiolonczeli. I jak spod przymrużonych powiek zerkał na nuty. Connor jest znacznie bardziej urzekający niż wszystko, co kiedykolwiek pozwolili mi zobaczyć, zrobić lub przeczytać. Connor to życie. Stamtąd.
Wiem, że obserwują mnie, jak to oglądam.
Wiem, co sobie założyli — że zakocham się w pierwszym mężczyźnie, z którym będzie mi wolno nawiązać kontakt, ale i tak jestem po prostu oszołomiona. Chciałam się napawać każdym jego ruchem, każdym słowem. Nie pozwolili mu zbyt dużo powiedzieć, ale wszystko jest dla mnie informacją — ta cała wiedza o świecie poniżej, o którym prawie nic nie wiem. Dzielimy to samo piękne nocne niebo, ale poza tym prowadzimy zupełnie inne życie. Ja większość czasu spędzam tutaj, w Wieży, w bezpiecznym miejscu, podczas gdy on może swobodnie wędrować. Może żyć swoim życiem. No chyba że, oczywiście, jutrzejszy dzień będzie jego sukcesem. Wtedy jego życie stanie się bardziej podobne do mojego albo, mam nadzieję, moje bardziej do jego…
— Myślę, że będziesz się świetnie bawić — mówi Holly, patrząc mi prosto w oczy. — Będę o tobie myślała.
— Tak? — Czuję zażenowanie, gdy słyszę we własnym głosie wołanie o pomoc.
Czasami Holly naprawdę wydaje się konkretna i rzeczywista. Jakby była prawdziwą bratnią duszą i moją jedyną sojuszniczką. Pragnę przytulić się do niej, bojąc się, że odejdzie.
— Tak, naturalnie. To jest… to ważny dzień dla nas wszystkich — jąka się. — Kto by się nie zastanawiał, jak sobie poradzisz?
— No tak — wzdycham.
Siedziałyśmy w tym samym miejscu przez co najmniej godzinę, jak zwykle rozmawiając o wszystkim i o niczym. Czasami Holly pozwala mi paplać o którejś z Matek, o moich problemach ze zrozumieniem jakiejś teorii matematycznej lub o trudnościach z opanowaniem mandaryńskiego. Czasami panuje wyłącznie cisza. I to też mi pasuje. Czujemy się ze sobą swobodnie. Naturalnie.
Serce mi łomocze na myśl o jutrzejszym dniu i o tym, ile wysiłku będzie mnie kosztował. Jak niezręcznie, sztucznie i niezdarnie być może będę się czuła — nie z własnej winy, raczej z powodu sytuacji, w której ja i Connor się znajdziemy.
Bez zastanowienia sięgam do kieszeni i wyciągam kostkę Rubika — tak jak moja szafa, stanowi ona połączenie z minioną epoką, czasami, w których życie na pewno było znacznie prostsze. Dlatego kostka zawsze tak mnie fascynowała — znajduję pociechę w ruchach palców i skrzypieniu ocierających się o siebie plastikowych ścianek.
Chwytając kostkę w ręce, przekręcam i obracam ruchome powierzchnie, dzięki czemu barwne kwadraty zamieniają się miejscami. Zawsze lubiłam ją układać, szukać rozwiązań. Na początku było to trudne. Jako dziecko wpatrywałam się w kostkę godzinami, a gdy moja frustracja rosła, przekręcałam ścianki obojętnie jak. Tak bardzo chciałam ją ułożyć!
Pamiętam, jak Holly droczyła się ze mną: „Po prostu oderwij naklejki i przełóż je we właściwe miejsca” — proponowała, chociaż wiedziała, że nigdy bym tak nie postąpiła. Teraz bez trudu potrafię ułożyć kostkę, niemal bez zastanowienia tworząc jednobarwne układy. Kiedyś kostka działała na mnie uspokajająco, teraz czuję spokój, ponieważ mam czym zająć ręce.
— Co ty robisz? — wykrztusza Holly, a jej głos podnosi się o oktawę.
Na widok zabawki sprzed lat w moich dłoniach wpada w panikę i rzuca okiem na szklane drzwi za nami.
— Została mi w kieszeni od poprzedniego razu i zapomniałam, że mam ją przy sobie — kłamię, zachowując się tak, jakby nie chodziło o nic wielkiego.
W rzeczywistości wiedziałam, że mam ją w kieszeni, lecz reakcja Holly tak mnie zszokowała, że chciałabym cofnąć czas o trzydzieści sekund i zostawić przedmiot tam, gdzie był ukryty.
— Wiesz, że nie powinnaś jej tu przynosić. To niezgodne z zasadami! — Ściąga brwi.
— Holly, wyluzuj! — Wybucham śmiechem.
Podrzucam kostkę kilka centymetrów w górę i łapię ją w ręce. To ryzykowne posunięcie i żołądek podchodzi mi do gardła, ale warto było zobaczyć minę mojej towarzyszki. Holly nie może uwierzyć, że złamałam tę drobną zasadę. Zazwyczaj jestem posłuszna. Nie mam tu zbyt wielu okazji do buntu, a teraz jestem bardzo podekscytowana, gdy czuję, jak krew szybciej krąży mi w żyłach.
— Nie rób tego — błaga, żebym przestała, i podnosi dłonie do twarzy, jakby nie była w stanie patrzeć.
— Nie mogę uwierzyć, że jesteś takim tchórzem.
— Ewa, do środka. Ale to już! — rozlega się głos, który sprawia, że obie podskakujemy.
— Naprawdę? To tylko… — Obracam głowę w stronę znajdujących się za nami drzwi.
Vivian Silva stoi tam z jedną ręką na biodrze, drugą wskazuje kierunek, w którym mam pójść. Zawsze przyjmuje taką postawę, że kulę się strachu. Ani wzrostem, ani siłą Vivian nie przypomina żadnej z Matek. Nie ma w niej choćby odrobiny kobiecości czy łagodności — również z powodu szorstkich rysów twarzy, szarych spodni od garnituru i siwych włosów, ułożonych w krótką, ostrą fryzurę, gdyż z przodu włosy muskają jej kości policzkowe, a tył ma mocno podgolony.
Surowość jej oblicza, które nigdy nie jest przyjazne, a obecnie widzę na nim większą wściekłość niż zwykle, powstrzymuje mnie od odpowiedzi. Nie ma sensu próbować rozmowy. Nie z Vivian.
Opuszcza mnie odwaga i mam wrażenie, że wrosłam w to miejsce. Jestem rozdarta, że nie wspomnę o upokorzeniu.
— Powiedziałam: „Ale to już”! — woła, a jej brązowe oczy wpatrują się w moje.
— Rozmawiamy jedynie o jutrze — oznajmiam, starając się mówić głosem cichym i spokojnym, pragnąc osłabić gniew nadzorczyni i skierować jej uwagę na czekające nas ważniejsze zadanie. W porównaniu z nim zabawka wyniesiona nad Urwisko to drobiazg.
— Vivian, ona nie chciała…
— Holly, wynocha — rozkazuje kobieta, nie odrywając ode mnie wzroku.
Opada mi szczęka, gdy moja przyjaciółka dosłownie znika, jakby po prostu rozpłynęła się w powietrzu.
Nigdy wcześniej tego nie robili. Zazwyczaj Holly wychodzi przez otwarte drzwi, podtrzymując iluzję, którą dla mnie stworzono.
Jest źle.
Bardzo źle.
Ściska mnie w gardle, gdy wstaję i idę w kierunku Vivian betonową ścieżką Urwiska. Wyciągam rękę z kostką Rubika do skonfiskowania, mając nadzieję, że Vivian ją weźmie i będzie można zapomnieć o całej sprawie. Nie bierze. Odrzuca propozycję pokojowego rozwiązania i odwraca ode mnie głowę.
— Do środka — mówi cicho, zimnym, władczym tonem, do którego przywykłam.
— Przepraszam — mamroczę, czując się głupio, kiedy podążam za nią do wnętrza i do górnej strefy ogrodowej: labiryntu zielonolistnych drzew, krzewów i innych roślin.
Pod Kopułą żyją miliony gatunków. To miejsce stworzono dla mnie. To moja szklarnia na niebie, gdzie mogę obserwować, jak rozwijają się i rosną żywe formy. Byli tacy troskliwi… Opiekuńczy.
Ogarnia mnie poczucie winy.
Vivian prowadzi mnie jedną z kamiennych ścieżek, które wiją się przez ogród, a później schodzimy do kwater roboczych. Kobieta zatrzymuje się przed zamkniętymi drzwiami swojego biura i odwraca się do mnie. Jej twarz jest już bardziej opanowana, spacer ją uspokoił.
— Czy rozumiesz, jakie to poważne? — pyta głosem ledwie głośniejszym od szeptu.
— Zapomniałam, że mam ją w kieszeni — kłamię, ucisk w gardle utrudnia mi mówienie.
Nigdy nie potrafiłam reagować na naganę, a oni, rządzący, rzadko mają powody mnie upominać. Tak naprawdę.
— Jeden nieostrożny ruch i mogłabyś zabić kogoś na dole. Nie zapomniałaś, jak wysoko jesteśmy, prawda? — Jej pytanie sprawia, że czuję się głupio.
— Nie, oczywiście, że nie — tłumaczę się.
— Dajemy ci tak dużo wolności, Ewo. Chcesz ją stracić? — pyta, odgarniając dłonią włosy z twarzy.
— Nie — błagam, zdając sobie sprawę, że w przyszłości Matki zapewne będą musiały mnie rewidować, zanim tam wyjdę, i przeklinam się za głupotę.
— Może od tej pory powinniśmy zamykać drzwi na klucz — sugeruje, rozważając różne rodzaje kary.
Naigrawa się ze mnie, bawiąc się własną władzą. Zdaję sobie z tego sprawę, a mimo to ogarnia mnie strach.
— Proszę, nie — mówię, starając się ukryć emocje, brzmieć jak osoba dorosła i opanowana.
— Albo moglibyśmy całkowicie pozbyć się Urwiska — proponuje.
— Nie zrobisz tego… — ledwo mówię.
— Jeśli nie potrafisz przestrzegać prostych zasad, Ewo… — Kącik jej ust unosi się nieco. Vivian wie, że osiągnęła swój cel. Mogę teraz jedynie okazać smutek i żal w nadziei, że kobieta potraktuje mnie łagodnie.
— Obiecuję, że nie zrobię tego więcej — mówię, pochylając głowę.
Kiedy podnoszę oczy, widzę, że Vivian intensywnie się we mnie wpatruje, aż muszę znowu spuścić wzrok na sznurowane brązowe buty.
— Jesteś trybikiem — warczy głosem niskim i głębokim, równocześnie zbliżając się do mnie. — Znaczącym, przyznam, ale nadal trybikiem. Bez nas, osób, które cię chronią, jesteś niczym.
Kiwam głową, policzki mi płoną. To niby na moich barkach spoczywa odpowiedzialność za kontynuację życia na tej planecie, ale Vivian ma dopilnować, że wypełnię obowiązki, które mi powierzono. Nie może mnie oczywiście fizycznie zranić, może mi jednak odebrać rzeczy, które kocham, i w ten sposób skłonić mnie do życia zgodnie z własnym potencjałem. Urwisko jest moim codziennym łącznikiem ze światem zewnętrznym. Vivian wie, że byłabym zdruzgotana, tracąc do niego dostęp, i że zrobię wszystko, by nadal móc z niego korzystać.
— Obiecuję, że nie będę znów nieposłuszna — szepczę.
— Dobrze. — Przerywa, z niesmakiem rozszerzając nozdrza i pozwalając mi trwać w przygnębieniu. — Idź teraz do swojego pokoju i przygotuj się na pierwsze spotkanie. Mam nadzieję, że nie rozczarujesz mnie dwa dni z rzędu — ostrzega. — Ludzie na ciebie liczą.
— Tak, Vivian. — Prawie dygam, po czym odwracam się i biegnę do sypialni.
Syreny budzą Hartmana. Mojego najlepszego przyjaciela. Mojego partnera. Mojego drugiego pilota. Jest druga nad ranem. Nie śpię.
— Burza? — pyta chrypliwie, drapiąc się po kilkudniowym zaroście pokrywającym dolną część jego okrągłej twarzy.
Rzeczywiście zapowiadano burzę, ale odgłos buciorów przebiegających obok naszej sypialni osób oznacza coś więcej.
— Protestujący — odpowiadam.
— Przeklęci freewerzy. Idźcie do domu! — stęka.
Sen.
Spałem tak mało, że zaczynam zapominać, jak to jest. Hartman nigdy nie miał z tym problemów. Nawet gdy byliśmy ledwie dzieciakami w akademii, a ja wciąż bałem się ciemności, jego umysł wyłączał się w momencie, gdy wołali: „Pogasić światła!”, podczas gdy mój nadal szalał, próbując zrozumieć wszystkie fakty. Próbując ustalić moje miejsce w tym bałaganie. Miło jest wiedzieć, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Syreny wciąż wyją. Domyślam się, że potrwa to jakiś czas. Usiłuję sobie wyobrazić, jaki chaos panuje na dole, na poziomie wody.
Tysiące ludzi stawiających czoło pogodzie, brodzących po kolana w marznących wodach powodziowych, które zatopiły ich miasto lata temu. Powódź wepchnęła ich do środka, skłoniła do budowania w górę, w burzowe chmury, do szukania ciepła i bezpieczeństwa. Ale ta grupka? Pełni złudzeń rebelianci, którzy opuścili swoje drapacze chmur w Centralu i znaleźli się pod naszymi ścianami, ogrzewani jedynie ogniem własnego gniewu.
Dlaczego?
Z jej powodu, oczywiście! Ich zbawczyni. Przyszłość rodzaju ludzkiego.
Z powodu Ewy.
Protestanci nie są tu niczym nowym. Wieża widziała już miliony pełnych pasji twarzy, słyszała miliony głosów wołających w niebo milionów osób, które bezskutecznie, z rozmoczonymi tekturowymi szyldami nabitymi na wilgotne drewniane kije, maszerowały tam i z powrotem pod zbrojonymi murami. A wszyscy oni pragną jednego: uwolnić Ewę.
— Nienawidzę freewerów… — mamrocze w poduszkę Hartman.
Myślę, że mówi przez sen.
Te wieczorne protesty wkrótce przerodzą się w zamieszki. Zawsze tak się dzieje. Nic z tego jednak nie będzie. Pożar zostanie szybko ugaszony. Szybko zapomniany.
Przez te lata doszło do zaledwie kilku ostrzejszych konfrontacji, ale czego można się spodziewać? Ewa jest najważniejszą osobą w historii. Gdy była dzieckiem, często próbowano ją porwać. Religijni ekstremiści chcieli ją zabić, a każdemu z jej wczesnych wystąpień publicznych towarzyszyło zagrożenie terrorystyczne. To było bardzo dawno temu. W czasach, kiedy Ewa jeszcze wychodziła na zewnątrz. Do prawdziwego świata. Była jedynie małą dziewczynką, która pojawiała się wśród zwykłych ludzi; miała dawać nadzieję tym, którzy byli jej pozbawieni, wzmacniać słabych, przekonywać niewierzących.
Ona oczywiście tego nie pamięta, a my jej nie przypominamy. To było inne życie, zanim OZZ, czyli Organizacja Zapobiegania Zagładzie, uszczelniła system. Zanim przeniosła Ewę na stałe do Kopuły.
Kopuła.
Moje myśli wznoszą się od wody, wypełniającej teren położony dziewięćset pięter poniżej, do Ewy, która znajduje się pięć pięter nade mną. Kopuła to jej świat. Na każdym poziomie samowystarczalny. Gdyby Wieża była krajem, Kopuła byłaby jej stolicą.
Liczba ludności: 1.
Ewa.
Co teraz robi? Bez wątpienia nie słyszy syren, nie tam, lecz ja ją znam. Nie śpi. Umysł ma wypełniony jutrem. Tak jak ja.
Nasza sypialnia się trzęsie.
Eksplozja z dołu.
Zaczęły się zamieszki.
Hartman chrapie. Jest równie nieświadomy toczących się zamieszek jak Ewa, tyle że mój przyjaciel nie ma wokół siebie zapewniających spokojny sen luksusów w postaci amortyzatorów, stabilizatorów ruchu ani systemu blokad, największego, jaki kiedykolwiek stworzono.
Kolejne głębokie dudnienie wstrząsa Wieżą i woda w mojej przezroczystej manierce się porusza. Ewa nic nie poczuje. Kopuła jest czymś stałym, constansem, miejscem doskonale spokojnym i cichym. Nigdy jednak nie pozostaje nieruchoma. Doświadcza nieznacznego falowania, niczym łódź na oceanie, dzięki czemu omijają ją burze czy też — jak w tym przypadku — fale uderzeniowe spowodowane przez otaczające wybuchy, a nasza drogocenna lokatorka trwa w błogiej nieświadomości.
Kolejna eksplozja. Freewerzy najwyraźniej postanowili dać dzisiejszej nocy prawdziwy pokaz.
Postanawiam się przyjrzeć. Wstaję z łóżka. Kiedy dotykam stopami zimnej podłogi, powstaje delikatna pomarańczowa poświata, dzięki czemu, nie budząc Hartmana, widzę, dokąd idę. Holowyświetlacz na moim biurku błyska, kiedy przechodzę obok, próbując nakłonić mnie do pracy i pokazując najczęściej oglądany przeze mnie obraz — pewne drzewo.
Ignoruję go i ekran wraca do trybu uśpienia. Kiedy zbliżam się do okna w sypialni, wyczuwa ono ciepło mojego ciała i również się włącza. Zabawne, że wciąż nazywają je oknami. W Wieży nie ma ani jednej tafli szkła. To forteca. Nasze okna są monitorami realiTV, przekonwertowanymi i przeprojektowanymi na potrzeby Wieży, wykonanymi w taki sposób, że kojarzą się z oknami, dobrze znanymi nam z przeszłości. Te monitory to jedne z wielu znajdujących się tutaj rzeczy, które zaprojektował mój ojciec geniusz. Doktor Isaac Wells. Zdecydowanie bardziej geniusz niż ojciec.
Patrzę w okno, a ono pokazuje mi ciemne chmury burzowe. Ustawienie domyślne: rzeczywistość. Przesuwam ręką i oślepia mnie wybuch czerwieni.
— Jezu, Bram — zrzędzi Hartman, odwracając twarz od światła.
— Wybacz — szepczę i reguluję jasność, robiąc w powietrzu obrotowy ruch nadgarstkiem.
Kiedy widok się stabilizuje, czekam, aż przepłyną chmury, a później spoglądam w dół, na to, co pozostało z Centralu, naszego miasta, na ciemnoczerwone plamy, czyli chłodniejsze, bardziej zalane obszary. Dziwi mnie, że ludzie nadal tam mieszkają. Podchodzę o krok bliżej i patrzę. Za każdym razem, gdy to robię, czuję mdłości. Nigdy nie lubiłem przebywać na wysokości, a tu naprawdę jest bardzo wysoko.
Bezpośrednio pod oknem, u podstawy Wieży, widzę rozedrganą gorącą czerwoną poświatę. Ciepło ciał tysięcy freewerów bulgocze jak lawa. Podnoszę dłoń i szeroko rozkładam palce. Okno stosuje się do mojego polecenia i widok się powiększa. Lawa zamienia się teraz w ogniste mrówki, które się roją, wyraźnie próbując zaatakować nasze gniazdo, skąd chcą wyrwać swoją królową.
Nie uda im się.
Powtarzam ten sam gest. Teraz widzę ich twarze. Żar ich gniewu. Niektórzy płaczą. Wszyscy są oczywiście mężczyznami. Większość nigdy na własne oczy nie zobaczy kobiety. W mieście mieszkają jeszcze przedstawicielki tej płci, część z nich przebywa jednak wyłącznie w przeznaczonych dla nich kryjówkach, a część w odosobnionych sanktuariach. Najmłodsza, poza Ewą, ma sześćdziesiąt sześć lat i jest ostatnią urodzoną przed pięćdziesięcioletnią posuchą. Kiedy żyłem poza Wieżą, nigdy żadnej nie spotkałem. Poza moją matką, ma się rozumieć. Wśród protestujących obecnie bardzo rzadko jakąś widuję — większość z nich jest już na to za stara albo zbyt przestraszona. Boją się nas. Boją się mężczyzn. Boją się świata, w którym żyjemy. Ludzkość jest gatunkiem zagrożonym, a kobiet jest coraz mniej.
Okno błyska gorącą bielą. Sypialnia wibruje. Tym razem to nie jeden z ich wybuchów, lecz jeden z naszych.
Nasza broń nie jest oczywiście śmiercionośna: mimo wszystko jesteśmy gatunkiem zagrożonym. Zazwyczaj sprawę załatwia specjalny gaz — działa nawet na najbardziej zdeterminowanych freewerów, napełniając ich potwornym strachem, po chwili więc widzimy, jak uciekają do domu z płaczem.
Macham obiema rękoma i okno wraca do normalnego widoku. Chmury burzowe. Zawsze chmury burzowe. Patrzę przez chwilę, rozmyślając nad tym, co uczyniliśmy tej planecie. Idioci. Właśnie to dzieje się ze światem, gdy od pięćdziesięciu lat rodzą się na nim jedynie mężczyźni, kolejne pokolenia chłopców bez nadziei na przyszłość. Niszczą go. Jasne. Trzy wojny światowe i oto, co pozostało.
Wszystko to miało miejsce jeszcze przed moimi narodzinami.
Przed Ewą.
Tyle zostało do uratowania dla naszej zbawczyni. Jestem bardzo młody, więc nie pamiętam czasów sprzed Ewy, czyli z epoki PE, ale czytałem raporty z tego okresu. Nie ma dzieci, które mogłyby odziedziczyć nasz świat, choć niewyobrażalnie go zniszczyliśmy.
Nadmierne zużycie paliw kopalnych przyspieszyło globalne ocieplenie, i to dużo bardziej, niż głosiły wszelkie pesymistyczne prognozy. Wojna. Zachłanność. To, czego sami nie zniszczyliśmy, zrobiła za nas pogoda. „Najsurowsze warunki pogodowe w historii naszej planety”, twierdzą historycy.
Egoizm. Jest w naszej naturze.
Nasza wybawczyni ma wiele do zrobienia.
Gęsta chmura napiera na okno i widzę w nim odbicie swojej twarzy, jednej z dwóch. Własne oblicze mnie zaskakuje: to to, z którym się urodziłem. Przesuwam ręką po przyciętych włosach i czuję łaskotanie na skórze głowy, a zarazem nieco opada ze mnie stres po dniu pracy. Z braku snu oczy mam zmętniałe. Ta twarz jest zmęczona. Obecnie widuję ją coraz rzadziej, a coraz częściej tę drugą twarz. Jej twarz.
Twarz Holly.
W ramach przygotowań do jutra moje godziny pracy niemal się potroiły i większość czasu spędzam ubrany w specjalny kostium w pracowni czy też, jak my, piloci, wolimy to pomieszczenie nazywać, w Klatce. Tam przestajemy być sobą i stajemy się Holly, najlepszą przyjaciółką Ewy.
Holly wciąż robi na mnie piorunujące wrażenie, nawet po wszystkich tych latach. Jest naprawdę istotą supernowoczesną. Nie ma drugiej takiej technologii jak Holly. Oczywiście, organizacja, która staje się odpowiedzialna za najważniejszą osobę na planecie, zyskuje kontrolę nad nieskończonymi zasobami i nieograniczonymi funduszami, które można wykorzystać do wszystkiego, co może mieć pozytywny wpływ na życie Ewy. Technologia mojego taty była na ich celowniku przez lata, sądzę jednak, że nawet wielka Vivian Silva nie potrafiłaby przewidzieć kogoś takiego jak Holly ani jej niezwykłej użyteczności. Interakcja społeczna z dziewczynką w tym samym wieku szybko stała się kluczem do zrozumienia Ewy.
Do odkrycia jej myśli.
Do wywierania na nią wpływu.
Do kontrolowania jej.
Nie ma nikogo bardziej wpływowego niż najlepsza przyjaciółka.
A wpływ niemal równa się manipulacji. To cienka granica i Holly po niej chodzi… ja po niej chodzę… codziennie.
Ewa oczywiście wie, że Holly nie jest realna. Jest w pełni świadoma własnej wyjątkowości. Większość z nas miałaby kłopot z odróżnieniem Holly od prawdziwej istoty ludzkiej, ale Ewa wiedziała od razu — w pierwszym tygodniu po przedstawieniu jej Holly, kiedy mieliśmy zaledwie po kilka lat.
„Chodzi o jej oczy… — pamiętam, jak się upierała — …stale się zmieniają”.
Jest to jedyny mankament tego skądinąd doskonałego programu. Dziewięć na dziesięć osób nie potrafi tego dostrzec, lecz Ewa jest spostrzegawcza. Oczy Holly muszą być bezpośrednio połączone z człowiekiem ją kontrolującym: pilotem… takim jak ja. W ten sposób mój ojciec ją zaprojektował: to właśnie dlatego wygląda jak żywa. To właśnie z tego względu można jej zaufać. Ale oczy żadnego z pilotów nie są dokładnie takie same i Ewa dostrzegła dzielące nas różnice.
Ma się rozumieć, nie rozmawiamy o tym. To zabronione. Nigdy nie łamiemy zasad protokołu. W trakcie pilotowania Holly jest się Holly! Nie jest się już sobą. I po to trenujemy.
Czasami zapominam, gdzie kończy się Bram, a zaczyna Holly. Może z tego właśnie powodu jestem ulubieńcem Ewy. Może to dlatego właśnie przede mną otwiera serce. Pewnie też dlatego dostaję wszystkie trudne misje. A może ponieważ jestem synem szefa. Nie wiem.
Przesuwam dłonią po głowie i znów błądzę myślami. Byłem tylko małym chłopcem, kiedy tato stworzył Holly — dosłownie zaprojektował sprzęt przy mnie. Jako rówieśnik Ewy byłem najlepszym testerem jego najnowszego tworu. Organizacja Zapobiegania Zagładzie oszalała na punkcie Holly. Holly stanowiła prawdziwy przełom. Arcydzieło ojca. Dzięki niej jego nazwisko pojawiło się obok największych naukowców świata. Ojciec jest teraz niczym członek rodziny królewskiej. Czy ten fakt nie powinien dawać mi prawa do tytułu księcia? Bynajmniej. Jesteśmy rycerzami, a Ewa — naszą królową.
W oddali rozbłyska błyskawica. Po sposobie, w jaki chmury jarzą się na niebiesko, wnioskuję, że piorun uderza w wody powodziowe, wysyłając ładunki elektryczne i rozświetlając na chwilę miasto Central. Zastanawiam się, co pomyślałaby o tym wszystkim Ewa, gdyby mogła to zobaczyć.
Jak musi się czuć, nic o tym wszystkim nie wiedząc? Tam na górze, w Kopule, teraz, pod doskonale rozgwieżdżonym niebem. Wkrótce rozpocznie się jeden z tysiąca zaprogramowanych wschodów słońca, zaplanowanych jako pobudka, i dziewczyna spojrzy na zasłonę miękkiego białego obłoku. Jej przeświadczenie, że świat jest spokojnym i wspaniałym miejscem, będzie trwać; jej wiara w ludzkość, którą osobiście musi uratować, zostanie podsycona na kolejny dzień. Taki jest cel Kopuły. To rzeczywistość Ewy. Rzeczywistość rozumiana jako jedyny świat, z którym mamy do czynienia.
Syreny milkną. To koniec.
Wracam do łóżka, włączam lampkę nocną i ponownie przeglądam dane Connora. Jutro jest dla nas wszystkich wielki dzień. Spotkanie z pierwszym Potencjalnym.
Prześlizguję się przez żargon naukowy, szukając informacji na temat genotypu Connora, zespołu genów, dzięki którym ten mężczyzna doskonale nadaje się na partnera, z którym Ewa spłodzi dziecko. Sprawa wygląda tak sterylnie, tak zimno. Jakby Ewa była jakąś samicą z ogrodu zoologicznego, biorącą udział w programie rozrodu gatunku. Czy się z tym zgadzam? Nie. Czy to konieczne? Tak. Czy moja opinia ma znaczenie? Do diabła, nie.
Moje podejście nie jest takie czarno-białe. Ludzka natura. Emocje. Pociąg fizyczny. Miłość. Nie ma dla tego wszystkiego formuły naukowej, a Ewa jest, no cóż, Ewą. Nigdy nie wiadomo, czego się po niej spodziewać.
Ewa…
Uświadamiam sobie, że się uśmiecham, kiedy poduszka przenosi mnie w to nieznajome miejsce zwane snem.
Powodzenia, Connor. Jutrzejszy dzień może zmienić świat.
Po niespokojnej nocy budzę się i widzę przez szybę Kopuły wschód słońca. Odcienie pomarańczu i różu rozlewają się powoli po niebie, oznajmiając nowy świt, nadzieję na nowy początek.
Nadszedł ten dzień.
Już tu jest.
Pora spełnić cel swego istnienia.
Rozglądam się po swej dziecięcej sypialni i dziwię się, że wciąż jest taka, jaka była ubiegłej nocy — niczym wieża w wieży ustawionej w górnej strefie ogrodowej. Dwie szklane ściany zapewniają mi wspaniały widok na zieleń, tę odrobinę piękna w świecie, który próbujemy ocalić. Zakochuję się w nim za każdym razem, gdy nań patrzę — a jest to pierwsza rzecz, jaką robię każdego ranka po przebudzeniu w drewnianym łóżku z baldachimem.
Jednak dziś to uczucie jest inne.
Obudziłam się i poczułam, że coś się zmienia: stoję u progu dorosłości, a mimo to moja sypialnia wygląda tak jak przedtem. Im bliżej pełnoletności, tym mniej jestem pewna, jak będzie. Po prostu wiem, że muszę być „nią” i że jej obowiązki spoczywają na moich barkach.
Wkrótce słyszę pukanie do drzwi. Matka Nina zawsze stoi za nimi kilka minut po tym, jak uniosę powieki, jakby tylko na to czekała.
— Wejdź — wołam i siadam, wygładzając jedwabną koszulę nocną.
Wchodzi do pokoju w oficjalnym stroju, jaki Matki noszą w miejscach publicznych: długiej do ziemi sukni khaki i ciemnozielonej chustce na głowie skrywającej długie białe włosy, zazwyczaj związane w luźny kucyk. W tej chwili widzę jej pomarszczoną twarz, ale później Matka Nina ją zasłoni. Zanim zabierze mnie do pierwszego Potencjalnego, ukryje napięte wąskie usta, różowe policzki i lekko haczykowaty nos, dokładnie tak jak to przećwiczyłyśmy. Nie powinna się rzucać w oczy. Musi wydawać się niewidzialna.
— Dzień dobry, Matko Nino — mówię, próbując się uśmiechnąć, jak to zwykle robię, ale odkrywam, że przychodzi mi to z trudem. To nie jest zwykły dzień, a żołądek podjeżdża mi do gardła.
Uśmiech, którym obdarza mnie w odpowiedzi, jest znacznie cieplejszy od tego, do którego ja się zmusiłam. Jest pełen nadziei, co wcale nie dziwi, bo wiem, że Nina jest zwolenniczką czekającej mnie misji. Tak jak wszystkie Matki. Dlatego tu przybyły.
Kiedy przynosi tacę ze śniadaniem i kładzie mi ją na kolanach, sukienka szeleści wokół jej kostek. Miska zdrowych owoców i kubek herbaty miętowej. Można by pomyśleć, że w tak ważnym dniu podadzą mi coś specjalnego — na przykład naleśniki z syropem, na które pozwolili mi w dzień urodzin w zeszłym tygodniu, albo kanapkę z bekonem i serem, którą dostałam w ostatnie Boże Narodzenie, ale nie. Nie dzisiaj. Nie chcą, aby mój wzdęty brzuch odwracał uwagę Potencjalnego od magii chwili. Dzisiaj mam być kobietą, i to kobietą doskonałą. To dla naszej populacji historyczne wydarzenie, pełne emocji i presji.
Wyobrażam sobie ludzi wpatrzonych w ekrany, oglądających wiadomości i czekających na potwierdzenie, czy spotkanie było udane — a może nawet całe zdarzenie zostanie pokazane im na żywo, byliby wtedy świadkami i sami mogliby ocenić, czy Connor jest dla mnie właściwą partią. Z drugiej strony, może nie są tym aż tak zainteresowani. Mimo tego, co mi powiedziano, nie biorą udziału w procesie selekcji. Zastanawiam się, jak się czują, zmuszeni pokładać całą wiarę we mnie. Staram się o tym nie myśleć.
Nie potrafię.
Odsuwam od siebie tacę z jedzeniem. I tak nie mogę teraz jeść. Nie przy tak ściśniętym żołądku.
— Dziękuję — mówię, kiedy Matka Nina wręcza mi plastikowy kubek z porannymi tabletkami, pierwszą serią dnia: moją dzienną dawką witamin. W kubku jest pięć tabletek, które różnią się kolorem i wielkością. Przechylam zawartość do ust i połykam.
— Nie zamierzasz nic zjeść? — pyta Matka Nina.
Gdy zauważa nietkniętą zawartość tacy, jej radość zmienia się w lęk. W jej ciemnych oczach dostrzegam konsternację.
— Nie jestem głodna — mówię nieśmiało, podnosząc herbatę miętową i wypijając łyk.
— Ale musisz jeść, Ewa. Potrzebujesz sił.
Wygląda na zdenerwowaną, ogarnia mnie więc współczucie. Jest moją główną opiekunką, odkąd pamiętam — była tu na długo przed przybyciem Holly. Moje wspomnienia z dzieciństwa są wypełnione jej obrazami. Jej życzliwa twarz zawsze witała mnie jako pierwsza rano i jako ostatnia żegnała wieczorem. Matka Nina ma dbać, żebym była najedzona, ubrana, zdrowa, wykształcona i szczęśliwa. Odmawiając zjedzenia śniadania, sprawiam, że nie wypełni pierwszego ze swoich zadań w najważniejszym dniu mojego dorosłego życia.
Widząc jej zmartwioną minę, zmuszam się, podnoszę widelec i wsuwam do ust trzy kawałki pokrojonej gruszki. Gardło mi się zaciska, krztuszę się, ale staram się jeść dalej.
— Dziękuję ci. — Matka Nina się kłania i na jej twarzy pojawia się ulga. — A może kawałek banana? Wiesz, że jesteś uprzywilejowana, dostając taką żywność. One nie rosną już na zewnątrz…
Wzdycham, ale wbijam widelec i wkładam do ust kawałek banana. Matka Natura pozbawiła nas bananów, tak samo jak dziewczynek. Jestem prawie pewna, że Matka Nina mówi takie rzeczy tylko po to, żeby skłonić mnie do jedzenia. Wciąż stosuje taką taktykę.
— Grzeczna dziewczynka. — Uśmiecha się, zabierając tacę i stawiając ją na stoliku; ma nadzieję, że pozostałe owoce zjem później. Odwraca się do mnie z rękami na piersiach. — Wszystkie będziemy gotowe, kiedy ty będziesz.
— Wobec tego zaczynajmy. — Uśmiecham się lekko, wypijam kolejny łyk herbaty, a następnie odrzucam kołdrę, wstaję i idę do łazienki.
Kłębi się we mnie dziś mnóstwo uczuć, choć jedno jest jasne: chcę przejść przez to wszystko tak bezboleśnie, jak to możliwe. Chcę mieć to za sobą. Nie lekceważę jednak tego, co dla mnie zaplanowano: przez całe życie przygotowywałam się do tego etapu — ale łatwiej mi będzie się z tym zmierzyć, gdy będę wiedziała, z czym mam do czynienia. W tej chwili niczego nie wiem. Dlatego dziś czeka mnie najgorsze z trzech spotkań.
Gdy wychodzę spod prysznica, kilka Matek ośmiela się wejść i nam pomóc. Matka Kadi, drobna, mierząca nieco ponad metr pięćdziesiąt, zajmuje się moimi włosami. Jej maleńkie ręce — ozdobione tatuażami z poprzedniego życia — dokonują cudów. Zaplata mi warkocz podobny do tego, w który układa własne włosy, czarne z siwymi pasmami. Zbiera mi kosmyki tylko z przodu i boków twarzy, a tył pozostawia luzem, spływający falami. Matka Kimberley asystuje Matce Tabii, która mnie maluje, podając jej różne pędzle i pojemniczki z taką powagą, że czuję się jak pacjentka na stole operacyjnym — na dodatek w sytuacji zagrożenia życia. Sześćdziesięciosiedmioletnia Matka Kimberley jest najmłodszą z Matek i jako jedyna ma płomiennie rude włosy. Jej osobowość jest zwykle równie wyrazista — zwykle, lecz nie dziś, gdy jej poczynaniami kieruje Matka Tabia. Do tej ostatniej odnoszę się z miłością — jest surowa, ale nie tak zimna jak Vivian, chociaż widać, że jest dumna, iż właśnie ją wybrano do relacjonowania zdarzeń osobom nadzorującym projekt. Wiem o tym, ponieważ ilekroć do nas podchodzi, pozostałe Matki natychmiast milkną.
Ręce Matki Tabii przesuwają się po mojej twarzy, dotykając ją i głaszcząc, gdy podkreśla moje atuty, a niedoskonałości maskuje.
Wszystkie Matki są bardzo skupione na pracy, której celem jest mój idealny wygląd. Miały ogromny udział w moim wychowaniu, ale teraz wyczuwam dystans, ponieważ dziś chodzi o coś znacznie ważniejszego niż kształtowanie cech małej dziewczynki.
Jedna po drugiej kończą przydzielone zadania i wychodzą.
Zdejmuję szlafrok i staję w samej bieliźnie. Dziś nie mam nic do powiedzenia w kwestii stroju. Został zaprojektowany już wiele miesięcy temu specjalnie na tę okazję.
Nie otrzymuję bezkształtnego worka na podobieństwo sukien, które muszą nosić Matki. Zamiast tego moje kobiece kształty podkreśla kremowa rozkloszowana sukienka z krótkimi rękawami i dekoltem w łódkę. Jest długa do ziemi, tak jak suknie Matek, lecz ma piękną i szykowną spódnicę. Górę zdobią koraliki, a talię opina mi pas z dżetami, dzięki czemu wydaje się bardzo wąska. Obracam się z boku na bok, starając się objąć wzrokiem całość, a potem wsuwam stopy w różowe balerinki, które Matka Nina postawiła przede mną na podłodze.
— O rety… — Wzdycha, a kiedy się prostuje i bacznie mi się przygląda, w zachwycie zakrywa sobie usta dłońmi.
Są chwile, kiedy myślę o Matce Ninie mniej jak o osobistej pokojówce, a bardziej jak o mamie; albo przynajmniej tak jak wyobrażam sobie mamę. Teraz jest właśnie jedna z takich chwil. Widzę dumę na jej twarzy. Ta kobieta naprawdę się o mnie troszczy.
I za to ją kocham.
Odwracam się do lustra i oceniam swój wygląd. Jestem pełna podziwu dla Matek, że tyle wysiłku włożyły w to, by uzyskać taką wersję. Wymyśloną. Poprawioną. Ulepszoną. Nie poznaję dziewczyny, którą przed sobą widzę, a raczej tego, co symbolizuje. Ta dziewczyna nie jest mną. Należy do nich, a to wszystko ma stanowić element przedstawienia, którego nie mogą się doczekać.
Te kobiety przelały na mnie całą swoją matczyną miłość i oddały mi cały swój czas. Błagam, niech ich trud nie będzie daremny.
Nadeszła pora spotkać się z pierwszym Potencjalnym i zrobić krok w kierunku realizacji projektu przetrwania.
*
Wychodzę z pokoju i widzę, że wszystkie Matki niecierpliwie na mnie czekają. Wstrzymują oddechy, wyrażając podziw z błyskiem w oczach, lub kręcą z niedowierzaniem głową, że ten dzień w końcu nadszedł.
— Wydaje mi się, że ledwie wczoraj przygotowywałam się na pierwszą randkę — wyznaje z płaczem Matka Kimberley i ociera łzy rękawem.
— Od razu przypomina się młodość — dodaje szeptem Matka Kadi, a jej mądre oczy matowieją na wspomnienie czasów, o których tak niewiele wiem.
— Bardzo pięknie — kiwa głową Matka Tabia, podsumowując lakonicznie, lecz uprzejmie.
Chichoczę, zbywając ich komplementy machnięciem ręki. Z powodu nerwów mój krok jest chwiejny, gdy przechodzę obok Matek i docieram do znacznika na podłodze, stając dokładnie tak, jak to ćwiczyliśmy na próbach. Kobiety ustawiają się wokół mnie w formację — Matka Nina znajduje się teraz tuż przy mnie, po prawej stronie, a pozostałe się rozchodzą i ustawiają po bokach. Słyszę, jak ich stroje szeleszczą, gdy zakrywają sobie twarze. Widoczne mogą pozostać jedynie ich oczy. Nic więcej.
Zapada cisza i wszystkie ruszamy w stronę windy. Gdy jesteśmy już w środku, drzwi zamykają się automatycznie, a kiedy winda szarpie i zaczyna zjeżdżać, czuję, jak wszystko przewraca mi się w żołądku.
Przez większość dnia przebywam na górze, w Kopule, gdzie odwiedzają mnie różne osoby, lecz mężczyźni mają wstęp wzbroniony. W tej kryjówce nigdy nie widziałam żadnego męskiego przedstawiciela ochrony. Powiedziano mi, że byłaby to zbyt wielka pokusa. Matki często mnie przed takimi kontaktami ostrzegały. Najwyraźniej najlepiej jest, gdy kobiety i mężczyźni przebywają osobno, wtedy ryzyko spada do zera. Mam więc do dyspozycji Matki i Holly. Spotkanie z kimś innym to przyjemność — szczególnie z rzeczywistą osobą mającą mniej niż sześćdziesiąt pięć lat.
Kiedy drzwi się rozsuwają, kilku ochroniarzy już czeka. Będą nas eskortować przez resztę drogi. Obecność tych mężczyzn mówi mi, że jesteśmy z dala od Kopuły, chociaż wątpię, czy dzieli nas rzeczywiście duża odległość: trzeba utrzymać wszystko pod jak najściślejszą kontrolą, by obyło się bez niespodzianek. Po raz kolejny zadaję sobie pytanie, ile z tego widzi społeczeństwo.
Nie rozpoznaję otaczającej mnie przestrzeni, ale znam twarze stojących na baczność ludzi. Spędziłam wiele godzin, układając sobie w głowie szczegóły, które dostrzegałam kątem oka. Oczywiście kategorycznie zabroniono mi się odzywać lub patrzeć wprost na któregoś z nich. Słyszałam, że jeśli zwrócę na nich uwagę, mogą to niewłaściwie odebrać lub przestana się koncentrować na wyznaczonym zadaniu. Ich obowiązkiem jest mi służyć.
— On czeka — warczy Vivian Silva na nasz widok, sugerując, że się spóźniłyśmy. Wiem, że to nieprawda, ale przyczyną jej rozdrażnienia jest być może niecierpliwość lub obawa o przebieg spotkania… A może Vivian wciąż jest poirytowana z powodu mojego złego zachowania na Urwisku. Zastanawiam się, jak długo będzie kazała mi się przed sobą płaszczyć. Nigdy nie była tak sroga i nieustępliwa. Kiedy byłam młodsza, dobrze się dogadywałyśmy, ale w ostatnich latach pojawiło się między nami napięcie.
Vivian rusza naprzód pewnym krokiem, wskazując gestem, że mamy za nią podążyć. Mężczyźni z ochrony rozdzielają się na dwie grupy — jedna idzie przede mną, reszta za Matkami. Przed jednymi z zamkniętych drzwi Vivian się zatrzymuje i usuwa na bok.
— Będę się przyglądać — mówi, patrząc na korytarz, ku innym, uchylonym drzwiom, za którymi widzę liczne ekrany przedstawiające pod różnym kątem pokój, do którego mam wejść.
Tak jak się tego spodziewałam, będę obserwowana. Spotkanie trzeba udokumentować. Jeśli Connora i mnie ma połączyć wspólna przyszłość, dziś zacznie się tworzyć historia: nagrany materiał filmowy będzie wielokrotnie pokazywany następnym pokoleniom. Nasza historia będzie święta i ludzie będą ją sobie opowiadać lub używać jako ostrzeżenia, by sytuacja się nie powtórzyła.
Robię głęboki wdech i moje mięśnie nieco się rozluźniają.
Kiwam jej głową — mogłam być dziś w jej łaskach, ale z powodu mojego zachowania najwyraźniej uważa mnie za dziecko, które tylko marnuje jej ciężką pracę. A przecież tak bardzo jak ona pragnę, żeby spotkanie się udało.
Szefem mojej ochrony od zawsze był Ketch. Bez niego nie zrobiłam nawet kroku poza Kopułę. Ma się rozumieć, nigdy nie rozmawialiśmy, ale czuję się tak, jakbym go znała, więc cieszy mnie myśl, że jest tu ze mną.
Ketch właśnie kładzie rękę na klamce, na chwilę nieruchomieje, a potem się prostuje.
Drzwi otwierają się na skąpo umeblowane, dość ciemne pomieszczenie. Nie ma okien wychodzących na świat zewnętrzny, więc nie dociera tu naturalne światło. Pomieszczenie zastawione jest rzędami ekranów, z których każdy prezentuje znajome logo, przedstawiające rysunek kobiety i małą literę „E”. Mój symbol. Mój znak rozpoznawczy.
Kiedy wchodzę wraz z orszakiem, siedzący pośrodku pokoju, przy stole, Connor, młody mężczyzna z opadającymi na twarz włosami, zrywa się na równe nogi. Wolałabym wsunąć się cicho, na paluszkach, wdzięcznie i kobieco, ale w tak licznym otoczeniu nie jest to możliwe. Grupa Ketcha i Matki stają obok siebie pod ścianami, jakby przećwiczyły to dodatkowo, beze mnie, a potem znowu zapada cisza.
Milczenie.
Oczekiwanie.
Stan napięcia.
Wszyscy czekają na coś, co ma się zdarzyć, na pojawienie się magii.
Nagle uświadamiam sobie, że nie wiem, co się stanie. Z jednej strony chciałabym pokręcić się po pomieszczeniu, uśmiechając się, by oczarować pierwszego Potencjalnego swoją żywiołowością i wdziękiem, z drugiej strony wolałabym być jedną z Matek i móc się wtopić w szereg stojących za mną kobiet. Pozostać niezauważona.
Wygląda na to, że Connor również jest zdenerwowany. Początkowo przestępuje z nogi na nogę, pocierając dłońmi uda, wzdłuż granatowych spodni. Ale kiedy patrzy w górę, na mnie, kiedy nasze oczy się spotykają, on wyraźnie się w sobie kurczy. Pierś mu się zapada, kolana wyginają się do środka i chyba nie wie, gdzie się podziać. Gapi się na mnie, a w jego ciemnych oczach widać niedowierzanie.
— Jesteś prawdziwa. — Przełyka ślinę, najwidoczniej ma trudności z mówieniem.
— No jasne — odpowiadam głosem, który brzmi wyżej i lżej niż normalnie, teraz, gdy mam do porównania jego przyjemne basy. — Miło mi cię poznać, Connorze — dodaję, podchodząc do niego.
— Ja… ja… ja… — Wygląda na przerażonego. Chwyta stół obok siebie i pochyla się nad nim, ręką trzymając się za brzuch.
— Jesteś niezdrów? — pytam, strzelając oczyma w kierunku kamer, które widzę wszędzie wokół nas i które rejestrują każdy nasz ruch.
Potrząsa głową.
— Nic mi nie jest — mamrocze przez zaciśnięte zęby.
Instynktownie kładę dłoń na jego szczupłym ramieniu; chcąc go uspokoić — to dla nas obojga obce środowisko i choć w ten sposób mogę go pocieszyć. Tak właśnie wspierają mnie zwykle Matki, niestety, mój gest nie wywołuje oczekiwanej reakcji.
Mój dotyk sprawia, że ciało Connora wpada w dygot, kolana mu się uginają, a gdy usiłuje zaczerpnąć powietrza, nagle odrzuca głowę w tył i pospiesznie unosi ręce do ust.
Jego wymiociny opryskują mi twarz i ubranie. W nozdrza uderza mnie smród.
Żółć wypala mi oczy.
Zamykam je, chcąc, żeby to wszystko się skończyło. Czuję się zdezorientowana i nie wiem, co robić dalej.
— Tak mi przykro — szepcze młodzieniec, oddychając równie ciężko jak ja.
— Nie. Nie powinnam była…
Czuję się upokorzona.
— Jesteś Ewą — mówi cicho, jakby tytułem wyjaśnienia.
— Tak mi powiedziano — odcinam się mu, nie mając ochoty na tę wymianę zdań i zastanawiając się, na co czekają ludzie wokół nas i dlaczego nie przerywają mojego pierwszego spotkania.
W ciszy, która nastaje, ogarnia mnie przytłaczające poczucie porażki. Nim całkowicie mnie pochłonie, przecieram dłońmi twarz, a następnie trę oczy. Niezbyt wyraźnie widzę Connora, lecz i tak zauważam popłoch na jego twarzy.
— Dzięki za przybycie, Connorze — udaje mi się powiedzieć z najbardziej przyjemnym uśmiechem, do jakiego potrafię się zmusić, a następnie obracam się na pięcie i ruszam do drzwi.
Nikt mnie nie zatrzymuje ani nie nakazuje powrotu do pokoju. Biorąc pod uwagę mój stan, byłoby to bezduszne z ich strony, ale świat jest dziwny.
W jednej chwili Matka Nina pojawia się u mego boku. Bez słowa wsiadamy do windy.
Kiedy pomaga mi w pokoju zdjąć pobrudzone ubranie, nie mogę znieść jej zranionej miny. Zmywając pod prysznicem ślady po tym, co się wydarzyło, staram się ignorować jej drżenie i ciche szlochy.
Współczuję jej.
Nie mogę usunąć nieprzyjemnego zapachu, nieważne jak bardzo szoruję ciało. Wiem, że — tak samo — nigdy się nie pozbędę koszmarnych wspomnień, zwłaszcza że stały się one częścią historii naszego świata.
W korytarzach w pobliżu sypialni panuje niezwykły jak na nocną porę ruch. W Wieży nowiny szybko się rozchodzą. Pogłoski — jeszcze szybciej.
— Podobno nie wytrzymał nawet pięciu sekund w tym samym pomieszczeniu co ona, za to pokazał jej swoje śniadanie — stwierdza Hartman.
Patrzę na niego i przewracam oczyma. Wiem, co się stało. Oglądałem przekaz na żywo w galerii, gdzie przez całą dobę monitorowane jest życie Ewy. Widziałem, jak Potencjalny Numer Jeden zmarnował szansę na uratowanie świata. Obecnie nazywany jest niesławnym Connorem lub Rzygającym Numerem Jeden.
Może uznałbym to za zabawne, gdyby nie lata pracy, tysiące godzin badań i niewyobrażalna ilość pieniędzy, które zostały zniweczone w ciągu kilku sekund.
Takie zdarzenia jak te trudno tutaj ukryć. Z Kopuły na powierzchnię planety wieści o nich przemieszczają się szybciej niż windy i pewnie jeszcze dziś wieczorem na ulicach ludzie będą sobie opowiadać jakąś wersję niedawnego incydentu.
Oczywiście, dla zachowania pozorów wszystkie publiczne stacje realiTV pokazują obecnie sfabrykowane zdjęcie — idealnie uśmiechnięte, przewidujące pozytywny rozwój zdarzeń twarze Connora i Ewy. Zdjęcie ma położyć kres wszelkim plotkom. Poza tym każda fotka, na której Ewa wygląda na szczęśliwą, na jakiś czas utrzymuje z dala freewerów — być może na tyle długo, aż OZZ obmyśli plan dla Potencjalnych: Drugiego i Trzeciego.
— No i co na to powie twój staruszek? — pyta Hartman, wkładając do ust garść ulubionych minikrakersów serowych, wyciera tłuste dłonie o obcisły kombinezon, a potem bierze swoje notatki na temat wzorców zachowań Ewy od momentu spotkania z Connorem.
Ja również na nie zerknąłem, ale instynktownie wiem o Ewie więcej, niż może mi powiedzieć jej elektrokardiogram. Jestem gotowy na dzisiejszą odprawę awaryjną.
— Na pewno jest dość wkurzony, co? — ciągnie Hartman, kiedy nie odpowiadam.
— Tak. — Wzruszam ramionami. — Ale czy to coś nowego?
Drzwi naszej sypialni rozsuwają się automatycznie; to dla nas sygnał do wyjścia. Pokój wypełniają podniesione głosy kolegów pilotów. No to ruszamy.
— Bram, czy to prawda? — pyta Jackson, gdy gromadzimy się na korytarzu. — O Connorze?
Nie odpowiadam.
— Ej, daj spokój. Nie możesz tego przed nami ukrywać. Masz specjalne przywileje, ale nie możesz nie podzielić się pikantnymi szczegółami.
Cały oddział chichocze, gdy przechodzimy szaroniebieskim korytarzem, kierując się do sali odpraw.
Jackson zawsze mi wytyka moją pozycję. Fakt, że jestem synem szefa.
— O tym, co się zdarzyło, z pewnością usłyszymy za parę minut — mówię spokojnie, choć zdaję sobie sprawę, że oni wiedzą o moim pobycie w galerii i obserwacji. Pilotom nie wolno tam przebywać, ale na syna doktora Wellsa ludzie z ochrony przymykają oko.
— Okej, rozumiem. Ta sama stara historia o syneczku tatusia, no nie? — Jackson drażni się ze mną, przyspieszając i się ze mną zrównując. — Zachowaj dla siebie całą tę poufną wiedzę. Niech żaden z nas nie zbliża się do twojej drogocennej Ewy.
Mruga. Ludzie z oddziału śmieją się ze mnie. Straszny z niego gnojek.
— Nie wiem, dlaczego po prostu nie dadzą sobie spokoju z tymi Potencjalnymi. Powinni otworzyć Kopułę i pozwolić nam wszystkim na dostęp do niej. Jeden z nas mógłby…
Moja pięść trafia go w szczękę i Jackson pada na ziemię.
Ciężko.
Cholera.
Nie powinienem tego robić. To był odruch.
Cały oddział się zatrzymuje i zanim zauważę, że coś się dzieje, Jackson zaciska mi na gardle dłoń wielkości niedźwiedziej łapy, po czym uderza moją twarzą o obitą stalą ścianę.
Auuu.
Och, a teraz nie mogę oddychać.
Po prostu świetnie.
Nie czuję już podłogi pod stopami, ponieważ Jackson unosi mnie w górę, a mnie pod naporem jego ucisku puchną żyły na szyi, przez które usiłuje się przecisnąć krew.
Instynktownie próbuję oderwać jego dłoń, ale jego grube paluchy bardziej przypominają bicepsy, więc macham tylko rękoma, a obraz przed oczami coraz bardziej mi się rozmywa. Nie mdlej, Bram. Nie mdlej.
— Jackson — słyszę głos przemawiający spokojnie ponad rozgardiaszem. — Jeśli byłbyś tak uprzejmy i zabił mojego syna naprawdę szybko, tak żebyśmy mogli przejść do ważniejszego zadania ratowania ludzkości, bardzo bym to docenił — mówi mój ojciec, doktor Isaac Wells, po czym odwraca się do nas plecami i wchodzi do sali odpraw.
Jackson po raz ostatni ściska moją szyję, a potem rzuca mnie na podłogę. Nigdy nie byłem tak wdzięczny za dostęp do tlenu.
— To było głupie — szepcze Hartman, łapiąc mnie za łokieć i pomagając mi się podnieść.
— Tak — zgadzam się, a później wchodzimy za oddziałem do zaciemnionego pomieszczenia. Dzięki, tato.
Zajmujemy miejsca z tyłu sali odpraw. To te same fotele, w których siadamy od lat, nieznacznie podwyższone, dzięki czemu możemy widzieć nad głowami kolegów.
Masuję sobie szyję, starając się przywrócić w niej czucie, i widzę, że Jackson przesuwa językiem po wnętrzu nieogolonego policzka. Przynajmniej porządnie go uderzyłem.
— Dobry wieczór, mili panowie… a może nie tak mili, jak się wydaje. — Ojciec posyła mi spojrzenie ponad szkłami okularów bez oprawek i staje na mównicy przed Oddziałem H.
Czuję się jak dziecko.
— Jestem pewny, że wszyscy już słyszeliście o rozczarowującym efekcie spotkania z Potencjalnym Numerem Jeden — Connorem Dobbsem.
Wykonuje dłonią gest i na monitorze realiTV za nim uruchamia się plik wideo ze spotkania. Wszyscy piloci patrzą na to, co ja widziałem już wcześniej — zdenerwowanego Connora siedzącego w wybranej na spotkanie zimnej, pozbawionej charakteru sali. Gdy oglądamy film, pomieszczenie wypełniają szepty i chichoty. Czujemy się, jakbyśmy wrócili do akademii.
Ojciec nawet nie mruga.
Na ekranie widać, jak ochroniarze Ewy wpadają przez drzwi, a zaraz potem pojawia się ona, niemal wpływając do pokoju w jasnej sukni. Aż do dziś nie widziałem jej w takim stroju.
Na ten widok w sali zapada milczenie.
I na tym polega problem.
Nawet nam, pilotom, którzy widujemy Ewę na co dzień, odbiera mowę na jej widok. Jej włosy. Ta sukienka. Te oczy. Ewa. Jest hipnotyzująca.
Obserwujemy, jak Connor walczy ze sobą przed nieuniknioną tragedią, teraz jednak żaden z moich kolegów pilotów już się nie śmieje. Chyba wszyscy zazdrośnie strzeżemy Ewy. To nowy instynkt naturalny. U wszystkich oprócz Jacksona. On jest tylko dupkiem.
Mój ojciec macha ręką i obraz się zatrzymuje.
— Jak widzicie, mamy kłopot — mówi. — Ci Potencjalni nie są tacy jak wy czy ja. My nieustannie widujemy Ewę i się z nią komunikujemy, jesteśmy więc dość odporni na jej kobiecość, jednak większość tych młodych mężczyzn przez całe życie nie widziała na własne oczy kobiety.
Jego brązowe oczy lustrują pokój, przyglądając się twarzom, które uważnie się w niego wpatrują. Siwiejące włosy ma zaczesane do tyłu, jakby unoszące się na niewidzialnych falach, gdy jego głowa wyciąga się między nas, zespół złożony z sześciu — Locke’a, Jacksona, Kramera, Wattsa, Hartmana i mnie — którzy przysięgali słuchać jego poleceń.
— Czy potraficie sobie wyobrazić, że ktoś wam mówi, iż jesteście „potencjalnym partnerem zbawicielki ludzkości”?! Wszystkie te narastające w człowieku emocje, te fantazje i nerwy… Następnie wyobraźcie sobie, jakby to było pójść i po raz pierwszy stanąć z nią twarzą w twarz. — Wskazuje na ekran i pojawia się zdjęcie Ewy, jej nieskazitelna skóra lśni w świetle, podczas gdy jej wizerunek się obraca. — Nic dziwnego, że ktoś może zareagować fizjologicznie, i powinniśmy byli to przewidzieć.
— A jaki to ma z nami związek? — woła z przodu Locke, niecierpliwie wyrażając pytanie, które przyszło do głowy nam wszystkim. — My tylko kontrolujemy Holly. Nie wolno nam nawet przebywać w pomieszczeniu, gdzie mają miejsce spotkania. Co możemy zrobić?
Ojciec uśmiecha się i zdejmuje okulary. Będzie historia.
— Wiecie, jak wymyśliłem Holly? — pyta, a ja już wiem, do czego zmierza. Członkowie oddziału rozglądają się po pomieszczeniu. — Bram, może wyjaśnisz to swoim kolegom pilotom?
Jeszcze raz dziękuję, tato.
— Holly zaprojektowano jako towarzyszkę Ewy… — milknę, gdyż ojciec przerywa mi, podnosząc dłoń. Zatrzymuje mnie niczym jeden ze swoich ekranów.
— Przedtem, Bram. Jak opracowałem technologię lub, lepiej, dlaczego?!
Wzdycham. Nie mogę uwierzyć, że każe mi to powiedzieć.
— Aby zaspokoić męskie pożądanie — mówię tak profesjonalnie, jak potrafię.
Sala się śmieje.
— No cóż, po części to prawda. Sprzedałem swoją technologię z myślą o jej konkretnym zastosowaniu w przeszłości. Jak inaczej mógłbym sfinansować swoje badania? — pyta mój ojciec.
Oddział H bije mu brawo i żartobliwie wiwatuje.